uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Andrzej Pilipiuk - Święty Mikołaj spotyka Dziadka Mroza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :230.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andrzej Pilipiuk - Święty Mikołaj spotyka Dziadka Mroza.pdf

uzavrano EBooki A Andrzej Pilipiuk
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 8 z dostępnych 8 stron)

Andrzej Pilipiuk ŚWIĘTY MIKOŁAJ SPOTYKA DZIADKA MROZA Sypał śnieg. Mróz trzymał mocno. Było co najmniej trzydzieści stopni poniżej zera. I jeszcze do tego wiał silny wiatr. W taką pogodę nie wypędza się z domu nawet psa. Samemu też się nie wychodzi. Chyba że nie ma innego wyjścia. Gdzieś w samym sercu Syberii stała chatka zbudowana z grubych, nieokorowanych belek. Pomiędzy belki utknięto pakuły, stare gazety i wszelkie inne materiały uszczelniające, jakie były pod ręką. Niewielka chatka chyliła się ku ziemi. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że nikt w niej nie mieszka, a jednak z komina szedł dym, a wzdłuż krawędzi dachu zwisały sople. Takie sople, które powstają, gdy wewnątrz domu pali się w piecu i ciepło przenikające przez dach roztapia odrobinę śnieg. Koło chatki stały sanie, popularna swego czasu trojka. Starzec z białą brodą wyszedł z domku. Popatrzył przez chwilę na otaczający go las i westchnął. Z kieszeni wydobył czapkę. Była to niewielka czerwona czapka w kształcie miski. Założył ją na głowę. Wyglądał teraz odrobinę dostojniej. Z sieni wydobył worek wypełniony zaledwie w jednej trzeciej i umieścił go troskliwie na saniach. W szopie za chatką odszukał pastorał. W tym roku wisiał przy nim mały dzwoneczek. Tak to już było. Wszystko było ostatnio płynne. Nawet jego rysy zmieniały się. Dobrze, że w tym roku miał do sań trójkę reniferów. Przez kilka ostatnich lat musiał zadowalać się jednym. Może coś wreszcie szło ku lepszemu? Niespodziewanie zaszła zmiana. W wiecznym półmroku tajgi pojawiła się jasna plama światła. Powiało ciepłem. Starzec odwrócił powoli głowę. Blask raził przez chwilę jego oczy przywykłe do pełgających płomyków cienkich cerkiewnych świeczek. Przed nim stał anioł. Anioł miał trzy pary skrzydeł, białą szatę, będącą skrzyżowaniem greckiej tuniki i rzymskiej togi. Na głowie szopa jasnych włosów, a nieco wyżej dyskretnie połyskiwała aureola. Cała postać anioła jaśniała i biło od niej ciepło. - Bądź pozdrowiony, biskupie Mikołaju - odezwał się gość. Starzec uśmiechnął się i odruchowo poprawił swoją czapkę. Z czapką działo się coś dziwnego. Zamieniała się powoli w normalną mitrę biskupią. Sądząc z kształtu - katolicką. - To ty? - zapytał, mając na myśli przemianę. - Nie, o czcigodny. Święty Mikołaj przymknął oczy. - Mikołaju... - Mów proszę. Z czym przychodzisz? - Wiesz, co się dzieje? - Tak. Moje istnienie na Ziemi podlega wierze ludzi. To, jak mnie sobie wyobrażają, determinuje mój wygląd. To, jak mocno we mnie wierzą, sprawia, że jestem słabszy lub silniejszy, A teraz jestem bardzo słaby. I czuję rozdwojenie. - Psychiatrzy z miasteczka określiliby to jako schizofrenię bezobjawową. - Zupełnie słusznie. Z czym przychodzisz? - Tam na Górze... - Anioł skłonił się z szacunkiem w stronę pociemniałego nieba. - Tam na Górze uważają, że dość już zrobiłeś. Pora odpocząć. - To już nie potrwa długo. Wkrótce będę mógł powrócić do was. Dopóki jednak ktoś we mnie wierzy, nie mogę go zawieść. - Dzisiejszej nocy może być niewesoło. - Przywykłem narażać życie w zaułkach Konstantynopola. Kilku enkawudzistów nie przestraszy mnie.

