uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Andrzej Szczypiorski - Msza za miasto Arras

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :417.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andrzej Szczypiorski - Msza za miasto Arras.pdf

uzavrano EBooki A Andrzej Szczypiorski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 69 stron)

aNDRZEJ sZCZYPIORSKI MSZA ZA MIASTO ARRAS Projekt okładki Jacek Fijałkowski Redaktor Hanna RóŜanek (C) Copyright by Andrzej Szczypiorski, Warszawa 1971 KANTOR WYDAWNICZY SAWW - POZNAŃ Nakład 65000 egz. Pap. offset kl. IIl, 61 x 86 Ark. wyd. 7, ark. druk. 7 Oddano do składania w sierpniu 1989 r. Podpisano do druku w październiku 1989 r. Druk ukończono w listopadzie 1989 r. Zam. 70859/89. K-9/7I3 POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. M. KASPRZAKA POZNAŃ, UL. WAWRZYNIAKA 39 Wiosną roku 1458 miasto Arras nawiedzone zostało klęską zarazy i głodu. W ciągu miesiąca - niemal piąta część obywateli straciła Ŝycie. W październiku roku 1461 z nie wyjaśnionych przyczyn nastąpiłO słYnne "Vauderie d'Arras". Były to okrutne prześladowania śydów i czarownic, procesy o urojone herezje, a takŜe wybuch łupiestwa i zbrodni. Po trzech tygodniach przyszło uspokojenie. W jakiś czas potem Dawid, biskup Utrechtu, bastard księcia burgundz- kiego Filipa Dobrego - uniewaŜnił wszystkie procesy o czary i pobło- gosławił Arras. Te właśnie wydarzenia stanowią kanwę niniejszej opowieści. 1. Owego wieczora przyszedł do mnie i powiedział, Ŝe nie kocham naszego miasta. JuŜ od progu wykrzykiwał namiętne oskarŜenia. Przyjąłem go z szacunkiem, jaki winniśmy naszym nauczycielom. Powiodłem w głąb domu i wskazałem wygodne miejsce, sądząc, Ŝe spokój otoczenia i trunek, którym go zamyśliłem ugościć - ostudzą gniew... Nie chciał jednak siadać. W chwiejnym blasku lampy widzia- łem jego twarz, bardzo spuchniętą. Nigdy go dotąd nie oglądałem w stanie takiej gwałtowności i przysiągłbym, Ŝe jest chory, lecz to, co mówił, świadczyło o przytomności umysłu. OskarŜył mnie, Ŝe chciałem poprzedniej nocy opuścić miasto, o czym mu sekretnie doniesiono. Zrazu miałem ochotę wyśmiać te zarzuty. Lecz przecie go znałem. Skoro przyszedł do mnie, widać miał dowody w ręku... Poprzedniego wieczoru zamyśliłem wyjazd do Dawida. Przygotowałem się do drogi, z zachowaniem wszelkiej tajemnicy. Przed północą wyszedłem z domu, wysławszy uprzednio człowieKA z osiodłanym koniem ku bramie Świętego Idziego. Zastałem go w miejscu umówionym. DrŜał z zimna i lęku. Noc była chłodna, wiał porywisty wiatr, roztrącając liście, spadłe z drzew. Z największym zdumieniem dostrzegłem, Ŝe brama była szeroko otwarta, a most nie odwiedziony. StraŜnicy grali w kości nie opodal. Zajęci grą, zdawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na przejście. Wietrzyłem pułapkę. Mijał czas, pełen osobliwej grozy. Koń niecierpliwie uderzał nogą w ziemię. Wszedł księŜyc, ogromny i biały, jak kula śniegowa. Nagle usłyszałem kroki, a po chwili dojrzałem mnicha od cystersów, który jawnie zbliŜał się do bramy miejskiej. Jeden ze straŜników uniósł głowę, spojrzał bez ciekawości na przechodnia i wrócił do gry. Mnich minął bramę, wlazł na most. Jego kostur uderzał głucho w ciemności. Odszedł z miasta, przez nikogo nie zatrzymywany. Odczekałem kilka chwil, a potem wróciłem do domu, polecając odprowadzić wierzchowca do stajen. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Miasto spłatało mi raz jeszcze diabelskiego figla... Odchodzić stąd przy szeroko rozwartych bramach - byłoby niegodziwością! A przecieŜ intencje miałem zacne.

Zdecydowałem na koniec powiadomić Dawida o wszystkim, co się działo w Arras. Przekonany o szaleństwie, w jakie popadło miasto, pragnąłem oszczędzić mu dalszych cierpień i sprowadzić człowieka, którego mądrość i zdrowy rozsądek natychmiast połoŜyłyby kres powszechnym diabelstwom. Zdawało mi się przecie, Ŝe spotka się to z oporem obywateli. Wszyscy wiedzieli, Ŝe potępiałem decyzje Rady. Wydawało się, Ŝe Rada nie poprzestanie na usunięciu mnie ze swego grona, lecz podejmie surowsze środki. Przez kilka poprzedniCh nocy nie zmruŜyłem oka. Aresztowania odbywały się zwykle po zachodzie słońca. Z zapadnięciem mroku modliłem się Ŝarliwie, aby los oszczędził mi cierpień. Kiedym tak trwał w gorzkim oczekiwaniu - wróciłem do zbawiennej myśli, która nurtowała przecieŜ Arras. Sprowadzenie do miasta Dawida byłoby ocaleniem dla całej rzeszy obywateli, którzy popadli w szaleństwo. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z ryzyka tego przedsięwzięcia, byłem jednak gotowy na wszystko. Liczyłem się z moŜliwością pojmania w czasie ucieczki, dlatego teŜ wybrałem najlepszego konia i wtajemniczyłem człowieka zaufanego. Lecz oto zastałem bramy kusząco otwarte, a straŜników przychylnie obojętnych. Sądząc, Ŝe pragnąłem męczeństwa i cofnąłem się wobec łatwo- ści - jesteście w błędzie. Zniewoliła mnie barbarzyńska wiara Rady w moją lojalność! Jeśli przedtem mogłem jeszcze wątpić w szaleństwo miasta - to po owej nocnej wyprawie do bramy Świętego Idziego nie miałem juŜ Ŝadnych złudzeń. Kiedy pod wieczór zjawił się w moim domu Albert, wiedziałem doskonale, Ŝe tylko w jego umyśle zrodzić się mógł plan tak chytry, jak otwarcie na ścieŜaj bram miejskich. Nie było w Arras mądrzejszego i bardziej dostojnego człowieka. Wychowałem się w jego cieniu lub raczej w jego blasku. Umysł tego świętego starca rozświetlał ścieŜki mojego Ŝycia. Przybyłem do Arras jako człowiek bardzo młody, nie ukończywszy jeszcze szkół, bez znajomości pisma, bez Ŝadnej ogłady. Oddano mnie pod jego opiekę, kiedym miał lat dwadzieścia i w gruncie rzeczy niczego, poza tępym klepaniem pacierzy, nie potrafiłem czynić samodzielnie. Zajął się mną serdecznie, otaczając nie tylko opieką, ale uczuciem tkliwego przywią- zania, jakie męŜczyźni dorośli i doświadczeni zwykli przelewać czasem na młokosów, w których widzą przedłuŜenie swoich Ŝyciowych ambicji. Klnę się na Boga Ŝywego, Ŝe widział we mnie swojego następcę! Po prawdzie, nie miałem nigdy podobnych skłonności. Gandawa uczyniła mnie cokolwiek kapryśnym i choć w miarę. jak lata płynęły obrazy przeszłości zacierały się w mojej pamięci, to przecie pozostała we mnie ochota do swawoli i niezaleŜności. W Gandawie ludzie biorą rzeczywistość dość lekko. NaleŜąc do tamtejszej bogatej młodzieŜy, oddawałem się nieraz zabawom mało przystojnym. Nie stroniłem ani od uciech miłosnych, ani od dobrego stołu, ani nawet od rozrywek, które umysłom surowym wydawać się mogą bluźnierstwem. Nie o to jednak idzie. Pobyt w Gandawie dał mi pewność, Ŝe choć moŜe w istocie nie jestem panem swego losu, winienem przecieŜ zawsze czynić starania, by nim być! Chastell, który był mi wtenczas mentorem i cieszył się względami księcia, zwykł mawiać, iŜ nie istnieje nic bardziej zdroŜnego jak przekonanie, jakoby człowiek nie był wolny. Chastell mawiał, najczęściej przy suto zastawionym stole, iŜ zwątpienie w wol- ność nakazuje myśleć tyłkiem zamiast głową. "Tyłek - powiadał Chastell - zdaje się być wówczas ze szkła. Człowiek o niczym innym nie myśli, jak tylko o ochronie swojego siedzenia, które jest kruche i arcydelikatne. Tymczasem - dodawał zwykle - dobry Bóg dał nam tyłki, aby w nie kopano!"... Rubaszność tego poglądu wcale nie oznaczała płytkości. Pośród przepysznych uczt, w towarzystwie ład- nych kobiet i dowcipnych panów, dojrzewałem do przekonania, Ŝe jestem godzien tego, by myśleć po swojemu i na swoją miarę.

Opuszczałem więc Gandawę jako młodzieniec wprawdzie, ale nie bez chełpliwej pewności, Ŝe jestem na tyle roztropny, by chadzać własnymi ścieŜkami. Lecz prawdę rzekłszy, kiedy ujrzałem się samotnym, bez towarzystwa moich biesiadników i przyjaciół, bez Chastella i jego moŜnej opieki, popadłem rychło w zwątpienie. Pierwsze tygodnie w Arras spędziłem na modlitwach, postach i pokorze. W czasie rozmowy z Albertem, niebawem po przybyciu do Arras, przeŜyłem głęboki wstrząs. Zadał mi pytanie, z pozoru proste, które jednak nigdy przedtem nie przychodziło mi do głowy. "GdzieŜ pewność i skąd się ona w tobie bierze, Ŝe bardziej godzi się ufać własnemu umysłowi niźli objawieniu? Wierzysz w Boga?" Odparłem Ŝarliwie i z całą mocą, Ŝe wierzę w Boga. Zapytał wtenczas, czy wierzę w diabła. Odparłem, Ŝe wierzę w diabła: Zapytał więc, czy wierzę, Ŝe Bóg i diabeł walczą o moją duszę. Odparłem, Ŝe i w to wierzę gorąco. Zapytał, wciąŜ tonem miękkim i jakby radosnym, czy wierzę, iŜ zarówno Bóg, jak diabeł wpływają na moje myśli. Odrzekłem, Ŝe tak jest bez wątpienia. A zatem - rzekł - postęp twojego umysłu stanowi coś, co zdaje się być nieustanną walKą. Łaska niebieska zmaga się w tobie z podsze- tami piekła. GdzieŜ odnajdujesz potwierdzenie, Ŝe twoja chroma myśl,, spętana tysiącem zaleŜności, wpływów, gustów; lubieŜnych zachceń, obaw i kaprysów, moŜe być bardziej jasna i skuteczniejsza w po- znawaniu zamiarów Boga niźli nauka Kościoła?... śyjemy w okrutnych czasach, drogi Janie. Ludzie nie chcą juŜ być zacnymi chrześcijanami, biorą przykład z rozwiązłych ksiąŜąt i głupich biskupów, oddają się cudacznym zboczeniom, poszukują boskiej obecności w Ŝyciu codzien- nym i starają się wyśledzić zamysły Boga, aby wyjść im naprzeciw. Lecz Bóg sobie nie Ŝyczy, by ludzie tak gorliwie zabiegali o zbawienie. To oczywiste, Ŝe kaŜdy pragnie wiecznej szczęśliwości, ale niechŜe odda swój los w ręce Pana naszego Jezusa Chrystusa i niechŜe - go nie zastępuje... Janie, zaufaj mi! Strawiłem Ŝycie wśród ksiąg i rozpraw najmądrzejszych autorów. Jest to śmiechu warte! Gardzę tymi wszyst- kimi uzurpatorami, którzy pragnęliby - ufając rozumowi - ocalić Kościół święty. NajpotęŜniejszą siłą Kościoła są sakramenty, one bowiem stanowią wąską kładkę, po której Bóg zbliŜa się ku nam nad przepaściami Ŝycia. Dochowując wierności sakramentom, dochowujesz wierności Bogu. On jest wtedy z tobą, a ty jesteś z Nim. Jeśli ci dał umysł, to nie po to, abyś sięgał ku niebiosom, lecz wiedział, jak się poruszać po ziemi". Zapytałem wtenczas, gdzie mieści się dusza, a on dotknął mojej piersi i odrzekł, Ŝe tam jest dusza, oddech Boga, siła, dzięki której poruszam się, czuję spiekotę i chłód, śpię, jem, mówię i myślę. Spytałem, czy równieŜ dzięki tej sile poŜądam kobiety, na co odrzekł, Ŝe tak jest bez wątpienia, bo Bóg nie domaga się wCale udręczeń, jest wspaniało- myślny i kocha mnie, a zatem stworzył kobietę, bym mógł jej pragnąć i ją posiadać. "Tylko głupcy sądzą - rzekł gniewnie - Ŝe kobieta jest naczyniem szatana. Ma ona duszę nieśmiertelną i powabne ciało. Gdyby stworzył ją szatan, byłaby ropuchą... Wtenczas ośmieliłem się go spytać, czy dusza, której uderzenia odczuwam w piersi, dana jest takŜe wszystkiemu stworzeniu. Odrzekł, Ŝe nie wydaje mu się błędem sądzić, iŜ pies, kot, krowa, a nawet osioł obdarzone zostały przez Boga czymś w rodzaju świętej iskry, która dozwala im istnieć, cierpieć i radować się. Odczułem w tym jawną herezję i powiedziałem, Ŝe jego słowa nie wydają mi się zgodne z naukami Kościoła. Uśmiechnął się łagodnie. "Mój Janie" - rzekł. "Nie wszystko, czego Bóg pragnie, zostało zapisane w księgach, i nie wszystko, co Bóg zamyślił, jest wiadome człowiekowi, choćby naleŜał do ksiąŜąt Kościoła. Wystaw sobie na przykład, Ŝe twoje wierzchowce i stada, pasące się na łąkach Brabancji, teŜ mają jakieś zwierzęce niebo.

