uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Andrzej Pilipiuk - Scriptoris

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :169.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andrzej Pilipiuk - Scriptoris.pdf

uzavrano EBooki A Andrzej Pilipiuk
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 158 osób, 106 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 19 z dostępnych 19 stron)

Autor: ANDRZEJ PILIPIUK Tytul: Scriptoris Z "NF" 3/98 W Hiszpanii i Włoszech nazywano ich scriptoris - piszący. W Katalonii i Portugalii było ich tak niewielu, że nie pokuszono się o stworzenie odpowiedniego słowa. Pojawili się u zarania dziejów Hiszpańskiej Inkwizycji. Działali na marginesie społeczeństwa, grzebali się w jego brudach. Znajdowali się wśród nich wieśniacy, rycerze, wędrowni rzemieślnicy, księża i zakonnicy, najwięcej było kupców niejako predysponowanych do tego zawodu. Przemierzali gościńce i co noc kładli głowę pod innym dachem. Wiele widzieli i jeszcze więcej dowiadywali się z krążących wśród ludu plotek. Inkwizycja starała się, aby byli niewykrywalni, nie nosili więc szczególnych strojów ani odznak przynależności do bractwa. Mieli dyspensę na kłamstwa, a nawet zabójstwa, gdyby zagrożone zostało ich incognito. Działali po cichu, ale na wszelki wypadek nie wracali w te miejsca, w których mogliby zostać zapamiętani. Byli wśród nich różni ludzie. Dobrzy i źli. Najłagodniejsi i ci, którym radość zadawania cierpień przyćmiewała zdrowy rozsądek, byli po cichu likwidowani. Potrzebowano tylko takich, na których słowach można było polegać. Wypowiadali się niejednokrotnie w kwestiach ostatecznych i ich uczciwość też musiała być ostateczna. Wszyscy byli odważni, tchórzy nie przyjmowano. Nie otrzymywali zapłaty, w czasie podróży i w czasie odpoczynku musieli żyć z pracy własnych rąk. Jedynym odstępstwem od tej zasady był zapis gwarantujący im miejsce w przytułku na starość, jeśli dożyli starości, i pogrzeb na koszt Świętego Oficjum. Zwyczajni zjadacze chleba nie wiedzieli z reguły o ich istnieniu, zaś ci, którzy wiedzieli, darzyli ich głęboką nienawiścią. Ale strach zamykał im usta. Wielu pałało chęcią przyłączenia się do organizacji. Szybko znikali bez wieści i tylko nieliczni docierali tam, gdzie chcieli. Czasami przynależność do bractwa była dziedziczona, najczęściej pozostający wciąż w drodze członkowie umierali w zbyt młodym wieku, aby zdążyć założyć rodziny. Ginęli od ciosów szpad i zatrutych sztyletów, bowiem często wdzierali się do prywatnych domów i pałaców w poszukiwaniu ukrytych pod łóżkami, zawiniętych w jedwab zwojów zapisanych hebrajskim alfabetem. Albo tropili tych, którzy pięć razy dziennie nieruchomieli zwróceni twarzami w stronę Mekki. Lochy więzienia Inkwizycji w Madrycie były głębokie, według plotek sięgały piekła. W tych lochach spotkali się pewnego wiosennego dnia gdzieś w połowie szesnastego wieku dwaj mężczyźni. Inkwizytor Alfonzo de Gryauera przyjmował

niejakiego Antonia, którego świat znał jako wędrownego sprzedawcę skórzanych kapci. Antonio miał na koncie sporą liczbę pomyślnie zakończonych dochodzeń. Powitali się szczerym braterskim uściskiem. Śledztwa, które wspólnie prowadzili, doprowadziły między nimi do znacznej zażyłości. Łączyła ich także wcześniejsza sprawa. - Inkwizytorze - powiedział Antonio. - Drogi Antonio... Przybysz rozejrzał się ze wzruszeniem po chropawych ścianach. Cela przekształcona została na pokój mieszkalny. W miejsce słomy wstawiono pryczę i niewielki pulpit do czytania i pisania, który mógł służyć jako klęcznik. - Miło wreszcie wrócić do domu - powiedział. Ponury loch był jego domem. I dobrze się w nim czuł. Znacznie lepiej niż na zewnątrz. - Antonio, mam dla ciebie złe wieści - rzekł inkwizytor z powagą. - Musisz niezwłocznie wyruszyć w podróż. W oczach przybysza stanęły łzy. - Myślałem, że odpocznę kilka dni. - Jeden dzień i jedną noc. Nie mogę obiecać ci więcej. To będzie krótki dzień. Dziś do wieczora. I krótka noc. Musisz wyruszyć przed świtem. - Milczę i jestem posłuszny. Twarz inkwizytora złagodniała. - Wybacz, że nie pozwalam ci odpocząć. - Wiem. Walczymy z szatanem. Ratujemy ludzkie dusze przed ogniem piekielnym. Alfonzo poklepał go przyjacielsko po ramieniu. - W tych lochach łatwo zapomnieć, o co walczymy. Ale na zewnątrz pod błękitnym niebem poczujesz moc Boga. Zobaczysz cuda, które On stworzył dla mnie i dla ciebie. Dla naszych braci i sióstr. I będziesz wiedział, że szatan chce zawładnąć tym światem i zrobisz wszystko, aby go powstrzymać. - Zrobię wszystko. - Prześpij się. Obudzę cię na kolację, a potem wyjaśnię szczegóły misji. Antonio wszedł do celi i rzucił się na pryczę. Nie spał od blisko czterdziestu godzin. Wciągnął w płuca wilgotne, przesycone stęchlizną powietrze lochów. Na ścianie falistą linią arabskiego alfabetu wyryte były trzy wyrazy. Jego dawne imię i nazwisko. Dawno temu był mieszkańcem tej celi. Inkwizytor Alfonzo przyłapał go na modlitwie o wschodzie słońca na wzgórzach nad wsią. Nie mając innych możliwości, przyprowadził więźnia na lince przywiązanej do końskiego ogona. Dzieci i kobiety biegły za nimi, ciskając kamieniami i kawałkami łajna. Wędrowali pięć dni, prawie trzysta kilometrów. Alfonzo zmieniał konie cztery razy dziennie. Więźnia nie zmienił.

