uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Anne Rice - Cykl-Kroniki Wampirze (01) Wywiad z wampirem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Anne Rice - Cykl-Kroniki Wampirze (01) Wywiad z wampirem.pdf

uzavrano EBooki A Anne Rice
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

- 1 - ANNE RICE WYWIAD Z WAMPIREM

- 2 - CZĘŚĆI - Rozumiem - powiedział wampir z namysł em i nie spiesząc się, podszedł do okna pokoju. Przez dł uższy czas stał tam, spoglądając na przyćmione światł a i ruch uliczny Divisadero Street. Teraz chł opak mógł lepiej dostrzec umeblowanie pokoju, okrągł y dębowy stół , krzesł a, pod ścianą umywalkę z lustrem. Postawił swoją aktówkę na stole i czekał . - Ile wł aściwie masz ze sobą taśmy? - zapytał wampir, odwracając się w tej samej chwili, tak że chł opak widział teraz tylko jego profil. - Czy wystarczy, aby nagrać historię życia? - Jasne, jeśli to interesujące życie. Czasami, jeśli mam szczęście, przeprowadzam wywiad z trzema lub czterema osobami w ciągu jednej nocy. Ale to musi być ciekawa historia. Tylko wtedy ma to sens, prawda? - Najzupeł niej - odpowiedział wampir. - Chciał bym zatem opowiedzieć historię mojego życia. Zależy mi na tym. - Wspaniale - powiedział chł opak, wyciągając niewielki magnetofon z aktówki. Szybko sprawdził poł ączenia i baterie. - Ciekaw jestem, dlaczego sądzi pan, że może to mnie zainteresować? Dlaczego pan... - Nie - przerwał nagle wampir. - Tak nie możemy zaczynać. Sprzęt gotowy? - Taak - odrzekł zaskoczony chł opak. - To siadaj. Wł ączę tylko światł o u góry. - Sądził em, że wampiry nie lubią światł a. - Jeśli myślisz, że ciemność dodaje atmosfery, to... - Wampir przerwał nagle. Oparty o parapet okna przyglądał się teraz mł odemu chł opakowi. Ten nie mógł dostrzec jego twarzy, a coś w jego nieruchomej postaci niepokoił o go. Chciał dalej mówić, ale się powstrzymał . Odetchnął z ulgą, gdy wampir ruszył w kierunku stoł u i sięgnął po zwisający nad nim wł ącznik lampy. Natychmiast pokój zalał o ostre, żół te światł o. Chł opak na widok wampira nie mógł powstrzymać się od gwał townego wdechu. Jego palce automatycznie przesunęł y się po stole i zacisnęł y na kancie blatu. - Wielki Boże - wyszeptał , wpatrując się w niego uporczywie. Wampir był cał kowicie biał y i gł adki, jakby wyrzeźbiony z kości, a jego twarz pozostawał a nieruchoma, posągowa z wyjątkiem dwóch bł yszczących, zielonych oczu, które bacznie spoglądał y w dół na siedzącego mł odego czł owieka, podobne do dwóch pł omieni umieszczonych w czaszce. W tej chwili wampir uśmiechnął się, prawie z rozmarzeniem, a gł adka biał a skóra twarzy drgnęł a nieznacznie. - Widzisz? - zapytał cicho. Chł opak wzdrygnął się, podnosząc rękę, jakby w geście obronnym przed silnym światł em. Jego wzrok przesuwał się wolno po eleganckiej, szytej na miarę czarnej marynarce, na którą zwrócił już uwagę w barze, po dł ugich fał dach peleryny, czarnym, jedwabnym krawacie zawiązanym pod szyją i bł yszczącym biał ym koł nierzyku, biał ym jak skóra wampira. Wpatrywał się w gęste czarne wł osy, w dł ugie loki zaczesane do tył u za uszy, dotykające prawie śnieżnobiał ego koł nierzyka. - A więc, nadal chcesz tego wywiadu? - zapytał wampir. Usta chł opaka przez moment pozostał y otwarte, zanim zdolny był do podjęcia rozmowy. - Tak - odpowiedział . Wampir niespiesznie usiadł naprzeciwko chł opca i pochylając się do przodu dodał cicho, niemal konfidencjonalnie: - Nie bój się. Wł ącz tylko magnetofon. Pochylił się nagle nad stoł em, wyciągając do niego rękę. Chł opak wzdrygnął się ponownie. Pot wystąpił mu na czoł o. Wyciągniętą ręką wampir dotknął ramienia chł opaka. - Wierz mi, nie zrobię ci krzywdy. Sam chcę wykorzystać tę okazję. To dla mnie bardzo istotne, bardziej, niż sobie możesz to wyobrazić. Chcę, żebyś zaczął . -Cofnął rękę i usiadł ponownie na swoim miejscu, skupiony. Czekał . Minęł a chwila, zanim chł opak przetarł czoł o i wargi chusteczką. Wyjąkał , że mikrofon wbudowany jest w magnetofon, wcisnął klawisz nagrywania i oznajmił , że urządzenie ruszył o.

- 3 - - Nie zawsze był pan wampirem? - zaczął . - Nie - odpowiedział wampir. -Stał em się nim, gdy miał em dwadzieścia pięć lat, a był o to w 1791 roku. Chł opak był zaskoczony dokł adnością tej daty i powtórzył ją raz jeszcze, zanim zadał drugie pytanie: - Jak do tego doszł o? - To proste, ale nie chcę udzielać tylko samych prostych odpowiedzi. Chcę opowiedzieć autentyczną historię... - Tak - chł opak dorzucił szybko. Bez końca zwijał i rozwijał w zdenerwowaniu chusteczkę. Znowu przetarł nią usta. - Zaczęł o się od tragedii - zaczął wampir. -Mój mł odszy brat... umarł . Przerwał . Chł opak odchrząknął i raz jeszcze wytarł twarz, nim nerwowo wepchnął chusteczkę do kieszeni. - To dla pana bolesne? - zapytał bojaźliwie. - Czy tak to wygląda? - Nie. - Potrząsnął gł ową. - Cał a sprawa polega na tym, że tę historię opowiadał em tylko raz, i był o to tak bardzo dawno temu. Ale nie, to nie jest bolesne... - Mieszkaliśmy wtedy w Luizjanie -podjął opowiadanie. - Mieliśmy dużą posiadł ość i zał ożyliśmy dwie plantacje nad rzeką Missisipi, bardzo blisko Nowego Orleanu... - Aha, stąd ten akcent - wtrącił chł opak przyciszonym gł osem. Przez moment wampir patrzył bez wyrazu w przestrzeń. - Mówię z akcentem? - zaczął się śmiać. Chł opak spł oszony dodał szybko: - Zwrócił em na to uwagę w barze, gdy zapytał em pana, jak pan zarabia na życie. Taka lekka ostrość spół gł osek, to wszystko. Nigdy nie domyślił bym się jednak, że to wpł yw francuskiego. - Wszystko w porządku - zapewnił go wampir. -Nie jestem wcale taki zaskoczony, jak by to się wydawał o. Po prostu od czasu do czasu zapominam o tym. Ale wróćmy do rzeczy... - Tak, proszę - dodał chł opak. - Mówił em o plantacjach. Miał y one wiele wspólnego z moim przeistoczeniem się w wampira. Ale dojdziemy do tego. Nasze życie był o mieszaniną luksusu i prymitywnych warunków, w jakich mieszkaliśmy, choć dla nas był o to nadzwyczaj atrakcyjne. Widzisz, żyliśmy tam o wiele dostatniej, niż moglibyśmy to sobie wyobrazić, żyjąc nadal we Francji. Może to sama dzikość Luizjany sprawiał a, że tak to widzieliśmy, a może rzeczywiście tak był o. Pamiętam