CóŜ w tym złego i jakaŜ to obraza nauk chrześcijańskich? Święty Franciszek powiadał o koniu: >>brat mój, koń<<, a o pająku: >>brat mój, pająk<<. CzyŜ nie moŜna mniemać, Ŝe Stwórca w swej nieopisanej łaskawości i dobroci zsyła róŜne losy na konie, krowy, kozy i skowro- nki, by je doświadczyć w radości i cierpieniu?! To tylko jest pewne, Ŝe człowieka stworzył Bóg na swój obraz i podobieństwo, a takŜe dał mu umysł, co uczyniło z nas najbardziej nieszczęśliwe istoty pod słońcem. Wymagania boskie wobec człowieka są tysiąckroć większe niŜeli wobec szczura, ale to wcale nie znaczy, by szczur miał po wsze czasy zostać potępiony. Modląc się za siebie i za mnie, winieneś cząstkę swych strzelistych uczuć oddać na rzecz zwierząt, drzew i gwiazd, aby i one znalazły się w rejestrze niebieskim". Mówił długo i tak zacnie, Ŝe łzy płynęły mi po twarzy, a moje serce przepełnione było wdzięcznością i szacunkiem. Nie znaczy to jednak, abym bez wahań i wątpliwości przyjmował jego nauki. Głowę miałem wprawdzie pustą, ale w kościach nosiłem jeszcze gandawskie swa- wole, Co skłaniało mnie do pewnej przekory. Gadaliśmy wtedy całą noc, aŜ słońce wyjrzało spoza wzgórz i rozjaśniło zaułki miasta. Pytałem go o równość ludzi wobec Boga, ale takŜe wobec egzystencji ziemskiej. "CzemŜe gorszy jest pasterz twoich trzód od ciebie?"- odrzekł Albert. "To pewne, Ŝe gorszy jest urodzeniem. Przyszedłeś na świat w dobrej rodzinie, powołanej przez niebiosa, aby świeciła przykładem cnót i sprawiedliwości. Ludzie prości mają prosty Ŝywot. Niepodobna od nich oczekiwać czynów, które są twoim przeznacze- niem. Lecz nie oznacza to nic innego, jak tylko większe cięŜary. Nie po to masz stada tłustych krów i dobre konie, abyś Ŝył w plugastwie, ale po to, abyś był wystawiony na bardziej bolesne próby. Kiedy Pan chce doświadczyć Ŝebraka - zsyła na niego zarazę. Kiedy chce ciebie doświadczyć - takŜe zsyła zarazę. Wystaw sobie cierpienie Ŝebraka, skulonego u wrót świątyni, którego ciało pokryte jest wrzodami, i wystaw sobie cierpienie bogacza, konającego w rozkładzie i za- duchu wspaniałych komnat, pośród słuŜby, dostojnych opiekunów i pięknych nałoŜnic. Jeśli ci dano wysokie urodzenie, to tylko po to, abyś spadł z wysoka. Z wyroku boskiego tak się dzieje, Ŝe cała dogodność i subtelność twojej egzystencji słuŜyć ma tym cięŜszej i smutniejszej śmierci. Bowiem rozstawać się z nędzą nie jest trudno. Prawdę rzekłszy, miałem ochotę wykpić tę naukę, bom nie gustował w podobnych zawijasach słownych. Mierził mnie u Alberta kunsztow- ny rytuał myślenia, a takŜe jego gadatliwość wywodząca się z dawnych czasów, kiedy ludzie o niczym innym poza Panem Bogiem i Jego świętymi rozmawiać nie potrafIli. Ach, wierzyłem gorliwie i byłem poboŜnym chrześcijaninem, ale nie chciałem trawić całego Ŝycia na tropieniu zamysłów boŜych i zabiegach, aby Mu się spodobać. Co Bóg pragnął ze mną uczynić - było Jego sprawą. Sądziłem, Ŝe moją sprawą jest Ŝyć w zgodzie z taką naturą, jaką zostałem obdarzony. Jeśli chcecie, uwaŜajcie mnie za trutnia! Bo, doprawdy, tylko jednego pragnąłem nade wszystko - wolności! Jeśli Bóg stawał mi na drodze - wymija- łem Go. Mam nadzieję, Ŝe w swej nieopisanej dobroci - wybaczył mi wspaniałomyślnie... Wolność... W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Znaczy to być tym, kim nas niebiosa stworzyły. Jest to więc wolność głupoty i mądrości, swawoli i cierpienia, szczęścia i nieszczęścia. Przy całym szacunku, jaki Ŝywiłem dla Alberta, zawsze uwaŜałem, Ŝe siedzi w nim kawał tępego klechy. Ach, jakŜe on pragnął walczyć o zbawienie dusz... Nawet nad chrabąszczami się pochylał, oŜywiony swoim posłannict- wem. Właśnie to posłannictwo uwaŜałem za rodzaj niewoli. Jeśli on czuł się dobrze w skórze proroka i nauczyciela - zapewne był wolny. Ale gdy usiłował tę skórę na mój kark naciągać - stawał się tyranem.

Razu jednego zlecił mi dysputę nad komentarzem do czcigodnego Jana Gersona. Była to robota na trzy niedziele z okładem. Czas wiosenny, miasto skąpane w promieniach słońca. U progu roku zjechał do Arras ksiąŜę Filip, a z nim barwny i wesoły dwór. Jak wiecie, kręciło się tam wtedy mnóstwo Anglików, bo choć ksiąŜę wystawił ich do wiatru, pozostali przecie w jego dobrach, hulając i pijąc za burgundzkie pieniądze. Anglicy są zawsze tam, gdzie się dobrze dzieje... Gdy nastała odwilŜ, Filip odjechał ku Brukselli, ale w Arras zatrzymali się róŜni ludzie, Ŝarłoki, gaduły, rozpustnicy, a takŜe trochę łatwych kobiet. Nie dziwiłem się temu. Filip starzał się brzydko, coraz gwałtowniej klepał pacierze, niechętnym okiem spoglądał na tę krzykliwą i lubieŜną ha- łastrę, więc część dworu uznała roztropnie, Ŝe lepiej pozostać w Arras, pod łaskawą i odległą przecie władzą Dawida. Bastardzi królewscy łagodniej odnoszą się do grzechów niŜeli ich szlachetnie urodzeni ojcowie. Tak więc Arras wypełniał owej wiosny hałaśliwy tłumek Burgundów i Anglików, chętnych do kielicha. Była tam dziewka angielska, wielce w miłości sprawna. Miałem dwadzieścia kilka lat i śniłem po nocach kobietę. Rzuciłem w kąt komentarze Gersona. Włóczyłem się po łąkach z ową dziewką i miałem się dobrze. Pewnego dnia Albert napadł mnie i zbił po twarzy. Cierpiałem strasznie z bólu i upokorzenia. Kiedym wydobrzał, dziewki juŜ w Arras nie było, zaś Albert wziął mnie na badanie. "GdzieŜ pewność - powiedziałem wtedy hardo - Ŝe jest rzeczą godziwszą wielbić Boga dysputą o dziele mistrza Gersona niŜeli lędźwiami?! Mówiłeś mi o miłości, Albercie. Stokroć bardziej kocham brzuch kobiety niŜ księgi starych pryków z Sorbony. Gersonowi na nic moje glosy! Rozpadł się w proch i w najlepszym razie ujrzymy go w dolinie Jozafata za pięć tysięcy lat... Co się zaś tyczy tej dziewczyny angielskiej, tośmy we dwoje na łąkach podmiejskich smakowali szczęście. I gdzie pewność; Ŝe to się nie podoba Bogu?" - "Bluźnisz" - krzyknął Albert. Taki właśnie był zawsze. Kiedy nauczał, mądrość i wyrozumiałość wyciekała z niego jak woda ze źródła. Ale niechby kto spróbował Ŝyć zgodnie z przykazaniami jego nauki - natychmiast groził piekłem... Pielęgnował w sobie czystą ideę, wedle której między Bogiem a czło- wiekiem istnieje cudowna harmonia, lecz mierziło go jej urzeczywist- nienie. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Wszystko dobrze, moi panowie, ale właśnie to było piekło. Wystawcie sobie moją egzystencję u boku tego dostojnego i rozumnego nauczyciela, który mógł przecieŜ uchodzić za wzór wszelkich cnót. Powiadał mi: "kochaj zwierzęta, bo to są twoi młodsi bracia". Ale kiedym polecił sypać tęgo ziarna moim koniom, gdy przyszła cięŜka zima, wyrzucał mi lekkomyślność i mar- notrawstwo. Powiadał mi: "kochaj kobietę, albowiem jest ci dana przez Boga". Ale kiedym trzymał nałoŜnicę w domu, wygnał ją z wrzaskiem, który słyszało całe miasto, i oskarŜył mnie o rozpustę, co - rzecz jasna - wywołało powszechną wesołość w Arras, gdzie kaŜdy szanują- cy się obywatel więcej miał dziewek niŜeli wierzchowców. Powiadał mi: "kochaj bliźnich i traktuj ich jak równych sobie, bowiem są tobie równi". Ale gdy starałem się stosować do tych nauk - ćwiczył mnie Dyscypliną, wołając, Ŝe.popadam w szaleństwo. Powiadał mi, abym nie brzydził się śydów, ale nie chciał jeść w moim domu, bo jadali w nim Ŝydowscy bankierzy z Utrechtu. I co gorsza, nie było w nim nawet ździebełka obłudy. Chodził po mieście Arras opancerzony swoją wiarą, tak skromny, Ŝe niemal pyszny, tak mądry, Ŝe niemal głupi, tak zacny, Ŝe niemal nikczemny. Jednego się tylko bał na świecie bardziej niŜ piekła. Dawida się bał, moi panowie! Razu pewnego byłem przy ich rozmowie. Dawid zjechał do Arras nagle, z niewielkim pocztem. Stanął u Alberta, a witając go - pochylił

się nisko ku ziemi. Był rosły, czarny, ogorzały od wiatrów północnych, Albert natomiast - biały jak śnieg, pochylony wiekiem, z długą siwą brodą. Bastard królewski, niespoŜyta jucha, diabeł wcielony, Ŝarłok, kłamca, pełen dzikiej pychy i najbardziej szalonych pomysłów- a przeciw niemu mędrzec ulepiony z samej wiedzy, powagi i cnotliwo- ści. Dwa Ŝywioły, jak psy spuszczone z łańcucha. Ach, panowie, cóŜ to była za wyborna rozmowa... Albert prosił Dawida do stołu, na co tamten zakrzyknął: "Wasza WielmoŜność, nie zwyczajny jestem wieczerzać ogryzając korzonki...' WciąŜ mówił do Alberta "Wasza WielmoŜność", a tamten pałał rumieńcem i mamrotał z cicha: "O, mój ksiąŜę..." Rzecz jasna, uczta była jak się patrzy. Dawid Ŝarł za dziesięciu, kości rzucał wokoło, paluchy wysysał z tłuszczu, wraziwszy je w gębę. Spoglądałem bacznie na Alberta, którego zaraz opuścił apetyt. Na Boga, wiedziałem, co czyni ksiąŜę! Wcale nie był tak z gruba ciosany, tak prostacki, jakim pragnął się wówczas okazać. RŜał jak koń i pierdział kwaśno przy stole, co nie czyniło dobrego wraŜenia nawet na ludziach oddanych mu całym sercem. Doprawdy, nieco przeholował... Ale gdy się zaczęła rozmo- wa - dopiero wtedy zabłysnął biskup utrechcki. Mówili o naturze człowieka. Albert, jak zwykle, uczepił się swoich litościwych formuł. "KsiąŜę - powiada - kto szczerze kocha własną matkę i odnosi się łaskawie do zwierząt, jak przykazywał i nauczał święty Franciszek, ten niechybnie musi być dobrym człowiekiem...- "A juści!" - ryknął Dawid. "Miałem u siebie draba, co mi dusił tu i ówdzie niesfornych poddanych, truciznę podsypywał, czasem noŜem dźgał w Ŝebra z mojego rozkazu.., Razu jednego przychodzi do mnie zalany łzami. Co się stało? - pytam łotra. KsiąŜę, powiada, matka mi zmarła dzisiaj o świtaniu. Do tego stopnia był niepocieszony, Ŝe wystaw sobie, Wasza WielmoŜność, na kilka niedziel musiałem go zwolnić z wszelkiej roboty, bo mu ręka drŜała i mógłby pokaleczyć człowieka, zamiast go do nieba wyprawić. Co się tyczy zwierząt, to kochał je serdecznie i tkliwie..." Albert łypnął okiem, przygryzł wargi i powiada, Ŝe wyjątek potwier- dza regułę. Na to Dawid, iŜ on takŜe naleŜy do owych wyjątków, bo kocha matkę mocno, swoje konie i psy hołubi jak mało kto, a opinią najlepszego człowieka w Brabancji chyba się nie cieszy... "To tylko kaprys Waszej Dostojności!" - zawołał Albert. Przez pół nocy bez mała pokładałem się ze śmiechu słysząc te wywody. Kiedy sobie podjedli jak naleŜy, Dawid wyłuszczył cel przybycia. "Wasza WielmoŜność" - powiada z dobrotliwym uśmie- chem. "Zjechałem do Arras, bo mi doniesiono, Ŝe obywatele są znuŜeni i osowiali nieustannym postem, procesjami, staraniami o zbawienie wieczne: Mnie o wasze zbawienie idzie takŜe, klnę się na święte Rany Chrystusowe, Ŝe o niczym innym nie myślę i nic mnie taką nie przejmuje zgryzotą jak upadek dobrych obyczajów. Ale rzecz w tym, Ŝe pogłówne brabanckie wysycha, mój królewski ojciec srodze rozjąt- rzony, Ŝe wpływy z miast północnych mizerne, handel u nas jak dychawiczna kobyłka, mury miast skruszone, od czasów angielskiego ucisku nikt do nich ręki nie przyłoŜył, na traktach włóczą się wszędzie rabusie i pokutnicy, do tego stopnia, Ŝe juŜ miejsca dla kupców nie ma... Ja byłbym rad miastu Arras nieba przychylić, ale bacz, Wasza WielmoŜność, z czego nam chleb powszedni jeść przychodzi. Dusza duszą, lecz i dla ciała okruch się naleŜy". Wasza Dostojność!" - zakrzyknął Albert, lecz biskup przerwał mu ruchem ręki i gadał dalej, juŜ mniej dobrotliwym tonem: "My się znamy, ojcaszku zacny, jak dwa łyse konie. Ty, Wasza WielmoŜność, zbawiaj dusze ludzkie, ale we dwie niedziele zapłacisz moim poborcom sześćdziesiąt dukatów..." Albertowi drŜały ręce. "Tyle dobra!" - za- wołał rozpaczliwie. - "Jakbym nieco poskrobał - rzekł Dawid - to w twoich skrzyniach znalazłbym tysiące..." - "Ja tego uczynić nie mogę" = powiada Albert. "Nie będę łupieŜcą dla tutejszych ludzi..." Biskup omal z ławy nie spadł, takim wybuchnął śmiechem... "Ojcze"-

rzekł po chwili. "GdzieŜ jest napisane, Ŝe ludzie chętniejsi są zbawie- nia duszy niŜeli dostatku? Miasto Arras ginie! Coraz gorzej i trudniej tu Ŝyć. Prawisz im nieustannie o Panu Bogu i Jego świętych, udzie- lasz sakramentów, a tymczasem bydło parchem stoczone, domy pa- dają, nie ma się w co odziać i co do gęby włoŜyć. Obywatele tutejsi uciekają do innych krajów, gdzie mniej świętości, ale za to więcej jadła. Za sześćdziesiąt dukatów, które otrzymam, inaczej urządzę to miasto. Ty mnie znasz, Wasza WielmoŜność, i wiesz, Ŝem dobry gospodarz. Tobie się zdaje, Ŝe jak przyciskasz ludzi z BoŜym słowem na ustach, to juŜ im lekko. Moja władza polega na czym innym. Trzeba, to przycisnę, a trzeba - to poluzuję. W Utrechcie widać wiele roześmianych twarzy, u was, w Arras, wszyscy wargi sznurują w modlitwie. Albert wstał od stołu, podniósł ramię. I juŜ wiedziałem, Ŝe teraz powie jeden z tych swoich cudownych frazesów, którymi karmił Arras przez dwa dziesiątki lat. I w rzeczy samej powiedział: "Wasza Do- stojność, trzeba nade wszystko kochać tych, którymi się rządzi..." A tamten znów ryknął śmiechem. "Idź do kata, Albercie! Twoją miłość mogą sobie wetknąć w tyłki! Nie o to idzie, aby byli kochani, ale o to, aby się dobrze czuli! CóŜ z tego, Ŝe ich kochasz, jeśli im źle? Mnie w Utrechcie kocha mało kto, a ja nie kocham nikogo. Ale chcę widzieć zadowolone twarze i powszechną sytość, bo tylko wówczas będę się czuł bezpiecznie w uŜywaniu Ŝycia!" - "Wasza Dostojność - wy- krzyknął Albert - zabiegasz o popularność wśród tłumu. Gdyby pragnęli barbarzyńskich igrzysk, nie odmówiłbyś! Łakniesz poklasku, gdy ja pragnę nade wszystko wzniosłości serc ludzkich". - "A idźŜe do kata, Albercie, z tą wzniosłością. Gdyby mój ojciec stosował się jak naleŜy do przykazań pańskich, wcale nie przyszedłbym na świat. Spłodził mnie grzesznie, jestem owocem jego nieprawości, ale to wiem, Ŝem został poczęty w rozkoszy, jakiej przykładny związek ojcu mojemu nie dawał. Nie wymagaj więc ode mnie, Wasza WielmoŜność, wzniosło- ści uczuć! BliŜszy jestem tym obywatelom miasta Arras, którzy doma- gają się chleba i rozrywek, niŜeli Ty, ojcze, ze swymi kazaniami... "KaŜdy rządca - powiedział Albert - który walczy o dusze rządzonych, jest osamotniony". - "Bajasz, Wasza WielmoŜność. Nie kaŜdy, lecz ten tylko, który tego pragnie". Na to Chastell, towarzy- szący księciu, pochylił się w jego stronę i rzekł cicho: "Jakkolwiek by się działo w Arras, wyznać trzeba, Ŝe nasz ojczulek Albert jest czysty jak łza!" - "I cóŜ z tego, Ŝe czysty, skoro dureń!" - warknął biskup utrechcki. Doprawdy, ten człowiek ma celny język. KtóŜ inny, poza nim, potrafiłby z równą trafnością ugodzić Alberta prosto w serce. Zaczęło się wszystko, by tak rzec, niewinnie. KtóŜ by pomyślał, Ŝe tego rodzaju drobnostka da początek okropnym zdarzeniom. Sukien- nikowi imieniem Gerwazy, którego zwano Damasceńczykiem, bo przed laty w Syrii bywał i miał rozległe stosunki pośród tamtejszego kupiectwa - padł koń. Po prawdzie - zdarzenie dość osobliwe! ZwaŜywszy, Ŝe ten koń był zdrów i silny. Dwulatek, dobrej krwi, uŜywany pod wierzch i otoczony szczególną opieką w stajni swego właściciela. Koń, jak powiadam, był zdrów poprzedniego wieczora, a gdy pan obchodził domostwo przed zaśnięciem, zwrócił nawet uwagę, Ŝe zwierzę czuje się wybornie, i wydał polecenie stajennemu, by rankiem osiodłał wierzchowca i wyprowadził pod bramę, gdyŜ Gerwazy chciał jechać z serŜą aŜ do Lille. Nazajutrz włazi stajenny do sypialni pana i powiada, Ŝe koń padł. Zbiegli się domownicy. Zwierzę leŜy bez ruchu na klepisku, brzuch wzdęty, a chrapy pokryte zastygłą pianą. "Co jadł nocą!?" - woła Gerwazy. Powiadają, Ŝe nic nie dawano. "Struto mi wierzchowca!" - woła sukiennik. Nie było to wcale moŜliwe, bowiem wrota domu zostały zawarte przed nocą, wszyscy mieszkańcy tego gospodarstwa to byli ludzie od lat znani i cieszący się zaufaniem

pana. Gerwazy uŜalał się długo nad stratą pięknego zwierzęcia. Koło połu- dnia przyszedł do niego znajomy powroźnik, człowiek bogaty, który trzymał u siebie trzech czeladzi i miał pod miastem kawał sadu. Powroźnik powiada: "Słyszę, Damasceńczyku, Ŝe cię spotkało wielkie strapienie. Koń twój padł dzisiejszej nocy... OtóŜ wiedz, Ŝem przecho- dził w pobliŜu stajen i widziałem w świetle pochodni śyda imieniem Celus, który rzucał przekleństwo na całe twoje domostwo". Ten powroźnik trafił w sedno, bo Damasceńczyk miał na pieńku z Celusem od lat. Po prawdzie musiał być udział sił nieczystych w sprawie tego konia, bo któŜ słyszał, by zwierzę padło tak nagle? Damasceńczyk pospieszył do Rady i złoŜył skargę. Nie byłem przy tym obecny, bom miał tego dnia inne zajęcia, nie cierpiące zwłoki, ale wiem, Ŝe sukiennika wysłuchał sam Albert. "Daj świadka" - powiada do rozsierdzonego delatora. W mig przywiedli do Rady powroźnika. Przysięgniesz, Ŝeś widział?" - pyta Albert. - "Przysięgnę na Rany Chrystusowe". Farias de Saxe, który był mędrcem w zakresie kompetencji i przepi- sów prawa, a zasiadał w Radzie dla braku ciekawszego zajęcia, rzekł do Alberta: "Ojcze. Nie godzi się, byś rozstrzygał sprawy dotyczące mieszczan. Nawet jeśli dzisiaj okaŜą zadowolenie z twojego wyroku, jutro podniosą krzyk, Ŝe manipulujesz miastem wedle własnej woli. Niech lepiej oni sami słuchają Celusa". Wynikł spór niemałego znacze- nia. Albert, który nigdy nie rezygnował z rozkoszy wymierzenia spra- wiedliwości, oponował przeciw poglądom Fariasa de Saxe, powołując się na pochodzenie Celusa. "GdzieŜ jest napisane, Ŝe miejskie trybu- nały winny sądzić śyda?! śyda sądzić moŜe kaŜdy!" Na to Farias de ' Saxe: "A gdzieŜ jest napisane, Ŝe śyda moŜe sądzić kaŜdy?" Rzecz jasna, spór wygrał Albert, bowiem dla niego rezultat był istotnie waŜny, gdy natomiast de Saxe traktował wszystko jak rozrywkę. Był zbyt bogaty i znudzony, aby przywiązywać wagę do czegokolwiek. Kiedyś, gdy go zastałem w kościele przy konfesjonale, powiedział mi, Ŝe grzeszy z nudów i z nudów się spowiada... Był to naprawdę jedyny wielki pan w mieście Arras! Niechaj spoczywa w pokoju... Więc przywiedli Celusa. "Rzucałeś przekleństwo?" - pytał Albert.- " Wasza WielmoŜność, ja tego nie potrafię". - "Mówią o tobie, Ŝeś mądry śyd". - "Tym bardziej nie potrafię!" - "Czy to oznacza, Ŝe do skutecznej klątwy potrzeba niewiedzy?" - "To dla jednych oznacza to, dla innych zaś co innego... KaŜdy czyta to, co chce przeczy- tać!" - "Przyznaj, Celusie. Nienawidzisz Gerwazego Damasceńczy- ka..." - "CzyŜ mam obowiązek go kochać, Wasza WielmoŜność?! Jeśli tak, pokocham go". - "Nie pierwszy raz stajesz przed Radą, Celusie. Przed trzema laty zohydziłeś chrześcijańskie zwłoki". - "Wasza WielmoŜność jest w błędzie. Nie miałem z tym nic wspólnego, nie było mnie wtedy w mieście, co dowodnie wykazało śledztwo". - "JednakŜe nie zaprzeczysz, Ŝe byłeś wmieszany w tamtą sprawę". - "Temu przeczyć nie mogę, bo tak było... Ale..." - "Celusie, doniesiono nam, Ŝeś się sprzeciwiał goszczeniu pana de Saxe, jak kaŜe obyczaj".- "Wasza WielmoŜność, pan de Saxe poświadczy, Ŝe zawsze witałem go z naleŜytą pokorą. Pan de Saxe przybywał samotrzeć z dwoma chartami i jednym wyŜłem i nigdym nie obraził jego praw". - "Ale nie uwaŜasz tych praw za godziwe". - "Nie do mnie naleŜy wyrokować, co jest godziwe w mieście Arras, a co nie jest godziwe..." - "CzyŜby to miało oznaczać, Ŝe obce ci jest to miasto?" - "Tegom nie powiedział, Wasza WielmoŜność". - "Aleś tak pomyślał, Celusie". "Za pozwoleniem, skąd Wasza WielmoŜność zna moje myśli!" - "Nie jesteś od zadawania pytań, ale od udzielania odpowiedzi..." Tak to się toczyło, aŜ do późnego wieczora. śal mi było Celusa, choć śyd, alem się nie mieszał w sprawę. Zeznanie powroźnika przyjęto za dowód, co od początku było oczywiste. TejŜe nocy Celus obwiesił się w piwnicy ratusza. Pan de Saxe miał śmiałość oznajmić Albertowi: "Ojcze, krew tego śyda spada na twoje sumienie". Na co Albert wyniośle: "Mówisz o czymś, czego sam nie znasz i nie posiadasz".

Farias de Saxe, wychodząc z sali Rady, mruknął do mnie: "Tacy, jak ten, są zawsze najgorsi. Zabijają bezgrzesznie". Jak słyszałem, tego dnia pan de Saxe upił się okrutnie. Był to jeden z nielicznych dni jego Ŝycia, kiedy się nie nudził. Lecz nie opilstwo Fariasa wywołało napięcie w mieście. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Moi panowie! Wasz pogląd na obywateli Arras moŜe być dzisiaj pełen niechęci, a nawet zgoła wstrętu, bo w rzeczy samej dopuścili się rzeczy, jakich dzieje świata nie widziały. Ale przecieŜ było to zrządzenie losu. Znałem tych ludzi. Nie byli źli, na pewno zaś nie byli gorsi od innych mieszkańców Brabancji i całego księstwa. Arras nie wydało wprawdzie zbyt wielu świątobliwych męŜów i cnotliwych niewiast, było tam wiele zawiści, paskudztwa, świństwa, niejeden łotr uwił sobie ciepłe gniazdko w murach miejskich, lecz owego wieczora, kiedy się rozniosła wieść o śmierci śyda Celusa- niemal wszyscy obywatele uznali się współwinnymi zabójstwa. Ach, nie będę tutaj dowodził, Ŝe kochali śydów i ich czerwone łaty na kapotach, Ŝe bez niechęci ocierali się o Ŝydowskie ramiona w tłoczne dnie jarmarków albo ufali Ŝydowskiemu słowu. Wszyscy obywatele rozu- mieli, Ŝe śydzi są Ŝywiołem obcym i Ŝe Bóg cięŜko doświadcza miasto, skazując je na współŜycie z katami Jezusa Chrystusa. Ale właśnie dlatego, Ŝe byli prawymi chrześcijanami i poddawali się wyrokom nieba - stanowili wspólnie glebę, na której mogło wzrastać Ŝydowskie ziarno. Nie cieszyłem się sympatią w Arras, to pewne! Byłem przybyszem z innego kraju, byłem okiem i uchem utrechckiego dworu, więc mój dom obchodzili z daleka, bo mi nie ufali. A jednak owego wieczora właśnie do mnie przyszli ze łzami i lamentem. "śyd Celus obwiesił się na ratuszu!" - wołali ze zgryzotą. "Pan Albert niesprawiedliwie z nim sobie poczynał... Biada nam, bo Bóg nie odpuszcza takich niecnych grzechów". - "Co mam robić?" - pytałem. - "Idź do biskupa Dawida, który jest twoim przyjacielem, i proś go, by przybył do wiernego miasta Arras. Bez jego obecności spotka nas wszystkich nieszczęście. Pragniemy zmyć krew niewinną, która spadła na miesz- kańców Arras. Niechaj nam biskup powie, co winniśmy czynić..." CóŜ miałem im odpowiedzieć? Wydało mi się rzeczą śmieszną jechać do Utrechtu lub Gandawy, stawać przed obliczem Dawida i prosić go o przybycie. Spoglądając na ten strapiony tłumek mieszczan z wyso- kości mojego domu, wyobraziłem sobie uśmiech Dawida, któremu przedkładałbym prośby jego trzody. Moi panowie! Znacie księcia lepiej niŜeli ja sam. Jest to wielki człowiek i przykładny chrześcijanin. A jednak... Pomyślałem sobie, Ŝe oto przybywam do Gandawy, zostawiając za sobą padłe w drodze konie. Wchodzę na komnaty biskupie, okryty pyłem i potem, z twarzą posiekaną od jesiennego wiatru. Dawid wita mnie łaskawie. "Chwała NajwyŜszemu Janie, Ŝe jesteś! Wybieram się jutro na polowanie, " Wasza Dostojność" - powiadam. będziesz mi towarzyszył... - " "Jestem posłem miasta Arras. Ludzie tamtejsi pokornie proszą o Twoje przybycie, bowiem lękają się kary boŜej. Pan Albert zaszczuł na śmierć ` pewnego śyda, imieniem Celus... " - "śyda, powiadasz!" - mówi Dawid z uśmiechem. "I dla jednego śyda miałbym ruszać do arras?" - Nie dla niego, Wasza Dostojność, ale dla obywateli tego nieszczęsnego miasta! - "A cóŜ ja poradzę, jeŜeli ma czkaw- kę... Ani mi w głowie spierać się z Albertem o jakieś Ŝydowskie padło. Bóg dał, Bóg wziął! A ty, Janie, przestań się trapić. Mam dziewkę ze Spiry wielkiej urody, dam ci ją na dwie noce..." - "Wasza Dostoj- ność" - powiadam w rozpaczy. "Lud w mieście wzburzony. Obawiam się tumultów. Wasza Dostojność, wiesz, jak łatwo w dzisiejszych

cięŜkich czasach rozpalić namiętności. Jeszcze się nie zagoiły rany po okropnych ludoŜerstwach ubiegłych lat, ledwie co miasto wychynęło z toni, a teraz znów..." Dawid podnosi dłoń do twarzy, jakby odganiał ' uprzykrzoną muchę. Milknę. Teraz on mówi: "Pax, pax! O co szło z tym śydem?" - "Jakiś człowiek zeznał, Ŝe śyd Celus rzucił przekleństwo na dom sukiennika, któremu padł koń dobrej krwi. Koń był zdrów i miał iść w drogę, gdy nagle, w środku nocy, za spra- wą przekleństwa Ŝydowskiego, padł w stajniach..." - "Jakiej był maści?" - pyta Dawid i śmieje się. "Tego nie wiem, Wasza Dostoj- ność. - "Jeśli gniady, to go nie Ŝałuję..." - "Wasza Dostojność! Prawdę mówię. Miasto wzburzone..." - "Nudzisz mnie, Janie. Jeśli Im do pokuty skoro, niech się wybiczują. Powiedz w Arras, Ŝe biskup ; nakazał procesję i dziesięciodniowy post... A swoją drogą ten ojczulek Albert wielce dla mnie kłopotliwy... U niego rachunek prosty. Jeden koń, jeden śyd. Ale Ŝeby z Bogiem się liczyć, to juŜ moja sprawa. A cóŜ ; ja Bogu powiem? A skąd ja wiem, czy w mniemaniu boskim godziło sIę śyda zgładzić. MoŜe jednego śyda, moŜe dwóch, a moŜe tylko : połowę... Ja nie wiem, ile wart jest koń w stajniach niebieskich". Tyle bym zwojował w Gandawie, co kot napłakał... Oznajmiłem przeto ludziom, aby wrócili do domów i czekali następnego ranka. Sam poszedłem, by się rozmówić z Albertem. Przyjął mnie oschle, jak zwykle, kiedy oczekiwał sporu. Nigdy nie wyzbył się przekonania, Ŝe choć jestem jego uczniem, to przecieŜ naleŜę do obcych, do tego olbrzymiego świata, połoŜonego za murami Arras. Odnajdywał we mnie, nawet po wielu latach - kiedy mu juŜ dałem liczne dowody lojalności i niemal synowskiego przywiązania - jakieś powinowa- ctwo z Dawidem, a co gorsza - z Chastellem, którego nienawidził całą duszą. IleŜ to razy wyrzucał mi brak gorliwości chrześcijańskiej, kładąc to na karb zgubnych wpływów Gandawy. IleŜ razy powtarzał z gory- czą: "Tobie się wydaje, drogi Janie, Ŝe nade wszystko trzeba wielbić rozum. I sądzisz, Ŝe mentorzy gandawscy, z Dawidem na czele,właśnie rozumowi oddają cześć największą. Tymczasem, wbrew pozorom, nie o rozum tu idzie, lecz o przyrodzenie. Swoją umysłową sprawność Dawid ćwiczy w łoŜu. Wydaje mu się, Ŝe jest silny, poniewaŜ w nic nie wierzy... JakieŜ to głupie, Janie!" Nie mówiąc tego wprost, zawsze podejrzewał, Ŝe bliŜszy jestem dworu biskupiego, niŜeli byłem w istocie. Sądził, Ŝe Dawid daje posłuch moim radom. Tymczasem, jako się rzekło, Dawid widział we mnie przyjaciela i towarzysza swawoli, ale zawsze skrzętnie unikał powaŜniejszych rozmów. Lecz Albert nie mylił się sądząc, Ŝe sercem jestem bardziej z Gandawą niŜ z Arras. To mi zresztą szczyptę pochlebiało. I tym razem więc, przyszedłszy do Alberta, byłem nieco skrępowany. JuŜ sam fakt, Ŝe obywatele miasta zwrócili się do mnie prosząc o pośrednictwo na dworze biskupim, był mi niezręczny. I nie zdziwiłem się wcale, gdy Albert - wysłuchawszy relacji, rzekł cierpko: "Jeśli cię do Dawida posłali, czemuś przyszedł do mnie?!" - "Ojcze" - powia- dam najłagodniejszym z głosów, jakie umiałem wydobyć z gar- dła. "Nie jest rzeczą właściwą wciągać w tutejsze spory dwór biskupi. Obywatele miasta są wzburzeni z powodu wypadków, jakie się roze- grały w murach miasta, przeto w tych murach trzeba podjąć stosowne decyzje". Spojrzał na mnie spode łba, potem wzruszył ramionami niechętnie i ze znuŜeniem, jakby chciał się pozbyć cięŜaru. "No, to brzmi mądrze co prawda, ale w twoich ustach, Janie, jest obłudą! CzyŜby śmierć tego śyda miała cię skłonić do solidarności z miastem, której dotychczas nigdy nie odczuwałeś? Niezbadane są wyroki bos- kie... Nagle, w chwili tak groźnej, kiedy otwiera się sposobność interwencji Dawida w nasze sprawy, a .obywatele tego miasta, tak zawsze czujni, aby nikt nie poczynił wyłomu w przywilejach i nie naruszył ich praw, własnowolnie zabiegają o decyzję dworu, ty stajesz

się opiekunem wolności miejskich i wzdragasz się przed mieszaniem obcych w sprawy Arras?! Kiedy wreszcie powstał spór pomiędzy mną i obywatelami i nadarzyła się tak świetna sposobność, by mnie wydać na pośmiewisko, wydrwić i poniŜyć w oczach ludzi, których zawsze kochałem - ty, Janie, okazujesz mi wyrozumiałość? Bacz, aby Dawid nie wystawił rachunku za tę słabość serca!" Wtem umilkł i zbliŜył się do mnie. Patrzał mi w oczy z wyrazem czujnej podejrzliwości i jakby z podziwem. - "A moŜe ty wiesz?! - spytał nagle, ujmując mnie za rękę. "Powiedz szczerze, Janie! MoŜe tyś zrozumiał, o co tutaj idzie!?" Dalibóg, nie miałem wtenczas pojęcia, do czego zmierzał. Widać wyczytał to z moich oczu, bo roześmiał się szyderczo. "No, tak... SkądŜe by ci to mogło przyjść do głowy!" Chyba nigdy tak mną nie pogardzał, jak w owej chwili, gdy spostrzegł, Ŝe mnie przecenił. I naraz stał się władczy, nieprzystępny, wyzbyty nawet szyderstwa, które przy jego naturze, zimnej jak lód, wydawało się niekiedy szczyptą wewnętrz-' nego ciepła. "ZwaŜ - powiada - Ŝeś przybył do Arras przed laty jako pisklę! Temu miastu zawdzięczasz swoje powodzenie. Uczyniło cię człowie- kiem światłym i bogatym, udzieliło ci zaufania i obarczyło cząstką władzy..." - "Ojcze - przerwałem - wszystko, . co przypisujesz miastu Arras, jest twoją własną zasługą!" - "CóŜ stąd?" - odrzekł. Wiesz doskonale, Ŝe nie istnieje granica, która by oddzielała mnie od miasta i miasto ode mnie. Ja jestem nim, a ono jest mną. Jeślim coś dla ciebie uczynił - winieneś wdzięczność wszystkim obywatelom Arras, bo to oni właśnie, poprzez mnie, sprawują tu rządy. Przez tyle lat powtarzałem ci nieustannie, Ŝe kto walczy ze mną, występuje przeciwko miastu, a kto usiłuje naruszyć tutejsze prawa i przywileje - staje się moim nieprzyjacielem. Byłoby rzeczą śmieszną, gdyby w godzinie próby miały się rozejść drogi tutejszych obywateli. Tylko rozpacz i nieporządek w umysłach mogły sprawić, Ŝe przyszli do ciebie z prośbą o przywołanie Dawida. Orałem tę glebę w ciągu dwudziestu lat i przeorałem ją. Nie kochają tutaj biskupa! Nie uczynił nic, aby zasłuŜyć na miłość. Ilekroć tu przybywał, mogło się zdawać, Ŝe miasto nawiedziła gromada łupieŜców. śyjemy w Arras zacnie, bez zbytków i niegodziwości, od których marnieją Utrecht i Gandawa. Bo cóŜ się stało z Brabancją? Powszechna obłuda, intrygi, swary, nikczemność. Dawid trzyma płatnych zbirów, którzy na kaŜde skinienie rozprawiają się z przeciwnikami dworu. Czyś widział zbirów w Arras? Czy w na- szym mieście trzeba się odwoływać do sztyletu i trucizny, by pod osłoną nocy zabijać nieprzyjaciół? Osiągnęliśmy tutaj jedność, która zdaje się błogosławiona przez Boga i ludzi". - "Panie - rzekłem - śyd Celus powiesił się w ratuszu!" - "Wiem o tym... Biedny śyd! Widać zachciało się Bogu uczynić z niego ofiarę. ZwaŜ, Janie, Ŝe nie stało się nic, co by mogło obarczać nasze miasto. Rada jeszcze nie wydała wyroków. Celus pozbawił się Ŝycia z własnej woli. Czy nie dostrzegasz całej strzelistości uczuć tutejszych obywateli, którzy są strapieni i boleją z powodu śmierci tego nieszczęśliwca? Wystaw sobie podobną rzecz w Gandawie albo w Utrechcie... Śmiechu warte! KogóŜ tam obejdzie jeden trup Ŝydowski?! Gdy tymczasem tutaj ludzie pragną oczysz- czenia. I otrzymają oczyszczenie! Chcę więc, abyś pojął, jak niegodziwe i głupie są projekty odwoływania się do rozumu Dawidowego. Winie- neś miastu Arras nie tylko wdzięczność, ale takŜe solidarność w trud- nych chwilach". - "Tak właśnie myślałem" - rzekłem spokojnie. "I dlatego przybyłem do ciebie, ojcze, choć obywatele Ŝądali, bym

udał się do Gandawy". Wtedy Albert znów roześmiał się cierpko i powie- dział: "Janie! Znam cię od wielu lat. I zawsze ufałem twojej lojal- ności. Idź do ludzi i powiedz im, Ŝe byłoby niegodziwością szukać wsparcia na dworze biskupim. Sami jesteśmy panami Arras i tylko w naszych rękach jest los tego miasta..." - "Czy nie byłoby stosowniej, ojcze, abyś sam powiadomił o tym miasto?" - "Nie, drogi uczniu! Nigdy nie kryłem wobec obywateli uczuć, jakie Ŝywię dla Dawida. Dlatego teŜ moją decyzję mogliby przypisać niechęci i nieufności... Czy nie do ciebie przyszli z prośbą o pośrednictwo? Kto mógłby być lepszym posłem Arras na utrechckim dworze?... Będzie rzeczą dobrą i rozsądną, jeśli im wytłumaczysz, dlaczego odrzucasz powierzoną ci misję". - "Masz rację, ojcze!" - rzekłem. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Moi panowie! Tylko w części czuję się winny za to, co Bóg zesłał na miasto Arras. Byłem Jego narzędziem i ufałem w Jego sprawiedliwość. Pozwólcie jednak, Ŝe teraz przywołam na świadka niedawną przeszłość, owe 'straszne dni sprzed trzech lat, kiedy głód i zaraza dotknęły nasze miasto... Myślę, Ŝe tam właśnie trzeba szukać przyczyny, dla której uznałem słuszność argumentów Alberta. Z wiosną owego roku zaczęło padać bydło. Zrazu nie było w tym nic nadzwyczajnego. Zawsze tak się dzieje, Ŝe po srogiej zimie część bydła chudnie, traci apetyt i pada bez przyczyny. JednakŜe tamtej wiosny, jak pamiętacie, takŜe niejeden pastuch oddał Bogu duszę. Wyszliśmy z miasta z procesją. Bito w dzwony. Nastąpiły dni deszczowe i chłodne , a potem z nagła niebo pojaśniało, przygrzało słońce i w murach Arras pojawiły się nieprzeliczone rzesze robactwa. Z podmokłych zwykle łąk, które wtedy raptownie wysychały - robactwo wpełzało do miasta. Nigdy przedtem nie zdarzyło się coś podobnego. Miasto otaczały tumany mgieł, rankiem i o zmierzchu nie sposób było dojrzeć cokol- wiek na odległość wyciągniętego ramienia. Za dnia słońce przygrzewa- ło mocno, ale nocami chłód dzwonił wśród murów. Zaczęli umierać ludzie. Najprzód jeden, potem dwóch, a potem dziesięciu. Ciała ich rozkładały się niezmiernie szybko, były sczerniałe i opuchnięte. Zaduch nie dozwalał oddychać tym, którzy czynili zmarłym ostatnią posługę. Niemal natychmiast potem wybuchły poŜary. Strawiły mnóstwo ludz- kiego dobra, nade wszystko zaś zapasy Ŝywności, zgromadzone na przednówek. Wtenczas zjechał do Arras ksiąŜę Dawid. Witając go u bram powiedziałem między innymi, Ŝe mało jest moŜnych tego świata, którzy by okazali podobną odwagę. Zwykle w godzinie zarazy dostojni ludzie uciekają, gdzie oczy poniosą, zdając na łup gawiedzi cały swój majątek. W takich chwilach okazuje się najdowodniej, jak mało znaczą dobra ziemskie w obliczu śmiertelnej groźby, zesłanej przez Boga. Dawid okazał więc rzadki hart serca, przybywając do Arras ogarniętego zarazą. Wjechał w mury z pysznym pocztem. Niesiono przed nim relikwiarz z kroplą krwi świętego Idziego, którą biskupi utrechscy otrzymali niegdyś w darze od hrabiów Saint Gilles. JednakŜe ten wjazd, który pokrzepił serca wszystkich obywateli miasta, obrócił się rychło przeciw nim. Dawid podjął srogie rządy. Nie twierdzę wcale, Ŝe zamyślał zgubić Arras, ale wielu tak właśnie uwaŜało. Nakazał pod karą gardła palić wszelką Ŝywność, której dotknęły ręce ludzi padłych od zarazy. Kiedy mu dowodzono, Ŝe jest to szaleństwo, bo jakiŜ cel ogołacać miasto ze skromnych zapasów, które się jeszcze zostały - oznajmił, iŜ bardziej ufa nadwornym medykom. JuŜ wtedy otaczał się tą sforą darmozjadów i pyszałków ciągnących za nim wzdłuŜ i wszerz Brabancji i zatruwających jego wielki umysł bajędami. Co gorsza, opuszczając Arras po dniach surowych rządów, nakazał zamknąć bramy i wystawił warty wzdłuŜ

murów. "Skazujesz nas na zagładę!" - wołali członkowie Rady. -- "Módlcie się!" - odparł. Prawdę rzekłszy, nie opuścił nas w biedzie. Co dnia suto ładowane wozy zbliŜały się do bram Arras. KaŜdego ranka słyszano skrzypienie kół i krzyki woźniców. Lud gromadził się na murach, a wysłannicy biskupa opróŜniali wozy. Potem odjeŜdŜali, trzaskając z batów i szep- cząc pacierze, a straŜ biskupia dozwalała nam otworzyć bramy, by zabrać Ŝywność do miasta. Dzielono się sprawiedliwie, niemałe w tym zasługi połoŜył pan de Saxe, człowiek wielkiej prawości i niezłomnego charakteru. CóŜ z tego, jeśli zaraza wciąŜ zbierała swoje Ŝniwo, a głód coraz bardziej dawał się wszystkim we znaki. Potem nadeszły dni rozpaczliwe. Zwiedziawszy się o naszym nieszczęściu podeszli ku Arras wszyscy niemal brabanccy grasanci, bandy zbrojne i wyzbyte sumienia. Zaczajeni pośród lesistych wzgórz czatowali po nocach na wozy biskupie i grabili je. Dawid zwiększył ochronę - lecz to nie przyniosło rezultatów. Łatwy łup podniecał wyobraźnię łotrów z całego księstwa. Ciągnęli jawnie, z najdalszych zakątków, aby się obłowić pod murami ginącego miasta. Zdarzyło się, Ŝe przez trzy dni, na naszych oczach, bośmy patrzyli na to wszystko z wysokości murów, odbywała się grabieŜ. Dawid płacił woźnicom złotem i drogimi kamieniami, ale nie było śmiałków, gotowych iść na śmierć. U nas, w Arras, głód przybrał okropne rozmiary. Trzeba było zaciągnąć warty na cmentarzu, bo znaleźli się tacy, co porzuciwszy wstyd i chrześcijaństwo - dobierali się do świeŜych mogił i ucztowali pośród trupiego zaduchu. Doszły nas słuchy, Ŝe pewna kobieta zadusiła dopiero co wydane na świat dziecko, ugotowała w osolonej wodzie i zjadła, a wywar, który pozostał, oddała innym swoim dzieciom. Przywiedziona do Rady - przyznała się do czynu. Był to dzień, kiedy nastroje przeciw Dawidowi sięgnęły w mieś- cie szczytu. Obywatele pomstowali na jego decyzję. "Dawid Ŝywcem nas pogrzebał!" - wołano wokół ratusza. Ludzie domagali się srogiej kary na owej wyrodnej matce, ale byli zdania, Ŝe grzech za ten czyn spadnie na głowę biskupa. Podzielałem ten pogląd, co wyznaję bez lęku... Odbyliśmy sąd nad kobietą. "Zadaj jej cierpienie!" - wołali oby- watele do Alberta. Milczał długo. A potem rzekł: "Nie zadam jej cierpienia. Niech Bóg rozstrzygnie o jej czynie". Uradzono więc, Ŝe będzie ścięta nazajutrz o świcie, choć miasto Ŝądało, by kobietę wydać na tortury. Na rynku zebrał się ogromny tłum. Pośród głodnej ciŜby tylko skazana była syta. Mistrz wlazł na podest z mieczem w rękach, pachołkowie przywlekli kobietę. Modliła się, pełna pokory i pogodzo- na z losem. Czekaliśmy na godziwy obrządek. Tymczasem Albert milczał. Zadarł wysoko głowę i gapił się w niebo. Trochę to było dziwne. Mijał czas. Kat zwlekał, spoglądając niecierpliwie na Alberta. Lud zaczął szemrać, jakieś podniecenie ogarnęło wszystkie serca. "Na co czekasz, ojcze?!" - zakrzyknął nagle ktoś z ciŜby. "Dawaj roz- grzeszenie!" Albert milczał. WciąŜ gapił się w niebo, jakby wypa- trując znaku. ZbliŜam się do niego, powiadam z cicha: "Ojcze, czas zacząć". - "Niech zaczynają!" - mruczy Albert. Widzę, Ŝe mu drga powieka, znak gniewu. "JakŜe to?" - mówię. "Trzeba przecieŜ, abyś ją rozgrzeszył na ostatnią drogę..." - "Nie" - powiada Albert. "Daj znak mistrzowi, by ścinał jej głowę!" - "Ojcze - wołam - tego nie uczynię! Bez wiatyku nie godzi się wykonywać wyroku!" - "Okazałem łaskawość tej niewieście" - mówi Albert. "Chcieli ją ogniem przypie- kać, w smole tarzać... Okrutnicy! Powiedziałem na sądzie wyraźnie, Ŝe obejdzie się bez cierpienia i niechaj Bóg rozstrzygnie o losie tej nieszczęsnej'. KaŜ mistrzowi wykonać powinność..." Gadaliśmy szeptem, lecz co bliŜej stojący ludzie zrozumieli, w czym rzecz. Wiatr grozy powiał w tłumie. Rozległy się wołania, potem płacz. Lud padł na kolana wokół szafotu, wszyscy wznosili modły i wołali do Alberta, aby okazał chrześcijańską litość tej nieszczęśliwej

kobiecie. Ona dopiero po chwili zrozumiała, co się dzieje. "Ojcze!" - krzyczała w najwyŜszej rozpaczy. "Litości!!! Niechaj mnie Ŝywcem spalą, końmi rozwłóczą, ale nie odmawiaj mi tej ostatniej pociechy. Zawiniłam, to prawda, lecz nie czyń zemsty tak okrutnej". Farias de Saxe dopadł Alberta, chwycił go za ramię. "Nie wyzywaj Boga, starcze!" - krzyk- nął wściekle. "Daj wiatyk tej nieszczęsnej, jeśli ci Ŝycie miłe..." Albert spojrzał, jakby de Saxe był robakiem, pełzającym pod sto- pami. "Nie pouczaj mnie, grabio, w materii cnót i grzechów; boś nie godzien być moim nauczycielem. I śmiercią mi przed oczami nie błyskaj, bo się jej nie boję. Jeszcze słowo, a kaŜę pojmać pachołkom i obwiesić cię na suchej gałęzi..." De Saxe przygryzł wargi, rzekł spokojniej: "Ojcze Albercie! Uzur- pujesz sobie prawo, aby wyręczać Boga. Bez rozgrzeszenia ta niesz- częsna musi na wieki trafić do piekła!" - "Musi?" - rzekł Albert, uśmiechając się szyderczo. "A czemu to musi?! Czy sądzisz, Ŝem za- warł z Bogiem umowę, wedle której nie śmie on zmienić moich postanowień? Za kogo ty Boga masz, de Saxe?! On nie kupczyk gandawski, głupcze! Od Jego woli zaleŜy, czy duszę tej kobiety strąci do piekieł, czy pomieści ją u swego boku, między aniołami... A tyś myślał, nędzny robaku, Ŝe ja mam kontrakt z Bogiem, Ŝe z Nim w targi moŜna się wdawać?..." - "Ojcze" - wyszeptał de Saxe. ,;Nie odmawiaj tej kobiecie..." - "Skamlesz, głupcze! Wy wszyscy jednacy... Cały ten tłum jednaki! CóŜ to! Wam się wydaje, Ŝe jeśli ja jej wiatyku odmówię, to będzie skazana na wieczne potępienie?!" - "Ojcze" - powiedzia- łem spokojnie, choć mnie dławiła wściekłość i trwoga; bo czułem, Ŝe się ocieram o sprawy niezgłębione i mroczne. "Kapłaństwo dało ci moc działania w imię BoŜe. Bóg powierzył ci cząstkę swojej woli, w Jego zatem imieniu szafujesz odpuszczeniem grzechów". Śmiał się cicho, siwa broda trzęsła mu się na piersiach. "Głupcy!" - warknął. "To prawda, Ŝe jestem sługą boŜym, ale gdzieŜ napisane, Ŝe pan winien lojalność swoim pachołkom?! W głowach się wam roi, Ŝe Bogu zwiąŜę ręce, podejmując takie czy inne decyzje! A On przecieŜ jest wszech- władny i wszechwiedzący. JuŜ przed tysiącem lat zdecydował, by dziś stało się to wszystko... Odejdź, Janie, i ty takŜe, grabio de Saxe! Niech mistrz zetnie głowę tej kobiecie..." Co miałem czynić? ZbliŜyłem się do kata i rzekłem mu: "Czyń swoją powinność..." Spojrzał na mnie czujnie. W szparach kaptura dostrzeg- łem niespokojny błysk jego oczu. "Grzech!" - mruknął. - "Nie wyrokuj za innych" - odparłem twardo. I spadła głowa tej kobiety... Olbrzymi tłum płakał, a niektórzy ludzie mówili, Ŝe Bóg ukarze miasto Arras za taki okropny czyn. Po tym wydarzeniu zmieniły się nastroje. Nie przeklinano juŜ Dawida, lecz Alberta. Dawid okazał się zresztą łaskawy dla miasta. W jakiś czas potem swoją mocą biskupią odpuścił grzechy straconej kobiecie i wy- zwolił ją z piekła. Pamiętam noc, kiedy się Albert dowiedział o tej decyzji biskupa. "Oto i cały Dawid!" - zawołał. "NajbliŜszy druh pana Boga! JuŜ widzę, co się dzieje w niebie. Donoszą Bogu, Ŝe biskup utrechcki odpuścił grzechy tej kobiecie. Bieganina po komnatach niebieskich, rwetes i niepokój. Pan Bóg niepocieszony. Co ja najlep- szego zrobiłem, powiada sobie, takie niedopatrzenie. Teraz biskup utrechcki moŜe być niezadowolony. Co rychlej wyciągnąć mi tę niewiastę z piekła i przenieść w ogień czyśćcowy. Tak teŜ czynią umyślni aniołowie, a jeden z nich bieŜy do Gandawy z pokornym meldunkiem, Ŝe stało się, jak biskup raczył zdecydować. AleŜ cóŜ?! Anioł musi czekać, bo Jego Dostojność zajęty właśnie ucztą albo nierządnicą... Głupcy, głupcy, głupcy! WyobraŜają sobie, Ŝe Bóg jest ich powiernikiem albo wspólnikiem, albo stroną w sporze! A czy widzieli Go? Czy kiedykolwiek z Nim rozmawiali?" "Ojcze Albercie" - powiedziałem wówczas. "Istnieją pewne zasady, które porządkują nasze Ŝycie i zbawienie. Jest w mocy biskupa działać w imieniu BoŜym, i choć trudno tu się dopatrzyć umowy, to przecieŜ

naleŜy mniemać, Ŝe niebiosa oczekują od osób duchownych pewnych decyzji, zgodnych z naukami Kościoła". - "Nauki Kościoła tylko w części pochodzą od Boga, a w części są dziełem ludzi" - przerwał mi Albert. - "Z tym zgoda, ojcze... Lecz godzi się pamiętać, Ŝe bez szczególnej łaski objawienia Kościół nie potrafiłby stanowić praw..." - "To juŜ rzecz inna" - mruknął Albert. "I nie chcę się z tobą dzielić moimi myślami w tej mierze". Prawdę rzekłszy, mówił wtenczas jak heretyk. Ale bądź co bądź naleŜał do tych, którym był dany przywilej ocierania się o herezję. Zbyt blisko obcował z Bogiem, aby w nim nie zakiełkowały pewne wątpli- wości. Wracam do wątku mojej opowieści. A więc w mieście szalała zaraza. Bramy były zamknięte na głucho, warty zaciągnięte na zewnątrz i kto zamyślił uciekać w świat, stawał się łatwym celem dla straŜy biskupiej. Obywatele byli bardzo wzburzeni. Odczuwali swoje opuszczenie i nie- szczęście tym sroŜej, Ŝe się zawiedli na ludziach, którym tak długo ufali. KsiąŜę Dawid otoczył ich kordonem nie do przebycia i choć starał się ulŜyć miastu dostawami Ŝywności, to przecieŜ bandy rozbójnicze pogrzebały jego intencje. Albert zaś sprzeniewierzył się miastu, od- mawiając aktu chrześcijańskiej litości i wybaczenia nieszczęsnej dzie- ciobójczyni. Tak więc obywatele Arras ujrzeli się na samym dnie egzystencji. Poczęły się szerzyć bunty i bluźnierstwa, bo ludzie doszli do wniosku, Ŝe sam Bóg ich wyszydził. Przed stu laty takie nastroje nie były chyba moŜliwe. Wtenczas świat był nader poboŜny i powolny wyrokom niebieskim. Ale dzisiaj? Powiada się coraz powszechniej, Ŝe ziemia nasza jest okrągła jak jabłko, i wcale nie stoi w miejscu. Powiada się teŜ, Ŝe ciało ludzkie ma w sobie mnóstwo podobieństw do ciała psa, kota, a nawet świni. PrzeróŜne wiadomości ogromnie wzburzają umysły i zwątpienie wkrada się do niejednej duszy. Świat przeŜywa jakąś przemianę, której granice są płynne i nie ustalone. CzyŜ było do pomyślenia przed stu laty, by ludzie gromadzili się na cmentarzach i oddawali zdumiewającym a naboŜnym obrzędom, wielbiącym śmierć? Za czasów naszych dziadów śmierć to była śmierć i nikogo nie dziwił oczywisty fakt, Ŝe ciała nasze gniją, potem wysychają, by wreszcie rozpaść się w proch... ZwaŜcie, Ŝe dzisiaj ludzie są tym do głębi przejęci, a lęk w obliczu śmierci wypełnia wszystkie chrześcijańskie serca. Jest w tym jakieś zwątpienie, jakieś wahanie, jakby w umysłach naszych zrodziła się myśl, Ŝe wraz z ostatnim oddechem wszystko się kończy, Ŝe umierając wkraczamy do nicości, do ciemności, do niebytu, gdzie nawet nie istnieje juŜ świadomość owej wszechogarniającej pustki, a zatem i tej pustki nie ma, nic nie ma, nic nie ma... W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. CóŜ gorszego moŜe spotkać istotę ludzką jak dręcząca myśl, Ŝe Bóg jest nieskończoną ciemnością... Aby się od tego wyzwolić, biczownicy wylegają na drogi, zadając sobie cierpienie, spływając krwią i bła- gając Boga, aby stał się światłem i bytem, PoboŜność nasza jest krzykliwa i mroczna, inaczej niŜeli w czasach świętego Franciszka, który uczył ludzi, jak naleŜy się cieszyć słońcem, kwiatem i pod- muchami wiatru... KtóŜ dzisiaj, spoglądając w niebo, odczuwa radość z powodu blasku gwiazd albo kształtu chmury? KtóŜ odnajduje przyjemność w barwach ukwieconej łąki? KtóŜ wreszcie, dotykając kory drzewa, odczuwa miły dreszczyk obcowania z dziełem boŜym? W zaduchu skwierczących pochodni, pośród dymu kadzideł, w obliczu Wszechmocnego, który czuwa na ołtarzach - bijemy czołem w ka- mienne posadzki naszych świątyń. Wywrzaskujemy grzechy, bo się nam wydaje, Ŝe nazywając nasze czyny - uwalniamy się od ich cięŜaru. Bodajbym się mylił srodze, ale myślę, Ŝe zmierzamy do kresu. Nieda- leka jest godzina, w której zginie świat, a Bóg wchłonie nas wszystkich w siebie, by dalej trwać samotnie, pośród własnego bytu. I.doprawdy,

jest to myśl przeraŜająca, choć przecieŜ powinna radować kaŜde chrześcijańskie serce. Jak więc juŜ mówiłem, miasto Arras cierpiało. Owa nieszczęsna kobieta, ścięta z rozkazu Rady, nie była wtenczas jedyną zbrodniarką... MnoŜyły się podobne występki. Ludzie przestali się lękać piekła i najwymyślniejszych tortur, byle tylko zaspokoić głód. Zwierzęcość brała górę nad ludzką naturą. Rozkopywano groby zmarłych i od- dawano się okropnemu ludoŜerstwu. Zdarzały się wypadki, Ŝe rodziny dobijały konających, aby się posilić świeŜym mięsem, wolnym od zaduchu zgnilizny. Jak zwykle, kiedy ludzie przewidują koniec wszy- stkiego, tak i wówczas najwyuzdańsze swawole ogarnęły miasto. Przykładne i cnotliwe kobiety prowadziły się jak nierządnice. MoŜna było oglądać sceny nieopisanej sprośności, rozgrywające się pod gołym niebem, a nawet u wrót kościołów. Niepodobna oddać tej ohydy i grozy naszym ubogim językiem. Kiedy córka pewnego szlachcica zapadła na zdrowiu, on - zanosząc się od płaczu i śmiechu - wlazł na nią, wołając, Ŝe nie godzi się, by zeszła z tego świata nie zaznawszy przyjemności obcowania z męskim przyrodzeniem. "Bo Bóg nie moŜe być tak okrutny dla mojego dziecka..." Nastał cięŜki czas dla miasta. Najgorsza zaś była świadomość, Ŝe znikąd niepodobna oczekiwać pomocy. Ludzie czuli się Ŝywcem po- grzebani, zdani wyłącznie na własne siły i przedsiębiorczość, co- prawdę rzekłszy - uwalniało ich z więzów, jakie świat zwykle narzuca. Skoro byli tak bardzo osamotnieni, tak opuszczeni przez władców świeckich i duchownych, tak całkowicie skazani - przyszło im na myśl, Ŝe wszystko, co ich przedtem ze światem wiązało - pozbawione jest wartości. W godzinie strasznego doświadczenia, zabijani przez zarazę i głód, ujrzeli się jakby na wyspie bezludnej, otoczeni zewsząd bezmyślnym, obojętnym i nieprzebytym' morzem. Ale nie tylko to oddziaływało na ich wyobraźnię. Zrazu, w obliczu tego nieszczęścia, ! niemal wszyscy stali się sobie równi i legły w gruzach uświęcone prawa. Jednako umierali rzemieślnicy, panowie i kapłani, męŜczyźni i kobiety, starcy i dzieci. Śmierć, wjechawszy w bramy miasta na swym czarnym koniu - pukała do wszystkich drzwi, nie bacząc na rodzaj domostwa. Przebrzydłe szczury, których całe czeredy jawiły się w mieście w biały dzień, pod upalnym niebem - z jednakim apetytem rzucały się na ciała umarłych, bez względu na to, jak pańskie lub jak plebejskie było to mięso. Farias de Saxe, którego duma wydawała się silniejsza od pragnienia Ŝycia - doglądał czujnie, by skąpe porcje trafiały równo do kaŜdej gęby. Więc jak powiadam, najpierw zapanowała osobliwa równość, nie pozbawiona dzikości i szaleństw... Ktoś porwał za sobą tłum do klasztoru Dominikanów, gdzie przez wieki gromadzono uczone księgi. Nie wiedzieć czemu, tłum uczynił z pergaminów olbrzymi stos i pod- palił je, a gdy płomienie strzeliły w górę - ludzie ujęli się pod ręce i tańczyli w blasku ognia i kłębach dymu, aŜ do późnej nocy. Niszczyli wszystko, co nie było zdatne do jedzenia.'Nastał czas nowych wartości dla miasta i - dalibóg - wydawać się mogło, Ŝe przy całym nieszczęściu i goryczy, ludzie oddychali swobodniej! Nagle niemal wszyscy bez wyjątku odczuli poprzednie swoje Ŝycie jako obarczone mnóstwem zbytecznych dziwactw i urojeń. Nie mówiono: "na cóŜ nam teraz księgi i nauki", ale mówiono: "na cóŜ w ogóle księgi i nauki, jeśli wbrew naszej woli wypełnia się czas i trzeba odejść z tego świata, nie zaznawszy ani radości, ani rozkoszy, ani nawet prawdziwych nie- szczęść..." Zwątpiwszy w zasady, rychło teŜ zwątpili w Boga. Z kaŜdym dniem stawał się mniej potrzebny, bowiem nie był obecny, odszedł

z Arras, wydawszy je na łup zgłodniałych obywateli. I oto nagle nasze ciała, umierające, wychudzone z głodu, rozpalone od wewnątrz za- razą - nabrały najwyŜszego znaczenia. Ludzie z czułością spoglądali na swoje twarze, ramiona, brzuchy. Nic poza ciałem nie przedstawiało wartości i nic nie było bardziej godne tkliwości. Zdarzyło się, Ŝe ci, którzy byli grubsi od innych - doznawali osobliwej rozkoszy i cieszyli się szacunkiem, który był niemal równy czci. Ale nie trwało to długo, bowiem właśnie obarczeni tłuszczem - pierwsi poszli pod nóŜ... Strąceni z ołtarzy - powędrowali na stoły. Zaczęła się tyrania chudych i Ŝylastych. Wybuchł straszliwy terror, a dzikość dosięgła szczytu. JakŜe śmieszna jest natura człowieka. Kiedy sądzono ową kobietę, wszystkim się zdawało, Ŝe Arras spadło na samo dno nieszczęść i zgryzoty. W jakiś czas potem ludzie wspominali proces dzieciobój- czyni jako świadectwo dawno minionej sielanki. Miasto, w którym działają sądy, stanowi się prawa i wykonuje wyroki - nie jest miastem opuszczonym przez Boga. W Arras, gdzie jak potem rachowano, co trzeci człowiek padł od zarazy lub głodu - nie było juŜ nic boskiego. Zostaliśmy sami z naszym człowieczeństwem, z naszymi ciałami, z naszą wyobraźnią, oŜywianą tylko przez Ŝołądki. Było w tym coś z okrutnego wyzwolenia. Bo przecieŜ kaŜdemu z tych ludzi, kimkolwiek był, towarzyszyła zawsze wszechmoc hierarchii. Niepodobna przeczyć, Ŝe hierarchia jest błogosławieństwem, ale niepo- dobna teŜ przeczyć, Ŝe jest obroŜą. Ach, nie myślę wcale, Ŝe ktoś, kto przyszedł na świat kmieciem - cierpi, Ŝe nim jest, albo pragnie być kim innym. Takie urojenie powstać moŜe tylko w bardzo ciasnym umyśle. Wydaje się rzeczą jasną, Ŝe kmieć jest kmieciem, a zatem wszystko w nim kmiece, kaŜda cząstka jego ciała jest kmieca i taki człowiek musiałby wyjść poza siebie, stanąć poza własnym bytem, aby ujrzeć swoją kmiecość tak, jak ja ją widzę. Podobnie ze mną! Wszystko we mnie jest pańskie i oddycham w sposób pański, zgodnie z przeznacze- niem mojego pobytu na świecie. I nie wiem, jak myśli rzemieślnik, bowiem nie jestem nim, a jeśli potrafię domniemywać się jego sposobu myślenia, to jest to zawsze domniemanie pańskie. Nie twierdzę przeto, Ŝe w owych strasznych dniach głodu i zarazy - chłop odczuwał równość wobec pana. Zrazu właśnie od panów oczekiwał opieki i ratunku. Kiedy zrozumiał, Ŝe nawet najlepiej urodzeni są bezsilni- pojął, Ŝe jest stracony. Ale oto owa bezsilność wyŜszych od niego, która najpierw wtrąciła go w rozpacz i zwątpienie, stała się potem źródłem jakiejś dziwnej siły. Skoro opieka moŜnych nie mogła sprostać wyma- ganiom chwili - traciła całą swą wartość. Kmieć osierocony stawał się przez to samodzielny. Podobnie panowie, którzy zerkali najprzód ku Radzie i Kościołowi - uznali się opuszczonymi przez Radę i Kościół. KaŜdy z nas przez całe Ŝycie doświadczał uległości wobec wyŜej od siebie stojących, a gdy nagle głód i zaraza obaliły drabinę hierarchii w gnój naszej wspólnej niemocy - odnaleźliśmy, kaŜdy bez wyjątku, oddzielność od świata. Byliśmy osieroconymi skazańcami, ale byliśmy poza wszelką uległością, z wyjątkiem uległości wobec nas samych. Dosięgła nas straszna samotność, ale było w niej coś wzniosłego. Dotychczas, Ŝyjąc i umierając, trwaliśmy wszyscy bez wyjątku w stanie uległości. Nie wątpię, Ŝe jest to stan pełen słodyczy i poczucia bezpieczeństwa. Doświadczając go, czynimy wysiłki, aby się podobać innym, tym wszystkim, którzy są wyŜej od nas i poniŜej nas. Uległość jest urodą naszej egzystencji. W zamian za nią otrzymujemy opiekę i spokój, jednym słowem, pozwala nam ona cieszyć się Ŝyciem. Bez niej - los wydaje kaŜdego na łup własnej odrębności. I oto obywatele Arras w godzinie konania, w strasznej męce, rozpaczy i lubieŜności zarazem, powiadali sobie szeptem: "Jestem synem człowieczym. Jestem synem człowieczym i nic ponad to!" Był to cięŜar nie do zniesienia i chyba właśnie dlatego spadliśmy wtedy na samo dno.

Lecz umysły nasze działały sprawnie, o ile było to moŜliwe wśród ludzi okrutnie zgłodniałych. Jedni doznawali objawień i wiedli roz- mowy z niebieskimi patronami. MoŜna było obserwować sceptycznych panów, nawykłych do subtelnych rozwaŜań o naturze człowieka, jak gadali z kimś niewidzialnym, przechadzając się ulicami Arras. Panowie ci prowadzili owe dysputy, zachowując bardzo dworne obyczaje,. uśmiechając się i kłaniając swojemu rozmówcy, który przybył prosto z nieba. Nie było w tym nic z mistycznych uniesień ani z gorączki, ani z choroby. Ludzie ci pozostawali sobą w kaŜdym słowie i geście, ale ' wychodził teŜ z nich ktoś drugi, towarzysz Ŝycia, dotychczas uwięziony ~ milczący, który teraz - w godzinie najstraszliwszej - stawał się im równy i którego dopuszczali do swego boku, zmierzając ku śmierci. Bywało teŜ, Ŝe mnisi, którzy długie lata strawili na modłach, postach i pokucie, wyłazili na słońce ze swoich mrocznych cel klasztornych, oddawali się wyuzdaniu z kobietami i głośno bluźnili Bogu. Co zaś wydać się moŜe najbardziej osobliwe, to fakt, Ŝe kaŜdy człowiek w Arras miał wtenczas w zanadrzu roztropne wyjaśnienie swej meta- morfozy. Myślę, Ŝe nigdy jeszcze rozum nie święcił takich triumfów jak w tamtych dniach powszechnego upadku wartości. Dla kaŜdej wznios- łości ~i nieprawości ludzie umieli znaleźć uzasadnienie. Rzecz znamien- na, Ŝe precyzja tych uzasadnień czyniła jednych mniej, a innych bardziej równymi. I ten fakt znów przywracał miary naszemu Ŝyciu w Arras. Bo oto okazywało się, Ŝe niepodobna istnieć bez pewnych miar wartościujących, tylko dla Ŝołądka, w Ŝołądku, Ŝołądkiem... On sam był wprawdzie miarą potęŜną, ale przecieŜ nie w pełni zadowalają- cą. To, Ŝe wszyscy bez wyjątku pragnęli jeść, nie znaczyło jeszcze, Ŝe wszyscy bez wyjątku są równie źli, dobrzy, szlachetni lub podli. I oto w mieście jawić' się poczęła nowa hierarchia wśród wychudzonych, rozpaczliwych widm. Jedni nauczali, a drudzy byli ich uczniami. I wcale nie wydawało się waŜne, co stańowi przedmiot owych nauk, lecz sam fakt nowej uległości, nowych związków, które pozwalały ludziom swobodniej dźwigać brzemię unicestwienia. To wszystko działo się zaledwie przed trzema laty... CzyŜ więc moŜna się zdumiewać nad uczynkami obywateli Arras ostatniej jesieni? Kiedy się zdawało, Ŝe juŜ wszystko stracone i nie ma dla nas na- dziei - zaraza nagle wygasła... Jakby Bóg uznał, Ŝeśmy doświadczyli piekła... Najpierw ludzie nie zdawali sobie sprawy z tej odmiany losu. Z dnia na dzień coraz mniej było umarłych, a na domiar szczęścia- bandy rozbójnicze odstąpiły i znów kaŜdego ranka skrzypiały wozy biskupie, wyładowane Ŝywnością. Był to jakby sen. ~Nie zdawaliśmy sobie sprawy z własnej sytości i zdrowia. Nadal rozgrywały się sceny bluźniercze i lubieŜne, lecz namiętności wygasały z wolna, a wraz z tym począł w Arras kiełkować nieopisany wstyd. Ci, co wiedli dysputy ze świętymi patronami - teraz szydzili z niebios, ci zaś, którzy wygraŜali Bogu - biczowali się przed wrotami kościołów. Farias de Saxe nie rozdzielał juŜ Ŝywności, bo było jej pod dostatkiem. I znów, jak przedtem, prosty lud zadowalał się gorszym, gdy panowie domagali się lepszego. I jak dawniej, nikt nie oponował. Z wolna wracała równo- waga, ale przecieŜ zachwiana i mdła, bo pewne doświadczenia wkorze- niły się w pamięć ludzką, i choć wszyscy w pokorze dziękowali za ocalenie - przecieŜ nie mogli, jak dawniej, radować się Ŝyciem. Chroniąc się w uległość i wspólnotę, ludzie pamiętali przecieŜ swoje osamotnienie. Dla niektórych wstyd był czymś trudniejszym do zniesie- nia niŜeli zaraza. Choć powszechne wybaczenie ogarnęło miasto i ludzie udawali, Ŝe nie stało się nic uwłaczającego ich czci, to jednak noce w Arras były niespokojne, pełne złych snów, rozpaczliwych

wspomnień i upokarzających łez. JuŜ wtedy Arras pragnęło oczysz- czenia, juŜ wtedy poszukiwało formuły, która byłaby wyjaśnieniem całego dramatu. W dniu, kiedy otwarto bramy - wszystkie dzwony biły triumfalnie, a olbrzymia procesja okrąŜyła mury miejskie. Pod wieczór spadł rzęsisty deszcz, który spłukał resztki nieprawości. Nazajutrz rano, pod niebem błękitnym w świetle wczesnego słońca - wjechał do miasta, ksiąŜę Dawid. Przyjęto go w pokorze, jaka naleŜy się wielebnemu pasterzowi, który jest synem królewskim, ale bez miłości, składanej zwykle u stóp dobroczyńców. Kiedy Dawid w towarzystwie ojca Alberta błogosławił tłumy, niemała część obywateli Arras pochyliła głowy, nie zginając kolan. Albert rzekł wtedy z cicha: "Wybacz im, Wasza Dostojność, ale los cięŜko ich doświadczył i zwątpili cokol- wiek. " Na to Dawid: "A co mi do ich wiary i zwątpienia? WaŜne jest, Ŝe przeŜyli..." Prawdę mówiąc, poczułem się nieco dotknięty. Jeśli bowiem ktoś nie docenia naszych zwątpień, nie docenia nas samych i naszego losu. Alem zmilczał, bo nie wydało mi się słuszne oponować księciu. Podczas jego pobytu atmosfera była wymuszona. Nie znaczy to wcale, by ksiąŜę zmienił swój stosunek do miasta lub miasto Ŝywiło doń głębszą urazę. Sytość ciał wpłynęła rychło na uspokojenie ducha i mało kto juŜ wtedy wspominał, Ŝe przecieŜ z rozkazu biskupa miasto było odcięte od świata... Ale w tym rzecz, iŜ rozeszły się nieco drogi naszych doświadczeń. Gdy my za murami Arras obcowaliśmy z zarazą i gło- dem, Dawid ucztował w Gandawie. Nie chciałbym ujmować tej sprawy zbyt płytko. Nikt nie wątpił w szczere współczucie księcia i jego pragnienie przyjścia nam z pomocą. Ale co innego znaczy ratować, a co innego być ratowanym. Co innego cierpieć, a co innego Ŝałować cierpiących. Co innego wreszcie - wiedzieć, a co innego - znać. KsiąŜę bowiem wiedział, Ŝe śmierć istnieje, gdy my znaliśmy ją. Wychynąwszy z otchłani, odczuwaliśmy coś w rodzaju tęsknoty za tym doświad- czeniem, które zostało nam dane i wzbogaciło nas. Nikt w Arras nie wspominał głośno dni zarazy. Lecz myślano o nich często. Jakby zawierały jakieś pokrzepienie i tajemnicę, powierzoną tylko nam, obywatelom tego miasta, której innym zdradzić niepodobna. Stąd zapewne kaprysy księcia nie były przyjmowane z tą samą co niegdyś wyrozumiałością. Uznał to za dowód naszej niechęći i był cokolwiek rozgniewany. Kiedy wydał ucztę - obywatele Arras jedli skąpo, a pili jeszcze mniej, gdy natomiast dwór biskupi -jak to zawsze było w zwyczaju - folgował sobie niezmiernie. Dawid pochylił się ku mnie i powiedział: "Widzę, Ŝe wam w gębach rośnie moje jadło. CóŜ to za fochy, Janie? Bacz, abym ich nie poczytał za obrazę..."- "KsiąŜę" - powiadam wtedy. "Nie sądź nas zbyt surowo. Kochamy cię jak dawniej i raduje nas uczta przy twoim stole. Ale inny mamy dzisiaj smak. KaŜdy kęs mięsa sprawia nam uczucie, o jakim brabanc- kie podniebienia nie mają pojęcia. Jedzenie stało się dla nas przeŜyciem, zresztą niezbyt miłym... Co niegdyś uchodziło w naszych oczach za radość - dzisiaj okazuje się niczym więcej, jak tylko koniecznością. Nie jesteśmy temu winni, ksiąŜę..." - "Arras zawsze było skłonne do pewnej przesady" - odparł Dawid. "Jest to miasto o pięknych scholastycznych tradycjach, gdzie się kiedyś spierano o ilość włosia w ogonie Belzebuba. Nie wątpię, Ŝeście przebyli okrutne cierpienia, ale gdzieŜ napisano, Ŝe to jest powodem do chwały?" - "Nie pragniemy chwały, Wasza Dostojność, ale ciszy, bezpieczeństwa i spokoju. Nie szczycimy się naszym cierpieniem. Myślę nawet, Ŝe kiedy wspominamy niedawne dni - więcej w nas wstydu niŜeli chełpliwości. Ale w tym rzecz, Ŝe jest to nasza niezbywalna własność. Nie moŜna się w Arras

wyrzec tego cierpienia, nie moŜna go scedować, nie moŜna go wykorze- nić. Jest ono cząstką nas samych. Czy wyraŜam się dość jasno?"- "WyraŜasz się jasno, ale to nie zmienia postaci rzeczy, Ŝe 'mianowicie świadomie lub nieświadomie miasto Arras narzuca mi dzisiaj uczestnic- two w swoim doświadczeniu. Ono mi pod nos podsuwa swoje rany i cmentarze, gdy tymczasem chcę się cieszyć Ŝyciem i oddawać rozryw- kom. Być moŜe, dni głodu i zarazy bardzo was uszlachetniły, lecz nie istnieje Ŝaden powód, aby ten fakt stał się przykładem dla innych. Zaraza dotknęła Arras, a nie dotknęła Gandawy. CzyŜ daje to wam prawo twierdzić, Ŝe jesteście lepsi?" - "Nie czujemy się lepsi, Wasza Dostojność..." - "I owszem" - powiedział nader ostro, a jego dłoń uderzyła w stół. "I owszem! Podkreślacie swoją inność, kładąc ją na karb gorzkich doświadczeń. Nikt pod słońcem nie podkreśla swojej inności, by się upokorzyć, ale kaŜdy to czyni, by się wywyŜszyć. Lecz skoro juŜ siadacie przy moim stole, a ja was goszczę, to Ŝyczę sobie, by mój smak był waszym smakiem, moja rozrywka waszą, a moja małość - waszą małością..." - "Kto by śmiał zarzucać małość Waszej Dostojności?!" - wykrzyknąłem w zdumieniu. - "Ot, wszyscy tu- taj..." - odparł i zatoczył krąg ręką, wskazując biesiadników. Powie- dział to bardzo głośno i wielu go usłyszało... ' Wierzyć się nie chce, alem wtedy odczuł wstyd. I nie za księcia się wstydziłem, lecz za Arras! Bo przecieŜ racja była po jego stronie. Nie z powodu tego, co mówił, ale poniewaŜ był Dawidem. Urodził się, aby mieć rację. I tak cały stół zrozumiał w owej chwili, Ŝe świat wraca w swoje pradawne łoŜysko. Zbawienny status praw boŜych połoŜył kres naszemu zwątpieniu. Po chwili ciszy rozległy się okrzyki, jak to zwykle przy ucztach, i juŜ niebawem wszyscy byli swawolni. Tylko Albert pozostał chmurny. Zasiadając po prawicy Dawida nachylił się ku niemu i rzekł: "KsiąŜę. Jak ty okrutnie nienawidzisz tego miasta!" Na to Dawid: "Nienawidzę cierpienia, dobry ojcze..." Na to Albert: "To się dzisiaj wykłada na jedno, ksiąŜę!" Na to Dawid: "Trafiasz w sedno... Niech ci będzie! Nienawidzę Arras!" I wybuchnął wesołym śmiechem, jakby się wreszcie od czegoś uwolnił. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Nie wierzę, by wtenczas Dawid powiedział prawdę. Raczej dał wyraz niechęci do ojca Alberta i wyrzekł słowa, które miały tamtego skaleczyć. Jest bowiem rzeczą zgoła niemoŜliwą, aby tak wielki pan nienawidził jedno ze swych miast wraz ze wszystkimi obywatelami. Nie wykluczam, Ŝeśmy Dawida draŜnili goryczą i głębią doznanych cierpień. Tak czy inaczej byliśmy najbardziej doświadczeni spośród wszystkich mieszkańców Brabancji, co mogło w umyśle biskupa wywołać niepokój, Ŝe zechcemy się nad innych wynosić, a moŜe zgoła sięgać ku tej wysokości, na której on sam przebywał. JeŜeli tak, to Dawid mylił się bardzo... Bowiem właśnie podczas uczty wszyscy obywatele doszli do przekonania, Ŝe dobrze jest mieć ojca, pasterza i władcę w tym człowieku silnym, twardym i pełnym radości Ŝycia. Ach, jakŜe się nam wtenczas podobał... Późną nocą, kiedy ludzie byli cokolwiek ospali - ksiąŜę przywołał do izby biesiad- nej nadwornych artystów. Byli tam pieśniarze, poeci, a takŜe mim, nader sprośny i zabawny. Gdy się zjawili, Dawid powiada do nich: "Co nam przedstawicie, kochani moi przyjaciele?" - "Czego prag- niesz, Wasza Dostojność..." - odrzekli. Na to Dawid: "Znacie mnie. Ja Ŝadnych wymagań nie stawiam. Decydujcie swobodnie, jak to zawsze bywa na moim dworze". Śpiewali więc i grali, co im się spodobało. Powiedziałem wtedy do księcia: "Wasza Dostojność bardzo jest łaskaw dla tych ludzi. U nas bywa inaczej. Ojciec Albert krótko trzyma tę czeredę". Dawid wybuch- nął radosnym śmiechem. "Ja artystów popieram - powiada.- bo się ich nie boję. Niczego od nich nie Ŝądam. Mają u mnie zupełną swobodę". - "Myślę - odparłem - Ŝe są temu radzi". - "AleŜ, gdzie tam!" - zakrzyknął Dawid. "To ich napawa lękiem, Janie. Nie są pewni dnia ani godziny. Nie wiedzą, co chowam w zanadrzu, i wciąŜ

mnie podejrzewają o jakieś podstępy". - "Lecz przecieŜ to dzieciń- stwo - powiadam - ksiąŜę bowiem przeciw nim nie knuje..." Zmilczał. Popatrzał na mnie z odrobiną szyderstwa. A po chwili rzekł: "Napijmy się, Janie..." Słyszało te słowa kilkanaście osób siedzących w pobliŜu. Mnie dreszcz przeniknął, ale tamci jakby się pokrzepili. Bardzo byli sprag- nieni mocy i przebiegłości. Chcieli się oddać w opiekę człowiekowi, który gwarantowałby im bezpieczeństwo.. Uznali wtedy, Ŝe godzien jest ich ufności władca, który ma swoje tajemnice. JuŜ dawno zwątpili w Alberta. Jego modły i kazania nie odwróciły nieszczęść. Domagał się, by Arras pokładało wiarę w niebiosach, lecz niebiosa pozostały obojętne w obliczu zarazy i głodu. Ludzie byli więc gotowi zawierzyć Dawidowi, który wprawdzie nie obiecywał odpuszczenia grzechów, ale był dość surowy i potęŜny, dość przebiegły i zimny, aby połoŜyć kres utrapieniom. Arras obawiało się nieco, Ŝe je Dawid chwyci za gardło, lecz cóŜ to w końcu znaczyło wobec sytości i otwartych bram miejskich? Sądzę, Ŝe tu właśnie szukać trzeba przyczyny, dla której obywatele przyszli do mnie, kiedy powiesił się śyd Celus. Minęły juŜ trzy lata od strasznych dni głodu i zarazy, lecz wciąŜ były w nas Ŝywe wspomnienia i wciąŜ silna nadzieja, Ŝe w potrzebie tylko ksiąŜę Dawid moŜe ocalić miasto. Po prawdzie przez cały ten czas ksiąŜę zaledwie dwakroć pojawił się w mieście, by spędzać dni na ucztach, rozrywkach i łowach. Lecz sama jego obecność sprawiała, Ŝe Arras czuło się bezpieczniej. Po dniach zarazy Ŝycie szybko wracało w dawne koleiny. Albert znów nauczał pokory i bezgrzeszności, znów zachęcał do postów i surowych obyczajów, znów dowodził, iŜ jesteśmy wybranymi owiecz- kami trzody pańskiej. W tym czasie sprawował sądy łagodne i spra- wiedliwe, jakby w obawie, Ŝe obudzi gniew BoŜy, co niechybnie stało się wówczas, gdy odmówił wiatyku nieszczęsnej dzieciobójczyni. Praw- dę mówiąc - Albert postarzał się i zmarkotniał po tym utrapieniu. Zgodnie z Ŝyczeniem Dawida przeniósł cmentarz poza mury miasta, bo mu biskup utrechcki pisał: "Nie trzymaj miejsc wiecznego spo- czynku w samym środku zabudowy, bo to umarłych nie zbawi, a Ŝywych otruje. I zostaw waszych umarłych w spokoju. Nie handluj nimi, jako zwykłeś czynić, by tym silniej omotać Ŝywych swymi naukami o zbawieniu wiecznym. Umarli juŜ się ciebie, zacny ojcze, pozbyli, śpią krzepko w mogiłach, tańcują z robactwem, a ich dusze przyjął Pan Bóg i On nad nimi sprawuje pieczę. Stawiaj więc krzyŜe na grobach, ale kaŜ grzebać za murami. Co ci surowo przykazuję raz" na zawsze... Tyleśmy się dowiedzieli od księcia na temat spraw miejskich. Ale kaŜdy liczył, Ŝe odwoławszy się do dworu w cięŜkiej chwili - znajdzie tam bezpieczną tarczę. Oto dlaczego przyszli do mnie obywatele i wołali, bym pośpieszył na dwór ksiąŜęcy i doniósł o wielkiej nieprawo- ści wobec śyda Celusa... Alem nie pojechał! Poszedłem między ludzi, zgodnie z Ŝyczeniem Alberta, i powiedziałem im, co następuje: "RozwaŜyłem sprawę. Przez całą noc myślałem, co mi wypada uczynić, i modliłem się Ŝarliwie, oczekując pomocy BoŜej. Przyszliście do mnie wzburzeni z powodu rzekomej niegodziwości, jakiej dopuścił się pan Albert. Jest to świadec- twem waszego chrześcijaństwa. JednakowoŜ pomyślałem sobie, Ŝe wasza zacność podszyta jest pychą. KrzyŜować wyroki boskie nie jest naszą sprawą. Winniśmy poddawać się im z pokorą. Nie ulega przecieŜ kwestii, Ŝe śyd Celus rzucił przekleństwo na dom Gerwazego. JakŜe inaczej wytłumaczyć sobie, iŜ tamtemu padł zdrowy koń? Tośmy stwierdzili ponad wątpliwość. Lecz dla spokoju sumień Rada po- stanowiła przeprowadzić drobiazgowe śledztwo. Nie zapadł więc wy- rok na Celusa i nikt nie wyrzekł słowa >>Winien!<< Jeśliby się oka- zało, Ŝe oskarŜenie jest wyssane z palca, powroźnik zostałby pociąg-

nięty do odpowiedzialności. Na razie więc, jak zawsze to bywa, Celusa osadzono w ratuszu. GdzieŜ tu niestosowność. Przerwał mi jeden z obywateli, wołając: "Nie dano Celusowi prawa do obrony!"- Jeszcze nie był sądzony" - odrzekłem. "Były to pierwsze słuchania. Odpowiadał Radzie, która go indagowała. Gdyby nadszedł czas procesu, niechybnie dozwolono by mu bronić się wedle praw i obycza- jów... Lecz on zemknął sądowi i miastu, pozbawiając się Ŝycia. W ten sposób dał świadectwo winie. CzyŜ człowiek czysty chroni się w śmierć przed sprawiedliwością? Był tak pewny, Ŝe wina zostanie mu udo- " wodniona, iŜ sam wymierzył karę. Wtedy ktoś powiedział: "MoŜe nie ufał sprawiedliwości miasta Arras i chciał sobie oszczędzić cierpień. Inny zawołał: ;,To nie moŜe być... Skazał się przecieŜ na wieczne potępienie!" Znów inny odkrzyknął: "Przez całe Ŝycie trwał w plu- gawym Ŝydostwie, więc i tak byłby potępiony. Jego lęki nie były naszymi lękami, a zatem nie powiadajcie, Ŝe się skazywał na wieczne potępienie... Dla śyda Celusa, gdy się wieszał na ratuszu, nie było to wejście w piekło, ale raczej wyjście z niego w coś, co mu Ŝydowska wiara obiecuje... Nie wolno więc twierdzić, Ŝe sam się ukarał. MoŜe tylko szukał ciszy i spokoju..." Ten, który to mówił, był człowiekiem statecznym i dobrze odzianym. Wyglądał na jurystę, lecz okazał się być włodarzem pana de Saxe, któremu grabia dał przed laty tłuste grunta i który dorobił się na nich wielkiego majątku. Wrócę jeszcze do jego osoby. Wtenczas spytałem go: "Więc sądzisz, Ŝe Celus nie ufał sprawiedliwości miasta Arras?" - "Tego nie mówiłem - odparł z wyrazem czujności w oczach. "MoŜe tylko lękał się cierpienia, a poniewaŜ był słabym człowiekiem, pozbawionym wiary chrześcijań- skiej, więc odszedł z własnej woli". - "Czy, twoim zdaniem, był winny?" - "Nie byłem jego sędzią, panie" - odpowiedział z har- dością. "I nie chciałbym być. Bo zawsze mi ciąŜy jakaś niepewność, zawsze dopuszczam moŜliwość błędu i dlatego pozostaję na uboczu. Zresztą nie poszliśmy do ciebie, by się spierać o winę śyda Celusa, lecz z prośbą o posłowanie do księcia Dawida. On jest naszym panem i ufamy jego mądrości..." - " OtóŜ to!" - zawołałem raźno. "Lecz pomyślcie chwilę. Przeciw komu wołacie do Arras biskupa? śyd Celus leŜy martwy w piwnicy ratusza. Wskrzesić go niepodobna, chyba Ŝe się tak Panu Bogu spodoba. Skoro więc ksiąŜę ma przybyć do Arras, trzeba mu wyłoŜyć cel podróŜy. Za kim ma przybyć i przeciw komu?! Jakkolwiek byśmy stawiali sprawę, ksiąŜę musiałby odprawić sąd, gdzie z jednej strony byłby martwy śyd, z drugiej zaś miasto Arras. Jeśli racja jest po stronie miasta, na cóŜ trapić księcia daleką i uciąŜ- liwą podróŜą? Jeśli zaś racja jest po stronie śyda - biada nam! Jeden człowiek powiadał tutaj rozsądnie, Ŝe odczuwa niepewność i dopuszcza istnienie błędu. Jeśli jednak siebie obarcza tym cięŜarem, nie moŜe go zdjąć z ramion księcia. KsiąŜę, jak my wszyscy, jest tylko człowiekiem. Czy sądzicie, Ŝe Bóg zawsze przemawia przez jego usta. MoŜna było tak uwaŜać przed stu albo dwustu laty, gdy świat był ciemny i zarazem bardziej wzniosły aniŜeli dzisiaj. My jesteśmy świado- mi naszych ułomności. NaleŜę do przyjaciół księcia, co mi sprawia zaszczyt i radość. Ale powiadam wam otwarcie, bo miłość prawdy jest mi droŜsza ponad wszystko, Ŝe nie naleŜy wzywać biskupa. Nie jesteśmy ulubionymi owieczkami jego trzody. A nadto cieszymy się przywilejami, które naruszyć byłoby cięŜkim grzechem. Miasto Arras ma własną Radę, własne sądy i własną sprawiedliwość. Polegać na księciu Dawidzie, znaczy nie tylko oddać mu się w opiekę, ale scedować nań prawa, które są naszym bogactwem. Jeśli nawet nie jesteśmy sprawiedliwi, to nie jesteśmy sprawiedliwi na naszą miarę i rachunek. Powiadacie, Ŝe trzeba ufać Dawidowi... Prawda. A kto mu nie ufa?! GdzieŜ są tacy w mieście? Lecz ufność dla księcia nie moŜe

przekreślić ufności, jaką sami w sobie pokładacie. Pojęcia Dawida o sprawiedli- wości są, rzec by moŜna, takie jak sam Dawid. Bóg zawsze jest taki, jakim jest człowiek, który w Niego wierzy. Bo Bóg, jak wiecie, to tęsknota do prawdy do miłości, do wzniosłości. Bóg jest naszą lepszością, a wiara w Niego stanowi drogę ku doskonałości. Lecz inna jest moja lepszość, a inna jest lepszość drugiego człowieka. KaŜdy ma swoje miary... Słuchali mnie z niejakim zdumieniem, a nawet odrobiną trwogi. Sam odczuwałem ton bluźnierczy w tych słowach, lecz mówiłem dalej ufny, Ŝe stając w szrankach dobrej sprawy i zmierzając do wytyczonego celu, ~ mogę liczyć na łaskawość niebios. "Kiedy jesteśmy blisko Boga? ' Wówczas, gdy sumienia nasze są czyste. Zaprawdę, nieświadomość ', grzechu nawet grzesznym otwiera bramy niebieskie. Jeśli czynię źle, ale j mniemam, Ŝe czynię dobrze - wówczas czynię dobrze. A jeśli czynię dobrze, lecz mniemam, Ŝe grzeszę - wówczas grzeszę. Kościół BoŜy ? naucza nas, co dobre, a co złe, i wskazuje nam drogę do zbawienia. Ale samego Boga nosimy w sercach naszych. I powiadam wam, Ŝe nikt nie ~ zna mojego Boga, a ja nie znam innego Boga poza moim własnym. Ja ' jestem mną, dzięki temu właśnie, Ŝe mam mojego Boga, który nie jest Bogiem innych ludzi. Choć jest jednocześnie Bogiem Jedynym i Wszechobecnym... CzegóŜ więc chcecie? By ksiąŜę narzucił miastu swoje domniemania i poglądy, swoje sumienie i sprawiedliwość?! A czyŜ miasta Arras nie stać na własne sumienie? CzyŜ Bóg nie gości w naszych sercach i czyŜ nie staramy się obcować z Nim na naszą miarę, to znaczy tak właśnie, jak Jemu się podoba? Jesteśmy tacy, jakimi Bóg nas uczynił. I Bogu się podoba, aby Arras było takie, jakie jest, ani lepsze, ani gorsze, ani mądrzejsze, ani głupsze... śycie nasze jest tajemnicą. Stanowi ono arkę przymierza między nami a Bogiem. Na cóŜ nam obcy?! Potrzebni są tylko na tyle, byśmy mogli dać wyraz negacji. Wszystko, co czynimy, jest bowiem negacją. KaŜdy z nas przeczy, Ŝe nie jest sobą. Być sobą - znaczy wołać nieustannie, Ŝe się nie jest kim innym. Prawdę mówiąc, gdyby tu zjechał ksiąŜę, jedyną drogą do urzeczywistnienia naszej toŜsamości byłoby nieule- ganie mu! Skąd zatem bierze się w nas przekonanie, Ŝe wiara i spra- wiedliwość księcia są lepsze od naszej wiary i sprawiedliwości. Ale nawet jeśli są lepsze - nie są nasze! A skoro nie są nasze, nie mogą stanowić naszej wiary i sprawiedliwości. Obracają się w swoje za- przeczenie, stają się zwątpieniem i niegodziwością. Jeśli tu przybędzie Dawid i odprawi sądy, Arras utraci siebie. Wracając ku Gandawie, ksiąŜę weźmie z sobą wszystko, co stanowi o naszym istnieniu. My zaś pozostaniemy w sieci wahań, nieprawości i zła, nawet jeśli niektórzy trwać będą w złudzeniu, Ŝe ulepszyła ich prawość i wiara księcia. Powiadam wam raz jeszcze, Ŝe kto wyzbywa się swoich praw i ceduje ;~woją wiarę na obcych, powierzając im poszukiwanie Boga - ten,. wyrzeka się zbawienia..." Słuchali mnie w trwodze i niepewności. Sam byłem zalękniony, czy nie posuwam się zbyt daleko. Lecz przecieŜ posiałem w nich zwątpienie, bo kiedym skończył, ten, który był włodarzem u pana ~~de Saxe, powiedział: "No, nie pomyślałem dotychczas o pewnych sprawach. To, cośmy usłyszeli, uwaŜam za bardzo ciekawe. W rzeczy samej, ksiąŜę mógłby wysnuć z naszej prośby zbyt daleko idące wnioski. Tymczasem mamy chyba w sobie dość prawości, by się mierzyć z losem tutaj, w naszych murach, bez obcych, nawet jeśli tak dostojni, jak nasz pan biskup utrechcki. Co się zaś tyczy samej sprawy, jest ona otwarta. Nie ma słów, które by Celusowi przywró- ciły Ŝycie. Ale rzecz w tym, Ŝe naleŜy zbadać wszystkie szczegóły. Pan Albert nie postąpił jak trzeba i winien zdać nam rachunek. śywi- szacunek i miłość dla pana Alberta, ale jeśli ksiąŜę nie moŜe wyręczyć, pan Albert równieŜ nie ma tego przywileju. Niech więc

zda sprawę miastu, a miasto osądzi, czy śyd Celus był winien przestępstwa". Gdy włodarz skończył - większość mu przytaknęła. Byli jednak tacy, co odeszli "skwaszeni, wywodząc, Ŝem ich przegadał. Tego dnia zaczęły się w Arras rządy nadzwyczaj demokratyczne. Albert, pewny, Ŝe nie grozi juŜ przybycie księcia - z ochotą dopuścił plebejskie głosy do Rady. Reszta aprobowała nowy status bez złości, lecz z odrobiną szyderstwa. Pan de Saxe powiedział mi tego wie- czora: "Oto jak Ŝydowska krew jednoczy dobrych chrześcijan... Jest ona najlepszym spoiwem dla naszego miasta. Szkoda tylko, Ŝe w izbie radnej cuchnie gnojem i surową wełną". Albert zaś oznajmił z godnością i wielkim przekonaniem, które .. nawet mnie zdumiało, Ŝe jest dobrą tradycją Burgundii słuchać uwaŜnie prostego ludu, i nic w tym dziwnego, Ŝe od dzisiaj zasiadać będą w Radzie ~obywatele wszystkich stanów, bo tak przecieŜ i dawniej bywało, gdy ksiąŜę Jan rozlał krew armaniacką, aby się spodobać ubogim. Bardzo to pięknie brzmiało. Obywatele miasta kłaniali się nisko Albertowi, stojąc przed jego obliczem. I tylko de Saxe mruknął: "Coś tu śmierdzi... Ale smród jakiś dostojny i ojcowski, więc miarkuję, Ŝe to wysoko urodzony tyłek zbrzydził powietrze". W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Od owego dnia zaczęły się dziać w Arras sprawy osobliwe. Nie twierdzę wcale, Ŝe naleŜy to przypisać inicjatywie miejscowych cieśli, sukienników i kowali, którzy zasiedli w Radzie. JednakowoŜ właśnie ich obecność i udział otwarły całkiem nowe perspektywy. MoŜna by rzec, Ŝe stało się w mieście coś podobnego, co obserwujemy niekiedy w naturze. Jesienią zdarzają się w Artois bardzo porywiste wiatry. Jedne wieją od morza w głąb lądu i są nasycone wilgocią. Drugie znów wypadają hałaśliwie z lesistych pagórków, ciągnących się ku ParyŜowi, i są nadzwyczaj suche. Zderza- ją się z sobą nad polami Artois i przetaczają ze świstem. MoŜe z tego przyjść deszcz i jesienna szaruga, kiedy od świtu do nocy nad miastem unosi się mglista zawiesina, moŜe teŜ przyjść pogoda czysta i łagodna, odrobinę orzeźwiająca... Ale zdarza się niekiedy, Ŝe wiatr wiejący od morza wchłania w siebie ten drugi - i wtenczas spada na miasto ulewa, potoki wody spływają w ulice, a drzewa zostają ogołocone z resztek liści w ciągu kilku chwil. Albo teŜ tamten wiatr, nader suchy, wchłania w siebie całą siłę - i wtedy panuje przez kilka dni pogoda upalna, bardzo niemiła o tej porze roku. Sady Ŝółkną w promieniach słońca, winorośl zostaje przegrzana i trzeba ją dawać bydłu na poŜarcie. Jak długo wieją te dwa wiatry naprzeciw siebie, w Artois króluje łagodna, choć kapryśna jesień. Niechaj jednak zwycięŜy ten lub tamten - przy- chodzi nam srogo płacić za taki brak równowagi. Podobnie stało się w Arras, od kiedy prostactwo zasiadło w Radzie. Zabrakło nagle niezaleŜnego Ŝywiołu ulicy, który - mądrze lub głu- pio - moderował przecieŜ w jakiś sposób przedsięwzięcia Rady. Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze Albert i jego najbliŜsze otoczenie odnosili się do obywateli miasta jak męŜczyzna odnosi się do kobiety, którą pragnie posiadać. Coś ze wzgardy, coś z lęku i coś z tkliwości. Przez dwadzieścia lat z okładem Albert zabiegał o względy Arras. Myślę, Ŝe to utrzymywało jego umysł w napięciu i niepokoju. Obywate- le miasta darzyli go lękliwym szacunkiem. Ale to nie znaczyło, Ŝe chylili z pokorą głowy i trzymali gęby zamknięte. Zwykle teŜ mieli swoje racje, a poniewaŜ szło o sprawy waŜne, więc gardłowali, ile wlezie. Trzeba ich było przekonywać mozolnie, odnajdując drogę do tych grubiańskich umysłów, czasem ciasnych, a kiedy indziej nad wyraz bystrych. To zaleŜało od sytuacji. Przed laty chcieli się trzymać uparcie Anglików, ani im postało w głowach iść za przykładem Burgundii i połączyć się z królem Karolem. Miasto kwitło pod angielską władzą, bo choć bandy

zbrojne dopuszczały się łupiestwa i gwałtów, to przecieŜ obywatele Arras tkali swoje kunsztowne obrazy i sprzedawali je zyskownie po tamtej stronie Kanału. Ubóstwo francuskiego dworu było zbyt jawne, aby rzemieślnicy i kupcy z Artois dali się szybko przerobić na sprzymierzeńców króla Karola. PróŜno Albert wtenczas wywodził, Ŝe Joanna była dobrą panią, której miecz został pobłogosławiony przez Boga przeciwko Anglikom... Mieli ją za dziewkę i przeklinali dzień, w którym poszła do Chinon... Musiało minąć parę lat, by się oswoili z nową sytuacją. Tkaniny słali potem do Brukselli, gdzie ksiąŜę burgundzki przepłacał kaŜdy łokieć serŜy, byle tylko kupić Arras dla swej nowej polityki. Lecz miasto, choć znów kwitnące, nadal lubiło Anglików i nie lubiło Francuzów. W owych latach Albert dokonywał arcykunsztownych zabiegów dla zjednania Arras na rzecz dworu. I wiele było podobnych spraw, kiedy musiał tęgo głową ruszać, aby się spodobać. Obywatele strzegli przywilejów, rozróŜniali ziarno od plew i zawsze mieli na widoku swój własny interes. Działo się więc tak, jak się zwykle dzieje nad Artois, kiedy wieją przeciwne wiatry i mocują się z sobą, co na dobre wychodzi ludziom, zwierzętom i roślinom. I oto teraz - wszystko się zmieniło! Powroźnicy i cieśle weszli do Rady, aby wspólnie rządzić. Ulica wchłonęła wielebnego ojca, lub teŜ on wchłonął ulicę. Nie było juŜ sprzecznych Ŝywiołów. Zapanowała harmonia. Była to pierwsza klątwa niebios, rzucona na Arras. Moi panowie! Jeśli sądzicie, Ŝe od tamtej chwili posiedzenia Rady stały się terenem sporów i zaciekłych dysput - jesteście w grubym błędzie. ZwaŜcie tylko - jakaŜ to była sytuacja?! Przedtem prostacy dowiadywali się post factum o decyzjach Rady. Bywało, Ŝe gardłowali przeciw tym decyzjom, wołając~ !! . "Nie, nie i jeszcze raz nie Panie Albercie, rozwaŜ sprawę, bo nie zgadzamy się i nie chcemy czynić tak, jak postanowiłeś... Powiadamy ci więc, rozwaŜ sprawę, aby w mieście nie było więcej gniewu". Wtenczas Rada debatowała ponownie nad zagadnieniem, bacząc, aby jej nowe decyzje wydały się ludziom inne, bardziej łagodne lub bardziej surowe, w kaŜdym razie łatwiejsze do przełknięcia dla obywateli miasta. Rzecz w tym, Ŝe ulica nigdy nie uczestniczyła w tych decyzjach. Ulica potrafiła wołać "nie" - i na tym koniec. To skłaniało Alberta do wielkiego mozołu, lecz czyniło zeń roztropnego rządcę. Kiedy zaś ulica weszła do Rady, wówczas ona sama brała udział w podejmowaniu decyzji. Lecz na czym to pole- gało? Kim jest cieśla w swoim domu? Cieśla w swoim domu jest panem. Kim jest cieśla na ulicy? Cieśla na ulicy jest obywatelem. A kim jest cieśla w Radzie? cieśla w Radzie jest pokornym milczkiem. Bywa, Ŝe rybak, ciągnąc niewód, musi się bardzo mocować, bo mu ryba stawia opór, ogonem bije w lustro rzeki. Wtenczas ona jest u siebie, a on pośród obcego Ŝywiołu. Niech jednak tylko wyciągnie niewód na brzeg - wszystko się zmienia... Rybak stoi twardo na kamieniu, a ryba podryguje coraz słabiej, aŜ wreszcie nieruchomieje, i moŜna ją wbić na roŜen bez Ŝadnej obawy. Tak się stało z prostakami w Radzie. Odebrano im Ŝywioł własny, - odebrano im łatwość negacji! JuŜ nie mogli wo- łać: "Nie, nie i jeszcze raz nie! Panie Albercie, powiadamy ci nie!" Bo kiedy chcieli tak wołać, odpowiadano im: "Jest waszym prawem protestować i radzi jesteśmy, Ŝe tak dumnie z niego korzystacie. Lecz naleŜy podjąć stosowne decyzje, a zatem powiadajcie, co uwaŜacie w tej materii!" I spadało na nich brzemię, o jakim nigdy nie mieli pojęcia. Wili się jak piskorze, zrazu znów wołali: "Nie, nie, tak się nie godzi...", lecz poniewaŜ byli to ludzie powaŜni i sumienni, więc milkli, pot spływał im na karki, zalewał oczy, patrzyli po sobie z rozpaczą i lękiem, wreszcie zaś powiadali: "Niech się dzieje, jak pan Albert rozkazał!" JakŜeby mogli postąpić inaczej? Brak im było tej chełpli- wej pewności, która przez całe Ŝycie towarzyszy dobrze urodzonym.