Te same nogi wybijały werble na kamienistej drodze, aż rozpadły się buty i skóra zaczęła krwawić. A potem utworzyły się rany. Blizny po nich Antonio miał nadal na nogach. Przez te pięć dni inkwizytor pozwolił więźniowi dwa razy się napić i trzy razy podzielił się skromnym posiłkiem złożonym z suchego chleba. Żar lał się z nieba. Pot zalewał oczy więźnia, a w głowie huczało i trzeszczało. Droga zdawała się nie mieć końca. Antonio, nazywający się wówczas zupełnie inaczej, zaczął podziwiać ponurego milkliwego człowieka, którego plecy widział, ilekroć zdołał oderwać rozgorączkowany wzrok od pylistego gościńca. Inkwizytor to zwiększał się, to zmniejszał. Jego postać na koniu migotała, pulsowała, rozdwajała się. Wraz z uderzeniami krwi do udręczonego gorącem mózgu wzrastał jego podziw. Podziwiał go za cień odrazy w oczach, który pojawiał się, gdy inkwizytor łamał chleb. Ten człowiek nienawidził Antonia, a mimo to religia nakazywała mu nakarmienie wroga. Antonio na jego miejscu nie bawiłby się, od razu przeszyłby wroga szablą. - Zgadnij, dlaczego zabrałem cię ze sobą? - zapytał inkwizytor ostatniego dnia wędrówki. - Nie wiem. - Bo chcę, abyś oczyścił się ze swoich grzechów. Jesteś twardy. Gdy w końcu cię złamiemy, będziesz opoką, na której wzniesiemy gmach niejednej sprawy. Oczyszczanie z grzechów było jednym koszmarem. Nie było monotonne. Każdego dnia stosowano inną torturę. Próbę miski: przez wyborowaną dziurkę woda kapała na jego głowę. Jedna kropla na trzy minuty. Po dwu dniach każda miała siłę maczugi. Kołyskę Judasza, kiedy to związany wisiał w powietrzu, wspierając się jedynie tyłkiem o cienki drewniany palik. Przypiekanie rozżarzonym żelazem, zrywanie paznokci. Ludzka pomysłowość w tym względzie posunęła się daleko, nic więcej nie dawało się wymyślić. Co wieczór, gdy skrwawionego przywlekano go do celi, przychodził inkwizytor. Czytał Pismo Święte i rozmawiał z Antoniem o Bogu. Aż wreszcie któregoś dnia więzień przejrzał i zrozumiał porządek świata. Spostrzegł, jak oszukańczą i pozbawioną miłości religią był islam i jak wielka miłość otacza go w lochach. Pokochał inkwizytora i kata. Spędzili wiele dni na ciężkiej pracy, by mógł doświadczyć Bożej łaski. Gdy to zrozumiał, ogień, który trawił jego umysł łatwo dał się ugasić. Chłodne fale ostatecznego zrozumienia zalały mu głowę. A gdy oni zrozumieli, że otworzył się na światło, zaprzestali tortur. Teraz nie miały sensu. I tego dnia inkwizytor powierzył mu tajemnicę. Śmierć w płomienich stosu oczyszczała duszę w sposób ostateczny. Najbardziej zatwardziały grzesznik prosto ze stosu podczas auto da fe trafiał do nieba. Antonio prosił o tę łaskę dla siebie i swojej rodziny. Kochał Boga i pragnął wieczerzać w raju. Jednak inkwizytor był nieustępliwy.

- Nie możesz iść na łatwiznę, Antonio - mówił, gdyż takie imię chciał przyjąć młody muzułmanin. - Stos jest bramą do wolności, ale możesz jeszcze na ziemi przysłużyć się Bogu. A z twoich grzechów oczyścimy cię zwykłym chrztem z wody. Po gorących prośbach trochę ustąpił i zezwolił, by rodzina chłopca dostąpiła zaszczytu śmierci w płomieniach. Antonio stał tuż obok niego podczas autos'. Widział, jak szatan obecny w ich ciałach wykrzywia ich twarze grymasem przerażenia. Słyszał, jak bluzga nienawiścią i miota najstraszniejsze klątwy. Patrzył na swoich krewnych z miłością. Przecież tego wieczora mieli wieczerzać w raju, podczas gdy on dołączy dopiero po latach. Usiłował wyjaśnić im ich szczęście, ale szatan zatkał im uszy i zawiązał myśli w supły. Nie widzieli szansy. Nie czuli bożej miłości. Ich krzyki były straszne, Szatan cierpiał w ich ciałach. Wreszcie opuścił ich, wracając do piekła, a wolne dusze uniosły się do nieba. Wkrótce Antonio został ochrzczony i wyruszył w świat, aby służyć wielkiej sprawie zbawienia. Z niechęcią opuszczał ponure lochy i z radością do nich wracał. To było miejsce, gdzie zaczął nowe życie. I jego dom. Jedyny, jaki miał na świecie. Uśmiechał się przez sen. Alfonzo dotknął jego ramienia. Ocknął się natychmiast, wracał do przytomności zaraz po przebudzeniu. Odruchowo sięgnął do pasa. Nóż był na swoim miejscu. Usiadł. Inkwizytor poprosił go na zewnątrz. Wspinali się po schodach z zatęchłych lochów na wieżę. Tam inkwizytor urządził sobie mieszkanie. Jedno tylko pomieszczenie, w nim prosty stół z desek, dwa zydle i skrzynia na książki. W kącie stał dzbanek na wodę i leżała kupka słomy. Inkwizytor sypiał nie lepiej niż jego więźniowie. Ascetyczna twarz w świetle kaganka sprawiała wrażenie zmęczonej. Jednak jasne oczy świeciły ogniem. W nich zawierała się jego dusza. A ona żyć będzie wiecznie. Wysokie strzeliste okna wieży nie były oszklone. Królowały tu wiatry. W zimie bywało nieprzyjemnie, ale ciało starca przyzwyczaiło się do chłodów i postów. Zahartowane jak kawałek stali rozgrzany do czerwoności, a potem zanurzony we krwi przez damasceńskiego płatnerza. Ogień i krew. Posiłek dla gościa był wyszukany. Dostał miskę kaszy. Sam gospodarz jadł jak zwykle chleb i popijał wodą. Wielu ludzi łamało święte posty. On poszcząc bez przerwy zdejmował z nich część ich win. Przeżegnali się, po czym zasiedli do wspólnego posiłku. Krzyż leżał obok na stole. Milczeli. Pożywienie szybko znikało, a gdy skończyli, Antonio wytarł chlebem miskę po kaszy. Wiatr zachybotał płomieniem kaganka. - Dokąd mam wyruszyć i w jakiej misji? - zapytał. - Wyruszysz do wioski Los Martines, gdzie odnajdziesz przybyłego z Egiptu arabskiego czarownika. - Jak go rozpoznam?

- Po czynach i po słowach. Może także po twarzy. To prawdziwy Arab. - Arabowie są różni. Ciemnowłosi, ale większość mieszkańców naszego kraju jest taka... - Stanowią inną rasę. Ci, którzy przybyli, by skazić naszą świętą ziemię trucizną islamu, spotkali tu potomków Rzymian, Wandalów, Gotów i innych ludów. On będzie miał czystą twarz, podobną trochę do twarzy Żydów. - Jeśli mieszka tam wielu Żydów, którzy przyjęli chrzest święty, to mi to nie pomoże. - Może uda nam się ustalić, gdzie się ukrywa. Chodź ze mną. Zeszli z powrotem do lochów, do sali tortur. Kat kręcił korbą urządzenia do rozciągania członków. Przesłuchiwany wrzeszczał. A raczej wrzeszczał w nim szatan. - Powiesz, gdzie zatrzymał się Ali Mustafa ben Abiba? - zapytał inkwizytor. Leżący otworzył oczy i patrzył ponuro. Plunął krwią. Ale miał za mało siły, aby plwocina dosięgła twarzy dręczyciela. - Gdzie? - zapytał inkwizytor. Antonio słyszał w jego głosie miłość do nieszczęśnika, który w głupim uporze sprzeciwia się planom zbawienia. Kat ujął pochodnię i przypalił rozciągniętemu bok. Ten zawył nieludzkim głosem. Wspomnienia odezwały się w umyśle Antonia. On także miał na bokach blizny po przypalaniu. - Powiesz? - zapytał inkwizytor. Leżący nie odpowiedział. Nagle jego ciało zwiotczało. Znieruchomiał. Było późno. Za późno, aby udzielić mu rozgrzeszenia. Za późno na chrzest przez ogień. Alfonzo przyszedł do siebie pierwszy. - Tak mu było pisane - powiedział. - Bóg go powołał. - Jego dusza stracona dla nieba - wyszeptał ze smutkiem Antonio. - Niekoniecznie - powiedział inkwizytor. - Stanie przed Najwyższym Sędzią. Może On w swojej łasce sprawi, aby dostąpił wiecznego szczęścia. Kat milczał nieporuszony i zaczął luzować sznury. Pod ciałem zaczęła formować się cuchnąca kałuża. Ekskrementy mieszały się z krwią. - Trudno, mój synu. Będziesz musiał sam go odnaleźć - powiedział Alfonzo. - Wypocznij przed podróżą. Idź do celi. Zostaniesz obudzony przed świtem. Znasz drogę? - Tak. Prosto na północ. Gościńcem. Nieduże miasteczko. Jeśli wyruszę o świcie, o zachodzie będę na miejscu. - Niech ci towarzyszy moje błogosławieństwo. Antonio ukląkł w kałuży krwi. Przyjaciel i nauczyciel położył mu dłoń na głowie i wygłosił formułę po łacinie. W celi młody wywiadowca zdjął spodnie. Spróbował usunąć krew, polewając ją wodą z dzbanka. Nie schodziła, powiesił więc spodnie na pulpicie, aby wyschły. Przyłożył głowę do zimnego

kamienia. Zasnął w okamgnieniu i miał głupi sen. Znajome oczy patrzyły z sufitu, a potem usłyszał śpiew mudżahedinów. - Nie ma boga poza Allachem, a Mahomet jest jego prorokiem. A potem nie wiedzieć czemu przypomniał mu się ojciec. Ojciec we śnie był młodszy niż wtedy na placu, gdy jako jedyny członek rodziny z godnością wstępował na stos. W milczeniu. We śnie ukrywał zwój z tekstem Koranu w skrytce pod piecem. A potem weszła siostra Antonia, Nuszyk, w czadorze na twarzy. Uśmiechała się smutno. - Zabiłeś nas - powiedziała. Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Świtało. Zakurzonym gościńcem na małym osiołku jechał wędrowny sprzedawca skórzanych kapci. Towarem w dwu dużych koszach objuczony był drugi osiołek prowadzony z tyłu na sznurze. Antonio czuł się niewyraźnie. Może sprawiły to sny, a może poranny chłód. Poznawał tę drogę. Wędrował tędy przywiązany linką do końskiego ogona. Chciał wówczas przegryźć sznur, teraz widział, że byłoby to głupotą. Droga zapoczątkowała jego oczyszczenie. Musiał nią przejść, aby móc służyć Bogu. Koło południa zatrzymał się w pobliżu przydrożnej studni. Rozjuczył osły i puścił je, aby się popasły. Napełnił gardło wodą z sadzawki. Na kamiennym obmurowaniu wyryto kiedyś gwiazdę Dawida. Oparł się o drzewo obok pakunków i przymknął oczy. Nie obawiał się złodziei. Osiołek był wytresowany, aby budzić go, gdy pojawi się ktoś obcy. Ocknął się niespodziewanie. Na jego piersi leżała zwinięta w kłębek żmija. Zmrużył oczy, starając się trwać nieporuszony. Wąż wysunął rozdwojony języczek, przysunął łepek do jego twarzy. Wywiadowca wstrzymał oddech. Trwali tak skamieniali przez wieczność. Płuca pozbawione powietrza zaczęły drżeć. Przed oczyma Antonia pojawiły się czarne kółka. A potem wąż zsunął się i zniknął między kamieniami. Leżący odetchnął głęboko. Podniósł się i rozejrzał, szukając wroga. Węża nie było. Został tylko ślad na piasku. Poczuł ulgę i zawstydzenie. Bóg nie opuści wiernego sługi. Jak mógł przypuszczać, że umrze tu pod tym rachitycznym drzewkiem u brzegu sadzawki? Wzrok jego padł na pył gościńca. Zygzak, ślad węża, układał się w znajome słowo napisane świętym pismem arabskim. Imię Nuszyk. Powiał wiatr i u brzegu sadzawki pojawiła się dziewczyna. Była trochę podobna do jego siostry. Ubrana w prostą szatę przypominającą arabską galabiję, na głowie niosła dzban na wodę. Patrzyli na siebie w zdumieniu, wreszcie dziewczyna dostrzegła pakunki. - Jesteś panie wędrownym sprzedawcą kapci? - Tak - odpowiedział Antonio zgodnie z prawdą. Zataił jedynie drugą profesję.

- Jestem córką właściciela tej winnicy - wskazała na bielejący na wzgórzach dom. - Ten kawałek ziemi należy do nas od pokoleń. Posesjonaci? - Twój ojciec jest rycerzem? - zapytał zdziwiony. - Byli nimi nasi przodkowie. Zza skał wynurzył się olbrzymi mężczyzna. Ubrany w skórę kozy, w potężnej ręce oplecionej węzłami żył trzymał maczugę. Było w nim coś, co Antonio czuł czasami w stosunku do niektórych ludzi Wschodu. Promieniowali ciepłem i serdecznością. - Szlachetny panie - odezwał się do Antonia - Ta ziemia i to źródło należą do nas. - To mój brat - wyjaśniła dziewczyna. - Nie chciałem zakłócać waszego spokoju - powiedział emisariusz. - Jeśli chcecie zapłaty za wodę... - Napojenie spragnionego i jego trzody jest obowiązkiem - przerwał olbrzym. - Zważ jednak szlachetny panie, że osioł twój wszedł w szkodę. Antonio odwrócił się. Jego zwierzę obgryzało delikatne pędy sadzonek oliwek. Pobiegł bystro i przyprowadził go z powrotem. - Jeśli mogę jakoś wynagrodzić straty... Olbrzym machnął dłonią. - Szkody nie są duże. Para kapci w zupełności je pokryje. Antonio uśmiechnął się. - Widzę, że dobrze znasz ceny. - Bywam czasami w mieście - odrzekł olbrzym. - Jak nazwali to miejsce jego dawni mieszkańcy? Przez twarz olbrzyma przemknął dziwny uśmiech. - Nazwali je Szomre Hasaw Izrael. Twarz Antonia stężała. - Czy wiesz, co to znaczy? - zapytał olbrzyma. - Strażnica Progu Izraela. Kij wykonał krótki łuk i zderzył się z czaszką wywiadowcy. Antonio osunął się na ziemię. Zanim jego oczy zgasły zasnute mgłą nieświadomości, poczuł jeszcze miłość i litość do tych ludzi. Ocknął się w wilgotnej piwnicy. Ręce i nogi miał związane. Olbrzym siedział nieopodal. - A więc wróciłeś do życia, inkwizytorze. - Nie jestem inkwizytorem - zaprotestował Antonio. - Jestem sprzedawcą kapci. Chcecie mnie zabić i obrabować. Olbrzym zmrużył oczy. - Mamy lepszy pomysł. Inkwizycja ujęła niedawno naszego cadyka. Ostatniego cadyka w tej części Hiszpanii. Wymienimy go za ciebie. Dziś wieczorem. - Zginiecie. Zwróćcie mi wolność. - Nie.

- Rozkazuję! Olbrzym wstał i machnął maczugą. - Kupiec nauczył się rozkazywać - powiedział z pogardą. - Jesteś obrzezany. Byłeś Żydem czy raczej muzułmaninem? - Wyznawałem islam - niechętnie przyznał jeniec. - Ale wymazałem swoje błędy. Jestem teraz sługą chrześcijańskiego Boga. Jedynego Boga. - Kiedyś ta dolina była spokojnym miejscem. Ale przyszli głoszący miłość bliźniego słudzy waszego Boga i pozabijali kobiety, mężczyzn i dzieci. Spalili domy, zasypali kanały. Jesteśmy potomkami tych, których zabijano i tych, którzy zabijali. - Wasze istnienie oddala chwilę zbawienia świata. - Gdyby wasz Bóg zobaczył, jak traktujecie Jego słowa, zesłałby na was ogień piekielny i ugasił go potopem. Wstał i wyszedł. Więzień zaczął trzeć nadgarstkami o kamienie. Bez skutku. Pod wieczór sześciu zamaskowanych mężczyzn zeszło do piwnicy. Zarzucili więźniowi na głowę worek i wyprowadzili go na górę. Tam posadzili Antonia na konia. Jechali długo po górach i dolinach. Zatrzymali się, rozległ się stukot końskich kopyt i zdecydowany rozkaz. - Chcę zobaczyć jego twarz. Worek zdjęto. Otaczało Antonia sześciu mężczyzn z krótkimi mieczami w dłoniach. Przed nim siedział na koniu miejscowy inkwizytor. Wysoki chudy człowiek o nieprzyjemnym spojrzeniu ciemnych oczu. - Czego chcecie? - zapytał. Jeden z zamaskowanych wskazał Antonia. - Ten człowiek jest współpracownikiem inkwizycji. Postanowiliśmy go zabić. - Jak mogę go uratować? - zapytał inkwizytor. - Uwolnij cadyka Aarona. - Cadyk zgodnie z prawem zostanie spalony na stosie, gdzie wy także traficie. A ten człowiek nie jest współpracownikiem inkwizycji. Zamaskowani zmarkotnieli. - Zabijemy go - powtórzył przywódca. - Jestem cały z ognia - powiedział Antonio po łacinie. - Poradzisz sobie? - zapytał inkwizytor. - Tak. Przybysz odwrócił się i zaczął odjeżdżać. Jeden z zamaskowanych podniósł kuszę. - Nasz cadyk zostanie pomszczony - wrzasnął. - Nie liczcie na to - odkrzyknął inkwizytor. Bzyknęła strzała. Duchowny zsunął się z konia. Antoniowi znowu założono worek na głowę. Wepchnięto go do piwnicy. Innej niż poprzednio. Ta zastawiona była beczkami z oliwą. Wyszli, z góry dochodziły ich monotonne głosy. Czytali coś. Zaraz, była sobota. Zebrali się w synagodze, aby czytać pisma i komentować je.

Antonio zaczął trzeć dłońmi o kamień. Rozplątanie sznurów na nogach było trochę trudniejsze. Z kieszeni wydobył krzesiwo. Podpali ten skład. Ci na górze zginą w płomieniach. I on też. Zostaną zbawieni. Nie czuł do nich żalu, mimo że źle się z nim obeszli. Mógł ofiarować im zbawienie. Ale przecież mogą wybiec z domu i przeżyć, gdy z niego pozostanie kupka popiołów. A miał jeszcze misję. Musiał znaleźć inną metodę. Penetrował w ciemności piwnicę i znalazł pochylnię na beczki. Wdrapał się po niej, na górze była klapą. Odwalił ją bez większego trudu i wypełzł na powierzchnię. Niewielkie domostwo wzniesione z kamienia z wąskimi, podobnymi do strzelnic oknami. Antonio wyjrzał zza rogu. Przed drzwiami otulony w szarą opończę stał strażnik, dostrzegł także swoje osiołki koło studni. Podkradł się do strażnika i huknął go w głowę kamieniem. Wartownik osunął się bezwładnie. Antonio obiegł dom dookoła. Nie było innych drzwi. Żadne okno nie było na tyle szerokie, aby przecisnął się przez nie człowiek. Uśmiechnął się. Sam Bóg ułożył wszystko, by mogli zostać zbawieni. Podparł drzwi ciężką belką. Zaciągnął nieprzytomne ciało do piwnicy, następnie wyrwał czopy z kilkunastu beczek. Oliwa polała się strumieniami. Krzesiwo i hubka... piwnicę rozjaśniły żółte płomienie. Wybiegł w ostatniej chwili. Na kamieniu przed domem odpoczął. Z wnętrza rozległy się krzyki. Ktoś usiłował rozbić drzwi. Krzyki stawały się coraz straszniejsze. W oknie pojawiły się twarze, wołające o łyk powietrza, o ucieczkę przed męką. Od płonącego domu wiatr niósł woń palonej oliwy i zapach płonących ciał. Wypełniały całą dolinę. A potem ktoś wybił dziurę w płaskim dachu. Wyczołgała się przez nią dziewczyna, którą w południe spotkał u źródła. Paliło się na niej ubranie, ale z wysiłkiem czołgała się ku krawędzi. Wyła z bólu. Nagle go zobaczyła. - Dlaczego? - Idziesz do raju - odkrzyknął. A potem dach zapadł się. Żółte płomienie wystrzeliły do góry. Zadanie zostało wypełnione. Poczuł ulgę. Krzyki umilkły. Ze wzgórz zjechał na koniu miejscowy inkwizytor. - Dobra robota - powiedział. - Wypełniam tylko swoje obowiązki. Żyjecie, panie? - Tak. Miałem pod kaftanem deskę obitą żelazem. Patrzyli sobie w oczy. Gdzieś na ich dnie płonęły ognie. - Niektórzy mogli ukryć się po domach dzisiejszego wieczoru... - Bądź spokojny. Nie ujdą nam. Jedziesz do Los Martines? - Tak. - To, co tam się dzieje, spędza nam sen z powiek. To nasza grupa porwała tego starucha. Przybywasz z Madrytu? - Tak. - Tam zabito już wielu wywiadowców, scriptorze. Jeśli nie

wrócisz przez trzy dni, wyślemy ci na odsiecz oddział wojska. - Dziękuję, nie odmówię takiej pomocy. Antonio skinął głową, po czym zarzuciwszy torby na osła ruszył w stronę gościńca. Zmarnował wiele czasu. Całe pół dnia. Ale za to spełnił dobry uczynek. Co najmniej dziesięciu grzeszników zostało zbawionych tej nocy. Do zajazdu dotarł bardzo późno. Większość gości i personelu spała. Długo musiał się dobijać, nim wrota otworzyły się i Antonio wprowadził swoje zwierzęta na podwórze. Pokój, który dostał, był wąski i niski. Unosiła się w nim woń stęchlizny. Kaganek kopcił. Wędrowiec pomodlił się, rzucił w ubraniu na łóżko i natychmiast zapadł w sen. Przyśniła mu się dziewczyna, którą spalił. Głupi sen. Budził się kilkakrotnie, ale woń spalenizny nie opuszczała go. Pierwszy raz od siedmiu lat pozwolił sobie na kilka przekleństw. Dziwne. Wcześniej nie przeszkadzały mu takie zapachy. Przecież powinien być dumny z tego, co dokonał. Nie jest łatwo zbawić jednocześnie kilkanaście osób, które wcale nie chcą być zbawione. A on tego dokonał. Próbował zasnąć i nie mógł. Ilekroć przysypiał, budził go rozdzierający krzyk dziewczyny. I wtedy wypływał z pamięci inny krzyk, siostry Nuszyk. Wiedział, dlaczego krzyczały. Każdy człowiek lęka się śmierci, bo przez śmierć zbliża się do swego Boga. Wstał z łóżka, zanim zaświtało. Zjadł śniadanie i zapłacił za trzy dni z góry. Była niedziela. W osadzie nie było kościoła. Osiodłał jednego osła i pojechał do sąsiedniej wsi. Podczas sumy rozglądał się uważnie. Zapamiętywał twarze. Chciał sprawdzić, kto z mieszkańców Los Martines nie chodzi do kościoła. Cenna wskazówka. Poza tym jednym czarownikiem musiał odkryć jeszcze innych muzułmanów. Po mszy powędrował na wzgórza. Wsie leżały blisko siebie. Szukał wzrokiem podejrzanych ruchów. Cierpliwość została wynagrodzona. Maleńka grupka wracała z kościoła, ale ominęła wieś i zajazd sporym łukiem i zniknęła za wzgórzem. To go przeraziło. Czyżby nikt z mieszkańców nie uczęszczał na msze święte? A może we wsi była jakaś kaplica? Na wzgórze wdrapał się miejscowy ksiądz. Wyglądał dziwnie i unikał wzroku Antonia. - Więc zawitałeś do nas, szpiegu inkwizycji? - zagadnął. - Bierzesz mnie ojcze za kogoś innego. Ksiądz uśmiechnął się ponuro. - Chciałbym, żeby tak było. Ale podsumujmy fakty. Starego Saddama porwano pięć dni temu. Dziś zjawiasz się ty. Widać nie wszystko wyśpiewał na torturach, inaczej już zrównalibyście wioskę z ziemią. Antonio oczekiwał ataku, ale duchowny zaskoczyła go. W

powietrzu błysnął długi nóż o wąskiej klindze. Odskoczył, ale potknął się i upadł. - Nazywają was scriptoris - wysyczał duchowny. - Chcecie rządzić tą ziemią. Inkwizycja jest dziełem szatana. - Nie bluźnij! Duchowny cisnął nożem. Nie trafił. Rzucił się więc z gołymi rękami na szpiega. Zwarli się w mocnym uścisku i zaczęli tarzać po ziemi. A potem stoczyli z góry. Na dole tkwił w ziemi ostry kamień. Czaszka duchownego tylko chrupnęła. Antonio zerwał się. Przez ciało wroga przebiegły drgawki, a potem znieruchomiało. Zrozumiał, że stał się zabójcą. Leżący stracił szanse na zbawienie. Nie wyspowiadał się przed śmiercią ze swoich bluźnierstw. Ukląkł i objął głowę rękami. Zamknął oczy i zaraz otworzył je przerażony. Zobaczył twarz żydowskiej dziewczyny, usłyszał w głowie jej krzyk. - Dwa morderstwa - szepnął. Ciężar win dusił go za gardło. Ale umysł wyćwiczony podczas dyskusji z inkwizytorem Alfonzem wykonał woltę. Popełnił tylko jedno morderstwo. Zabił duchownego. Dziewczyna została, owszem, spalona, ale dla dobra Kościoła i dla zbawienia swej duszy. A zresztą duchowny także urągał Bogu i bluźnił przeciw Świętemu Oficjum. Jako członek bractwa scriptoris miał dyspensę na zabójstwa w obronie wiary. To jej bronił przed obłąkanym duchownym. I naraz go olśniło. Duchowny był obłąkany. Ludzie pozbawieni rozumu nie popełniają grzechów. Grzech jest świadomym i dobrowolnym złamaniem praw Bożych. Szaleńcy nie są świadomi swoich czynów. I trudno mówić tu o dobrowolności. Pytanie, co dalej? Stał u podnóża pagórka, kilometr od wioski, a u jego stóp leżało ciało. Musiał kontynuować misję. Tłumaczenie się z zabójstwa byłoby zbytecznym przeciąganiem sprawy. Jeśli w wiosce przebywał czarownik z Egiptu, należało go szybko wyśledzić i aresztować, zanim uda się dalej. Przywalił zwłoki kamieniami. Gdy czas się dopełni, będzie można je ekshumować i pochować ponownie w poświęconej ziemi. Ruszył do zajazdu. Czuł głód, a i pora była najwyższa, żeby zjeść obiad. W głównej sali zajazdu siedziało sporo ludzi. Nie rozpoznawał twarzy. Nikt z nich nie był obecny na mszy w sąsiedniej wsi. Pewnie mają tu jednak kaplicę, pomyślał. Zamówił posiłek i niebawem stanęła przed nim kasza z omastą i kielich wina. Zza stołu w kącie rozglądał się po sali. Ściany wzniesiono z łamanego kamienia. Sufit podpierały poczerniałe belki. Stoły pokryte byłe zaciekami. Upił łyk wina. Człowiek o gorejących czarnych oczach usiadł naprzeciw. - Mam do ciebie sprawę, sprzedawco kapci. - Słucham. - Potrzebuję jednej pary.

- Zechciej się, panie, zwrócić do mnie jutro, dzień dzisiejszy jest świętym. Nie godzi się pracować w niedzielę, nawet przy tak prostej rzeczy jak handel. Gość uśmiechnął się lekko. - Nie wiem czy masz takie, jakie będą mi odpowiadać. - Mam wiele różnych rodzajów. - Także takie, których noski zawijają się do góry? Antonio z trudem się powstrzymał. Buty z zawiniętym noskami. Znał islam. Pamiętał bezsensowne teraz dla siebie nakazy. Ziemia jest święta. Nie wolno jej kopać. Prawowity muzułmanin powinien nosić buty z zawiniętymi końcami. - Powiedz, panie, jak się nazywasz, a dostarczę ci je nawet do domu - powiedział. Gość pochylił się. - Jestem Ali Mustafa ben Abiba - powiedział po arabsku. - Wybacz, panie, nie zrozumiałem pierwszego słowa. To część twojego imienia? - W tej karczmie rozbito głowy wielu szpiegom inkwizycji - powiedział gość po hiszpańsku. - Nie jest dobrze wtykać nos w cudze sprawy. - Jestem zwykłym sprzedawcą kapci. Nic mi tu nie grozi. Przed oczyma rozbłysły mu setki słońc i zapadł się w ciemność. Doszedł do siebie pod wpływem chluśnięcia lodowatej wody. Rozciągnięto go na drabinie prowadzącej na strych w rozwalającej się murowanej oborze. Przywiązano za nadgarstki i kostki stóp. Tył głowy pulsował bólem. Czarownik siedział w kucki i patrzył w zadumie w niewielki płomyk pełgający w kubku z jakimś płynem. Gdy poniósł oczy, były pełne tego ognia. Podszedł niespiesznym, skradającym się krokiem. Rozdarł wiszącemu koszulę na piersi. - Twoje ciało nosi ślady prymitywnych tortur - powiedział po arabsku. - Byłeś w lochach inkwizycji. Te ślady zostawiły szczypce rozżarzone do czerwoności, a te łuczywo przyłożone bezpośrednio do ciała. Smagano cię kotem z jedwabnej plecionki. Jesteś muzułmaninem. A raczej byłeś nim. Dlaczego zdradziłeś swojego Boga? - To był fałszywy Bóg. Teraz służę jedynemu. Arab pokiwał głową ze smutkiem. - Zastanawiasz się, jak odgadliśmy twoją tożsamość? Antonio kiwnął głową. - To zupełnie proste. Przybył uciekinier z wioski, której mieszkańcom zapewniłeś wczoraj straszną śmierć. Zamknął oczy i zaczął mówić po hiszpańsku ze śpiewnym kastylijskim akcentem. - Potężne były kalifaty tej ziemi. Żyliśmy obok siebie przez stulecia. My, katolicy i Żydzi. Gdy się kłóciliśmy, wybuchały pogromy, ale nigdy nie kazaliśmy wam wyznawać islam. Jesteśmy ludami księgi. Tam u podstaw są Żydzi. Mają księgę. Potem jesteście wy. Znacie część nowej nauki, a jednak odrzuciliście słowa proroka Mahometa. A kiedyś

przyjdzie następny prorok i będzie głosił swoją naukę. A część Arabów nie uwierzy. I powstanie nowa religia i ci, którzy wyznają islam, staną się ludem księgi dla tych, którzy przyjdą. I będą mieli świadomość wspólnego początku. - Jesteś heretykiem i sługą diabła. - Tak, oczywiście. To, co tworzycie, wydaje się wam prawdą. Popatrz na powalone świątynie starożytnych. Kiedyś i na was przyjdzie ta sama klątwa. A islam jest wieczny. Dlaczego poddałeś się torturom? Dlaczego nie prosiłeś Allacha, żeby cię uwolnił lub dał siłę wytrwania? - Przejrzałem. Zrozumiałem swoje błędy. - Ach. Dlaczego więc męczą cię niedobre sny? Wstał i podszedł do więźnia. Przyłożył rękę do jego czoła. - Wydałeś swoją rodzinę. Dlaczego? - Nie możesz tego wiedzieć. - Czytam w twoim sercu i widzę, że zaczynasz żałować. - Niczego nie żałuję! Zapewniłem im zbawienie. - Zabawne, ta wasza wiara w oczyszczającą moc ognia. - Też przeprowadzacie gości między ogniskami, aby pozbyć się demonów. - No proszę, jak głęboko tkwią w tobie nasze zwyczaje. - Wasze zwyczaje. Nie jestem już jednym z was. - Nosisz na ciele znak przynależności do naszego Boga. Zostałeś obrzezany. Antonio milczał. Czarownik zapatrzył się w płomień. - Twoja siostra miała na imię Nuszyk - powiedział nieoczekiwanie. Więzień milczał, ale jego ciało oblał pot. - Pomagałeś spalić ją na stosie. Z twojej ręki zginęło wielu naszych i nie tylko... Umrzesz na tej drabinie i na niej zostaniesz pogrzebany. Nie jesteś godny, by spocząć w świętej ziemi, zbyt długo kalałeś ją stopami. Ale najpierw porozmawiamy. Nie ma dla ciebie powrotu między żywych, ale może uratujemy twój umysł przed śmiercią. Rozstawił nieduży pulpit. Na nim położył Koran i otworzył go blisko końca. Sprawdził wytrzymałość więzów i wyszedł. Antonio szarpnął się kilkakrotnie, ale więzy trzymały. Drabina była nowa i bardzo mocna. Wisiał rozmyślając nad sposobami uwolnienia się, a potem zwrócił oczy ku księdze. Przyciągnęła jego wzrok z magnetyczną siłą, zaczął więc czytać święte wersy. Gdy doszedł do końca strony, ta odwróciła się bez niczyjej pomocy. Zrozumiał, że jest w sidłach szatana. Zaczął bić głową w szczebel drabiny, aby pozbawić się przytomności. Udało się. Odpływając w mrok, usłyszał z daleka rozdzierający krzyk dziewczyny. Zapewne tej, którą spalił w Szomre Hasaw Izrael. - Dochodzi do siebie - rozbrzmiał głos z daleka. Otworzył oczy. Leżał w tej samej szopie na ziemi, której

miał już nie dotykać. Koran ciśnięto w kąt, zapewne kopniakiem. Nie czuł rąk ani nóg, a tył głowy pulsował mu nieznośnie. Nad nim nieznany ksiądz i dwaj żołnierze. - Gdzie jestem ? - wymamrotał. - Spokojnie, już po wszystkim. Zdobyliśmy to gniazdo żmij. Jesteś bezpieczny. - Czarownik ben Abiba.... - Związany, do twojej dyspozycji. Twarz Antonia wykrzywiła się w uśmiechu. - Bardzo dobrze. Zajmę się nim osobiście. Ulga, niebezpieczeństwo było blisko. Podniósł księgę z ziemi, czuł przyjemność, dotykając okładki ze świeżo wyprawionej skóry. Walczył ze sobą chwilę, po czym cisnął ją na kaganek. Zapaliła się jasnym płomieniem. Kopyta osła wybijały werble na spieczonej ziemi. Za osłem na lince szedł drugi osioł objuczony sakwami z kapciami oraz kufrem czarownika i zabranym z jego kryjówki dywanem. Z przodu karawany popędzany batem szedł czarownik. Nogi w kostkach skute miał łańcuchem. Drugi łańcuch pętał ręce. Wieś została za nimi. Rozbierano chałupy, aby zbudować stosy dla siedemdziesięciu mieszkańców. Czarownik zasłabł i padł w pył drogi. Antonio zsiadł z konia. - Wstawaj. Już niedaleko. - Nie mam siły wstać. - Musisz tę drogę odbyć pieszo. Gdy przybędziemy na miejsce... - Poddacie mnie torturom. A na koniec spalicie na stosie. Rozłóż mój dywan, abym mógł położyć się na nim i odpocząć. - Dywan pokryty jest wersetami z Koranu. Chciałbyś się modlić. Nadchodzi wieczór. - Jeśli wasz Bóg jest taki miłosierny, to myślę, że wybaczy mi chwilę słabości i modlitwę do mojego... - Jesteś więźniem inkwizycji. Nie pozwolimy ci na dalsze popadanie w grzech. - Ach. Tortury, które mnie czekają, są tak straszne, że z pewnością nawet Allach mnie od nich nie wybawi. - Zgadza się. - No to spalcie mnie od razu. Antonio uśmiechnął się. - To by było zbyt proste. Musimy wiedzieć, po co przyjechałeś i jaką mocą dysponujesz, czarowniku. - Nie wierz w to. Gdybym nim był, dawno zrzuciłbym pęta. - Tych kajdanów nie skruszysz czarami. Są ze srebra. Odpowiedz, co cię tu sprowadza, a może pozwolę ci kawałek pojechać na ośle. Więzień wzruszył ramionami. - Szukam innego czarownika. - Więc przyznajesz, że sam nim jesteś.

- Tego nie powiedziałem. - Powiedziałeś wyraźnie: "Szukam innego czarownika". Jest nas dwu, a ty szukasz innego czarownika, to znaczy, że pierwszym jesteś ty sam. A po co go szukasz? - Porwał moją ukochaną. Czy to wystarczający powód? - Miłość do Boga jest jedyną prawdziwą. To o czym myślisz rodzi się z pożądania, nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy. To kwestia narządów odpowiedzialnych za pewne przyziemne żądze. Jeśli chcesz, mogę w ciągu kilku minut usunąć przyczynę twojej troski. Niebawem o niej zapomnisz. - Mam być spalony, wolę nie być wcześniej wykastrowany. - Twoja wola. - A ty? Wycięli ci, co trzeba, czy dokonałeś autokastracji? Antonio poderwał go na nogi i batem zmusił do podjęcia mozolnej wędrówki. O świcie stanęli przed czarnymi murami więzienia. - Boisz się? - zapytał konfident więźnia. - Nie. Nic gorszego od śmierci mnie tu nie spotka. Ale mam ostatnie życzenie. - Mów, proszę. Wysłuchuje się ostatniego życzenia skazańca. - Mój ukochany dywan. Chcę zostać spalony razem z nim. - Mogę ci to obiecać. Nam nie jest potrzebny. Nie używamy dywanów, a nie sprzedamy go nikomu z uwagi na napisy. Więzień uspokoił się i wkroczył w ponurą bramę. Potem korytarzem w dół, gdzie człowiek zapomina, jak się nazywa i gdzie istniały tylko dwa uczucia. Ostateczna miłość i ostateczny ból. Pół godziny później Antonio meldował się u inkwizytora de Gryauery. - Ująłem czarownika i właśnie przygotowują go w sali tortur. Nawet nie zauważył, że skłamał. Nie on ujął czarownika. - Dobra robota. Jestem z ciebie dumny. Chodźmy popatrzeć. Znalazłeś przy nim czarodziejskie przedmioty? - Tylko dywan pokryty wersami Koranu. - Dobrze. Jak przebiegła akcja? - Było ciężko, ale nasi przyjaciele z prowincji pomogli. Ujęliśmy wielu niebezpiecznych muzułmanów. Rozbiliśmy gniazdo islamu. - Napisz raport. - Oczywiście. W sali tortur więzień leżał przykuty do ciężkiej kłody. Kat rozżarzał szczypce i druty. - No to od czego zaczniemy? - zapytał przyjaźnie inkwizytor. Jeniec wyrzucił z siebie arabskie przekleństwo. Alfonzo uśmiechnął się. - Najpierw pytania. Po co tu przybyłeś?

- Mieliście świetnych znawców kabały. Chciałem z nimi porozmawiać o interpretacjach księgi Jecirach. - Mieliśmy. Niektórzy przeszli przez tę salę. Widać wiedza o przyszłości na nic im się nie zdała. - Bereszit bara Elohim... - Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię. Widzę, że znasz nasze pisma. - Za to wy nie znacie Koranu. - Nie będziemy dyskutować o teologii. Po co ci konsultacje z kabały? - Szukam ukochanej porwanej przez złośliwego czarownika. - Ach. A gdzie ją porwano? - U stóp piramid w Egipcie tam, gdzie wasz Józef, a wedle naszej tradycji Jussuf, wykopał Bahr Jussuf - wielki kanał, aby połączyć oazę Fayum z korytem świętej rzeki Nil. - Którędy dostałeś się do Hiszpanii? Jeniec wzruszył ramionami, na ile pozwalały mu więzy. - Na różnych ziemiacj poznałem wiele sekretów. Pozwoliły mi wędrować waszymi gościńcami w sposób niezauważony. - Co wiesz o nekromancji? Leżący uniósł oczy. - Nie mam o tym pojęcia. Znam się na chemii i destylacji. - Jak sporządzić zwierciadło magiczne? Jeniec milczał. Inkwizytor sięgnął po szczypce i powietrze wypełnił swąd palonej skóry. W głowie Antonia się kotłowało. Kiedyś to on tu leżał. - Szpilki - polecił inkwizytor. Podał mu. Rozpalone druty w drewnianych oprawkach zanurzyły się pod paznokciami maga. Tym razem zawył. Antonio pomagał z kamienną twarzą. Woń przypalonego ciała wypełniła pomieszczenie. Padały nowe pytania i zmieniały się metody wydobywania szczerych wyznań. Na stopy więźnia założono hiszpańskie buty i dokręcono śruby, z pleców zdarto pasy i posypano solą, imadłami zaciśnięto kciuki. Genitalia przypalano świecą. Skończyli koło południa następnego dnia. Antonio słaniał się ze zmęczenia. Siedemnaście godzin asystowania. Kat, który wkraczał, gdy potrzebna była bardziej fachowa ręka, także się zmęczył. Po inkwizytorze nie widać było zmęczenia, tylko pot na twarzy świadczył, że i on jest wykończony. Odkręcił śruby do zgniatania kolan. - Co z ciebie za czarownik, jeśli o niczym nie masz pojęcia? - zapytał ze złością. - A czy ja mówiłem, że jestem czarownikiem? - zdziwił się jeniec. - Jutro zostaniesz spalony na stosie. Chodźmy odpocząć. Antonio padł na posłanie jak martwy. Śniły mu się okropne krzyki, płomienie tańczyły wokół twarzy tych, których spalił. A gdy obudził się w ciemności, spostrzegł, że wyryty kiedyś przezeń napis na ścianie celi świeci się

bladym blaskiem. Jego dawne imię: Dżalalladin Jussuf abu Alin. Wyrył je, aby zapamiętać. Teraz chciał o nim zapomnieć. Zapomnieć o grzesznym życiu, które pędził przez dwadzieścia lat i o tym, że był najstarszym pierworodnym potomkiem swojego ojca i przyszłą głową rodu abu Alin. To, czym się obecnie zajmował, było ważniejsze. Gdy obudził się, poszedł do więźnia wysłuchać jego ostatnich życzeń. Tym razem nie organizowano hucznego auto da fe z pochodem i publicznością. Stos zbudowano pośrodku dziedzińca więziennego. Na szczycie położono dywan. Antonio wszedł do celi więźnia. Z ciemnych oczu czarownika wybiegały świetliste promienie. - Allach jest wielki - powiedział więzień. - Czy rozumiesz ogrom swoich zbrodni? - Nie popełniłem żadnych. Czy chcesz się wyspowiadać? - Spalą mnie za godzinę. - Mniej więcej. - Rozetniesz mi więzy, gdy będą mnie prowadzili. - Wolne żarty. - Rozetniesz i doświadczysz na sobie potęgi Allacha. - Nie. Jeśli nie chcesz księdza... Jeniec wzruszył ramionami i odwrócił się do ściany. Prowadzili go we dwóch. Antonio i inkwizytor. Nie stawiał oporu. Tortury pozbawiły go sił. Ale uśmiechał się do siebie, jakby szykując w ostatniej chwili życia magiczną sztuczkę. A potem jego stopy dotknęły dywanu. Padł niespodziewanie na kolana i coś krzyknął. Szarpnięcie było straszliwe. I błysnęło światło. Dywan wraz z więźniem uniósł się do góry. Puścili, nie byli w stanie go utrzymać. Zatrzymał się metr nad ich głowami. Czarownik wychylił się zza krawędzi. - Nie wierzyłeś w moc naszej wiary? - zapytał Antonia. Konfident patrzył w zdumieniu, a potem zrozumiał. Nigdy nie widział cudu dokonanego przez chrześcijańskiego Boga. A tu miał jak na dłoni zdarzenie, które nie powinno się zdarzyć. Ten, który mógł go oświecić, odlatywał. Antonio skoczył, wpił palce w krawędź dywanu. Czarownik coś powiedział i dywan zaczął lecieć z wzrastającą szybkością. Konfident podciągnął się. Patrzyli sobie w oczy. - Allach karze odstępców śmiercią - powiedział Ali. - Pora na ciebie. - I kopnął Antonia pozbawioną paznokci, pokrwawioną stopą prosto w twarz. Alfonzo patrzył, jak ciało ucznia spada z wysokości i roztrzaskuje się na granitowym bruku. Czasami tak się to kończyło. A czasami inaczej. Żaden z nawróconych nie przeżył dotąd nawet roku. Czasami załamywali się wcześniej, czasami później. Z reguły doprowadzali do zbawienia dwudziestu innych. Antonio posłał na stos blisko czterdziestu. Inkwizytor westchnął. W takie dni stare blizny bolały go

bardziej niż zwykle. Dlaczego nie udawało mu się powtórzyć tego cudownego procesu, który przed siedemdziesięciu laty go ukształtował? Dlaczego jego uczniowie byli tacy słabi i tak szybko odchodzili w niebyt, odrzucając w ostatniej chwili prawdę gwarantującą im zbawienie? Umiał postawić pytanie, nie znajdował na nie odpowiedzi. Patrzył w zadumie na roztrzaskaną bryłę mięsa i kości. Poszukał wzrokiem na niebie dywanu. Już go nie było widać. Żaden więzień dotąd nie opuścił lochów inkwizycji z własnej woli. I dopilnują, aby nikt nie powtórzył tego wyczynu. Przeżegnał się nad ciałem Antonia, a potem wszedł do budynku. Czekali inni skazańcy. Miał wśród nich jednego, którego chyba dałoby się nawrócić. Musiał się spieszyć. Ktoś gdzieś właśnie szerzył herezję. Andrzej Pilipiuk ANDRZEJ PILIPIUK Urodzony 20 marca 1974 r. w Warszawie. Student piątego roku archeologii UW. Zaczynał w "Fenixie" (2 '96) humoreską o egzorcyście-amatorze (Jakubie Wędrowyczym); kolejne opowiadanka poświęcone tej postaci ukazywały się w roku ubiegłym. Nasi czytelnicy znają Andrzeja z kanalarskiej, moskiewskiej dark future "Szambo" ("NF" 7/97). O epoce i świecie, w którym rozgrywa się akcja kolejnego opowiadania Pilipiuka, "Scriptoris", o jego drobnej fantastycznej modyfikacji, pisze autor, co następuje: Podstawowym zadaniem Świętego Oficjum była ochrona ludności nie przed szkodliwym działaniem czarownic, lecz przed heretykami, agnostykami i wyznawcami innych religii - judaizmu i islamu. Polowania na czarownice stanowiły nie więcej niż dziesięć procent dochodzeń, a przy tym często zapadały wyroki uniewinniające lub zasądzano kary dość symboliczne. Prawdziwy szał palenia czarownic rozpętali protestanci. Pierwsi inkwizytorzy zostali mianowani w 1480 roku. Inkwizycja przynajmniej w swoim tzw. złotym okresie (XVI- XVII w.) musiała być organizacją doskonale poinformowaną. W każdym mieście istnieli tzw. familiares ("krewniacy") półetatowi konfidenci inkwizycji. Do ich obowiązków należało wyłapywanie Żydów i wyznawców islamu, transport schwytanych do aresztów oraz zapewnienie zbrojnej eskorty inkwizytorom. Familiares występowali publicznie podczas auto's, ich twarze były więc znane, a skuteczność działania niewielka. Stąd siatka konfidentów tajnych. Nazwę hipotetycznego bractwa scriptoris utworzyłem od łacińskiego scribo - pisać. Użyłem dla jej utworzenia wołacza liczby mnogiej (w mianowniku powinno być scriptori lub z hiszpańskiego scriptores). Występowanie zarówno tajnych gmin żydowskich, jak i muzułmańskich w wiekach szesnastym i siedemnastym było

jeszcze na porządku dziennym, mimo że Żydom nakazano opuścić Hiszpanię jeszcze przed wyprawą Kolumba (1492). Liczne procesy przeciw wyznawcom judaizmu i islamu miały miejsce około połowy siedemnastego wieku. Pewnym novum jest wyrażony w opowiadaniu pogląd, że inkwizycja paląc ludzi na stosach zapewniała im wieczne zbawienie, a palenie wynikało z litości i miłości do grzeszników. Należy oczywiście wątpić, czy grzesznicy docenili tę... wspaniałomyślność. Problem szczegółowo wyłożył podczas wykładów z historii Europy prof. Jerzy Gąssowski. Chrzest przez ogień istniał u zarania chrześcijaństwa, dla oczyszczenia duszy inkwizycja posyłała grzeszników w oczyszczające płomienie. Zbawienia poprzez spalenie na stosie dostąpić mogli nawet ludzie obłożeni ekskomuniką! Na marginesie - w dziewiętnastym wieku istniała w Rosji wyrosła na bazie prawosławia sekta samopodpalaczy tzw. samoźreńcy. (mp)