meble, jakie był y w naszym domu. Wszystkie przywiezione z Europy. -Wampir uśmiechnął się. - A klawesyn, ten był śliczny. Moja siostra grał a na nim. W letnie wieczory siadał a przy klawiaturze plecami do otwartych drzwi balkonowych. Nadal pamiętam tę delikatną, szybką muzykę i obraz grzęzawisk rozciągający się za oknami, omszone cyprysy, odcinające się na tle nieba. Do tego dobiegające z grzęzawisk odgł osy, chór owadów, krzyk ptaków. Myślę, że kochaliśmy to. W tej atmosferze nasze meble z różanego drzewa wydawał y się cenniejsze, muzyka jeszcze delikatniejsza i bardziej potrzebna. Nawet wtedy, gdy gał ęzie glicynii wyrywał y okiennice na poddaszu i wciskał y się pędami w bielone cegł y zaledwie w ciągu jednego roku... Tak, kochaliśmy to. Wszyscy poza moim bratem. Nie pamiętam, by kiedykolwiek skarżył się, ale wiem, jak się czuł . Mój ojciec wtedy już nie żył i ja był em gł ową rodziny, i to wł aśnie ja musiał em bronić go ciągle przed matką i siostrą. Na początku zabierał y go ze sobą na proszone wizyty i przyjęcia do Nowego Orleanu. On nienawidził tego. Wydaje mi się, że przestał na nie chodzić, zanim jeszcze skończył dwanaście lat. Dla niego liczył a się tylko modlitwa i oprawione w skórę żywoty świętych. W końcu, zbudował em mu kaplicę, tylko dla niego, z dala od domu. Tam wł aśnie zaczął spędzać większość każdego dnia, a często i poranki. Na tym polegał a ironia losu, że był tak inny niż my, tak inny od wszystkich. Moje życie był o normalne, zwyczajne. Nic szczególnego w nim się nie dział o. - Wampir ponownie uśmiechnął się. -Czasami, wieczorami wychodził em do niego i spotykaliśmy się w ogrodzie obok kaplicy. Zastawał em go często siedzącego w skupieniu na kamiennej ł awie w ogrodzie. Opowiadał em mu wtedy o problemach, które miał em z niewolnikami. O tym, jak nie dowierzał em nadzorcy, o kł opotach z pogodą, o pośrednikach... o wszystkich tych sprawach, które wypeł niał y moją egzystencję. Sł uchał mnie, od

- 4 - czasu do czasu robiąc jakąś uwagę, zawsze życzliwie odnosząc się do moich problemów, tak że gdy go opuszczał em, miał em wrażenie, że wszystkie je dla mnie rozwiązał . Nie sądzę, bym mógł mu czegokolwiek odmówić i przyrzekł em sobie, że do stanu kapł ańskiego będzie mógł wstąpić w stosownym czasie, nawet, jeśli rozł ąka z nim miał aby zł amać mi serce. Oczywiście, mylił em się wtedy. - Wampir przerwał nagle. Przez chwilę chł opak wpatrywał się tylko w niego aż, jakby obudzony z gł ębokiego snu, zaczął ukł adać zdanie, mozolnie, z trudem dobierając sł owa: - Aha... więc wcale nie chciał nim zostać? - zapytał wreszcie. Wampir przyglądał mu się dokł adnie, jakby starając się odgadnąć znaczenie tego zdania. Wreszcie odrzekł : - Miał em na myśli to, że to wł aśnie ja mylił em się co do swojego postępowania, miał em na myśli moje przyzwolenie na to wszystko. Spoglądał teraz w dal z wzrokiem utkwionym w widok za oknem. - Zaczął miewać wizje - dodał po chwili. - Prawdziwe wizje? - Pytanie zawisł o w powietrzu i przez chwilę pozostawał o bez odpowiedzi. - Nie sądzę - odpowiedział wreszcie. -Zdarzył o się to po raz pierwszy gdy miał piętnaście lat. Był wtedy bardzo przystojny. Miał najgł adszą skórę i największe niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widział em. Nie był chudy, tak jak ja teraz, ale te jego oczy! Był o tak, że gdy patrzył em w jego oczy, wydawał o mi się, że nie dostrzega mnie wcale. Jakbym stał samotnie na skraju świata... nad smaganym przez wiatr brzegiem oceanu. Nic poza ł agodnym hukiem fal. No, cóż - oczy wampira nadal utkwione był y w szybę -zaczął miewać wizje. Na początku dał mi to tylko mgliście do zrozumienia, i przestał przyjmować posił ki. Zamieszkał w kaplicy. O każdej porze dnia i nocy spotykał em go klęczącego na goł ym bruku przed oł tarzem. Sama kaplica był a zaniedbana, przestał dbać o świece, zmieniać obrusy na oł tarzu, czy nawet wymiatać liście z kaplicy. Którejś nocy poczuł em, że sprawa jest poważna. Stał em w różanej altanie przez dobrą godzinę, przypatrując się mu, gdy klęczał nieruchomo z rękoma rozciągniętymi jak do ukrzyżowania, których przez cał y ten czas nie opuścił . Wszyscy niewolnicy już dawno uważali go za pomylonego. -Wampir uniósł brwi w zdziwieniu. -Ja był em przekonany, że jest tylko nieco... nadgorliwy. Sądził em, że w swej mił ości do Boga zaszedł być może za daleko. Tego dnia opowiedział mi o swoich wizjach. Zarówno święty Dominik, jak i Bł ogosł awiona Maryja Dziewica przychodzili do niego, do kaplicy. Powiedzieli mu, że ma sprzedać cał ą naszą posiadł ość w Luizjanie, wszystko, co posiadamy, a pieniądze ze sprzedaży użyć na dzieł o boże we Francji. Mój brat miał zostać wielkim przywódcą religijnym i przywieść kraj do jego dawnej żarliwości, oddalić widmo szerzącego się ateizmu. Oczywiście on sam nie posiadał żadnych pieniędzy. Ja miał em sprzedać plantację i nasze domy w Nowym Orleanie, a pieniądze przekazać jemu. Znów nastąpił a cisza. Chł opak siedział bez ruchu, zaskoczony. - Taak... przepraszam - wyszeptał . - Co pan powiedział ? I sprzedał pan plantację? - Nie - odpowiedział wampir ze spokojną, nieruchomą twarzą, jaką miał od początku rozmowy. - Śmiał em się z niego. A on... jego to rozwścieczył o. Nalegał . Twierdził , że polecenie pochodzi od samej Maryi Dziewicy. Kimże więc jestem, aby je lekceważyć? Kimże, doprawdy? -Wampir ściszył nieco gł os, jak gdyby zastanawiając się nad tym raz jeszcze. -Kim? Im więcej próbował mnie przekonywać, tym bardziej go wyśmiewał em. To nonsens, mówił em mu, wytwór niedojrzał ej, a nawet chorobliwej wyobraźni. Oznajmił em mu, że kaplica, był a bł ędem. Chciał em ją zburzyć natychmiast. On miał pójść do szkoł y w Nowym Orleanie i wybić sobie z gł owy te niedorzeczne pomysł y. Nie pamiętam teraz wszystkiego, co mu powiedział em. Ale pamiętam atmosferę tej rozmowy. Za cał ą tą pogardliwą odprawą z mojej strony stał gniew i gł ębokie rozczarowanie. Był em zawiedziony. Nie wierzył em w ani jedno sł owo, które mi powiedział . - Ale to cał kowicie zrozumiał e - wtrącił szybko chł opak, gdy tylko wampir przerwał . Niepokój jego wyraźnie zelżał . -To jest, chciał em powiedzieć, czy ktokolwiek mógł by w to uwierzyć?

- 5 - - Naprawdę? - Wampir spojrzał na chł opaka. -Myślę, że to był egotyzm, zł ośliwy egotyzm z mojej strony. Pozwól, niech ci to wytł umaczę. Kochał em mojego brata, jak już ci mówił em, i czasami wierzył em nawet, że jest żyjącym świętym. Zachęcał em go do modlitw i medytacji i gotów był em stracić go dla siebie, gdyby zdecydował się na stan duchowny. Gdyby ktoś opowiadał mi o jakimś świętym z Arles czy z Lourdes, którzy mieli wizje, to uwierzył bym mu. Był em katolikiem. Wierzył em w świętych. Zapalał em cieniutkie świece przed ich marmurowymi posągami w kościoł ach. Znał em ich obrazy, symbole, ich imiona. Ale nie wierzył em, nie mogł em uwierzyć mojemu bratu. Nie potrafił em pogodzić się z tym, że ma wizje. Wł aściwie dlaczego? Ponieważ był moim bratem. Franciszek z Asyżu mógł mieć wizje, ale nie on. O, co to, to nie. Nie mój brat. Mój brat nie mógł być taki. To wł aśnie nazywam egotyzmem. Rozumiesz? Chł opak pomyślał chwilę. Kiwnął wreszcie gł ową i odpowiedział , że rozumie. - Być może jednak naprawdę miał wizje -dodał po chwili wampir. - A więc nie jest pan pewien... teraz... czy przypadkiem rzeczywiście...? - Nie, ale wiem na pewno, że on sam ani przez chwilę nie odczuwał żadnych wątpliwości czy wahań. Wiem teraz, i wiedział em wtedy, że tej nocy, kiedy wyszedł z mojego pokoju podniecony i rozżalony, nie wahał się ani przez moment. Parę minut później już nie żył . - W jaki sposób? - Po prostu wyszedł przez drzwi balkonowe na galerię, stał jeszcze przez chwilę u szczytu ceglanych schodów, a potem rzucił się do przodu. Nie żył już, kiedy zbiegł em w dół do pierwszego schodka. Skręcił kark. - Wampir potrząsnął gł ową w zamyśleniu, ale jego twarz był a nadal nieporuszona. - Czy widział pan, jak spadał ? - zapytał chł opak. -Czy stracił równowagę? - Nie, nie widział em, ale dwóch sł użących to widział o. Mówili, że spojrzał w górę, jakby wł aśnie tam coś dostrzegł . Potem jego ciał o poruszył o się do przodu, jak gdyby popchnięte wiatrem. Jeden z nich twierdził , że miał wł aśnie coś powiedzieć, zanim spadł . Ja też myślę, że chciał coś powiedzieć, ale był o to wł aśnie w momencie, w którym ja zwrócił em się do okna. Był em odwrócony do niego plecami, kiedy usł yszał em ł oskot spadającego ciał a. - Wampir zerknął na magnetofon. - Nie mogł em sobie tego wybaczyć. Czuł em się odpowiedzialny za jego śmierć. I wszyscy inni też tak myśleli. - Jak mogli? Powiedział pan przecież, że widzieli, jak spadał . - To nie był o oskarżenie wprost. Po prostu wiedzieli, że coś niedobrego zaszł o między nami, że mieliśmy jakąś sprzeczkę na chwilę przed jego upadkiem. Sł yszał a nas sł użba, moja matka też. I wł aśnie ona nie przestawał a mnie później wypytywać, co między nami zaszł o i dlaczego mój brat, który zawsze był taki spokojny i ł agodny, wtedy krzyczał . Później do pytań doł ączył a się siostra, a ja, oczywiście, odmawiał em odpowiedzi. Był em tak strasznie zszokowany i nieszczęśliwy, że nie miał em cierpliwości dla nikogo. Postanowił em jednak sobie, że nie dowiedzą się o jego „wizjach”. Nie chcieli zrozumieć, że w końcu stał się nie świętym, lecz jedynie fanatykiem. Moja siostra wolał a poł ożyć się do ł óżka, niż wytrzymać katusze pogrzebu, a matka rozpowiadał a wszystkim w parafii, że coś straszliwego wydarzył o się w moim pokoju, coś, czego ja nie chcę ujawnić. Na życzenie mojej wł asnej matki przesł uchiwał a mnie policja. W końcu zjawił się u mnie ksiądz i zażądał , bym wyjawił , co między nami zaszł o. Nikomu jednak nic nie powiedział em. „To był a tylko dyskusja” - mówił em. „Nie był o mnie na galerii, kiedy brat upadł ” -protestował em, a oni wszyscy patrzyli na mnie, jakbym to ja zabił . Siedział em u jego trumny wystawionej w holu naszego domu, przez dwa dni, rozmyślając o tym, że to ja go zabił em. Wpatrywał em się w jego twarz, aż pojawił y się na niej plamy, co przyprawiał o mnie o mdł ości. Miał strzaskaną potylicę i jego gł owa wyglądał a niesamowicie na poduszce. Zmuszał em się, by patrzeć na nią, by po prostu wpatrywać się w nią, gdyż nie mogł em wytrzymać bólu i zapachu rozkł adu. Cał y czas odczuwał em nieodparte pragnienie, żeby otworzyć mu oczy. Wszystko to był y szalone myśli, wariackie impulsy. Wyrzucał em sobie, że śmiał em się z niego, nie wierzył em mu, nie był em dla niego dobry -spadł ze schodów z mojego powodu. - To wydarzył o się naprawdę, tak? - wybąkał chł opak. -Opowiada mi pan coś, co... co jest prawdziwe.

- 6 - - Tak - odpowiedział wampir, patrząc na chł opaka, lecz nie był zaskoczony. -Chcę opowiadać dalej. Jego wzrok porzucił znowu chł opaka i powędrował dalej, za szybę. Wampir nie wykazywał większego zainteresowania mł odym czł owiekiem, który, ze swej strony, toczył w sobie jakąś wewnętrzną walkę. - Ale powiedział pan przecież, że nic pan nie wie o tych wizjach, że pan, wampir przecież... nie wie na pewno czy... - Chcę opowiedzieć wszystko po kolei - odrzekł wampir. -Tak jak to się wydarzył o. Nie, nadal nie wiem nic o tych wizjach. Do dzisiaj - przerwał . - Ależ proszę, niech pan mówi dalej. - No cóż, chciał em sprzedać plantacje. Nie chciał em już nigdy oglądać tego domu i kaplicy w ogrodzie. W końcu wynajął em je agencji, która zadbał a o nie. Uprawiał a ziemię i administrował a wszystkim, tak że nie musiał em już tam jeździć, i razem z matką i siostrą przeprowadził em się do jednego z naszych domów w Nowym Orleanie. Oczywiście, w ten sposób ani przez chwilę nie uciekł em od brata. O niczym innym nie mogł em wtedy myśleć, jak tylko o jego ciele gnijącym w ziemi. Został pochowany na cmentarzu St. Louis w Nowym Orleanie. Robił em wszystko, aby unikać przechodzenia obok jego bram, ale nadal bez przerwy myślał em tylko o nim. Pijany czy trzeźwy, ciągle miał em przed oczyma jego gnijące ciał o w trumnie. To był o nie do zniesienia. Bez przerwy wyobrażał em sobie, że stoi u szczytu schodów, a ja ujmuję go za ramię i przemawiam do niego ł agodnie, namawiam, by wrócił do pokoju, przekonuję go, że uwierzył em mu, że musi modlić się za mnie, za wiarę. W tym czasie niewolnicy z Pointe du Lac, tak nazywał a się bowiem moja plantacja, zaczęli opowiadać o duchu na galerii, a nadzorca nie potrafił utrzymać porządku na plantacji. Ludzie z towarzystwa zadawali mojej siostrze napastliwe pytania dotyczące incydentu, aż wpadł a w histerię. Po prostu sądził a, że tak wł aśnie powinna reagować, więc zachowywał a się histerycznie. Cał y czas pił em, a w domu przebywał em tak rzadko, jak był o to tylko możliwe. Żył em jak czł owiek, który chce umrzeć, ale nie ma dość odwagi, by skończyć z sobą. Przemierzał em samotnie ciemne uliczki. Spędzał em czas w kabaretach. Wycofał em się z dwóch pojedynków, lecz bardziej z apatii niż z tchórzostwa, gdyż tak naprawdę to pragnął em śmierci. I wtedy został em zaatakowany przez wampira. Mógł to być ktokolwiek - przecież wł óczył em się samotnie wśród marynarzy, zł odziei, maniaków i kogo tam jeszcze. Ale wybrał mnie. Chwycił mnie zaledwie parę kroków od drzwi mojego domu i zostawił tam na pewną śmierć, ja tak przynajmniej myślał em. - Chce pan powiedzieć... że wyssał panu krew? - zapytał chł opak. - Tak. - Wampir zaśmiał się. - Wyssał mi krew. Tak to się wł aśnie robi. - Ale żył pan jeszcze - dodał mł ody czł owiek. - Powiedział pan, że zostawił pana umierającego. - No cóż, wyssał moją krew prawie cał kowicie, do granicy śmierci. Poł ożono mnie do ł óżka, jak tylko mnie znaleziono odurzonego. Tak naprawdę nie wiedział em wł aściwie, co się ze mną stał o. Myślał em chyba, że to alkohol spowodował zapaść. Oczekiwał em śmierci i nie wykazał em żadnego zainteresowania jedzeniem i piciem, czy rozmową z lekarzem. Moja matka posł ał a nawet już po księdza. Miał em wtedy wysoką gorączkę i opowiedział em mu wszystko o wizjach brata i o sobie. Pamiętam, że przywarł em do jego ramienia, stale na nowo zmuszając go do przysięgi, że nikomu tego nie powtórzy. - Wiem, że go nie zabił em - powiedział em w końcu -tylko że nie potrafię teraz żyć, gdy on jest martwy. Nie po tym, jak go potraktował em - dodał em. - To śmieszne - odpowiedział mi. -Oczywiście, że musisz żyć. Nie ma w tobie nic zł ego poza nadmiernym folgowaniem sobie. Twoja matka potrzebuje ciebie, nie wspominając o siostrze. A co do twojego brata, to był nawiedzony przez diabł a. Był em tak oszoł omiony tym, co powiedział , że nie potrafił em nawet zaprotestować. - To diabeł był twórcą tych wizji - tł umaczył dalej kapł an. Diabeł był wtedy w natarciu. Cał a Francja był a pod jego wpł ywem, a rewolucja był a jego największym sukcesem. Nic nie uchronił oby brata, poza egzorcyzmami i modlitwą. Należał o przywiązać go, gdy diabeł szalał w jego ciele, i wyrzucić go stamtąd. Diabeł zrzucił go ze schodów, to zupeł nie oczywiste - oznajmił . - To nie z bratem rozmawiał eś w pokoju - kontynuował -rozmawiał eś z diabł em. To wszystko zawł adnęł o mną cał kowicie. Przedtem wierzył em, że został em doprowadzony do ostateczności, ale to nie

- 7 - był a prawda. Ksiądz opowiadał dalej o diable, o kulcie voodoo pośród niewolników i o przypadkach zawł adnięcia ciał em czł owieka przez diabł a w innych stronach świata. Oszalał em. Zdemolował em cał y pokój, usił ując dogonić i zabić księdza. - Ale ta sił a, którą pan posiada... przecież wampir...? - zapytał chł opak. - Zupeł nie oszalał em - wyjaśnił wampir. -Zdobył em się na rzeczy, których nigdy nie popeł nił bym, będąc w peł ni zdrowy. Teraz widzę to zdarzenie jakby przez mgł ę, jest dla mnie zupeł nie nierealne i wywoł uje zmieszanie, ale dobrze pamiętam, że gdy już go dopadł em i tarmosząc się z nim, wyciągnął em przez tylne drzwi z domu na podwórko, popchnął em na ceglaną ścianę wolno stojącej kuchni. Tam tł ukł em jego gł ową o ścianę, niemal go zabijając. Kiedy wreszcie przestał em, prawie na granicy śmiertelnego wyczerpania, upuszczono ze mnie jeszcze krew. Gł upcy. Ale chciał em coś powiedzieć. To wł aśnie wtedy pojął em swój wł asny egotyzm. Być może ujrzał em go jak w odbiciu, w tym księdzu. Jego pogardliwy stosunek do mojego brata odzwierciedlał także i mój stosunek do niego. Jego natychmiastowy, mał ostkowy i pł ytki sąd, to wyrokowanie w sprawach diabł a, odmowa zastanowienia się chociaż nad prawdopodobieństwem świętości tak blisko nas. - Ależ on wierzył , że ciał o brata opanowane był o przez diabł a! - Tak - natychmiast dorzucił wampir. -Ludzie, którzy przestają wierzyć w Boga lub boskość, nadal jednak wierzą w diabł a. Nie wiem zresztą dlaczego. Nie, naprawdę nie wiem dlaczego. Zł o jest zawsze możliwe. A boskość jest odwiecznie trudna do pojęcia. Musisz jednak zrozumieć, że mówić o nawiedzeniu ciał a, to mówić po prostu, że ktoś zwariował . Czuł em, że tak wł aśnie był o w przypadku księdza. Jestem pewien, że dostrzegł tylko szaleństwo. Nazwał je opanowaniem przez szatana. Nie trzeba widzieć szatana podczas egzorcyzmów. Ale stać w obliczu świętości, przed obliczem świętego... uwierzyć, że ów święty ma prawdziwe wizje. Nie. W tym przejawia się nasz egotyzm, nasza odmowa uwierzenia, że coś takiego może się wśród nas zdarzyć. - Nigdy nie myślał em o tym w taki sposób - powiedział chł opak. -Ale co wł aściwie stał o się dalej? Powiedział pan, że upuszczono panu krew, a to musiał oby chyba doprowadzić do pewnej śmierci. Wampir zaśmiał się. - Tak, z pewnością, tak by się to skończył o, gdyby wampir nie przyszedł do mnie tej samej nocy. Wrócił , aby spotkać się ze mną. Rozumiesz, on chciał mojej plantacji, chciał Pointe du Lac. Był o już bardzo późno. Siostra czuwająca przy mnie dawno już zasnęł a. Pamiętam, jakby to był o wczoraj. Wszedł od podwórka, przez drzwi balkonowe. Bezgł ośnie. Wysoki, o biał ej cerze, gęstych, jasnych wł osach i pł ynnych prawie kocich ruchach. Delikatnie nasunął śpiącej siostrze szal na oczy i przykrócił knot lampy. Drzemał a w fotelu. Na stole stał o naczynie z wodą i ręcznik, którym obmywał a mi czoł o. Nie poruszył a się pod tym szalem aż do rana. Ale wtedy ja był em już kimś innym. - Co to był a za przemiana? Wampir westchnął . Odchylił się do tył u na krześle i spoglądał na ściany. - Na początku myślał em, że to jeszcze jeden doktor lub ktoś inny wezwany przez rodzinę, by porozmawiał ze mną. Ale to podejrzenie rozwiał o się natychmiast. Podszedł blisko ł óżka i pochylił się nade mną. Jego twarz pojawił a się w świetle lampy i zobaczył em wtedy, że nie był wcale zwyczajnym czł owiekiem. Jego szare oczy żarzył y się, a dł ugie biał e dł onie nie był y z pewnością dł ońmi czł owieka śmiertelnego. Myślę, że zrozumiał em wszystko w tej jednej chwili, a to, co mi potem oznajmił , był o wtórne. W tym momencie, kiedy go ujrzał em, kiedy poczuł em jego nadzwyczajną aurę, wiedział em już, że nie jest osobą taką jak wszyscy inni. Ja sam przestał em się w ogóle liczyć. Moje ego, które nie potrafił o zaakceptować obecności osoby nadludzkiej, nadzwyczajnej, został o zupeł nie zdruzgotane. Wszystkie moje myśli, nawet moja wina i pragnienie śmierci, wydawał y się cał kowicie nieistotne. Zapomniał em o sobie, o swoim bycie! Wampir dotknął zaciśniętą pięścią klap swej marynarki. - Zapomniał em cał kowicie o sobie. I w tej samej chwili zdał em sobie sprawę ze znaczenia tej okazji. Od tej pory odczuwał em już tylko wzrastające zdziwienie. Gdy przemówił do mnie i powiedział kim mógł bym zostać, czym jest jego życie i co go jeszcze czeka, wszystko, co wcześniej przeżył em przestał o się w ogóle liczyć. Postrzegał em wtedy swoje życie tak, jakbym stanął z boku, przyglądając mu się z zewnątrz. Dostrzegł em cał ą moją dotychczasową próżność, egoizm, konformizm, powierzchowną wiarę w Boga i zastępy świętych, których imiona wypeł niał y mój modlitewnik, a z których żaden nie wywarł

- 8 - najmniejszego wpł ywu na moją ograniczoną, materialistyczną i samolubną egzystencję. Dostrzegł em moich prawdziwych bogów... bogów większości z ludzi - jedzenie i picie, bezpieczeństwo w konformizmie. Popiół . Twarz chł opaka był a napięta. Widać w niej był o niepokój pomieszany z zaciekawieniem. - A więc zdecydował się pan zostać wampirem? -spytał . Przez chwilę wampir nie odpowiadał . - Zdecydował ... Wydaje mi się, że nie jest to najodpowiedniejsze sł owo. Choć nie można powiedzieć, że był o to nieuniknione od momentu, w którym on wkroczył do pokoju. Nie, rzeczywiście, to nie był o wcale nieuniknione. Jednak nie mogę powiedzieć, bym sam zdecydował . Powiedzmy, że kiedy on skończył mówić, żadna inna decyzja nie wchodził a w rachubę, więc wybrał em wł aśnie ją, nie oglądając się do tył u. Poza jedną rzeczą. - Poza czym? - Moim ostatnim wschodem sł ońca - odpowiedział wampir. -Następnego ranka, po tej nocy, nie był em jeszcze wampirem, więc mogł em zobaczyć po raz ostatni wschód sł ońca. Pamiętam to dobrze. Nie mógł bym powiedzieć, bym pamiętał którykolwiek z poprzednich. Pamiętam, że światł o najpierw pojawił o się u góry drzwi balkonowych wzmagającą się jasnością zza koronkowych zasł on. Później blask, który dostrzegał em między liśćmi drzew, stawał się jaśniejszy i jaśniejszy. W końcu światł o sł oneczne przedarł o się przez okna, rzucając cień koronek na podł ogę i na skąpaną w blasku sł ońca postać mojej śpiącej siostry. Ciepł o ogrzał o ją i obudził o. Odrzucił a szal, nie budząc się, lecz wtedy sł ońce zaczęł o świecić jej prosto w oczy. Zacisnęł a powieki. Światł o tańczył o po stole, gdzie zł ożył a swą gł owę wtuloną w ramiona, po wodzie w stojącym na stole naczyniu. Czuł em je na rękach, zł ożonych na koł drze, a wreszcie i na twarzy. Leżał em w ł óżku, myśląc o tym wszystkim, co usł yszał em od niego. To wł aśnie wtedy powiedział em do widzenia sł ońcu i zdecydował em się zostać wampirem. To był mój... ostatni wschód sł ońca. Wampir spoglądał znów za okno. A gdy przestał mówić, cisza, jaka zapadł a w pokoju, był a tak przejmująca, że chł opakowi zdawał o się, iż niemal ją sł yszy. Dopiero po chwili dotarł y do niego odgł osy dochodzące z ulicy. Duża przejeżdżająca ciężarówka wprawił a kabel lampy w drżenie. Po chwili odgł osy uciszył y się. - Czy tęskni pan za nimi ? - zapytał cicho po chwili. - Tak naprawdę, to nie - padł a krótka odpowiedź. -Jest tyle innych rzeczy. Ale gdzie to byliśmy? Chcesz wiedzieć, jak to się stał o, że stał em się wampirem? - Tak - odpowiedział chł opak. -Jak się wł aściwie dokonał a ta przemiana? - Nie sądzę, bym potrafił ci to dobrze opowiedzieć. Mogę tylko ująć to w sł owa, które opiszą, nawet dokł adnie, ale będzie to zupeł nie coś innego. To tak, jak opowiadać komuś o pierwszych doświadczeniach z dziewczynami, komuś, kto sam jeszcze nic nie wie o seksie i tego jeszcze nie przeżył . Mł ody czł owiek zdawał się już gotować do zadania następnego pytania, ale zanim otworzył usta, wampir kontynuował : - Jak ci już mówił em, ten wampir, Lestat, chciał dostać moją plantację. Cał kiem przyziemne życzenie, nie powiem. W zamian za ofiarowanie mi nieśmiertelnego życia, które będzie trwał o aż do końca świata. Nie był on jednak szczególnie wnikliwy. Można powiedzieć, że tę niewielką liczbę wampirów, jaka znajdował a się na świecie, traktował jak jakiś ekskluzywny klub dla wybranych. Zresztą, on sam miał cał kiem ludzkie problemy - ślepego ojca, który w dodatku nie zdawał sobie sprawy, że jego syn jest wampirem i pod żadnym pozorem nie mógł się dowiedzieć. Życie w Nowym Orleanie stał o się dla niego zbyt trudne, zważywszy jego potrzeby i konieczność stał ej opieki nad ojcem. Postanowił więc objąć w posiadanie Pointe du Lac. Następnego wieczoru natychmiast wprowadził się na plantację, ukrył ślepego ojca w gł ównym pokoju, a ja poczynił em niezbędne przygotowania do przemiany. Nie był o to takie proste. Musiał em przeprowadzić parę rzeczy, z których pierwszą miał a być śmierć mojego dotychczasowego zarządcy. Lestat rozprawił się z nim podczas snu. Ja miał em się temu przyglądać i zaaprobować; to jest być świadkiem odebrania życia czł owiekowi jako dowód mojego zaangażowania w sprawę i zgody na udział w niej. To wł aśnie, bez wątpienia, okazał o się dla mnie najtrudniejsze. Mówił em ci już, że nie obawiał em się swojej śmierci, jedynie odczuwał em mdł ości na myśl o odebraniu sobie życia. Miał em jednak olbrzymi szacunek dla życia innych. Musiał em przyglądać się ze spokojem, jak nadzorca obudził się nagle i próbował odepchnąć Lestata obiema rękami od siebie,

- 9 - a gdy okazał o się to niemożliwe, leżał pod nim w żelaznym uścisku. Jego opór sł abł coraz bardziej. W końcu zwisł bezwł adny, wysączony z krwi. Patrzył em, jak umierał . Nie umarł od razu. Z górą godzinę staliśmy w jego mał ym pokoiku, przyglądając się, jak powoli tracił przytomność. Wreszcie umarł . Jak wspomniał em był a to pierwsza część mojej przemiany w wampira. W przeciwnym wypadku Lestat nigdy nie zdecydował by się na pozostanie tutaj. Potem musieliśmy pozbyć się ciał a. Będąc w gorączce i jeszcze osł abiony, zbyt mał o miał em sił , by zajmować się martwym ciał em zarządcy. Zbierał o mi się na wymioty, Lestat śmiał się ze mnie, dodając, że jak tylko stanę się wampirem, będę się czuł zupeł nie inaczej i sam będę się śmiał z takiego zachowania. Mylił się jednak. Śmierć nigdy nie wywoł ywał a u mnie rozbawienia, bez względu na to, jak często bywał em jej przyczyną. Ale pozwól, że wszystko opowiem po kolei. Musieliśmy pojechać drogą w górę rzeki, aż dotarliśmy na otwarte pola. Dopiero tu mogliśmy zostawić ciał o. Porwaliśmy jego ubranie, zabraliśmy pieniądze, a przy okazji, co świetnie pasował o do naszego planu, poczuliśmy od niego wyraźny zapach alkoholu. Znał em jego żonę, która mieszkał a w Nowym Orleanie. Domyślał em się, w jakim będzie stanie i jak będzie cierpieć, gdy ciał o zostanie odnalezione. Ale bardziej od współ czucia, zawł adnął mną ból, że nigdy nie dowie się, co się wł aściwie stał o z jej mężem. Że to wcale nie bandyci znaleźli go pijanego na drodze. Kiedy masakrowaliśmy ciał o był em coraz bardziej podniecony. Oczywiście, musisz zdawać sobie sprawę, że cał y czas ten wampir, Lestat, nie zachowywał się jak istota ludzka. Nie był o w nim więcej cech ludzkich jak, nie przymierzając, w postaci biblijnego anioł a. To zauroczenie jego osobą był o nieco wymuszone. Dostrzegał em już wtedy dwuznaczność mojej przemiany w wampira. Z jednej strony, był em po prostu zauroczony. Lestat cał kowicie mną zawł adnął . Z drugiej strony jednak, pragnienie samozniszczenia pozostawał o. Nadal chciał em być cał kowicie potępiony i to wł aśnie dlatego Lestat przystąpił do mnie, przy pierwszej i drugiej okazji. Tym razem jednak nie niszczył em siebie, lecz życie innych, zarządcy, jego żony i jego rodziny. Poczuł em wewnętrzny sprzeciw. Być może był jeszcze wtedy czas na wycofanie się, na ucieczkę od woli Lestata, gdyby nie to, że wyczuł niezawodnym instynktem, co dzieje się w moim umyśle. Absolutnie niezawodnym instynktem... Wampir zadumał się. - Wiedz, że wampiry obdarzone są niezwykle silnym instynktem wyczuwania i odgadywania nawet najdrobniejszych zmian w ludzkiej twarzy. Lestat miał w sobie to ponadnaturalne wyczucie. Wepchnął mnie szybko do powozu i zaciął konie batem. „Chcę umrzeć - zaczął em beł kotać -to ponad moje sił y. Chcę umrzeć. Możesz mnie zabić. Pozwól mi umrzeć. Nie chciał em patrzeć na niego, aby na powrót nie znaleźć się pod jego urokiem, nie być oczarowanym jego nadzwyczajną pięknością. On tymczasem wymawiał ł agodnie moje imię, śmiejąc się przy tym. Jak powiedział em, był zdecydowany przejąć moją plantację. - Czy pewne był o, że nie zostawił by pana w spokoju ? - zapytał chł opak. - Nie wiem. Znając go tak, jak znam go teraz, powiedział bym, że raczej zabił by mnie, niż pozwolił odejść. Ale, rozumiesz, tego wł aśnie pragnął em, więc to nie miał o znaczenia. Gdy tylko dojechaliśmy do domu, zeskoczył em z powozu i podszedł em, żyjący trup, do ceglanych schodów, o które roztrzaskał gł owę mój brat. Dom był nie zamieszkany od paru miesięcy, zarządca miał swoją wł asną chatkę. Skwar i wilgoć panujące w Luizjanie sprawił y, że schody zaczęł y się już rozsypywać. W szczelinach między cegł ami pojawił a się trawa, a nawet, gdzieniegdzie, mał e sł oneczniki. Pamiętam, że gdy usiadł em na najniższym stopniu, poczuł em chł ód wilgotnych cegieł . Oparł em o nie gł owę i dotknął em dł ońmi woskowych ł odyg sł oneczników. Szarpnął em pęk i z ł atwością wyrwał em z miękkiej ziemi. „Chcę umrzeć. Zabij mnie” -odezwał em się do wampira. „Teraz jestem winny morderstwa. Nie mogę z tym żyć”. Uśmiechnął się szyderczo z niecierpliwością czł owieka, który sł ucha oczywistych kł amstw. I wtedy w mgnieniu oka doskoczył do mnie i wpił się we mnie tak, jak to zrobił poprzednio z zarządcą. Z wściekł ością próbował em go od siebie odepchnąć. Kopnął em go z cał ej sił y i w tym momencie poczuł em, jak jego zęby wbijają się w moje gardł o, aż żył y nabrzmiał y mu na skroniach. Jednym skokiem, o wiele za szybkim, abym mógł to zauważyć, znalazł się nagle na podejściu schodów. Stanął tam, spoglądając pogardliwie na umie. „Myślał em, że chcesz umrzeć, Louis” - szydził . Chł opak wydał z siebie cichy okrzyk, gdy wampir wypowiedział swoje imię.

- 10 - - Tak, tak wł aśnie mam na imię. Po chwili kontynuował dalej: - Leżał em bezbronny na ziemi, będąc świadkiem wł asnego tchórzostwa i bezmyślności. Tak bezpośrednio skonfrontowany z nimi. Być może, gdybym miał więcej czasu zdążył bym zebrać się na odwagę i odebrać sobie życie, a nie skomleć i bł agać, by ktoś inny zrobił to za mnie. Ujrzał em siebie w codziennych cierpieniach, mającego nadzieję, że śmierć odnajdzie mnie nieoczekiwanie, przynosząc chwilę wiekuistego odpuszczenia. Zobaczył em także, niby w wizji, jak stoję u góry schodów, dokł adnie tam, gdzie stał mój brat, a potem spadam z ł oskotem. Nie był o jednak wtedy czasu na odwagę, czy może powinienem raczej powiedzieć, że nie był o w planie Lestata miejsca na nic innego, niż on sam przewidział . - Posł uchaj dobrze, co ci powiem, Louis - odezwał się do mnie i poł ożył się obok mnie na schodach, gestem tak wdzięcznym i peł nym uroku, że zdał mi się niemal kochankiem. Wzdrygnął em się, ale on objął mnie swoim ramieniem i przysunął do siebie. Nigdy wcześniej nie był em tak blisko niego, i teraz, w ciemnym świetle, widział em wspaniał y blask jego oczu i niezwykł ą jasność skóry. Gdy tylko poruszył em się, poł ożył dł oń na moich ustach i powiedział : - Nie ruszaj się. Teraz będę pił twą krew, lecz nie pozwolę ci umrzeć. Chcę, abyś był spokojny, tak spokojny, abyś mógł usł yszeć, jak twoja krew przepł ywa do moich żył . Tylko wysił kiem woli i świadomością chwili możesz utrzymać się przy życiu. Chciał em jeszcze walczyć, ale przycisnął mnie tak silnie, że cał kowicie panował nad moim wyprężonym jak struna ciał em. Gdy tylko zaniechał em oporu, zatopił zęby w mojej szyi. Oczy chł opaka rozszerzył y się. W trakcie opowieści odsuwał się coraz bardziej i bardziej. Twarz mu stężał a, przymrużył oczy, jak gdyby przygotowywał się do odparcia ciosu. - Czy przydarzył o ci się kiedykolwiek utracić dużą ilość krwi? - zapytał wampir. -Czy znasz to uczucie? Usta chł opca uł ożył y się do wyrazu „nie”, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Przeł knął ślinę, - Nie! - Świece palił y się u góry w holu, tam gdzie wcześniej planowaliśmy śmierć zarządcy. Na galerii koł ysał a się na wietrze lampa naftowa. Światł o świec i lampy zlewał o się i migotliwy blask wypeł nił klatkę schodową. - Sł uchaj, miej oczy otwarte -wyszeptał Lestat. Czuł em jego oddech na szyi. Pamiętam, że gdy mówił , wszystkie wł osy na moim ciele zelektryzował y się, a cał e ciał o drżał o. Przypominał o to dreszcz namiętności... Wampir zadumał się. Zgięte palce prawej ręki podł ożył pod brodę. Miał o się wrażenie, że wyciągniętym palcem dł oni gł adzi się delikatnie po podbródku. - No cóż, rezultat tego był taki, że w przeciągu kilku minut, był em tak osł abiony, że prawie nie mogł em się ruszyć. Ogarnięty paniką zdał em sobie sprawę z tego, że nawet gdybym bardzo chciał , nie jestem w stanie nic zrobić. Lestat oczywiście nadal przytrzymywał mnie, a jego ramię ważył o chyba tonę. Poczuł em, że wyszarpnął zęby z mojej szyi tak gwał townie, że dwie zostawione przez ugryzienie rany wydawał y się ogromne i był y bolesne. Teraz pochylił się nad moją bezwł adną gł ową, i zdjąwszy ze mnie swą prawą rękę, ugryzł wł asny nadgarstek. Krew trysnęł a na koszulę i marynarkę. Przyglądał się temu z przymrużonymi, bł yszczącymi oczyma. Wydawał o mi się, że stał tak cał ą wieczność i patrzył , a odblaski światł a migocące za jego gł ową był y jak tł o zjawy. Myślę, że już wtedy zrozumiał em, co zamierza zrobić i czekał em, zdawał oby się jakby latami cał ymi, cał kowicie zdany na jego ł askę, na to, co ma nastąpić. Przycisnął swój krwawiący nadgarstek do moich ust i powiedział stanowczo z lekkim zniecierpliwieniem: - Louis, pij! Zaczął em pić jego krew. „Tylko powoli, Louis, teraz szybciej” -szeptał do mnie wiele razy. Pił em, wysysając jego krew z rany w nadgarstku. Po raz pierwszy od czasów niemowlęctwa doświadczając tej szczególnej przyjemności ssania pokarmu, cał ym ciał em, skupiając się na tym jedynym źródle życia. I wtedy wydarzył o się coś szczególnego. Wampir oparł się na krześle, jego brwi uniosł y się lekko. - Jak trudno opisać rzeczy, których tak naprawdę nie da się opisać -powiedział po chwili cicho, ledwie szeptem.

- 11 - Chł opak siedział bez ruchu jak przykuty do krzesł a. - Gdy pił em jego krew, poza światł em, nie widział em nic. A potem następną rzeczą, jaką odczuł em, był ... dźwięk. Gł uchy huk na początku, a następnie ł omotanie, dudnienie, jak w wielki bęben, narastające, jak gdyby jakiś nadludzki olbrzym przedzierał się powoli przez ciemny i tajemniczy las. Tuż po chwili usł yszał em identyczny, drugi taki odgł os, jakby za pierwszym olbrzymem, w pewnej odległ ości pojawił się drugi, a każdy z nich w rytmie swojego wł asnego dudnienia. Hał as narastał , zbliżał się coraz bardziej, aż wydawał o się, że wypeł nia już nie tylko mój zmysł sł uchu, ale i wszystkie pozostał e. Zdawał się tętnić i pulsować w wargach i palcach, w skroniach i żył ach. Przede wszystkim w żył ach. Najpierw jeden odgł os dudnienia, potem ten drugi. Aż wreszcie Lestat wyszarpnął rękę, odrywając ją od moich ust. Otworzył em oczy i odzyskał em świadomość. Ponownie sięgnął em po jego rękę, chwycił em ją i sił ą przywarł em do ust. Zdał em sobie sprawę, że odgł osy tego bębna był y biciem mego serca, i jego serca, nas obu. - Wampir westchnął . -Czy ty to rozumiesz? Chł opiec zaczął coś mówić i potrząsnął gł ową. - Nie.., to jest tak - powiedział . -To jest... to jest... - Oczywiście - odrzekł wampir, odwracając wzrok. - Chwileczkę, chwileczkę - powiedział chł opak -taśma już się prawie kończy, muszę ją odwrócić. Wampir spokojnie przyglądał się, jak chł opak zmieniał taśmę i ponownie wł ączył magnetofon. - I co stał o się potem? - Usł yszał po chwili. Twarz chł opaka był a spocona, więc wytarł ją chusteczką. - Zmienił się mój sposób widzenia - podjął na nowo wampir. -Widział em rzeczy wokół siebie tak, jak widzą to wampiry. - Jego gł os był z lekka obojętny, wydawał o się, jakby myśli wampira przez moment odbiegł y gdzieś dalej. Zaraz jednak poprawił się na krześle i kontynuował : - Lestat stał ponownie przy schodach i dostrzegał em teraz to, czego poprzednio nie widział em. Przedtem jego skóra wydawał a mi się biał a, tak uderzająco biał a, że w nocy prawie świecił a. Teraz widział em go, jakby był kimś takim samym jak ja. Jego twarz promieniał a, ale nie był a wcale świecąca. Zobaczył em wtedy także, że nie tylko Lestat zmienił się, lecz i wszystko, co mnie wokół otaczał o. To był o tak, jakbym dopiero teraz po raz pierwszy zaczął widzieć kolory i prawdziwe kształ ty rzeczy. Widok guzików na czarnym surducie Lestata tak przykuł moją uwagę, że wpatrywał em się w nie przez dł uższą chwilę, aż on zaczął się śmiać ze mnie. A i śmiech ten sł yszał em teraz tak, jak nigdy wcześniej. Nadal też sł yszał em jego serce niczym uderzenia w bęben. Miał em zamęt w gł owie, bo każdy nowy dźwięk nakł adał się na poprzedni, tworząc mieszaninę odgł osów, aż do chwili gdy nauczył em się je oddzielać, a wtedy, choć nakł adał y się na siebie, każdy z nich cichy ale wyraźny, narastający lecz nie ciągł y, jak salwy śmiechu - wampir uśmiechnął się z rozkoszą -jak huk dzwonów. - Przestań patrzeć na moje guziki - odezwał się Lestat. -Wstań i idź popatrzeć na drzewa. Wybierz się na spacer i pozbądź się resztek zbytecznego czł owieczeństwa w swoim ciele. Tylko nie zakochaj się przypadkiem do szaleństwa w tej nocy, żebyś mógł odnaleźć drogę powrotną do domu! To rzeczywiście był a mądra rada. Kiedy bowiem ujrzał em światł o księżyca na bruku przed domem, wpadł em w takie oczarowanie, że musiał em spędzić tam chyba z godzinę. Minął em bez większego zainteresowania kaplicę w ogrodzie, i stojąc pomiędzy zagajnikami baweł ny i dębami, wsł uchiwał em się w noc, jak gdyby był to chór szepczących kobiet, przywoł ujących mnie do swych piersi. Co do mojego ciał a, nie był o jeszcze cał kowicie przemienione i jak tylko zaczął em jako tako odróżniać dźwięki i obrazy, poczuł em fizyczny ból. Opuszczał y mnie wszystkie moje czł owiecze fluidy, wypychane przez nową postać. Umierał em jako czł owiek, a przecież był em najzupeł niej żyw jako wampir. Wraz z budzącymi się zmysł ami, musiał em nadzorować śmierć mojego ludzkiego ciał a, choć nie bez pewnego niepokoju, a wkrótce nawet strachu. Wbiegł em z powrotem na schody i wpadł em do górnego holu, gdzie zastał em Lestata przeglądającego moje papiery dotyczące plantacji, porównującego wydatki i zyski za ostatni rok. - Jesteś bogatym czł owiekiem - odezwał się do mnie, gdy wszedł em.

- 12 - - Coś niedobrego dzieje się ze mną! -krzyknął em. - Po prostu umierasz, to wszystko. Nie bądź gł upcem. Czy nie masz tutaj jakichś dobrych lamp? Tyle pieniędzy i nie możesz sobie nawet pozwolić na porządne olejowe lampy w pokojach. Ta lampa wisząca na zewnątrz, przynieś mi ją. - Umieram! - krzyknął em. -Umieram! - Każdemu się to przytrafia - stwierdził , odmawiając przyjścia mi z pomocą. Nawet teraz, gdy na to patrzę, pogardzam nim. Nie dlatego, że bał em się, ale dlatego, że mógł powiedzieć mi o tych wszystkich zmianach, jakie przechodził em z większym szacunkiem. Mógł mnie uspokoić i powiedzieć, że mogę przyglądać się swojej wł asnej śmierci z taką samą fascynacją, z jaką przyglądał em się i czuł em tamtą noc. Nie zrobił tego jednak. Lestat zawsze bardzo różnił się ode mnie. Zupeł nie nie byliśmy do siebie podobni, wampir nie powiedział tego tonem przechwał ki. Powiedział to tak, jakby naprawdę chciał , by był o wł aśnie odwrotnie. - Moris - westchnął . -Umierał em zatem szybko, co oznaczał o, że równie szybko zmniejszał a się moja zdolność odczuwania bólu. Teraz żał uję, że nie zwrócił em na to większej uwagi. Lestat tymczasem odstawiał idiotę. - O do diabł a! - zaczął krzyczeć. -Że też nie przygotował em nic dla ciebie! Co za gł upiec ze mnie! - No wł aśnie - miał em ochotę powiedzieć, ale nie zrobił em tego. - Czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? - podjął Lestat. -Będziesz musiał poł ożyć się ze mną tego ranka. Nie przygotował em dla ciebie osobnej trumny. Wampir zaśmiał się. - Trumna wywoł ał a u mnie taką panikę, że jak sądzę, wypeł nił a cał ą zdolność ludzkich odruchów, jakie mi pozostał y. Potem doszł o do mnie i to, że będę musiał dzielić ją z Lestatem. On tymczasem był już w sypialni ojca, życząc mu dobrej nocy, mówiąc, że przyjdzie do niego nad ranem. - Ale dokąd ty idziesz, dlaczego musisz żyć w taki sposób - utyskiwał starzec, aż Lestat stracił cierpliwość. Przedtem jeszcze był dla niego bardzo ł askawy, niemal nadskakujący, teraz jednak zaczął zachowywać się despotycznie. - Czyż nie opiekuję się tobą? Czy nie zapewnił em tobie lepszego dachu nad gł ową niż ty kiedykolwiek mnie? Jeśli chcę spać cał y dzień, a pić cał ą noc, tobie nic do tego, do diabł a. Staruszek począł jęczeć i pochlipywać. Jedynie moim szczególnym stanem i nadzwyczajnym wyczerpaniem mogę wytł umaczyć, że nie ujął em się za nim. Przyglądał em się tej scenie przez otwarte drzwi, zauroczony kolorami koł dry na ł óżku starca i gamą kolorów występujących na jego twarzy. Jego niebieskie żył y pulsował y na tle różowego i szarego ciał a. Nawet żół ć jego starych zębów robił a na mnie wrażenie, i stał em zahipnotyzowany drżeniem jego warg. - Co za syn, co za syn - mamrotał , nie podejrzewając nawet, jak bardzo miał rację. -No, dobrze, idź zatem. Wiem, że masz gdzieś jakąś kobietę i odwiedzasz ją, jak tylko jej mąż wychodzi. Podaj mi mój różaniec. Co się stał o z moim różańcem? Lestat powiedział coś bluźnierczego i podał mu różaniec... - Ale... - wtrącił chł opak. - Taak? - zapytał wampir. -Wydaje mi się, że nie pozwolił em ci na zadawanie pytań. - Chciał em tylko zapytać... przecież w różańcu jest krzyż? - Ach, te pogł oski o krzyżach - zaśmiał się wampir. -Masz na myśli nasz strach przed krzyżem? - Strach przed patrzeniem na niego - dodał chł opak. - Nonsens przyjacielu, czysty nonsens. Mogę patrzeć na wszystko, na co tylko mam ochotę, i nawet szczególnie lubię patrzeć na krucyfiks. - A co z tymi pogł oskami o dziurkach od klucza, że wampiry potrafią... stać się parą i przechodzić przez nie. - Chciał bym, aby tak był o - zaśmiał się wampir. -Jakby to był o wspaniale przechodzić przez nie i wyczuwać ich charakterystyczny kształ t, muskający nasze ciał a. Nie - pokręcił gł ową -to jest absolutna, jak wy to dzisiaj nazywacie... bzdura. Chł opak zaśmiał się wbrew sobie, zaraz jednak spoważniał .

- 13 - - Nie możesz być taki nieśmiał y w rozmowie ze mną - zauważył wampir. -Co znowu tym razem? - Ta historia o koł kach wbijanych w serce - wykrztusił chł opak, rumieniąc się na twarzy. - To samo - odpowiedział wampir. -Bzdura. Wyraźnie wymówił obie sylaby wyrazu, tak że mł ody czł owiek uśmiechnął się pod nosem. - Żadnej sił y magicznej, jakiejkolwiek. Ale dlaczego nie palisz? Widzę, że masz papierosy w kieszeni koszuli. - O, dziękuję - odpowiedział , jakby sugestia ta był a czymś niezwykle wspaniał omyślnym. Jednak gdy tylko przytknął papierosa do ust, jego dł onie zaczęł y się tak trząść, że rozdarł delikatny kartonik z zapał kami. - Pozwolisz ? - Wampir odebrał mu pudeł ko i zręcznie podsunął zapaloną zapał kę. Chł opak zaciągnął się z oczyma wlepionymi w palce wampira. Ten usiadł z powrotem na miejsce, lekko szeleszcząc ubraniem. -Popielniczka jest na umywalce - dodał , a chł opak ruszył nerwowo w jej stronę. Przez moment przyglądał się zmiętym niedopał kom w popielniczce, a zobaczywszy niewielki kosz na śmieci pod umywalką, opróżnił ją i szybko poł ożył na stole. Po chwili odł ożył papierosa, na którym widać był o wyraźne wilgotne plamy od palców. - Czy to pana pokój? - zapytał . - Nie - odparł wampir. -Po prostu pokój. - Co zatem stał o się dalej? - Powrócił do rozmowy chł opak. Wampir zdawał się przyglądać kł ębom dymu unoszącym się nad stoł em. - A, prawda, co koń wyskoczy wróciliśmy do Nowego Orleanu - odrzekł . - Lestat miał tam swoją trumnę w nędznym pokoiku niedaleko wał ów fortecznych na skraju miasta. - Czy wszedł pan do tej trumny? - Nie miał em wyboru. Bł agał em Lestata, by pozwolił mi ukryć się w skrytce na rzeczy, ale ten roześmiał się zaskoczony. - Czyżbyś nie wiedział , kim teraz jesteś? - zapytał . - Ale - odrzekł em -czy trumna ma jakąś sił ę magiczną? Czy to musi mieć taki kształ t? - przekonywał em. W odpowiedzi znów usł yszał em jego śmiech. Cał y ten pomysł zupeł nie mi się nie podobał , ale gdy tak spieraliśmy się, zdał em sobie nagle sprawę, że to nie strach przed wejściem do trumny paraliżuje mnie, a wł aśnie brak strachu. W ciągu cał ego mojego życia odczuwał em lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami. Urodzony i wychowany w domach francuskich, z wysokimi sufitami, o oknach na cał ą szerokość ściany nie był em przyzwyczajony do mał ych pomieszczeń i myśl o zamknięciu w pudle trumny powinna przyprawiać mnie o drżenie. Do tej pory nawet w konfesjonale w kościele czuł em się nieprzyjemnie. To był o zupeł nie zrozumiał e. Teraz zdał em sobie sprawę, gdy tak wzbraniał em się przed wykonaniem polecenia Lestata, że wł aściwie nie odczuwam już podobnych, nieprzyjemnych sensacji. