„...Wije się złoty Lewiatan zły,
W srebrne szczury, wijąc się, zmienia,
Drobnieje w bilon pcheł i wszy,
I znowu w szczury zrastają się pchły,
Grosze i wszy srebrzeją w kieszeniach
I znów wypełzają szczurami szaremi,
Za nami, przed nami, biegają po ziemi,
I jak papier wyschnięty, szeleszczą, szurają
I znów się w złotego potwora zlewają...”
Julian Tuwim: „Bal w Operze”
Rozdział 1
Wlókł się ulicą nie zwracając uwagi na potrącenia
przechodniów, ręce wsunął głęboko w kieszenie płaszcza, nie
dopalony papieros zwisał z kąta ust.
„Tak oto kończą się wszelkie z nim rozmowy” — myślał,
przeżuwając słowa pokorne i uwłaczające ambicji, które przed
pół godziną mówił, nie, raczej wyjękiwał, blady ze złości i
upokorzenia. Widział teraz siebie, jak na ekranie kina, siebie
stojącego już we drzwiach tamtego mieszkania, ale jeszcze —
uporczywym żebrackim spojrzeniem — czepiającego się oczu
człowieka, który uśmiechał się uprzejmie i z ubolewaniem.
Uśmiech był uprzejmy, twarz jednak zimna, diabelsko zimna i
opanowana, pełna własnej racji i całkowicie o jej słuszności
przekona.
— Mógłby pan chociaż powiedzieć przepraszam — usłyszał
nad uchem. — Idzie jak nieprzytomny.
Warknął coś, odsunął się. „Muszę to załatwić” — postanowił.
Wypluł niedopałek, rozejrzał się, o parę kroków dalej był bar
kawowy „Amatorska”. Pchnął oszklone drzwi, stanął przed
kasą.
— Dużą proszę.
Z kawą ukrył się w samym kącie, usiłując nie spoglądać w
lustrzany pas biegnący wzdłuż lady barowej. Nie mógł teraz
znieść widoku własnej twarzy, nie chciał sobie patrzeć w oczy.
Bar, zwykle wypełniony do ostatniego miejsca, dziś był
pustawy. Upalny wieczór zapędził ludzi do kawiarnianych
ogródków, parków i nad Wisłę.
„Załatwić. Ale jak? Można okraść bank, zrobić włamanie do
spółdzielni czy sklepu, napaść na jakiegoś durnia w ciemnej
ulicy i zabrać mu portfel. Można sfałszować, zrobić manko,
brać łapówki. Do okradzenia banku potrzebny jest
doświadczony wspólnik z samochodem, zresztą teraz to oni już
się pilnują. Nie mam wspólnika, ani z samochodem, ani bez, i
wątpię, żebym potrafił go zdobyć. Z włamaniem do sklepu
podobnie. Ostatecznie można i samemu, pewnie wcale nie jest
tak trudno. Ale w sklepach gotówki nie przechowują, najwyżej
jakieś grosze. Pozostaje towar, który trzeba potem sprzedać
jakiemuś paserowi... Nie mam pasera. Nie znam ludzi na
bazarze Różyckiego. Nie znam żadnego złodzieja, któremu
mógłbym zaufać”.
Uśmiechnął się kątami ust.
— Cześć, stary! Już się nie masz do kogo uśmiechać, tylko do
własnej gęby?
Niechętnie strząsnął ciężką rękę z pleców. Ten . akurat był
mu teraz potrzebny! Ale znajomy nie zrezygnował z rozmowy.
Postawił ostrożnie filiżankę z kawą i wpakował się z trudem na
hoker.
Był gruby, cały jakby nalany tłuszczem po brzegi skóry,
prawie łysy, z tym wszystkim schludny, lśniący białością
koszuli, wyprasowany i prawie elegancki.
— Co tu robisz? — pytał przyjaźnie, nie dostrzegając niechęci
albo też nie chcąc jej dostrzegać.
—Siedzę.
— Tak samotnie?
— Bo co?
— Nic. Masz jakieś kłopoty? Kiepsko wyglądasz.
— Co cię obchodzi.
— Józek, nie złość się. Chodź, pójdziemy na wódkę, to ci
przejdzie.
— Nie chcę. Zresztą, nie mam pieniędzy.
— Jak ja cię zapraszam, to ty nie potrzebujesz mieć. Już
widzę, gdzie cię boli. No chodź, na frasunek dobry trunek.
Pogadamy, może coś się poradzi. Po czwartym kieliszku zaczął
mówić. Wszystko, od samego początku. Zaczął od pierwszego
spotkania m z tamtym, z człowiekiem o zimnej twarzy i
uprzejmym uśmiechu. Trochę zająknął się, kiedy opowiadał o
pierwszej pożyczce — bo to była właściwie darowizna, której
nigdy nie miał zamiaru oddać. Tamten zresztą nie upominał
się, ale suma była niewielka, zupełny drobiazg w porównaniu z
tym, co później. Za którymś razem, kiedy miał wyciągnąć rękę
po tak życzliwie podawane banknoty, zawahał się. „Nie —
powiedział — ja i tak nie miałbym z czego... Niech pan mi już
więcej nie pożycza, niepotrzebnie przyszedłem”. Tak wówczas
powiedział, pamięta dokładnie swoje słowa, które natychmiast
— w sekundę potem — chciał cofnąć. Bo przecież w gruncie
rzeczy musiał, za wszelką cenę musiał mieć te pieniądze, ten
gruby plik banknotów, i nie widział żadnych innych możliwości
pożyczki, prócz tej.
Ale tamten, jakby nie słysząc jego słów, włożył mu do ręki
pieniądze i patrzał spokojnie swymi niebieskimi, chłodnymi
oczami, jak chowa pośpiesznie’ banknoty, jak upycha je
nerwowo w portfelu i po kieszeniach trzęsącymi się,
wilgotnymi palcami. To już była poważna suma, dziesięć
tysięcy złotych.
Tak. Ale nie ostatnia. W pół roku później spotkali się
przypadkowo na ulicy. Było to spotkanie nieuniknione, wpadli
niemal na siebie, był deszcz i porywisty wiatr, ludzie kulili się
pod murami kamienic lub biegli śpiesznie do przystanku,
kryjąc twarze przed strugami wody lejącej się z nieba i z
dachów. Po sześciu miesiącach starannego unikania ulic,
którymi tamten chodził, sklepów i kawiarni, które miał zwyczaj
odwiedzać — wpadł na niego na rogu Marszałkowskiej i Hożej i
tamten odruchowo, a może umyślnie, bo już go poznał,
przytrzymał go za ramiona.
„Nie mam — powiedział zamiast przywitania. — Niech pan
robi ze mną, co chce, ja nie mam z czego oddać.”
W rezultacie pożyczył jeszcze dwadzieścia sześć tysięcy. Tego
wieczoru, w domu, podliczył cały dług i przeraził się. Wiedział,
że było tego dużo. Nie sądził, że aż tyle. Prawie pięćdziesiąt
tysięcy.
— Pięćdziesiąt tysięcy? — grubas aż gwizdnął z przejęcia. —
Bój się Boga, chłopie, na coś ty wydał tyle forsy?
Różnie było. Wpierw trochę grał, ale mu karta wciąż nie szła,
więc rzucił to wszystko, już czuł swego pecha w grze,, jak w
innych sprawach. Potem... tak, pierwszy duży wydatek to była
wfmka. Cieszył się nią równe dwa i pół miesiąca, aż rozbił
motocykl na śliskiej szosie. Kosztowało go to cztery tygodnie w
szpitalu i kilka napraw, po których wfmka definitywnie
odmówiła posłuszeństwa.
No, a później mieszkanie. Z mieszkaniem to..
Pij — tłuścioch podsunął mu kieliszek, widząc, że waha się,
czy mówić dalej. Okropnie go ciekawiły takie rzeczy, często
wyciągał ludzi na zwierzenia, przeżywał to jak film czy powieść.
— Powiedz, Józek, ale przecież na mieszkanie nie musiałeś
pożyczać od niego, mogłeś postarać się z zakładu pracy czy jak.
Właśnie — postarał się. Nieszczęście chciało, że w tym
okresie powierzono mu magazyn wyrobów gotowych.
Fabryczka była niewielka, ale w magazynie leżało części na
parę milionów. Robili rzeczy drogie, eksportowe, mieli znak
jakości ,,Q” i dobrą markę u zwierzchników. Klucze od
magazynu były wyróżnieniem, zdawał sobie z tego sprawę.
Sprzedał kilka części. Potem jeszcze parę. Wpłacił wkład na
dwupokojowe mieszkanie, trochę umeblował, trochę mieli
starych mebli. Jadwiga była szczęśliwa, o nic nie pytała. Miał,
to miał. Wierzyła mu, czy było jej to obojętne? Nie sprawdzał .
Kiedy szef produkcji, sobie tylko znanymi drogami,
dowiedział się, że przyjdzie kontrola, zamknął się z nim
wieczorem w swoim gabinecie. Byli spokrewnieni przez żonę,
szef okazywał mu zawsze wiele życzliwości, ale teraz zaczął się
czegoś domyślać. Nie można było ukryć braków w magazynie,
szef miał doskonałe oko, lepsze niż kontrola. „Słuchaj, Józef —
powiedział — nie chcę gubić ciebie ani siebie, bo i mnie
mogliby dosięgnąć, wiedzą, żeśmy krewni. Ja ci teraz wstawię
do magazynu te części. Ale ty mi w ciągu, powiedzmy, tygodnia
najdalej zwrócisz ich wartość.”
To było właśnie te dwadzieścia sześć tysięcy. W dwa dni po
rozmowie z szefem spotkał tamtego na ulicy, potem weszli do
jakiejś kawiarni. Dziwił się, że tamten nosi przy sobie aż tyle
pieniędzy, wyglądało prawie na to, że czekał na niego z
pożyczką.
— Nie rozumiem — rzekł gruby ssąc pustą cygarniczkę —
dlaczego on ci wciąż tyle pożyczał? Na piękne oczy, na procent
czy na co, u licha?
Opowiadał teraz wylewnie, szeroko, że sam się nad tym
wielokrotnie zastanawiał, a jedyna rozsądna odpowiedź, jaka
mu przychodziła na myśl, nie znajdowała przecież żadnego
uzasadnienia: oto tamten chciał go po prostu kupić w jakimś,
sobie tylko wiadomym, celu. Chciał go mieć w przyszłości na
jakieś usługi, nie mówił o tym nigdy ani nie robił żadnych
aluzji, ale ta sprawa wisiała nad nimi podczas każdej rozmowy.
Wiele razy chciał o to zapytać wprost, chciał wiedzieć, na co
ma być kiedyś przygotowany. Ale zawsze w ostatnim momencie
powstrzymywał się od pytania. Bał się, że jeżeli wszystko się
wyjaśni, będzie musiał z miejsca zwrócić wszystkie długi i już
nigdy nie skorzystać z jego pieniędzy. Tego się bał, tego w
gruncie rzeczy nie chciał.
— No dobrze — gruby przestał ssać cygarniczkę i dolał wódki
do kieliszków. — Więc jesteś mu .teraz winien te pięćdziesiąt
patyków i co? Potrzebujesz więcej, a on nie chce dać?
— On chce teraz zwrotu całej sumy — odparł ze szlochem, był
już pijany i mąciło mu się w głowie. — Rozumiesz, Franek?
Całe pięćdziesiąt tysięcy. A ja... skąd mam wziąć?
Grubas pomyślał trzeźwo, że trzeba było nie pożyczać, ale nie
chciał tego mówić, w tej sytuacji żadne takie uwagi nie miały
sensu.
— Dał ci jakiś termin?
— Miesiąc.
— To nawet nieźle. Mógł dać tydzień. No, a jak nie oddasz, to
co?
— To powie... o tym magazynie i... ja za miesiąc miałem
zacząć robotę w jednej fabryce, mieli mi tam dać dobre
stanowisko.
— Gdzie?
— W „R-10”, na Żeraniu.
— To duża fabryka. Co miałeś dostać?
— W warsztatach mechanicznych. Przecież jestem
fachowcem.
— Tam lecą duże premie, miałbyś forsę.
— Miałbym. Ale on... mam mu oddać ten dług, bo inaczej
powie i nie przyjmą mnie. Powie wszystko, no i wtedy pójdę
siedzieć.
Milczeli dobrą chwilę, tłusty w zamyśleniu kruszył chleb na
obrusie.
— Właściwie, Józek — zaczął z wahaniem — to on jest w
prawie. Pożyczył, chce mieć z powrotem. Ale dlaczego on ci
pożyczał?
Wtorek, wieczorem.
Napisałem najbardziej plugawy list, na jaki mogłem się
zdobyć, ale go oczywiście nie wysłałem. Wieczna szarpanina
między pragnieniami i urzeczywistnieniem. Zresztą, w
rozmowach jest to samo, nigdy nie powiem tego, co naprawdę
chciałem, tylko .jakieś takie... Potem robi się piekło, nerwy
mam na skórze, biłbym ludzi za dotyk ręki, za spojrzenie, za to,
że są.
Nie ma nic głupszego niż próby szczerości, to nieomal
zakrawa na ekshibicjonizm, zresztą dlaczego to tylko ja mam
być szczery? Wczoraj rozbiłem lustro w łazience, miałem
chwilę idiotycznej satysfakcji, jakby to był człowiek, któremu
rozbiłem mordę. W rezultacie pewnie będę musiał kupić nowe,
bo źle się golić przed kieszonkowym, mniejsza o forsę, ale takie
odprężenia dają bardzo niewiele i na krótko. Oczywiście,
tłumaczenie: dlaczego zbiłem, jak zbiłem, po co zbiłem —
można oszaleć. Jak dziecko.
Właściwie mam na to wszystko tylko jedno słowo.
Upokorzenie. Barlow pisze w «Patriotach»: «...nie będę się
czołgał». Imponuje mi to, chcę tak samo, a czołgam się każdego
dnia i każdego dnia jestem upokarzany.
Dobrze, zdobędę się na szczerość przed samym sobą. Właśnie
przez to, że on potrafi upokarza tym też mi imponuje. Muszę
podziwiać w nim wszystko, czego nie ma we mnie, a co
chciałbym mieć. Każde jego słowo, każdy gest, uśmiech,
sposób, w jaki zapala papierosa, w jaki ogląda się na ulicy za
ładną dziewczyną, w jaki podnosi do ust filiżankę z kawą — to
wszystko. Absolutna pewność siebie, swoich ruchów, swego
wyglądu, i jak to działa na otoczenie. Absolutny brak... ja mam
to ciągle: spojrzenie jakby gdzieś z boku, z ukosa, ręce
wilgotne, zacieram je nerwowo, krople potu na nosie,
spłoszone oczy, muszę odchrząknąć, żeby wydobyć, z siebie
głos wobec osób, których nie znam albo wobec takich jak on.
Trochę to przechodzi po wódce, ale nie daje satysfakcji, bo
jest sztuczne i nie bardzo siebie potem pamiętam. Może,
gdybym miał już tyle lat co on, ale chyba nie, sam wygląd jego,
taki bardzo męski, zwłaszcza jak unosi lekko głowę albo idzie
ulicą... Nigdy nie będę tak wyglądał, choćbym żył sto lat.
Chowam w szafie koniak, bo po wódce mam kaca i w pracy
mogą zauważyć. Piję czasem w nocy, kiedy Barbara śpi.
Przypomina wtedy małą dziewczynkę, .prawą rękę wsuwa pod
policzek, skręca się w kłębek, oddycha spokojnie, lekko. Mała,
lekkomyślna dziewczynka. Puste to, głupie, co mnie z nią
właściwie łączy?
Biedny idioto, zadusiłbyś, gdyby kto chciał... Nie wiem — ją
czy jego. Może oboje. Oczywiście i na to nie starczyłoby mi
odwagi.
Sobota, w nocy.
Patrzę na nią, niedawno zasnęła, pierwszy raz widziałem ją
pijaną. Mieszanina uczuć: konsternacja, jakby jakieś
zaskoczenie, trochę niesmaku, chęć posiadania — to ostatnie
może najsilniejsze. Wziąłem ją zaraz po wejściu do pokoju;
było w tym jednak sporo gniewu i chęci odegrania się. Przede
wszystkim na nim.
Jak ona na niego patrzała!
A może się mylę. Może zwyczajnie, jak innego, była po prostu
podniecona alkoholem
Czy ja nie wyolbrzymiam jego zalet? Mani kompleks niższości
i dlatego. Przez chwilę w hallu, przed dużym lustrem —
staliśmy obok. siebie, znów musiałem porównywać, on
uśmiechał się. Położył mi rękę na ramieniu, taki «przyjacielski
gest», odtrąciłem tę rękę, nawet się nie zdziwił.
Właściwie to Barbara zaczęła. Pod koniec kolacji zachciało jej
się nagle peppermintu, uparła się. Byłbym jej naturalnie
postawił ten cholerny peppermint, ale wiedziałem, że nie
starczy mi forsy. Powiedziałem jej to po cichu, spojrzała na
mnie jakoś dziwnie, nic już nie mówiła. Potem patrzę, a kelner
stawia przed nią kieliszek i nalewa. Mówię, że nie trzeba, a ten
drań odzywa się na cały głos: «Już zapłacone, proszę pana». I
pokazuje palcem: «Ten pan zapłacił»...
Nie wiedziałem, co zrobić, byłem wściekły, upokorzony,
podniosłem się z krzesła, chciałem... Sam nie wiem, co wtedy
chciałem. Ale Barbara przytrzymała mnie. Nie miało sensu
urządzać awantury w lokalu, on zresztą, jakby mnie nie widział,
rozmawiał przez cały czas z kimś tam.
Dlaczego ja nigdy nie wiem, co powinienem, co on by zrobił
na moim miejscu!”
*
— Panie profesorze!...
Odwrócił się, zniecierpliwiony. Korytarzem nadbiegał
asystent, końce białego kitla rozwiewały się jak skrzydła.
Asystent miał twarz w piegach i niebieskie dziecinne oczy,
ukryte za ciemnymi szkłami.
— Panie profesorze, docent Tajber prosił, aby to panu
przekazać. On sam wstrzymuje się z wydaniem opinii do chwili
otwarcia szóstego laboratorium. — Podał plik papierów,
odsapnął zmęczony.
— Przecież szóste laboratorium ma być otwarte jutro rano —
zdziwił się, machinalnie chowając do teczki dokumenty.
Asystent śmiesznie zamachał rękami, jakby oganiał się od
much.
— Gdzież tam! Nie skończyli remontu. Otworzą nie wcześniej
niż za tydzień. Przygotować na jutro fiolki dla AC-X?
Profesor Chwalibóg zadumał się. Asystent przyglądał mu się
w głębokim skupieniu, nie wiedząc, że myśli szefa krążą w tej
chwili dokoła cielęcej potrawki z sałatą. Potrawka znakomicie
utrzymywała w normie profesorski żołądek i zjawiała się w jego
domu na stole co najmniej dwa razy w tygodniu, najczęściej we
czwartki i wtorki. Dziś był wtorek.
— Dla AC-X? — powtórzył, z westchnieniem wracając do
korytarza, Instytutu i swego asystenta, którego zresztą dosyć
lubił. — Tak, niech pan przygotuje. Jutro przeprowadzimy
następne próby. Czy był pan u lekarza?
Asystent zaczerwienił się i zgubił na chwilę wszystkie piegi.
— To jest... właśnie tam się wybierałem, kiedy docent
Tajber...
— Niech pan nie zwala na Tajbera przerwał mu surowo. —
Proszę mi się jutro nie pokazywać bez wyników analizy.
Dziecko z pana czy co? Przecież zdaje pan sobie sprawę, czym
jest AC-X, u licha... Dzień dobry, kolego — to odnosiło się do
szczupłego, wysokiego mężczyzny, który wyszedł właśnie z
przeciwnej strony korytarza. — Otrzymałem papiery, przejrzę
je w domu, może jeszcze dzisiaj.
— Nic pilnego — odparł docent Henryk Tajber. Miał piękną
twarz o ciemnych, trochę smutnych oczach. Kobiety oglądały
się za nim, kiedy szedł ulicą, a on odpowiadał czasem
uśmiechem, częściej jednak zajęty był swoimi myślami. W
Instytucie uważano go za jednego z najzdolniejszych
pracowników.
Asystent skorzystał z okazji i ulotnił się, a dwaj naukowcy
ponarzekali chwilę na to i owo, wymienili parę dowcipów i
poszli, każdy w swoją stronę. Tajber miał jeszcze sporo pracy w
czwartym laboratorium, którego był kierownikiem. Czekało go
zestawienie analiz z ostatnich prób nad szczepionkami, co było
interesujące, i zmycie głowy jednemu z pracowników, czego nie
cierpiał. Postanowił nagle, że odłoży to do jutra, i od razu
poprawił mu się humor.
Profesor Chwalibóg pomedytował chwilę przy oknie gabinetu,
po czym ujął słuchawkę i poprosił do aparatu kierownika
administracyjnego. Właściwie kierownika wszyscy tytułowali
dyrektorem albo co najmniej wicedyrektorem do spraw
administracyjno-handlowych. Wszyscy, z wyjątkiem Chwali-
boga, który uznawał tylko jednego dyrektora, blisko dziewięć-
dziesięcioletniego staruszka, głuchego jak pień, ale pełnego
wigoru — emerytowanego dyrektora gimnazjum, do którego
Chwalibóg kiedyś chodził.
— Słucham, Trzaskowski — odezwał się w słuchawce niski,
matowy głos kierownika.
— Panie Marianie, tu Chwalibóg, w przyszłym tygodniu będę
potrzebował więcej surowca dla AC-X powiedział profesor z
nagłą energią. — Prosiłbym o wcześniejsze zamówienie, gdzie
trzeba. Prace nie mogą się odwlekać.
— Obawiam się, panie profesorze — zaczął kierownik, ale
tamten przerwał mu w połowie zdania: — Mój drogi, niech się
pan nie obawia, tylko zamówi. Przecież tu chodzi o aginominę!
Nie wolno tego przerwać ani na jeden dzień.
— Rozumiem — odparł Trzaskowski cierpko ale mnie też
obowiązują pewne terminy zgłoszeń. Umówiliśmy się kiedyś, że
pan profesor będzie mnie zawiadamiał co najmniej dwa, trzy
tygodnie naprzód.
— Nie pamiętam — rzekł Chwalibóg z beztroską, która
wyrwała ciche przekleństwo z ust kierownika. — W każdym
razie, najpóźniej na środę muszę mieć surowiec. Niech pan się
jakoś postara. Dobrze?
— Będę się starał. Ale na przyszłość, panie profesorze... przy
okazji chciałem poinformować, że szafa pancerna dla fiolek z
AC-X będzie gotowa za tydzień. Przedsiębiorstwo, które to
robi, przyśpieszyło termin oddania.
— Co im się stało? — spytał profesor zdumiony.
— Bóg raczy wiedzieć. Może dostali więcej materiału, może
liczą na premię, może jakaś kontrola. W każdym razie, zanim
pan zakończy swoje prace, szafa będzie czekać w gabinecie.
— Bardzo mnie to cieszy. Pan wie, AC-X to straszna... no,
mniejsza z tym. W każdym razie, ani jednego dnia fiolki nie
mogą leżeć bez solidnego zamknięcia. Do widzenia.
Trzaskowski odłożył słuchawkę, wydął wargi i z
zafrasowaniem zaczął studiować kalendarz na biurku. Tak
nagłe zamówienie surowca oznaczało wyjazd poza Warszawę, a
na to nie był przygotowany. Zniecierpliwiony przerzucał kartki,
medytował nad każdą godziną i dniem, wreszcie stwierdziły że
wyjazd jest niemożliwy.
— Cholera z naukowcami! — zaklął. — Przecież nie wytrzasnę
tej przeklętej aginominy spod ziemi...
Pozostawało tylko jedno wyjście: posłać kogoś innego.
I oczywiście tym innym musiał być jego zastępca, magister
Stanisław Marczyk.
Odłożył kalendarz, sięgnął po papierosa. Marczyk... Pan
magister nie zawaha się. Jeszcze dzisiaj — albo jutro z samego
rana — wsiądzie w pociąg, wydostanie surowiec choćby spod.
ziemi, z triumfem przywlecze pełną skrzynię i będzie podłaził
Chwalibogowi pod rękę, jak kot domagający się pieszczoty,
będzie każdym uśmiechem, każdym nie wypowiedzianym
słowem domagał się uznania, pochwały, może premii.
Wtedy profesor powie, tak mimochodem, niby bez żadnej
ukrytej myśli, że magister Marczyk jak już się weźmie do
czegoś, to zawsze doskonale załatwi. Może jeszcze doda, że
trudno się dziwić, bo Marczyk młody, pełen energii, inicjatywy,
zapału. Docent Tajber — jak zwykle trochę nieobecny myślami
— dorzuci, że magistrowi przydałaby się podwyżka. Ktoś tam
może już nie powie, ale pomyśli, że z Marczyka byłby pewnie
lepszy dyrektor administracyjno-handlowy Instytutu, bo
Trzaskowski jakoś tak, czasami... Pięćdziesiątkę przekroczył,
wprawdzie dopiero tydzień temu, ale zawsze. Może więc
należałoby go przenieść na jakieś lżejsze, mniej odpowiedzialne
stanowisko.
Zdusił papierosa, zerwał się i podszedł do okna. Po
dziedzińcu szła grupa zagranicznych studentów, prowadził ich
jeden z pracowników, pewnie zwiedzali Instytut. Przed bramą
zatrzymała się ciężarówka z materiałami, kierowca
niecierpliwie nawoływał wartownika klaksonem. Wartownik
wylazł z budki przecierając oczy. „Spał łobuz” — pomyślał
Trzaskowski z gniewem i na chwilę zapomniał o pożywce dla
AC-X. Zobaczył, że po dachu czwartego laboratorium gonią się
dwa koty i śledził ich gonitwę, aby tylko jak najpóźniej
powrócić myślą do sprawy wyjazdu.
Ale przecież trzeba było to załatwić. Ociągając się wrócił za
biurko i ujął słuchawkę. Gdyby Marczyka nie było w gmachu...
Marczyk jednak był. Wysłuchał polecenia rzuconego suchym,
ostrym tonem i równie sucho, zwięźle odparł, że wyjedzie
jeszcze dziś w nocy, delegację i pieniądze sam załatwi w
wydziale finansowym, za kilka dni będzie z powrotem.
Pożegnali się urwanym: „do widze...” i Trzaskowski usłyszał
trzask odkładanej słuchawki. Z pewnym zdziwieniem
stwierdził, że tamten żywi do niego co najmniej tyle samo
nienawiści, co on. „Dwaj wrogowie” — pomyślał. Do tej pory
nigdy jakoś nie zastanawiał się nad tym, że Marczyk odpłacą
mu pięknym za nadobne. Ale dlaczego? Jakaś osobista uraza,
wynik licznych, ostrych kłótni pomiędzy nimi, albo też ambicje
zawodowe. No tak, Marczyk pewnie zdaje sobie sprawę, że
mógłby objąć jego stanowisko. Kto wie, może sądzi, że on byłby
lepszy, obrotniejszy, ma przecież dyplom magistra ekonomii,
podczas gdy Trzaskowski...
*
Docent Tajber pochylił się nad mikroskopem, Przez dłuższą
chwilę przyglądał się preparatowi, a dwaj asystenci czekali w
napięciu na ocenę.
„Powinien pochwalić” — myślał z niepokojem młodszy,
czarnowłosy i tęgi Tadeusz Opałek, rodem z Zagłębia. Kiedy
mówiono o nim, że pochodzi ze Śląska, cierpliwie prostował, że
z Dąbrowy Górniczej. „Powinien pochwalić, wynik jest wprost
rewelacyjny”.
Drugi asystent, syn chłopa z Białostockiego przysadzisty,
rudy, Antoni Zajączkowski tkwił nieruchomo za plecami
docenta, a twarz jego nie wyrażała żadnych obaw. Był spokojny
o to, co usłyszy. Nigdy się nie denerwował, w przeciwieństwie
do Opałka, który mimo otyłości był ruchliwy, nerwowy i łatwo
go było wyprowadzić z równowagi.
Wreszcie Tajber wyprostował się, spojrzał na nich i
uśmiechnął.
— Brawo! — powiedział z nieukrywanym zadowoleniem.—
Bardzo dobry preparat. Cieszę się, koledzy.
Opałek odetchnął z ulgą, Zajączkowski pokiwał głową z
uśmiechem. Nie na darmo pracowali nad tym kilkanaście dni,
a częściowo i nocy.
Docent zwrócił im jeszcze drobną uwagę, polecił
przygotowanie analizy białka, po czym wyszedł do gabinetu.
Czwarte laboratorium pracowało na ogół bez zarzutu.
Opałek zatańczył między stołami, przewracając krzesło.
Twarz jego promieniała.
— Chyba się dzisiaj urżnę! — oznajmił radośnie.
— Zawsze tak obiecujesz i na tym się kończy — mruknął
Antoni. — Żebym choć raz zobaczył cię pod stołem, to bym się
chociaż uśmiał.
— Ech, ty gospodarzu na kupce piasku i końskim ogonie!
Chyba cię matka w kapuście znalazła, bo masz głąb zamiast
głowy.
— A tobie diabli łeb sadzami wysmarowali, ty śląski pierogu
ze słoniną!
— Sto razy ci mówiłem, że Dąbrowa jest w Zagłębiu, jakieś ty
uniwersytet skończył bez szkoły podstawowej?!
Były to nieomylne oznaki dobrego humoru. Lubili się, odkąd
los ich zetknął ze sobą na studiach, a potem w Instytucie, jeden
bez drugiego nie mógł się już obejść, ale przygadywali sobie
czasem tak, że kto ich nie znał, słuchał przerażony, pewien że
lada chwila skoczą sobie do gardła.
Wreszcie Opałkowi znudziło się.
— Słuchaj — spytał nagle — jak to właściwie jest z tą AC-X?
Podobno jedna kropla wystarczy do wytrucia całego miasta?
Zajączkowski skrzywił się.
— Przesada. Dla całego miasta, tak dużego jak Warszawa,
trzeba by parę litrów. Inna rzecz, że profesor Chwalibóg
spreparował AC-X w takim stężeniu, że... Oczywiście, że to
bardzo niebezpieczna rzecz. Pewnie dlatego zamówili specjalną
pancerną szafę na fiolki.
— E, kto by tam zabierał fiolki — Opałek ziewnął, przeciągnął
się. Obaj byli niewyspani, oczy mieli podkrążone i
zaczerwienione. — Dzisiaj będę spał jak zabity. Antek, ale nasz
Tajber to fajny gość, co? Ja bym nie chciał pracować z
Chwalibogiem, taki ważniak. Albo z Biegańskim na jedynce.
— Tajber to przede wszystkim świetny fachowiec. No i
prawda, że ma podejście do człowieka, jak rzadko kto. Robimy
to białko? Bo chciałbym wyjść o trzeciej.
Opałek dźwignął się z krzesła, na którym już zaczynał drzemać.
*
Pociąg rozpędził się na dobre i rwał, kołysząc wagonami. Nie
sposób było spać, głową rzucało po poduszce jak u chorego w
malignie. Marczyk leżał przez jakiś czas próbując odczytywać
oświetlone nazwy stacji, ale pociąg mijał je w takim pędzie, że
zrezygnował z prób. Zapalił papierosa, a kiedy sąsiad z
drugiego posłania zaczął groźnie chrząkać, narzucił płaszcz na
pidżamę i wyniósł się na korytarz.
Minęła właśnie północ, w przedziałach słychać było
chrapanie, jakieś dziecko jęczało, widać trapiły je złe sny.
Konduktor nalał sobie szklankę herbaty i zabrał się do
spóźnionej kolacji, a dojrzawszy stojącego przy oknie pasażera,
zaproponował mu poczęstunek. Był to bardzo towarzyski
konduktor i nie lubił sam jeść.
— Dziękuję, nie jestem głodny — odparł Marczyk. — Ale
herbaty to chętnie się napiję.
— A może kawy?
— Nie, za późno na kawę. Wybija ze snu.
— Niewygodnie panu w przedziale?
— Byłoby dobrze, gdyby wagony przystosowano lepiej do tej
szybkości. Głowa lata na poduszce, nie umiem tak spać.
— Jak w którym wagonie. Ten jest rzeczywiście nie najlepszy.
Wie pan, lato, urlopy, wyciąga się najstarsze graty, żeby
przewieźć wszystkich pasażerów. Pan na wczasy?
— Nie, służbowo.
— Często pan tak jeździ?
— Raczej nie, teraz kogoś zastępuję.
— Pewnie poszedł na urlop?
— Nie. Ale nie mógł wyjechać.
— A ja już tak jeżdżę od jedenastu lat. Przyzwyczaiłem się.
Śpię w dzień albo po powrocie do domu, na służbie jakoś nigdy
nie jestem śpiący. Zapali pan?
— Dziękuję.
Milczeli chwilę, konduktor obserwował go dyskretnie.
Wreszcie powiedział, tak jakby mimochodem:
— Ma pan jakieś kłopoty, zmartwienie?
Marczyk wciągnął głęboko dym, aż się zakrztusił. Jego wąska,
trójkątna twarz z lekko ściętym nosem przypominała kota.
Przygładził jasne włosy, wijące się na karku. Sam nie wiedział,
jak to się stało, że w ciągu następnej godziny opowiedział
zupełnie obcemu człowiekowi, o którym nie wiedział nic poza
faktem., że jest konduktorem sypialnego wagonu — więc
opowiedział temu człowiekowi historię, którą ukrywał dotąd
starannie nawet przed najbliższymi. Oczywiście, w
opowiadaniu tym nie było nazwisk osób. ani nazwy Instytutu,
to i tak było niepotrzebne. Historia mogła się bowiem zdarzyć
gdziekolwiek indziej i w zupełnie innym środowisku.
Konduktor słuchał z na wpół przymkniętymi oczami,
przechyliwszy głowę do tyłu. Nie odzywał się. ale Marczyk czuł,
że tamten słucha uważnie. Raz tylko uniósł się z siedzenia,
kiedy w wagonie ktoś głośno zawołał. Było to jednak tylko
dziecko,, które miało niespokojny sen.
— ...i dlatego świetnie wiem, że on zrobi wszystko, abym ja
stamtąd odszedł, bo mu stoję ha drodze — zakończył Marczyk.
Ze zdziwieniem uczuł, że ma spocone czoło i ręce mu drżą.
Opowiadanie, wyciąganie na wierzch tych wszystkich faktów,
zdenerwowało go. Sięgnął znów po papierosa, dokończył
wystygłej herbaty.
— Rozumiem — powiedział konduktor. Otworzył szeroko oczy
i spojrzał na mówiącego, jakby go dopiero teraz naprawdę
zobaczył. — Rozumiem — powtórzył. — Rzeczywiście, niełatwa
sytuacja. Ale przecież pański szef sam nie decyduje o sprawach
personalnych? Jest nad nim, jak pan mówił, jeszcze dyrektor i
inni, jest kadrowiec, na pewno jest rada zakładowa czy partia.
Jeżeli ma pan ich za sobą...
Nie wiem — odparł Marczyk szczerze. — Czasem myślę, że
tak, a czasem mi się zdaje, że wszyscy są przeciw mnie. Mój
szef jest starszy, to prawda, nie ma dyplomu, to też prawda. Ale
ma plecy i to może się okazać silniejsze niż dziesięć dyplomów i
trzydzieści dwa lata.
— Czy pan ma dużo niższe uposażenie od niego?
— O, tak. Jemu przysługuje dodatek funkcyjny i jakiś procent,
nie wiem dobrze, jaki. Zresztą, nie o to mi chodzi. To nie jest
najważniejsze. Ale ja wiem, naprawdę wiem, że wiele spraw
załatwiłbym lepiej, szybciej, on jest jednak stary. To znaczy, za
stary na to stanowisko.
— No dobrze, a gdyby jego nie było, czy pan jest pewny, że
mianowaliby pana?
— Tak. Jestem pewny. Ale on mnie nie dopuści. Póki żyje, nie
dopuści... — urwał.
Nastała chwila nieprzyjemnej ciszy. Obaj wiedzieli, że padło o
dwa słowa za dużo.
— Skądże — powiedział wreszcie konduktor. — W końcu
pójdzie, na emeryturę. Ile on ma lat?
— Pięćdziesiąt. Do emerytury... e, szkoda mówić.
— Nie chce pan zmienić pracy?
— Nie! — rzucił gniewnie. — Choćby dlatego, nie.
— Ambitny pan.
— To by była porażka, on tylko na to czeka. Gdybym odszedł
sam, on by triumfował. Za bardzo już mi zalazł za skórę, żebym
miał do tego dopuścić. Jeszcze mnie będą oglądać na jego
stanowisku!
— Nie wiem, czy pan dobrze robi. Starga pan nerwy i zdrowie
na takich ambicjach, i po co to? Da to panu szczęście?
— Szczęście — zamyślił się. — Tak. Wtedy byłbym szczęśliwy.
To już się stało jakby... jakby celem mego życia. Zdaję sobie
sprawę, że trudno panu to zrozumieć, jakaś zaciekła
rywalizacja, to się przecież ciągnie od paru lat. Sam siebie
nieraz pytam, czy warto. Pytałem, bo teraz już nie. Teraz
inaczej nie mogę. I nie chcę.
— Jeden szarpie się, bo nie ma pieniędzy, drugi, bo nie może
zdobyć kobiety, a pan stawia całe swoje życie na tę jedną kartę.
Cóż, nie moja sprawa, nie ja będę odradzał. Ale tak szczerze, z
serca, to powiem: lepiej zastanowić się jeszcze raz, tak na
zimno, czy pan głupstwa nie robi. Całe życie przejdzie na tej...
jak to pan powiedział? Zaciekłej rywalizacji. Szkoda życia.
Marczyk milczał. Twarz ściągnęła mu się przykrym
grymasem, palce zaplótł na kolanach i ściskał, aż zbielały. To,
co tłumił i ukrywał od tak dawna, przeżywał teraz znowu i
cierpiał. Konduktor przypatrywał mu się ze współczuciem
myśląc: „Głupi człowiek. Na co mu takie życie? Ale to jego
sprawa i mnie to w gruncie rzeczy nic nie obchodzi.”
Rozdział 2
Niedziela w nocy.
Boże drogi, nigdy nie przypuszczałem, że można tak się
męczyć! Jeszcze rok — jeszcze miesiąc temu, co ja mówię:
jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że ona...
A przyszła uśmiechnięta, taka jakaś cała w tych uśmiechach
nieobecna, ledwie na mnie spojrzała, już wiedziałem,
nieprawda, że tylko kobiety mają intuicję, ja ją mam, ja wiem
od razu!
— Byłaś w kinie? — spytałem zupełnie spokojnie, tylko ręce
na poręczy krzesła... Ale ona nie widziała moich rąk. Zdjęła
płaszcz, powiesiła w szafie, dokładnie, na ramiączku, usiadła
przy lustrze i zaczęła poprawiać włosy, wszystko jak automat,
jakby mnie nie było w pokoju, tylko ten wzrok na wpół senny,
uśmiechnięte oczy, zapatrzone w siebie.
— Byłaś w kinie? — powtórzyłem.
Skinęła głową niecierpliwie. Przeszkadzałem jej, chciała
przecież jak najdłużej pamiętać, wspominać.
— Na czym byłaś? — drążyłem dalej powolutku, cierpliwie,
systematycznie. Chciałem, żeby teraz ktoś zadzwonił albo
wszedł, żeby mi przerwał, żeby się odwlekło bodaj o parę
godzin. Ale nikt nie wszedł ani nie zadzwonił, i pytałem dalej,
wbrew samemu sobie, musiałem pytać.
— Na „Ptakach” — odpowiedziała, patrząc w lustro
Wiedziałem, że «Ptaków» nie ma w «Skarpie» już od czterech
dni. Dała się złapać tak głupio, tak banalnie, mogła przecież
obmyślić przedtem, na jakim to filmie miała być i w jakim
kinie. Było mi jej żal i jednocześnie poczułem ulgę: nie umie
kłamać. Jeszcze nie umie. Nauczy się.
Nagle odwróciła się i spojrzała na mnie," jakby dziwiąc się, że
jestem w pokoju. Patrzyliśmy tak na siebie przez chwilę,
widziałem dokładnie jej twarz szczupłą, bladą mimo lata,
opalała się trudno i niechętnie, jej delikatnie zarysowane,
troszkę jakby zdziwione brwi, małą plamkę obok ust, kropelki
potu na nosie. Ona również przypatrywała mi się uważnie,
badała moją twarz cal po calu, był to zimny, surowy wzrok,
czułem, że blednę.
— Piotr — powiedziała.
— Co? — miałem głos zachrypnięty, musiałem odchrząknąć.
— Piotr — powtórzyła — gdybyśmy...
Urwała, odwróciła głowę. Czekałem, aż skończy zdanie, nie
chciałem dokończyć za nią.
— Co gdybyśmy? — spytałem wreszcie. .A potem
powiedziałem to, czego wcale przed sekundą nie miałem
zamiaru powiedzieć, co było niedobre, zabrnąłem jednak, od
początku tej rozmowy zabrnąłem, ona miała wciąż nade mną
przewagę.
— Chciałabyś, żebym był inny; Starszy. To byś chciała,
prawda?
Ten błysk w jej oczach. Wstała, podeszła do okna, zaciągnęła
firanki. Nie wiem, jak to się stało, że potem zwyczajnie
jedliśmy kolację, nawet rozmawialiśmy o zupełnie prostych,
zwykłych sprawach, był jakiś film w telewizji.
Dopiero w nocy, leżała odsunięta ode mnie dość daleko, na
samym skraju tapczana, znowu nieobecna, obca, bałem się
nawet dotknąć jej ręki, dopiero wtedy odpowiedziała na tamto:
— Ty przecież nigdy nie będziesz inny. Taki już jesteś.
*
Zmiął gazetę i cisnął w kąt. Potem odwrócił się do ściany,
nakrył głowę kołdrą, mimo iż w pokoju było duszno.
— Zgaś światło! — syknął, kiedy Jadwiga pochyliła twarz nad
szklanką herbaty, usiłując nie patrzyć w jego stronę. —
Słyszysz?
Zaraz — odburknęła. — Ósma godzina, a ty chcesz spać. Jak z
kurami.
— Nie twoja sprawa. Chcę, będę spał. Gasisz czy nie?
Wiedziała, że znowu nic. Dwa trafienia, co najwyżej trzy, jak
psu na otarcie pyska.
— Bo co to za takie granie! — krzyknęła nagle Rozgniewana.
— Wziąłbyś się do roboty, zamiast kupony wypełniać.
Zerwał się, kołdra poleciała na podłogę. Zobaczyła jego
czerwoną twarz, oczy rozpalone aż do białej złości. Uciekła do
kuchni, tu czuła się najbezpieczniej, wśród jasnych kafli,
nowych garnków i błyszczących srebrzyście patelni. Kuchnia,
należała do niej.
Przywlókł się potem i stanął na progu, oparty o framugę
drzwi, wodząc za nią proszącym wzrokiem. To była prośba o
zgodę, wiedziała, tak już bywało. Nie wolno im było kłócić się
teraz, właśnie teraz, kiedy wszystko wymykało się z rąk.
— Jedz — podsunęła patelnię, leżały na niej dwa świeżo
usmażone kotlety, tłuszcz jeszcze skwierczał cicho, pryskając
na boki. Nałożyła mu na talerz młodych ziemniaków, posypała
koperkiem, jak lubił. Machinalnie wbił w kotlet widelec, zaczął
jeść.
— Jadźka — powiedział, odsuwając pusty talerz — nie oddam
mu tych pieniędzy. Nie mamy co sprzedać, prócz mieszkania.
Ale to by...
— Gdzie pójdziemy? — szepnęła. — Kwaterunek przecież nie
da, bo wiedzą, że mamy własne. U rodziców wiesz, jak jest.
Sześcioro na dwie izby. I co byśmy robili w Tykocinie?
Stracimy zameldowanie w Warszawie, nie będziemy mogli już
tu wrócić... Józek, ja nie oddam mieszkania!
— Ty nie oddasz mieszkania, ja nie oddam pieniędzy. Pójdę
siedzieć za tamte sprawy, do fabryki mnie nie przyjmą, a dług i
tak będzie nad nami wisiał.
Milczeli dłuższą chwilę. Jak jego wezmą do więzienia, czeka
mnie nędza — myślała. — Tamten wytoczy sprawę, za dług
mogą nawet zabrać mieszkanie. Zostanę bez dachu nad głową,
bez męża, bez pieniędzy. Nic, tylko z mostu się rzucić. Albo do
Tykocina, do rodziców... na łóżku z Zośką, przez cały dzień
wymówki, narzekania, wstyd.
— Józek — patrzała gdzieś w bok, głos miała ochrypły,
zmieniony. — Na to jest tylko jedna rada.
Przez chwilę siedział nieruchomy, potem wstał, chwycił ją za
ramiona, potrząsnął jak drzewem, twarz miał bladą, oczy
przymknięte.
— Coś ty, kobieto... — zamruczał.
Puścił ją, aż się zatoczyła, usiadł z powrotem przy stole,
położył głowę na obrusie. Rozumiał, co miała na myśli mówiąc,
że „na to jest tylko jedna rada”. Ale bał się tej rady, choć już
nieraz i jemu przychodziła na myśl.
Bał się — jeszcze.
Czwartek, nad ranem.
Więc to jednak on.
A myślałem, że będą mieli chociaż cień wstydu, chociaż
poczekają, aż gdzieś wyjadę, aż zniknę im z oczu, umrę, ale oni
nie, tak bez słowa, bez uprzedzenia, co ja zresztą bredzę, od
kiedy to o takich rzeczach się uprzedza!
On. I Barbara. Jeszcze mu mało było, jeszcze doszło i to. Jak
ja mogłem nie domyślić się od razu, nie przewidzieć, przecież
to było wiadome od początku.
Mam chyba gorączkę, bo do tej pory nie zasnąłem, pali mnie
twarz, oczy, całe ciało, pościel parzy. Duszno, z sercem coś...
Byłoby w porę. Boże drogi, przecież ja mam dwadzieścia sześć
lat!
Nie krępował się; nawet firanki nie zasłonił, może zresztą nie
przypuszczał, że ktoś będzie obserwował okna, willa jest w
ogrodzie, uliczka mała, wieczorem pusta. Od niedzieli
obserwuję dom godzinami, nikt o tym nie wie, to jest dobre
miejsce, za tym murem z rozwalonymi cegłami, dalej są krzaki.
Od niedzieli — odkąd wiem, że Barbara...
Właściwie można było domyślić się, że pójdzie do niego. To
jest właśnie dorosły, bardzo dorosły mężczyzna, bardzo męski,
dojrzały, doświadczony, jedną ręką uniesie ją z podłogi, kobiety
lubią męską siłę, czują wtedy przewagę, w gruncie rzeczy każda
to lubi.
Zaraz wzejdzie słońce, będzie normalny dzień. Będę musiał
wstać, zjeść z nią śniadanie, jak gdyby nic się nie stało,
rozmawiać, potem iść do wydawnictwa, jak co dzień.
Czy można żyć, jeżeli się umarło? Jestem histeryk, chory
psychicznie, powinienem ją zbić, skuć jej mordę jak zwykłej
babie, to jest moja żona, powinienem to zrobić, albo wylać z
domu na zbity pysk, razem z łachami. Albo wnieść o rozwód.
Powinienem zabić ich oboje. Zabić jego, wpakować mu nóż w
ten tłustawy brzuch, patrzyć, jak. wypływają flaki, jak charczy,
jak umiera. Mniej by cierpiał niż ja teraz. Potem ją wyrzucić z
domu, uchlać się w knajpie czysto po męsku, wziąć sobie do
mieszkania pierwszą z brzegu... On by tak zrobił na moim
miejscu. Ale jemu by się to nigdy nie zdarzyło, on by nie był
nigdy na moim miejscu, nigdy!
Przecież ja o nim wszystko wiem — gdzie mieszka, gdzie
pracuje, kim jest, jaki tryb życia prowadzi;
Wszystko. Wystarczyłaby zwykła finka, mam ją: jeszcze z
dawnych lat, kiedy byłem harcerzem..
Nigdy nie byłem harcerzem, zawsze byłem wykolejeńcem,
imbecylem, gówniarzem, nigdy nie będę inny, przecież sama
mi to powiedziała.
Finka jest chyba w ostatniej szufladzie po prawej strome...
*
— Cztery trefle — mruknął profesor Chwalibóg przez sen i
obrócił się na drugi bok. Jego partner skrzywił się, wolał swój
kolor. Przerzucił na cztery piki. — Oto jak giną całe miasta —
powiedział gracz z prawej strony, zupełnie bez sensu, ale nikt
się nie zdziwił.
Partner profesora nacisnął ukryty dzwonek. Dwaj milicjanci
stanęli na parapecie okna.
— Już przyszli, przestań pan dzwonić — zawołał Chwalibóg,
ale tamten jakby nie słyszał.
Terkot, coraz bardziej alarmujący, wywlókł wreszcie
profesora z oparów snu i przywrócił rzeczywistości. Usiadł na
tapczanie. Milicjantów ani graczy nie było, natomiast telefon
na biurku nie przestawał dzwonić.
— Zaraz... — mruknął. Rzucił okiem na budzik, było .wpół do
trzeciej. Przyszło mu na myśl, że mogłaby to być depesza od
syna, który wyjechał autostopem i być może coś się tam stało.
Odsunął kołdrę, po omacku wyszukał kontakt nocnej lampki,
przebierając jednocześnie nogami po dywaniku; jak zwykle,
pantofle były nie wiadomo gdzie.
— Proszę... sapnął do słuchawki.
— Czy profesor Wacław Chwalibóg?
Głos był obcy, energiczny, widocznie tamten ktoś do tej pory
nie spał albo przebudził się od dawna.
— Tak. O co chodzi? Kto mówi?
— Mówi kapitan Szczęsny z Komendy Miasta Milicji
Obywatelskiej. Proszę się ubrać i możliwie najszybciej
przyjechać do Instytutu. Czy pan ma samochód?
— A co pan tam robi? — Chwalibóg zignorował sprawę
transportu. Przywykł prowadzić wszelkie rozmowy tak jak
chciał.
— Czy może pan być gotowy za dziesięć minut?
— Co milicja robi w Instytucie o wpół do trzeciej rano?
— W takim razie — kapitan Szczęsny był równie uparty —
wysyłam po pana samochód. Kierowca zajdzie na górę i
zadzwoni. Proszę się pośpieszyć, sprawa jest niezwykle
poważna. Mamy tu zabójstwo i kradzież.
— Co?! — krzyknął profesor, ale po tamtej stronie odłożono
już słuchawkę. — Oszalał! Zabójstwo?
Przez chwilę stał bez ruchu, nie mogąc uwierzyć w to, co
usłyszał.
— Głupie kawały — zawołał. — Bezczelny facet.
Nagle telefon znów zadzwonił. To był docent Tajber.
— Profesorze, niech pan przyjeżdża jak najszybciej! —
powiedział głosem zdławionym pośpiechem — Trzaskowski
zamordowany, i... to jeszcze chyba gorzej... zabrano kasetę z
AC-X.
— Jezus Maria! — Chwalibóg ciężko opadł na fotel. — Pan jest
w Instytucie?
— Tak. Milicja wysłała już po pana samochód. Prędzej,
profesorze. Czekamy!
Na pidżamę wciągnął spodnie i stary, ukochany sweter.
Wsadził twarz pod kran z zimną wodą, wypłukał usta. Kiedy
sznurował buty, zastukano do drzwi. Kierowca, wysoki prawie
„...Wije się złoty Lewiatan zły, W srebrne szczury, wijąc się, zmienia, Drobnieje w bilon pcheł i wszy, I znowu w szczury zrastają się pchły, Grosze i wszy srebrzeją w kieszeniach I znów wypełzają szczurami szaremi, Za nami, przed nami, biegają po ziemi, I jak papier wyschnięty, szeleszczą, szurają I znów się w złotego potwora zlewają...” Julian Tuwim: „Bal w Operze”
Rozdział 1 Wlókł się ulicą nie zwracając uwagi na potrącenia przechodniów, ręce wsunął głęboko w kieszenie płaszcza, nie dopalony papieros zwisał z kąta ust. „Tak oto kończą się wszelkie z nim rozmowy” — myślał, przeżuwając słowa pokorne i uwłaczające ambicji, które przed pół godziną mówił, nie, raczej wyjękiwał, blady ze złości i upokorzenia. Widział teraz siebie, jak na ekranie kina, siebie stojącego już we drzwiach tamtego mieszkania, ale jeszcze — uporczywym żebrackim spojrzeniem — czepiającego się oczu człowieka, który uśmiechał się uprzejmie i z ubolewaniem. Uśmiech był uprzejmy, twarz jednak zimna, diabelsko zimna i opanowana, pełna własnej racji i całkowicie o jej słuszności przekona. — Mógłby pan chociaż powiedzieć przepraszam — usłyszał nad uchem. — Idzie jak nieprzytomny. Warknął coś, odsunął się. „Muszę to załatwić” — postanowił. Wypluł niedopałek, rozejrzał się, o parę kroków dalej był bar kawowy „Amatorska”. Pchnął oszklone drzwi, stanął przed kasą. — Dużą proszę. Z kawą ukrył się w samym kącie, usiłując nie spoglądać w lustrzany pas biegnący wzdłuż lady barowej. Nie mógł teraz znieść widoku własnej twarzy, nie chciał sobie patrzeć w oczy. Bar, zwykle wypełniony do ostatniego miejsca, dziś był pustawy. Upalny wieczór zapędził ludzi do kawiarnianych ogródków, parków i nad Wisłę. „Załatwić. Ale jak? Można okraść bank, zrobić włamanie do spółdzielni czy sklepu, napaść na jakiegoś durnia w ciemnej ulicy i zabrać mu portfel. Można sfałszować, zrobić manko, brać łapówki. Do okradzenia banku potrzebny jest doświadczony wspólnik z samochodem, zresztą teraz to oni już się pilnują. Nie mam wspólnika, ani z samochodem, ani bez, i
wątpię, żebym potrafił go zdobyć. Z włamaniem do sklepu podobnie. Ostatecznie można i samemu, pewnie wcale nie jest tak trudno. Ale w sklepach gotówki nie przechowują, najwyżej jakieś grosze. Pozostaje towar, który trzeba potem sprzedać jakiemuś paserowi... Nie mam pasera. Nie znam ludzi na bazarze Różyckiego. Nie znam żadnego złodzieja, któremu mógłbym zaufać”. Uśmiechnął się kątami ust. — Cześć, stary! Już się nie masz do kogo uśmiechać, tylko do własnej gęby? Niechętnie strząsnął ciężką rękę z pleców. Ten . akurat był mu teraz potrzebny! Ale znajomy nie zrezygnował z rozmowy. Postawił ostrożnie filiżankę z kawą i wpakował się z trudem na hoker. Był gruby, cały jakby nalany tłuszczem po brzegi skóry, prawie łysy, z tym wszystkim schludny, lśniący białością koszuli, wyprasowany i prawie elegancki. — Co tu robisz? — pytał przyjaźnie, nie dostrzegając niechęci albo też nie chcąc jej dostrzegać. —Siedzę. — Tak samotnie? — Bo co? — Nic. Masz jakieś kłopoty? Kiepsko wyglądasz. — Co cię obchodzi. — Józek, nie złość się. Chodź, pójdziemy na wódkę, to ci przejdzie. — Nie chcę. Zresztą, nie mam pieniędzy. — Jak ja cię zapraszam, to ty nie potrzebujesz mieć. Już widzę, gdzie cię boli. No chodź, na frasunek dobry trunek. Pogadamy, może coś się poradzi. Po czwartym kieliszku zaczął mówić. Wszystko, od samego początku. Zaczął od pierwszego spotkania m z tamtym, z człowiekiem o zimnej twarzy i uprzejmym uśmiechu. Trochę zająknął się, kiedy opowiadał o pierwszej pożyczce — bo to była właściwie darowizna, której nigdy nie miał zamiaru oddać. Tamten zresztą nie upominał się, ale suma była niewielka, zupełny drobiazg w porównaniu z tym, co później. Za którymś razem, kiedy miał wyciągnąć rękę
po tak życzliwie podawane banknoty, zawahał się. „Nie — powiedział — ja i tak nie miałbym z czego... Niech pan mi już więcej nie pożycza, niepotrzebnie przyszedłem”. Tak wówczas powiedział, pamięta dokładnie swoje słowa, które natychmiast — w sekundę potem — chciał cofnąć. Bo przecież w gruncie rzeczy musiał, za wszelką cenę musiał mieć te pieniądze, ten gruby plik banknotów, i nie widział żadnych innych możliwości pożyczki, prócz tej. Ale tamten, jakby nie słysząc jego słów, włożył mu do ręki pieniądze i patrzał spokojnie swymi niebieskimi, chłodnymi oczami, jak chowa pośpiesznie’ banknoty, jak upycha je nerwowo w portfelu i po kieszeniach trzęsącymi się, wilgotnymi palcami. To już była poważna suma, dziesięć tysięcy złotych. Tak. Ale nie ostatnia. W pół roku później spotkali się przypadkowo na ulicy. Było to spotkanie nieuniknione, wpadli niemal na siebie, był deszcz i porywisty wiatr, ludzie kulili się pod murami kamienic lub biegli śpiesznie do przystanku, kryjąc twarze przed strugami wody lejącej się z nieba i z dachów. Po sześciu miesiącach starannego unikania ulic, którymi tamten chodził, sklepów i kawiarni, które miał zwyczaj odwiedzać — wpadł na niego na rogu Marszałkowskiej i Hożej i tamten odruchowo, a może umyślnie, bo już go poznał, przytrzymał go za ramiona. „Nie mam — powiedział zamiast przywitania. — Niech pan robi ze mną, co chce, ja nie mam z czego oddać.” W rezultacie pożyczył jeszcze dwadzieścia sześć tysięcy. Tego wieczoru, w domu, podliczył cały dług i przeraził się. Wiedział, że było tego dużo. Nie sądził, że aż tyle. Prawie pięćdziesiąt tysięcy. — Pięćdziesiąt tysięcy? — grubas aż gwizdnął z przejęcia. — Bój się Boga, chłopie, na coś ty wydał tyle forsy? Różnie było. Wpierw trochę grał, ale mu karta wciąż nie szła, więc rzucił to wszystko, już czuł swego pecha w grze,, jak w innych sprawach. Potem... tak, pierwszy duży wydatek to była wfmka. Cieszył się nią równe dwa i pół miesiąca, aż rozbił motocykl na śliskiej szosie. Kosztowało go to cztery tygodnie w
szpitalu i kilka napraw, po których wfmka definitywnie odmówiła posłuszeństwa. No, a później mieszkanie. Z mieszkaniem to.. Pij — tłuścioch podsunął mu kieliszek, widząc, że waha się, czy mówić dalej. Okropnie go ciekawiły takie rzeczy, często wyciągał ludzi na zwierzenia, przeżywał to jak film czy powieść. — Powiedz, Józek, ale przecież na mieszkanie nie musiałeś pożyczać od niego, mogłeś postarać się z zakładu pracy czy jak. Właśnie — postarał się. Nieszczęście chciało, że w tym okresie powierzono mu magazyn wyrobów gotowych. Fabryczka była niewielka, ale w magazynie leżało części na parę milionów. Robili rzeczy drogie, eksportowe, mieli znak jakości ,,Q” i dobrą markę u zwierzchników. Klucze od magazynu były wyróżnieniem, zdawał sobie z tego sprawę. Sprzedał kilka części. Potem jeszcze parę. Wpłacił wkład na dwupokojowe mieszkanie, trochę umeblował, trochę mieli starych mebli. Jadwiga była szczęśliwa, o nic nie pytała. Miał, to miał. Wierzyła mu, czy było jej to obojętne? Nie sprawdzał . Kiedy szef produkcji, sobie tylko znanymi drogami, dowiedział się, że przyjdzie kontrola, zamknął się z nim wieczorem w swoim gabinecie. Byli spokrewnieni przez żonę, szef okazywał mu zawsze wiele życzliwości, ale teraz zaczął się czegoś domyślać. Nie można było ukryć braków w magazynie, szef miał doskonałe oko, lepsze niż kontrola. „Słuchaj, Józef — powiedział — nie chcę gubić ciebie ani siebie, bo i mnie mogliby dosięgnąć, wiedzą, żeśmy krewni. Ja ci teraz wstawię do magazynu te części. Ale ty mi w ciągu, powiedzmy, tygodnia najdalej zwrócisz ich wartość.” To było właśnie te dwadzieścia sześć tysięcy. W dwa dni po rozmowie z szefem spotkał tamtego na ulicy, potem weszli do jakiejś kawiarni. Dziwił się, że tamten nosi przy sobie aż tyle pieniędzy, wyglądało prawie na to, że czekał na niego z pożyczką. — Nie rozumiem — rzekł gruby ssąc pustą cygarniczkę — dlaczego on ci wciąż tyle pożyczał? Na piękne oczy, na procent czy na co, u licha? Opowiadał teraz wylewnie, szeroko, że sam się nad tym
wielokrotnie zastanawiał, a jedyna rozsądna odpowiedź, jaka mu przychodziła na myśl, nie znajdowała przecież żadnego uzasadnienia: oto tamten chciał go po prostu kupić w jakimś, sobie tylko wiadomym, celu. Chciał go mieć w przyszłości na jakieś usługi, nie mówił o tym nigdy ani nie robił żadnych aluzji, ale ta sprawa wisiała nad nimi podczas każdej rozmowy. Wiele razy chciał o to zapytać wprost, chciał wiedzieć, na co ma być kiedyś przygotowany. Ale zawsze w ostatnim momencie powstrzymywał się od pytania. Bał się, że jeżeli wszystko się wyjaśni, będzie musiał z miejsca zwrócić wszystkie długi i już nigdy nie skorzystać z jego pieniędzy. Tego się bał, tego w gruncie rzeczy nie chciał. — No dobrze — gruby przestał ssać cygarniczkę i dolał wódki do kieliszków. — Więc jesteś mu .teraz winien te pięćdziesiąt patyków i co? Potrzebujesz więcej, a on nie chce dać? — On chce teraz zwrotu całej sumy — odparł ze szlochem, był już pijany i mąciło mu się w głowie. — Rozumiesz, Franek? Całe pięćdziesiąt tysięcy. A ja... skąd mam wziąć? Grubas pomyślał trzeźwo, że trzeba było nie pożyczać, ale nie chciał tego mówić, w tej sytuacji żadne takie uwagi nie miały sensu. — Dał ci jakiś termin? — Miesiąc. — To nawet nieźle. Mógł dać tydzień. No, a jak nie oddasz, to co? — To powie... o tym magazynie i... ja za miesiąc miałem zacząć robotę w jednej fabryce, mieli mi tam dać dobre stanowisko. — Gdzie? — W „R-10”, na Żeraniu. — To duża fabryka. Co miałeś dostać? — W warsztatach mechanicznych. Przecież jestem fachowcem. — Tam lecą duże premie, miałbyś forsę. — Miałbym. Ale on... mam mu oddać ten dług, bo inaczej powie i nie przyjmą mnie. Powie wszystko, no i wtedy pójdę siedzieć.
Milczeli dobrą chwilę, tłusty w zamyśleniu kruszył chleb na obrusie. — Właściwie, Józek — zaczął z wahaniem — to on jest w prawie. Pożyczył, chce mieć z powrotem. Ale dlaczego on ci pożyczał? Wtorek, wieczorem. Napisałem najbardziej plugawy list, na jaki mogłem się zdobyć, ale go oczywiście nie wysłałem. Wieczna szarpanina między pragnieniami i urzeczywistnieniem. Zresztą, w rozmowach jest to samo, nigdy nie powiem tego, co naprawdę chciałem, tylko .jakieś takie... Potem robi się piekło, nerwy mam na skórze, biłbym ludzi za dotyk ręki, za spojrzenie, za to, że są. Nie ma nic głupszego niż próby szczerości, to nieomal zakrawa na ekshibicjonizm, zresztą dlaczego to tylko ja mam być szczery? Wczoraj rozbiłem lustro w łazience, miałem chwilę idiotycznej satysfakcji, jakby to był człowiek, któremu rozbiłem mordę. W rezultacie pewnie będę musiał kupić nowe, bo źle się golić przed kieszonkowym, mniejsza o forsę, ale takie odprężenia dają bardzo niewiele i na krótko. Oczywiście, tłumaczenie: dlaczego zbiłem, jak zbiłem, po co zbiłem — można oszaleć. Jak dziecko. Właściwie mam na to wszystko tylko jedno słowo. Upokorzenie. Barlow pisze w «Patriotach»: «...nie będę się czołgał». Imponuje mi to, chcę tak samo, a czołgam się każdego dnia i każdego dnia jestem upokarzany. Dobrze, zdobędę się na szczerość przed samym sobą. Właśnie przez to, że on potrafi upokarza tym też mi imponuje. Muszę podziwiać w nim wszystko, czego nie ma we mnie, a co chciałbym mieć. Każde jego słowo, każdy gest, uśmiech, sposób, w jaki zapala papierosa, w jaki ogląda się na ulicy za ładną dziewczyną, w jaki podnosi do ust filiżankę z kawą — to wszystko. Absolutna pewność siebie, swoich ruchów, swego wyglądu, i jak to działa na otoczenie. Absolutny brak... ja mam to ciągle: spojrzenie jakby gdzieś z boku, z ukosa, ręce
wilgotne, zacieram je nerwowo, krople potu na nosie, spłoszone oczy, muszę odchrząknąć, żeby wydobyć, z siebie głos wobec osób, których nie znam albo wobec takich jak on. Trochę to przechodzi po wódce, ale nie daje satysfakcji, bo jest sztuczne i nie bardzo siebie potem pamiętam. Może, gdybym miał już tyle lat co on, ale chyba nie, sam wygląd jego, taki bardzo męski, zwłaszcza jak unosi lekko głowę albo idzie ulicą... Nigdy nie będę tak wyglądał, choćbym żył sto lat. Chowam w szafie koniak, bo po wódce mam kaca i w pracy mogą zauważyć. Piję czasem w nocy, kiedy Barbara śpi. Przypomina wtedy małą dziewczynkę, .prawą rękę wsuwa pod policzek, skręca się w kłębek, oddycha spokojnie, lekko. Mała, lekkomyślna dziewczynka. Puste to, głupie, co mnie z nią właściwie łączy? Biedny idioto, zadusiłbyś, gdyby kto chciał... Nie wiem — ją czy jego. Może oboje. Oczywiście i na to nie starczyłoby mi odwagi. Sobota, w nocy. Patrzę na nią, niedawno zasnęła, pierwszy raz widziałem ją pijaną. Mieszanina uczuć: konsternacja, jakby jakieś zaskoczenie, trochę niesmaku, chęć posiadania — to ostatnie może najsilniejsze. Wziąłem ją zaraz po wejściu do pokoju; było w tym jednak sporo gniewu i chęci odegrania się. Przede wszystkim na nim. Jak ona na niego patrzała! A może się mylę. Może zwyczajnie, jak innego, była po prostu podniecona alkoholem Czy ja nie wyolbrzymiam jego zalet? Mani kompleks niższości i dlatego. Przez chwilę w hallu, przed dużym lustrem — staliśmy obok. siebie, znów musiałem porównywać, on uśmiechał się. Położył mi rękę na ramieniu, taki «przyjacielski gest», odtrąciłem tę rękę, nawet się nie zdziwił. Właściwie to Barbara zaczęła. Pod koniec kolacji zachciało jej się nagle peppermintu, uparła się. Byłbym jej naturalnie postawił ten cholerny peppermint, ale wiedziałem, że nie
starczy mi forsy. Powiedziałem jej to po cichu, spojrzała na mnie jakoś dziwnie, nic już nie mówiła. Potem patrzę, a kelner stawia przed nią kieliszek i nalewa. Mówię, że nie trzeba, a ten drań odzywa się na cały głos: «Już zapłacone, proszę pana». I pokazuje palcem: «Ten pan zapłacił»... Nie wiedziałem, co zrobić, byłem wściekły, upokorzony, podniosłem się z krzesła, chciałem... Sam nie wiem, co wtedy chciałem. Ale Barbara przytrzymała mnie. Nie miało sensu urządzać awantury w lokalu, on zresztą, jakby mnie nie widział, rozmawiał przez cały czas z kimś tam. Dlaczego ja nigdy nie wiem, co powinienem, co on by zrobił na moim miejscu!” * — Panie profesorze!... Odwrócił się, zniecierpliwiony. Korytarzem nadbiegał asystent, końce białego kitla rozwiewały się jak skrzydła. Asystent miał twarz w piegach i niebieskie dziecinne oczy, ukryte za ciemnymi szkłami. — Panie profesorze, docent Tajber prosił, aby to panu przekazać. On sam wstrzymuje się z wydaniem opinii do chwili otwarcia szóstego laboratorium. — Podał plik papierów, odsapnął zmęczony. — Przecież szóste laboratorium ma być otwarte jutro rano — zdziwił się, machinalnie chowając do teczki dokumenty. Asystent śmiesznie zamachał rękami, jakby oganiał się od much. — Gdzież tam! Nie skończyli remontu. Otworzą nie wcześniej niż za tydzień. Przygotować na jutro fiolki dla AC-X? Profesor Chwalibóg zadumał się. Asystent przyglądał mu się w głębokim skupieniu, nie wiedząc, że myśli szefa krążą w tej chwili dokoła cielęcej potrawki z sałatą. Potrawka znakomicie utrzymywała w normie profesorski żołądek i zjawiała się w jego domu na stole co najmniej dwa razy w tygodniu, najczęściej we czwartki i wtorki. Dziś był wtorek. — Dla AC-X? — powtórzył, z westchnieniem wracając do korytarza, Instytutu i swego asystenta, którego zresztą dosyć
lubił. — Tak, niech pan przygotuje. Jutro przeprowadzimy następne próby. Czy był pan u lekarza? Asystent zaczerwienił się i zgubił na chwilę wszystkie piegi. — To jest... właśnie tam się wybierałem, kiedy docent Tajber... — Niech pan nie zwala na Tajbera przerwał mu surowo. — Proszę mi się jutro nie pokazywać bez wyników analizy. Dziecko z pana czy co? Przecież zdaje pan sobie sprawę, czym jest AC-X, u licha... Dzień dobry, kolego — to odnosiło się do szczupłego, wysokiego mężczyzny, który wyszedł właśnie z przeciwnej strony korytarza. — Otrzymałem papiery, przejrzę je w domu, może jeszcze dzisiaj. — Nic pilnego — odparł docent Henryk Tajber. Miał piękną twarz o ciemnych, trochę smutnych oczach. Kobiety oglądały się za nim, kiedy szedł ulicą, a on odpowiadał czasem uśmiechem, częściej jednak zajęty był swoimi myślami. W Instytucie uważano go za jednego z najzdolniejszych pracowników. Asystent skorzystał z okazji i ulotnił się, a dwaj naukowcy ponarzekali chwilę na to i owo, wymienili parę dowcipów i poszli, każdy w swoją stronę. Tajber miał jeszcze sporo pracy w czwartym laboratorium, którego był kierownikiem. Czekało go zestawienie analiz z ostatnich prób nad szczepionkami, co było interesujące, i zmycie głowy jednemu z pracowników, czego nie cierpiał. Postanowił nagle, że odłoży to do jutra, i od razu poprawił mu się humor. Profesor Chwalibóg pomedytował chwilę przy oknie gabinetu, po czym ujął słuchawkę i poprosił do aparatu kierownika administracyjnego. Właściwie kierownika wszyscy tytułowali dyrektorem albo co najmniej wicedyrektorem do spraw administracyjno-handlowych. Wszyscy, z wyjątkiem Chwali- boga, który uznawał tylko jednego dyrektora, blisko dziewięć- dziesięcioletniego staruszka, głuchego jak pień, ale pełnego wigoru — emerytowanego dyrektora gimnazjum, do którego Chwalibóg kiedyś chodził. — Słucham, Trzaskowski — odezwał się w słuchawce niski, matowy głos kierownika.
— Panie Marianie, tu Chwalibóg, w przyszłym tygodniu będę potrzebował więcej surowca dla AC-X powiedział profesor z nagłą energią. — Prosiłbym o wcześniejsze zamówienie, gdzie trzeba. Prace nie mogą się odwlekać. — Obawiam się, panie profesorze — zaczął kierownik, ale tamten przerwał mu w połowie zdania: — Mój drogi, niech się pan nie obawia, tylko zamówi. Przecież tu chodzi o aginominę! Nie wolno tego przerwać ani na jeden dzień. — Rozumiem — odparł Trzaskowski cierpko ale mnie też obowiązują pewne terminy zgłoszeń. Umówiliśmy się kiedyś, że pan profesor będzie mnie zawiadamiał co najmniej dwa, trzy tygodnie naprzód. — Nie pamiętam — rzekł Chwalibóg z beztroską, która wyrwała ciche przekleństwo z ust kierownika. — W każdym razie, najpóźniej na środę muszę mieć surowiec. Niech pan się jakoś postara. Dobrze? — Będę się starał. Ale na przyszłość, panie profesorze... przy okazji chciałem poinformować, że szafa pancerna dla fiolek z AC-X będzie gotowa za tydzień. Przedsiębiorstwo, które to robi, przyśpieszyło termin oddania. — Co im się stało? — spytał profesor zdumiony. — Bóg raczy wiedzieć. Może dostali więcej materiału, może liczą na premię, może jakaś kontrola. W każdym razie, zanim pan zakończy swoje prace, szafa będzie czekać w gabinecie. — Bardzo mnie to cieszy. Pan wie, AC-X to straszna... no, mniejsza z tym. W każdym razie, ani jednego dnia fiolki nie mogą leżeć bez solidnego zamknięcia. Do widzenia. Trzaskowski odłożył słuchawkę, wydął wargi i z zafrasowaniem zaczął studiować kalendarz na biurku. Tak nagłe zamówienie surowca oznaczało wyjazd poza Warszawę, a na to nie był przygotowany. Zniecierpliwiony przerzucał kartki, medytował nad każdą godziną i dniem, wreszcie stwierdziły że wyjazd jest niemożliwy. — Cholera z naukowcami! — zaklął. — Przecież nie wytrzasnę tej przeklętej aginominy spod ziemi... Pozostawało tylko jedno wyjście: posłać kogoś innego. I oczywiście tym innym musiał być jego zastępca, magister
Stanisław Marczyk. Odłożył kalendarz, sięgnął po papierosa. Marczyk... Pan magister nie zawaha się. Jeszcze dzisiaj — albo jutro z samego rana — wsiądzie w pociąg, wydostanie surowiec choćby spod. ziemi, z triumfem przywlecze pełną skrzynię i będzie podłaził Chwalibogowi pod rękę, jak kot domagający się pieszczoty, będzie każdym uśmiechem, każdym nie wypowiedzianym słowem domagał się uznania, pochwały, może premii. Wtedy profesor powie, tak mimochodem, niby bez żadnej ukrytej myśli, że magister Marczyk jak już się weźmie do czegoś, to zawsze doskonale załatwi. Może jeszcze doda, że trudno się dziwić, bo Marczyk młody, pełen energii, inicjatywy, zapału. Docent Tajber — jak zwykle trochę nieobecny myślami — dorzuci, że magistrowi przydałaby się podwyżka. Ktoś tam może już nie powie, ale pomyśli, że z Marczyka byłby pewnie lepszy dyrektor administracyjno-handlowy Instytutu, bo Trzaskowski jakoś tak, czasami... Pięćdziesiątkę przekroczył, wprawdzie dopiero tydzień temu, ale zawsze. Może więc należałoby go przenieść na jakieś lżejsze, mniej odpowiedzialne stanowisko. Zdusił papierosa, zerwał się i podszedł do okna. Po dziedzińcu szła grupa zagranicznych studentów, prowadził ich jeden z pracowników, pewnie zwiedzali Instytut. Przed bramą zatrzymała się ciężarówka z materiałami, kierowca niecierpliwie nawoływał wartownika klaksonem. Wartownik wylazł z budki przecierając oczy. „Spał łobuz” — pomyślał Trzaskowski z gniewem i na chwilę zapomniał o pożywce dla AC-X. Zobaczył, że po dachu czwartego laboratorium gonią się dwa koty i śledził ich gonitwę, aby tylko jak najpóźniej powrócić myślą do sprawy wyjazdu. Ale przecież trzeba było to załatwić. Ociągając się wrócił za biurko i ujął słuchawkę. Gdyby Marczyka nie było w gmachu... Marczyk jednak był. Wysłuchał polecenia rzuconego suchym, ostrym tonem i równie sucho, zwięźle odparł, że wyjedzie jeszcze dziś w nocy, delegację i pieniądze sam załatwi w wydziale finansowym, za kilka dni będzie z powrotem. Pożegnali się urwanym: „do widze...” i Trzaskowski usłyszał
trzask odkładanej słuchawki. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że tamten żywi do niego co najmniej tyle samo nienawiści, co on. „Dwaj wrogowie” — pomyślał. Do tej pory nigdy jakoś nie zastanawiał się nad tym, że Marczyk odpłacą mu pięknym za nadobne. Ale dlaczego? Jakaś osobista uraza, wynik licznych, ostrych kłótni pomiędzy nimi, albo też ambicje zawodowe. No tak, Marczyk pewnie zdaje sobie sprawę, że mógłby objąć jego stanowisko. Kto wie, może sądzi, że on byłby lepszy, obrotniejszy, ma przecież dyplom magistra ekonomii, podczas gdy Trzaskowski... * Docent Tajber pochylił się nad mikroskopem, Przez dłuższą chwilę przyglądał się preparatowi, a dwaj asystenci czekali w napięciu na ocenę. „Powinien pochwalić” — myślał z niepokojem młodszy, czarnowłosy i tęgi Tadeusz Opałek, rodem z Zagłębia. Kiedy mówiono o nim, że pochodzi ze Śląska, cierpliwie prostował, że z Dąbrowy Górniczej. „Powinien pochwalić, wynik jest wprost rewelacyjny”. Drugi asystent, syn chłopa z Białostockiego przysadzisty, rudy, Antoni Zajączkowski tkwił nieruchomo za plecami docenta, a twarz jego nie wyrażała żadnych obaw. Był spokojny o to, co usłyszy. Nigdy się nie denerwował, w przeciwieństwie do Opałka, który mimo otyłości był ruchliwy, nerwowy i łatwo go było wyprowadzić z równowagi. Wreszcie Tajber wyprostował się, spojrzał na nich i uśmiechnął. — Brawo! — powiedział z nieukrywanym zadowoleniem.— Bardzo dobry preparat. Cieszę się, koledzy. Opałek odetchnął z ulgą, Zajączkowski pokiwał głową z uśmiechem. Nie na darmo pracowali nad tym kilkanaście dni, a częściowo i nocy. Docent zwrócił im jeszcze drobną uwagę, polecił przygotowanie analizy białka, po czym wyszedł do gabinetu. Czwarte laboratorium pracowało na ogół bez zarzutu. Opałek zatańczył między stołami, przewracając krzesło.
Twarz jego promieniała. — Chyba się dzisiaj urżnę! — oznajmił radośnie. — Zawsze tak obiecujesz i na tym się kończy — mruknął Antoni. — Żebym choć raz zobaczył cię pod stołem, to bym się chociaż uśmiał. — Ech, ty gospodarzu na kupce piasku i końskim ogonie! Chyba cię matka w kapuście znalazła, bo masz głąb zamiast głowy. — A tobie diabli łeb sadzami wysmarowali, ty śląski pierogu ze słoniną! — Sto razy ci mówiłem, że Dąbrowa jest w Zagłębiu, jakieś ty uniwersytet skończył bez szkoły podstawowej?! Były to nieomylne oznaki dobrego humoru. Lubili się, odkąd los ich zetknął ze sobą na studiach, a potem w Instytucie, jeden bez drugiego nie mógł się już obejść, ale przygadywali sobie czasem tak, że kto ich nie znał, słuchał przerażony, pewien że lada chwila skoczą sobie do gardła. Wreszcie Opałkowi znudziło się. — Słuchaj — spytał nagle — jak to właściwie jest z tą AC-X? Podobno jedna kropla wystarczy do wytrucia całego miasta? Zajączkowski skrzywił się. — Przesada. Dla całego miasta, tak dużego jak Warszawa, trzeba by parę litrów. Inna rzecz, że profesor Chwalibóg spreparował AC-X w takim stężeniu, że... Oczywiście, że to bardzo niebezpieczna rzecz. Pewnie dlatego zamówili specjalną pancerną szafę na fiolki. — E, kto by tam zabierał fiolki — Opałek ziewnął, przeciągnął się. Obaj byli niewyspani, oczy mieli podkrążone i zaczerwienione. — Dzisiaj będę spał jak zabity. Antek, ale nasz Tajber to fajny gość, co? Ja bym nie chciał pracować z Chwalibogiem, taki ważniak. Albo z Biegańskim na jedynce. — Tajber to przede wszystkim świetny fachowiec. No i prawda, że ma podejście do człowieka, jak rzadko kto. Robimy to białko? Bo chciałbym wyjść o trzeciej. Opałek dźwignął się z krzesła, na którym już zaczynał drzemać. *
Pociąg rozpędził się na dobre i rwał, kołysząc wagonami. Nie sposób było spać, głową rzucało po poduszce jak u chorego w malignie. Marczyk leżał przez jakiś czas próbując odczytywać oświetlone nazwy stacji, ale pociąg mijał je w takim pędzie, że zrezygnował z prób. Zapalił papierosa, a kiedy sąsiad z drugiego posłania zaczął groźnie chrząkać, narzucił płaszcz na pidżamę i wyniósł się na korytarz. Minęła właśnie północ, w przedziałach słychać było chrapanie, jakieś dziecko jęczało, widać trapiły je złe sny. Konduktor nalał sobie szklankę herbaty i zabrał się do spóźnionej kolacji, a dojrzawszy stojącego przy oknie pasażera, zaproponował mu poczęstunek. Był to bardzo towarzyski konduktor i nie lubił sam jeść. — Dziękuję, nie jestem głodny — odparł Marczyk. — Ale herbaty to chętnie się napiję. — A może kawy? — Nie, za późno na kawę. Wybija ze snu. — Niewygodnie panu w przedziale? — Byłoby dobrze, gdyby wagony przystosowano lepiej do tej szybkości. Głowa lata na poduszce, nie umiem tak spać. — Jak w którym wagonie. Ten jest rzeczywiście nie najlepszy. Wie pan, lato, urlopy, wyciąga się najstarsze graty, żeby przewieźć wszystkich pasażerów. Pan na wczasy? — Nie, służbowo. — Często pan tak jeździ? — Raczej nie, teraz kogoś zastępuję. — Pewnie poszedł na urlop? — Nie. Ale nie mógł wyjechać. — A ja już tak jeżdżę od jedenastu lat. Przyzwyczaiłem się. Śpię w dzień albo po powrocie do domu, na służbie jakoś nigdy nie jestem śpiący. Zapali pan? — Dziękuję. Milczeli chwilę, konduktor obserwował go dyskretnie. Wreszcie powiedział, tak jakby mimochodem: — Ma pan jakieś kłopoty, zmartwienie? Marczyk wciągnął głęboko dym, aż się zakrztusił. Jego wąska, trójkątna twarz z lekko ściętym nosem przypominała kota.
Przygładził jasne włosy, wijące się na karku. Sam nie wiedział, jak to się stało, że w ciągu następnej godziny opowiedział zupełnie obcemu człowiekowi, o którym nie wiedział nic poza faktem., że jest konduktorem sypialnego wagonu — więc opowiedział temu człowiekowi historię, którą ukrywał dotąd starannie nawet przed najbliższymi. Oczywiście, w opowiadaniu tym nie było nazwisk osób. ani nazwy Instytutu, to i tak było niepotrzebne. Historia mogła się bowiem zdarzyć gdziekolwiek indziej i w zupełnie innym środowisku. Konduktor słuchał z na wpół przymkniętymi oczami, przechyliwszy głowę do tyłu. Nie odzywał się. ale Marczyk czuł, że tamten słucha uważnie. Raz tylko uniósł się z siedzenia, kiedy w wagonie ktoś głośno zawołał. Było to jednak tylko dziecko,, które miało niespokojny sen. — ...i dlatego świetnie wiem, że on zrobi wszystko, abym ja stamtąd odszedł, bo mu stoję ha drodze — zakończył Marczyk. Ze zdziwieniem uczuł, że ma spocone czoło i ręce mu drżą. Opowiadanie, wyciąganie na wierzch tych wszystkich faktów, zdenerwowało go. Sięgnął znów po papierosa, dokończył wystygłej herbaty. — Rozumiem — powiedział konduktor. Otworzył szeroko oczy i spojrzał na mówiącego, jakby go dopiero teraz naprawdę zobaczył. — Rozumiem — powtórzył. — Rzeczywiście, niełatwa sytuacja. Ale przecież pański szef sam nie decyduje o sprawach personalnych? Jest nad nim, jak pan mówił, jeszcze dyrektor i inni, jest kadrowiec, na pewno jest rada zakładowa czy partia. Jeżeli ma pan ich za sobą... Nie wiem — odparł Marczyk szczerze. — Czasem myślę, że tak, a czasem mi się zdaje, że wszyscy są przeciw mnie. Mój szef jest starszy, to prawda, nie ma dyplomu, to też prawda. Ale ma plecy i to może się okazać silniejsze niż dziesięć dyplomów i trzydzieści dwa lata. — Czy pan ma dużo niższe uposażenie od niego? — O, tak. Jemu przysługuje dodatek funkcyjny i jakiś procent, nie wiem dobrze, jaki. Zresztą, nie o to mi chodzi. To nie jest najważniejsze. Ale ja wiem, naprawdę wiem, że wiele spraw załatwiłbym lepiej, szybciej, on jest jednak stary. To znaczy, za
stary na to stanowisko. — No dobrze, a gdyby jego nie było, czy pan jest pewny, że mianowaliby pana? — Tak. Jestem pewny. Ale on mnie nie dopuści. Póki żyje, nie dopuści... — urwał. Nastała chwila nieprzyjemnej ciszy. Obaj wiedzieli, że padło o dwa słowa za dużo. — Skądże — powiedział wreszcie konduktor. — W końcu pójdzie, na emeryturę. Ile on ma lat? — Pięćdziesiąt. Do emerytury... e, szkoda mówić. — Nie chce pan zmienić pracy? — Nie! — rzucił gniewnie. — Choćby dlatego, nie. — Ambitny pan. — To by była porażka, on tylko na to czeka. Gdybym odszedł sam, on by triumfował. Za bardzo już mi zalazł za skórę, żebym miał do tego dopuścić. Jeszcze mnie będą oglądać na jego stanowisku! — Nie wiem, czy pan dobrze robi. Starga pan nerwy i zdrowie na takich ambicjach, i po co to? Da to panu szczęście? — Szczęście — zamyślił się. — Tak. Wtedy byłbym szczęśliwy. To już się stało jakby... jakby celem mego życia. Zdaję sobie sprawę, że trudno panu to zrozumieć, jakaś zaciekła rywalizacja, to się przecież ciągnie od paru lat. Sam siebie nieraz pytam, czy warto. Pytałem, bo teraz już nie. Teraz inaczej nie mogę. I nie chcę. — Jeden szarpie się, bo nie ma pieniędzy, drugi, bo nie może zdobyć kobiety, a pan stawia całe swoje życie na tę jedną kartę. Cóż, nie moja sprawa, nie ja będę odradzał. Ale tak szczerze, z serca, to powiem: lepiej zastanowić się jeszcze raz, tak na zimno, czy pan głupstwa nie robi. Całe życie przejdzie na tej... jak to pan powiedział? Zaciekłej rywalizacji. Szkoda życia. Marczyk milczał. Twarz ściągnęła mu się przykrym grymasem, palce zaplótł na kolanach i ściskał, aż zbielały. To, co tłumił i ukrywał od tak dawna, przeżywał teraz znowu i cierpiał. Konduktor przypatrywał mu się ze współczuciem myśląc: „Głupi człowiek. Na co mu takie życie? Ale to jego sprawa i mnie to w gruncie rzeczy nic nie obchodzi.”
Rozdział 2 Niedziela w nocy. Boże drogi, nigdy nie przypuszczałem, że można tak się męczyć! Jeszcze rok — jeszcze miesiąc temu, co ja mówię: jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że ona... A przyszła uśmiechnięta, taka jakaś cała w tych uśmiechach nieobecna, ledwie na mnie spojrzała, już wiedziałem, nieprawda, że tylko kobiety mają intuicję, ja ją mam, ja wiem od razu! — Byłaś w kinie? — spytałem zupełnie spokojnie, tylko ręce na poręczy krzesła... Ale ona nie widziała moich rąk. Zdjęła płaszcz, powiesiła w szafie, dokładnie, na ramiączku, usiadła przy lustrze i zaczęła poprawiać włosy, wszystko jak automat, jakby mnie nie było w pokoju, tylko ten wzrok na wpół senny, uśmiechnięte oczy, zapatrzone w siebie. — Byłaś w kinie? — powtórzyłem. Skinęła głową niecierpliwie. Przeszkadzałem jej, chciała przecież jak najdłużej pamiętać, wspominać. — Na czym byłaś? — drążyłem dalej powolutku, cierpliwie, systematycznie. Chciałem, żeby teraz ktoś zadzwonił albo wszedł, żeby mi przerwał, żeby się odwlekło bodaj o parę godzin. Ale nikt nie wszedł ani nie zadzwonił, i pytałem dalej, wbrew samemu sobie, musiałem pytać. — Na „Ptakach” — odpowiedziała, patrząc w lustro Wiedziałem, że «Ptaków» nie ma w «Skarpie» już od czterech dni. Dała się złapać tak głupio, tak banalnie, mogła przecież obmyślić przedtem, na jakim to filmie miała być i w jakim kinie. Było mi jej żal i jednocześnie poczułem ulgę: nie umie kłamać. Jeszcze nie umie. Nauczy się. Nagle odwróciła się i spojrzała na mnie," jakby dziwiąc się, że jestem w pokoju. Patrzyliśmy tak na siebie przez chwilę, widziałem dokładnie jej twarz szczupłą, bladą mimo lata,
opalała się trudno i niechętnie, jej delikatnie zarysowane, troszkę jakby zdziwione brwi, małą plamkę obok ust, kropelki potu na nosie. Ona również przypatrywała mi się uważnie, badała moją twarz cal po calu, był to zimny, surowy wzrok, czułem, że blednę. — Piotr — powiedziała. — Co? — miałem głos zachrypnięty, musiałem odchrząknąć. — Piotr — powtórzyła — gdybyśmy... Urwała, odwróciła głowę. Czekałem, aż skończy zdanie, nie chciałem dokończyć za nią. — Co gdybyśmy? — spytałem wreszcie. .A potem powiedziałem to, czego wcale przed sekundą nie miałem zamiaru powiedzieć, co było niedobre, zabrnąłem jednak, od początku tej rozmowy zabrnąłem, ona miała wciąż nade mną przewagę. — Chciałabyś, żebym był inny; Starszy. To byś chciała, prawda? Ten błysk w jej oczach. Wstała, podeszła do okna, zaciągnęła firanki. Nie wiem, jak to się stało, że potem zwyczajnie jedliśmy kolację, nawet rozmawialiśmy o zupełnie prostych, zwykłych sprawach, był jakiś film w telewizji. Dopiero w nocy, leżała odsunięta ode mnie dość daleko, na samym skraju tapczana, znowu nieobecna, obca, bałem się nawet dotknąć jej ręki, dopiero wtedy odpowiedziała na tamto: — Ty przecież nigdy nie będziesz inny. Taki już jesteś. * Zmiął gazetę i cisnął w kąt. Potem odwrócił się do ściany, nakrył głowę kołdrą, mimo iż w pokoju było duszno. — Zgaś światło! — syknął, kiedy Jadwiga pochyliła twarz nad szklanką herbaty, usiłując nie patrzyć w jego stronę. — Słyszysz? Zaraz — odburknęła. — Ósma godzina, a ty chcesz spać. Jak z kurami. — Nie twoja sprawa. Chcę, będę spał. Gasisz czy nie? Wiedziała, że znowu nic. Dwa trafienia, co najwyżej trzy, jak psu na otarcie pyska.
— Bo co to za takie granie! — krzyknęła nagle Rozgniewana. — Wziąłbyś się do roboty, zamiast kupony wypełniać. Zerwał się, kołdra poleciała na podłogę. Zobaczyła jego czerwoną twarz, oczy rozpalone aż do białej złości. Uciekła do kuchni, tu czuła się najbezpieczniej, wśród jasnych kafli, nowych garnków i błyszczących srebrzyście patelni. Kuchnia, należała do niej. Przywlókł się potem i stanął na progu, oparty o framugę drzwi, wodząc za nią proszącym wzrokiem. To była prośba o zgodę, wiedziała, tak już bywało. Nie wolno im było kłócić się teraz, właśnie teraz, kiedy wszystko wymykało się z rąk. — Jedz — podsunęła patelnię, leżały na niej dwa świeżo usmażone kotlety, tłuszcz jeszcze skwierczał cicho, pryskając na boki. Nałożyła mu na talerz młodych ziemniaków, posypała koperkiem, jak lubił. Machinalnie wbił w kotlet widelec, zaczął jeść. — Jadźka — powiedział, odsuwając pusty talerz — nie oddam mu tych pieniędzy. Nie mamy co sprzedać, prócz mieszkania. Ale to by... — Gdzie pójdziemy? — szepnęła. — Kwaterunek przecież nie da, bo wiedzą, że mamy własne. U rodziców wiesz, jak jest. Sześcioro na dwie izby. I co byśmy robili w Tykocinie? Stracimy zameldowanie w Warszawie, nie będziemy mogli już tu wrócić... Józek, ja nie oddam mieszkania! — Ty nie oddasz mieszkania, ja nie oddam pieniędzy. Pójdę siedzieć za tamte sprawy, do fabryki mnie nie przyjmą, a dług i tak będzie nad nami wisiał. Milczeli dłuższą chwilę. Jak jego wezmą do więzienia, czeka mnie nędza — myślała. — Tamten wytoczy sprawę, za dług mogą nawet zabrać mieszkanie. Zostanę bez dachu nad głową, bez męża, bez pieniędzy. Nic, tylko z mostu się rzucić. Albo do Tykocina, do rodziców... na łóżku z Zośką, przez cały dzień wymówki, narzekania, wstyd. — Józek — patrzała gdzieś w bok, głos miała ochrypły, zmieniony. — Na to jest tylko jedna rada. Przez chwilę siedział nieruchomy, potem wstał, chwycił ją za ramiona, potrząsnął jak drzewem, twarz miał bladą, oczy
przymknięte. — Coś ty, kobieto... — zamruczał. Puścił ją, aż się zatoczyła, usiadł z powrotem przy stole, położył głowę na obrusie. Rozumiał, co miała na myśli mówiąc, że „na to jest tylko jedna rada”. Ale bał się tej rady, choć już nieraz i jemu przychodziła na myśl. Bał się — jeszcze. Czwartek, nad ranem. Więc to jednak on. A myślałem, że będą mieli chociaż cień wstydu, chociaż poczekają, aż gdzieś wyjadę, aż zniknę im z oczu, umrę, ale oni nie, tak bez słowa, bez uprzedzenia, co ja zresztą bredzę, od kiedy to o takich rzeczach się uprzedza! On. I Barbara. Jeszcze mu mało było, jeszcze doszło i to. Jak ja mogłem nie domyślić się od razu, nie przewidzieć, przecież to było wiadome od początku. Mam chyba gorączkę, bo do tej pory nie zasnąłem, pali mnie twarz, oczy, całe ciało, pościel parzy. Duszno, z sercem coś... Byłoby w porę. Boże drogi, przecież ja mam dwadzieścia sześć lat! Nie krępował się; nawet firanki nie zasłonił, może zresztą nie przypuszczał, że ktoś będzie obserwował okna, willa jest w ogrodzie, uliczka mała, wieczorem pusta. Od niedzieli obserwuję dom godzinami, nikt o tym nie wie, to jest dobre miejsce, za tym murem z rozwalonymi cegłami, dalej są krzaki. Od niedzieli — odkąd wiem, że Barbara... Właściwie można było domyślić się, że pójdzie do niego. To jest właśnie dorosły, bardzo dorosły mężczyzna, bardzo męski, dojrzały, doświadczony, jedną ręką uniesie ją z podłogi, kobiety lubią męską siłę, czują wtedy przewagę, w gruncie rzeczy każda to lubi. Zaraz wzejdzie słońce, będzie normalny dzień. Będę musiał wstać, zjeść z nią śniadanie, jak gdyby nic się nie stało, rozmawiać, potem iść do wydawnictwa, jak co dzień.
Czy można żyć, jeżeli się umarło? Jestem histeryk, chory psychicznie, powinienem ją zbić, skuć jej mordę jak zwykłej babie, to jest moja żona, powinienem to zrobić, albo wylać z domu na zbity pysk, razem z łachami. Albo wnieść o rozwód. Powinienem zabić ich oboje. Zabić jego, wpakować mu nóż w ten tłustawy brzuch, patrzyć, jak. wypływają flaki, jak charczy, jak umiera. Mniej by cierpiał niż ja teraz. Potem ją wyrzucić z domu, uchlać się w knajpie czysto po męsku, wziąć sobie do mieszkania pierwszą z brzegu... On by tak zrobił na moim miejscu. Ale jemu by się to nigdy nie zdarzyło, on by nie był nigdy na moim miejscu, nigdy! Przecież ja o nim wszystko wiem — gdzie mieszka, gdzie pracuje, kim jest, jaki tryb życia prowadzi; Wszystko. Wystarczyłaby zwykła finka, mam ją: jeszcze z dawnych lat, kiedy byłem harcerzem.. Nigdy nie byłem harcerzem, zawsze byłem wykolejeńcem, imbecylem, gówniarzem, nigdy nie będę inny, przecież sama mi to powiedziała. Finka jest chyba w ostatniej szufladzie po prawej strome... * — Cztery trefle — mruknął profesor Chwalibóg przez sen i obrócił się na drugi bok. Jego partner skrzywił się, wolał swój kolor. Przerzucił na cztery piki. — Oto jak giną całe miasta — powiedział gracz z prawej strony, zupełnie bez sensu, ale nikt się nie zdziwił. Partner profesora nacisnął ukryty dzwonek. Dwaj milicjanci stanęli na parapecie okna. — Już przyszli, przestań pan dzwonić — zawołał Chwalibóg, ale tamten jakby nie słyszał. Terkot, coraz bardziej alarmujący, wywlókł wreszcie profesora z oparów snu i przywrócił rzeczywistości. Usiadł na tapczanie. Milicjantów ani graczy nie było, natomiast telefon na biurku nie przestawał dzwonić. — Zaraz... — mruknął. Rzucił okiem na budzik, było .wpół do trzeciej. Przyszło mu na myśl, że mogłaby to być depesza od syna, który wyjechał autostopem i być może coś się tam stało.
Odsunął kołdrę, po omacku wyszukał kontakt nocnej lampki, przebierając jednocześnie nogami po dywaniku; jak zwykle, pantofle były nie wiadomo gdzie. — Proszę... sapnął do słuchawki. — Czy profesor Wacław Chwalibóg? Głos był obcy, energiczny, widocznie tamten ktoś do tej pory nie spał albo przebudził się od dawna. — Tak. O co chodzi? Kto mówi? — Mówi kapitan Szczęsny z Komendy Miasta Milicji Obywatelskiej. Proszę się ubrać i możliwie najszybciej przyjechać do Instytutu. Czy pan ma samochód? — A co pan tam robi? — Chwalibóg zignorował sprawę transportu. Przywykł prowadzić wszelkie rozmowy tak jak chciał. — Czy może pan być gotowy za dziesięć minut? — Co milicja robi w Instytucie o wpół do trzeciej rano? — W takim razie — kapitan Szczęsny był równie uparty — wysyłam po pana samochód. Kierowca zajdzie na górę i zadzwoni. Proszę się pośpieszyć, sprawa jest niezwykle poważna. Mamy tu zabójstwo i kradzież. — Co?! — krzyknął profesor, ale po tamtej stronie odłożono już słuchawkę. — Oszalał! Zabójstwo? Przez chwilę stał bez ruchu, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. — Głupie kawały — zawołał. — Bezczelny facet. Nagle telefon znów zadzwonił. To był docent Tajber. — Profesorze, niech pan przyjeżdża jak najszybciej! — powiedział głosem zdławionym pośpiechem — Trzaskowski zamordowany, i... to jeszcze chyba gorzej... zabrano kasetę z AC-X. — Jezus Maria! — Chwalibóg ciężko opadł na fotel. — Pan jest w Instytucie? — Tak. Milicja wysłała już po pana samochód. Prędzej, profesorze. Czekamy! Na pidżamę wciągnął spodnie i stary, ukochany sweter. Wsadził twarz pod kran z zimną wodą, wypłukał usta. Kiedy sznurował buty, zastukano do drzwi. Kierowca, wysoki prawie