- Proszę na siebie uważać. Mikołaj skinął głową. Gdy ją podniósł, anioła już nie było. Gwizdnął na renifery. Przybiegły. Zawsze przychodziły, choć nie potrafił powiedzieć skąd. Po prostu przychodziły. W tym roku wyglądały dość nędznie. Przykładał im dłoń do czół, starająć się przelać trochę własnej siły. Sam miał jej tak niewiele i coraz mniej każdego roku. Otarł samotną łzę, która toczyła mu się po policzku. Dziś wieczorem, jeśli wszystko pójdzie dobrze, odzyska częściowo dawną siłę. Jeśli wszystko pójdzie dobrze... Założył uprząż, sprawdził chomąta i orczyki, po czym strzelił z długiego bata. Zwierzęta ruszyły posłusznie, ale ospale. - Yjala! - zakrzyknął, aby dodać im nieco wigoru. Powoli przeszły w kłus. A potem sanie uniosły się nad ziemię. Zaraz jednak z powrotem opadły. Ziemia ściągała. A w tym obrzydliwym ateistycznym kraju prawo powszechnego ciążenia dawało się odczuć silniej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Zsiadł i sprawdziwszy płozy, strzelił ponownie z bata. Sanie ruszyły po śniegu i wreszcie ciężko wzbiły się w powietrze. Gdzieś tam zalśniła pierwsza gwiazdka. To była ta noc. Nie musiał kiero- wać, sanie same odnajdowały drogę. Wszędzie tam, gdzie był jeszcze potrzebny. Nadleciał nad obrzeża miasta. Tu pomiędzy blokami stał mały drewniany domek. Pierwszy, w którym go oczekiwano. Gdy sanie osiadły ciężko na ziemi, Mikołaj wziął worek i zastukał do drzwi. Poczuł promieniujący zza nich lęk. Człowiek, który otworzył, miał w ręce nóż. Był gotów go zabić, ale rozpoznał świętego i nawet uśmiechnął się smutno. - Proszę wybaczyć. Myślałem, że to oni. Że to już. Mikołaj wykonał gest ręką i sanie stały się niewidoczne. Wszedł do ciepłego domu. Przeszli ciemną sień i weszli do jasno oświetlonego pokoju. Okna zasłonięte zostały czarnym papierem. W kącie pomieszczenia królowała nieduża choinka, a nad nią wisiała mała ikonka. Tu dopiero w świetle Mikołaj mógł dokładniej przyjrzeć się gospodarzowi. - Zmieniliście się Wisarionie Iwanowiczu. - Bardzo się zestarzałem? - Nie, to nie o to chodzi. Po prostu w waszych oczach nie ma już tej dawnej iskierki nadziei. - Nie ma nadziei. I nie będzie, dopóki Stalin żyje. - Mogę przekazać pomyślną wiadomość. To już tylko kilka miesięcy. Żona Wissariona, Larysa, wyszła z kuchni. Jej brwi uniosły się do góry. - Witajcie święty... - Witaj Laryso. - Zmieniliście się. Z roku na rok macie inną twarz. Zostają ogólne rysy, ale... A może jest was wielu? - Dobrze by było. Kształtuje mnie wyobraźnia ludzi. Tak niewiele zostało ikon. A jeszcze mniej ludzi we mnie wierzy. Larysa oparła głowę na jego ramieniu. - Ja będę wierzyła wiecznie. I nigdy nie zapomnę tamtej wigilii w łagrach Kołymy. Siadajcie, proszę, do stołu. - Nie, dziękuję. Muszę ruszać dalej. Mimo wszystko trochę jeszcze zostało wierzących. Muszę ich odwiedzić. A dla was mam podarki. - Na cóż było się wykosztowywać... Uśmiechnął się po raz pierwszy tego wieczora. - Jestem świętym Mikołajem - głos jego obniżył się do szeptu, jak gdyby przekazywał im jakąś cudowną tajemnicę. - Ja nie robię zakupów w Centralnym Domu Towarowym. Dla was buty. - Wyciągnął z worka śliczne zamszowe kozaczki. -

Niech wam służą. Tylko przybrudźcie je trochę, zanim wyjdziecie na ulicę, bo jeszcze się przyczepią ci z NKWD. A jak wyjaśnicie ich pochodzenie? - Dziękuję - szepnęła. W oczach miała łzy. - Dla was, Wisarionie, mam książkę. - Derek Tomatow „Droga Carów" - przeczytał z okładki. - Wydana przez białych emigrantów w Paryżu. Po przeczytaniu spalcie natychmiast, bo nie może się to dostać w niepowołane ręce. - Zakopię w lesie. - Tylko uważajcie. Za to idzie się od razu do piachu. - Nie pierwszyzna mi. Szkoda, że jako święty nie możecie mi dostarczyć broni palnej. - Ja także żałuję. Dzieci już śpią? - Tak. - Nie budźcie ich. - Wolałbym, aby cię zobaczyli święty Mikołaju. Inaczej mogą nie uwierzyć... - Pokażę im się za rok. A na razie zostawię dla nich prezenty. Wyjął z worka lalkę z porcelanową główką oraz pudełko klocków. Larysa oglądała lalkę ze zdumieniem. - Przepiękna. Skąd to? Mikołaj puścił do niej oko. - Przedrewolucyjne zapasy. Ze sklepu Jeliszejewów. No cóż, na mnie, niestety, już czas. - Przybędziesz do nas za rok? - Jeśli będę jeszcze istniał, to przyjadę. Wiara garstki osób musi być silna, aby utrzymać mnie przy życiu. - Mrugnął konfidencjonalnie i wydobył z kieszeni płaszcza amerykańską czekoladę z orzechami i paczkę algierskich daktyli. - Głowa do góry - powiedział. - Będzie lepiej. - Pocałował na pożegnanie Larysę w czoło i wsiadł do sanek. Wiatr zawiał momentalnie ich ślady, jak gdyby nigdy ich nie było. Ale zostały po nim prezenty. Garść rzeczy z innego świata. - Pamiętasz tamtą noc? - zapytała Larysa. - Tamtą okropną noc za drutami. - Tak. Chciałem, żeby przyszedł święty Mikołaj i dał nam chleba. I przyszedł. On jest prawdziwy. - Istnieje tak długo, jak długo ludzie w niego wierzą... Powinien być silniejszy... Przecież choć pod innym imieniem i na Nowy Rok... - Nie. To jest święty Mikołaj. Dziadek Mróz to komunistyczny wymysł. Wiara w niego nie wzmocni naszego przyjaciela. Pomyśl, że jesteśmy małżeństwem, połączył nas węzłem przysięgi właśnie on. - Myślisz, że za rok... - Przyjdzie. Gdyby nie było świętego Mikołaja, nie byłoby już żadnej nadziei. Wrócili do domu. W ich sercach znowu narodziły się silniejsze uczucia. Tymczasem święty pędził swoimi saniami po ciemnym zimowym syberyjskim niebie. Kolejna plamka światła. Opadł. Renifery zatrzymały się na pionowej ścianie budynku. Wszedł przez balkon do mieszkania. To mieszkanie było typowe aż do znudzenia, miało tylko jeden pokój, a kuchnia i łazienka były wspólne i mieściły się na korytarzu. Na zniszczonym fotelu drzemała staruszka. Gdy Mikołaj dotknął delikatnie jej ramienia, obudziła się natychmiast. - Przyszedłeś - szepnęła. Lustro w kącie uchwyciło jego odbicie. Staruszka była katoliczką, choć obchodziła święta w innym terminie. Wyglądał teraz zupełnie inaczej. Miał na sobie czerwony płaszcz i wysoką biskupią mitrę. Jego worek obszyty był lamówką. - Witajcie, Wiero Iwanowna. - Witaj, święty. Co cię sprowadza? Uśmiechnął się.

- Naprawdę nie wiecie? Wyciągnęła dłoń i dotknęła go. - A jednak to nie sen. - Nie ma snów, które mogłyby powtarzać się regularnie co rok. - To prawda. Jak długo jeszcze? W 1918 roku wyraziłam życzenie, aby wszystkich bolszewików diabli wzięli. Nie spieszysz się. - Przynoszę podarki. Likwidacja ustrojów społecznych nie należy do moich kompetencji. - Zapytasz teraz, jakie mam inne życzenia. - To prawda. Nie zostawiasz listów do mnie na parapecie. - To było sto lat temu. - Ja pamiętam. - Kochany dziewiętnasty wiek. Spraw, żebym go zobaczyła jeszcze raz. Tylko na chwilę. - Zamknij oczy. Siadła wygodnie i zamknęła powieki. Położył jej dłoń na czole. Spłynął na nią spokojny piękny sen. Był jesienny poranek w Samarowsku. Ulicą przed jej domem szedł niewysoki, przystojny mężczyzna w wojskowym szynelu narzuconym na cywilne ubranie. Ostro pachniały świeża farba i końskie pączki rozdeptane na ulicy. Mikołaj zostawił na stoliku paczkę świec, kilka pudełek zapałek, kawałek świątecznej szynki, paczkę migdałów i trzydzieści rubli drobnymi. Gdy wychodził przez okno, o mały włos nie zwalił się w dół. Był bardzo osłabiony. Sanie z trudem oderwały się od ściany, a ich lot był niestabilny. - Za rok trzeba będzie chyba pójść na piechotę - powiedział sam do siebie. Daleko przed nim płonęło słabiutkie światełko. Skierował renifery w tamtą stronę. Niewielka, zasypana śniegiem willa ze sporym ogródkiem. Zdziwił się, bo nigdy wcześniej tu nie był. Gdy sanie wyhamowały na pokrytym śniegiem dachu, Mikołaj poczuł się wyjątkowo podle. Dom miał bardzo złą aurę. Wydobył z kieszeni kożucha niewielką mapę i przez chwilę porównywał ją z otaczającą go rzeczywistością. To był jego przywilej, ponieważ obdarowywał ludzi, mógł z całkowitą pewnością stwierdzić kto gdzie mieszka. W świetle księżyca na mapie jarzyły się krwistoczerwone literki. Dom komendanta obozu pracy specjalnego przeznaczenia G.I. Workowa. Brwi świętego uniosły się do góry, ale podszedł do komina. Niespodziewanie poczuł lęk, nie wiedział, co czeka go tam na dole. Może pułapka? Ale z drugiej strony enkawudziści nie wierzyli w niego. Więc to nie światło komendanta sprowadziło go tutaj. Przeniknął przez dach, bo choć od dawna nachodziły go idiotyczne myśli o włażeniu przez komin, starał się z nimi walczyć. To nie był rosyjski zwyczaj. Zmaterializował się na poddaszu, a ściślej mówiąc, w zagraconej komórce wypełnionej szpargałami. Pośrodku pomieszczenia był kawałek miejsca. Siedział na nim może dziesięcioletni chłopiec. Czytał rozsypującą się ze starości książkę. Usłyszał kroki świętego. Podniósł głowę wystraszony i na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. - Kim jesteś? - wyjąkał. - Przecież wiesz - odpowiedział święty. - Jesteś świętym Mikołajem? Tym prawdziwym, jak w tej książce? - Tak. Jestem prawdziwym świętym Mikołajem. I przyszedłem dzisiaj, bo dzisiaj jest Wigilia. Nasza prawosławna Wigilia. - Dziadek Mróz przychodzi podobno na Nowy Rok. - Tak. Ale on nie jest mną, a ja nie jestem nim. Jesteśmy jak dwie strony tej samej monety. Obaj przynosimy podarki, ale na tym kończy się podobieństwo. Ja istniałem od setek lat. On pojawił się niedawno. Ja zostałem zrodzony z potrzeby

serca tych, którzy we mnie wierzyli. On powstał z chciwości dzieci. - Myślałem, że umarłeś w czasie rewolucji. - Ja umarłem wiele setek lat temu w Bizancjum, gdzie byłem biskupem. Mogę pojawiać się tu, jeśli jestem komuś potrzebny, ale tylko tak długo, jak długo we mnie wierzą. Może już za rok mnie nie będzie. Wszystko zależy od tego, czy nadal w wyobraźni ludzi to ja będę przynosił podarki, czy tamten. Rozumiesz? - Tak. Chcę wierzyć w ciebie. - To będzie trudniejsze, niż myślisz. Jeśli nie przyjdę za rok, zapomnisz o mnie. - Nie. - Nie zostawiam śladów w kurzu. Tak jest zresztą chyba lepiej. - Przyszedłeś, bo przeczytałem tę książkę i zatęskniłem? - Przyszedłem dlatego, że we mnie uwierzyłeś. Jeśli przestaniesz we mnie wierzyć, nie trafię tu po raz drugi. Chcesz prezent materialny czy niematerialny? - Jakie mogą być prezenty niematerialne? - Mogę zesłać na ciebie dobre sny. Mogę sprawić, że rozwiną się twoje artystyczne zdolności. Chłopiec zamyślił się. - Mój ojciec jest bardzo złym człowiekiem - Tak. Choć bywają jeszcze gorsi. - Podaruj mi księgę, która nazywa się Biblia. Chcę się z niej uczyć, jak żyć. Mikołaj popatrzył na leżącą na ziemi książkę. Była to przed-rewolucyjna książeczka dla dzieci z kolorowymi obrazkami i umoralniającymi opowiastkami. Skinął głową. Z worka wyjął niewielką Biblię w skórzanej oprawie. - Nie.oczekuj, że ta księga odpowie na wszystkie twoje pytania. - Postaram sieją przeczytać i zrozumieć. Ukryję ją dobrze. - Wesołych świąt — szepnął. - Wesołych świąt — odpowiedział chłopiec, tuląc księgę do siebie. Mikołaj zniknął i zmaterializował się na dachu. Wysilił pamięć. Jak to było przed rewolucją? Jeździł wówczas po Ziemi i pukał do drzwi domów. Wzdrygnął się, czasy się zmieniają. Wyjął z kieszeni zegarek i popatrzył na niego, nadal było trochę po dziewiątej. Nagle spostrzegł coś jeszcze. Nie potrzebował wcześniej zegarka. Zegarek był zrobiony ze złota, a na kopercie miał przylutowany platynowy monogram. Mikołaj nie wiadomo skąd uzyskał niespodziewanie pewność, że jest to zegarek ostatniego cara. Wstrząsnął głową, a potem potrząsnął zegarkiem. Coś rozbłysło w mroku, gdzieś tam w ciemności płonęło słabe światełko. Strzelił z bata i renifery niechętnie przeszły w kłus. Niewielka waląca się lepianka stała samotnie pomiędzy porzuconymi żelbetowymi konstrukcjami na drugim końcu miasta. Nie znał tego miejsca, nigdy wcześniej tu nie był. Zapukał do drzwi, ale nikt nie otworzył. Po chwili zastanowienia nacisnął klamkę i wszedł w ciemność. Jedyny lokator lepianki leżał na podłodze i cierpiał na delirium tremens. Na jednej ze ścian pysznił się lekko ściekając farbą wielki fresk przedstawiający Mikołaja patrzącego na zegarek. Mikołaj pochylił się nad leżącym i wyciągnął mu z kieszeni paszport. - Kokuszew-Mirski - przesylabizował. - Znaczit szlachcic. Jakim cudem on się uchował? Z zamyślenia wyrwał go grzmot kilku pięści w drzwi. Nie zdążył się ruszyć, jak wdarli się do środka. Było ich trzech, ubrani w skórzane płaszcza, palili biełomorkanały i trzymali w dłoniach pistolety z oksydowanymi lufami. Stanęli przed nim. - Wasze dokumenty, obywatelu - zarządał ten najważniejszy. - Nie mam dokumentów. Jestem świętym Mikołajem. - Rozpłynął się w

powietrzu na ich oczach. Nie wierzyli w niego. Nie mogli go widzieć. Trzej bezpieczniacy bluznęli stekiem straszliwych przekleństw. Zaraz też zabrali się do cucenia leżącego na podłodze malarza. Nie udało im się to do końca. Gdy wywlekali go za nogi na zewnątrz na wiatr i mróz, malarz otworzył oczy. Spostrzegł świętego, ale jego zamroczony umysł nie odnotował tego faktu. Mikołaj powoli wyszedł z lepianki i wsiadł do sań. Wzniósł się do góry, tam gdzie wiatr wirował w ciemności. Nikt więcej nie oczekiwał go tej nocy? A potem spostrzegł gdzieś daleko słabe światełko. Między nim a źródłem światła pośród drzew parku coś się czaiło. Mikołaj nie miał problemów z widzeniem w ciemności, ale to coś wyglądało jak bezkształtna plama czerni. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego z bliska, choć czasami podobne plamy przetaczały się gdzieś na krawędzi jego pola widzenia. Nie był specjalnie ciekaw, co to może być, ale nie mógł tego wyminąć. Czasami bywa tak w snach, że coś stanie nam na drodze i w którąkolwiek stronę byśmy się obrócili, zawsze jest dokładnie przed nami. Sanie opadały prościutko w tamtym kierunku, jak ćma lecąca w stronę płomienia świecy. Gdy dotknęły ziemi i zatrzymały się, Mikołaj zrozumiał, że tu kończy się jego droga. Przed nim w śnieżnej zadymce stały inne sanie. Renifery do nich zaprzężone były znacznie tłuściejsze i było ich cztery. Zeskoczył w głęboki śnieg i wydobywszy z worka ozdobny nóż do papieru, jednym ruchem odciął uprząż uwalniając swoje. - Uciekajcie kochane - powiedział. Renifery stały i dopiero gdy powtórzył rozkaz, zniknęły w ciemnościach. Tamte sanie jak gdyby na to czekały, podjechały bliżej. Zeskoczył z nich Dziadek Mróz. Byli podobni do siebie, gdyby nie pewne szczegóły stroju, nikt nie domyśliłby się, który jest który. - No i spotkaliśmy się wreszcie - powiedział Dziadek Mróz wypluwając niedopałek biełamorkanała na śnieg. - Spotkaliśmy się. Dlaczego? Przecież twoja wachta skończyła się kilka dni temu. Wręczasz prezenty na Nowy Rok, a ja na Boże Narodzenie. Na prawosławne Boże Narodzenie. - Widzisz, towarzysz Lenin wpadł na pomysł, żeby storpedować tę ostatnią linię twojej obrony. Od tej pory będę przynosił prezenty także za ciebie. Pchnął świętego w śnieg. Podszedł do jego sanek i porwawszy worek, wysypał jego zawartość na drogę. W świetle latarni zalśniły agatowe broszki, drewniane pude- łeczka, mosiężne ikonki podróżne, zafurkotały kartki starych, wydanych przed rewolucją książek. Dziadek Mróz z pogardą kopnął lalkę o porcelanowej główce. - Stara tandeta - powiedział. Święty usiłował się podnieść, ale kolejne pchnięcie obaliło go na ziemię. - Wiesz, co teraz jest modne? - zapytał Dziadek Mróz z pogardą w głosie. - Patrz! Ze swoich sań zdjął worek i rozsupławszy go uchylił materiał, aby leżący mógł zobaczyć jego zawartość. Misie, plastikowe lalki, czołgi, drewniane pistolety. - Nie wolno tak - szepnął Mikołaj ostatkiem sił. - Zabawki militarne pobudzają agresję... - I bardzo dobrze. Nikomu nie potrzebne takie ciepłe kluski jak przed rewolucją. Tworzymy nowy naród. Społeczeństwo, które poprowadzi rewolucję światową, które będzie wdeptywało wrogów w ziemię. Zza sań wyszedł mężczyzna w szarym garniturze z czapką wciśniętą na łysą głowę. - Widzisz? - zapytał Dziadek Mróz. - To jest przyszłość. Wiecznie żywy Lenin.

Lenin i ja. A ty już się skończyłeś. Nikomu nie jesteś potrzebny. Słyszysz? Nikomu. - Ktoś mnie jednak potrzebuje... Dziadek Mróz wyjął z kieszeni płaszcza rewolwer. Rewolwer był drewniany, ale nabito go całą nienawiścią, jaka zakumulowała się podczas licznych zabaw w wojnę. Wycelował w świętego i pociągnął za spust. Plastikowa kula przebiła płaszcz i zagłębiła się w ciało. Mikołaj poczuł rozdzierający ból. Zacharczał. - Żegnajcie, towarzyszu święty Mikołaju - rzucił sarkastycznie Lenin, gramoląc się do sań uzurpatora. - Takie są prawa doboru naturalnego. Słabszy musi odejść. Sanie odjechały i tylko w ciemnościach pozostał stos drobiazgów rozsypanych na śniegu. Mikołaj z trudem podniósł się z ziemi i zgrabiałą ręką wydłubał kulę spod kaftana. Była tak gorąca od nienawiści, że oparzyła mu rękę, więc cisnął ją daleko w śnieg. Czuł strumyczek krwi spływający mu pod kaftanem. - Przecież nie zabiją umarłego - powiedział sam do siebie. Od razu poczuł się silniejszy, do tego miał jeszcze zadanie do wykonania na tę noc. Ruszył w drogę. Szedł przez las twardo wybijając stopami werble na lekko ubitej kołami pojazdów warstwie skamieniałego od mrozu śniegu. Ale droga była daleka, a on z każdym krokiem tracił siły, ale przecież w końcu dotarł do niewielkiej ziemianki oddalonej o spory kawał od drogi. Pamiętał dobrze to miejsce, tu ukrywał się od dwu lat młody chłopak, dezerter z Czerwonej Armi, dlatego bez obawy zapukał do drzwi. Otworzono mu. Obok chłopaka stała bosa dziewczyna. Na widok świętego otworzyła szeroko oczy. - Mitia! - Przecież ci mówiłem, moja droga, że święty Mikołaj naprawdę istnieje. Wejdźcie proszę. Weszli do wnętrza izby. Paliło się tu kilka świec. W najdalszym kącie wisiała niewielka ikonka. Choinki nie było, tylko na krzywym stole położono świerkową gałąź ozdobioną bombkami. - Pokój wam - powiedział Mikołaj. - To będzie trudne - uśmiechnął się Mitka. - Pozwól Mikołaju, że ci przedstawię. To moja dziewczyna Daria Iwanowna. - Bardzo mi miło. - Jesteś naprawdę świętym Mikołajem? - zapytała. -Tak. - Oczywiście, że tak - pośpieszył z zapewnieniem jej chłopak. - Zresztą zaraz ci udowodnię. Z niewielkiej półki ściągnął rozsypujący się przedrewolucyjny modlitewnik i otworzył go na ilustracji przedstawiającej ikonę świętego Mikołaja ze Znamienieje. Dziewczyna pobladła i cofnęła się. O krok. Twarz gościa wolno i z niejakim wysiłkiem zmieniła się i była teraz identyczna z podobizną z książki. Młodzieniec zamknął książkę i twarz świętego zaczęła powoli wracać do poprzedniego wyglądu. Uśmiechnęli się obaj. Dezerter i gość. - Tak to wygląda. Mam dla was podarki. - Podarki? - zdziwiła się. - Dzisiaj Wigilia. Otworzył worek. Z wnętrza wydobył podniszczony nieco paszport. - Dla was - wręczył go Mitce. - Nowe dokumenty. I jeszcze coś — podał mu niewielki złoty kluczyk. - Moskwa, ulica Niekrasowa cztery, mieszkania osiem. Na nową drogę życia. - Co to znaczy?

- Mieszkanie. Dla was. - Ale ja nie... - Wszyscy sąsiedzi zaświadczyć mogą, że mieszkałeś tam od dziesięciu lat, pięć lat temu twoi rodzice pojechali do Wołogdy i zostałeś sam na gospodarstwie. Jesteś studentem politechniki. Indeks i grafik zajęć masz w szafce pod radiem. Kefir w lodówce. - Jakim cudem... - zaczęła dziewczyna. - To noc cudownych wydarzeń. Niech zostanie na zawsze w waszej pamięci. W Rosji zostało już bardzo niewielu porządnych ludzi. Musimy o nich dbać. A dla ciebie duszko - pogrzebał w worku i wyjął niedużą, piękną gruzińską ikonę malowaną na tombakowej blasze. - Twoja patronka. Niech ci przynosi szczęście w pracy, bo o to w życiu osobistym nie musisz się martwić - wskazał gestem na byłego dezertera. - Odwiedź nas za rok - poprosił Mitia. - Obawiam się, że nie zdołam. Tak niewielu ludzi we mnie wierzy. Moja moc słabnie. - Ja od dzisiaj wierzę w ciebie — szepnęła Daria. - Będę na ciebie czekała, nawet jeśli nie przyjdziesz. Posłał im smutny uśmiech i wyszedł w ciemność. Spadło z niego całe napięcie tej szczególnej nocy. Obdarował ich. Teraz był już tylko człowiekiem. Nikt na niego nie czekał. Las był pusty i zimny. Szedł naprzód. Szedł wiele godzin. A potem upadł w śnieg. Protokół oględzin zwłok Dnia dziesiątego stycznia br. patrol milicji natknął się na drodze prowadzącej z miasta do opuszczonej kopalni miedzi na zwłoki mężczyzny. Denat ubrany był w niekompletny strój Dziadka Mrożą, tj. płaszcz z aksamitu (czerwony), laskę oraz płaską czerwoną czapkę w kształcie miski. Brodę miał naturalną. Wiek, z wyglądu około stu lat. Przy ciele nie znaleziono żadnych dokumentów ani innych papierów mogących pozwolić na identyfikację. Przy zmarłym leżał worek wypełniony wysoce kontrrewolucyjnymi przedmiotami, tj. książkami wydanymi przed wprowadzeniem władzy ludowej, w tym część o tematyce zabobonu religijnego, portrety oleodrukowe ostatniego cara, ikony podróżne, zabytkowe lalki etc. /szczegółowy spis w załączeniu/. W kieszeniach denata znaleziono złoty zegarek z monogramem ostatniego cara, klucz od kłódki oraz siedem rubli dwadzieścia jeden kopiejek bilonem. Zegarek i pieniądze zabezpieczono oddzielnie. Przypuszczalna przyczyna śmierci - zamarznięcie.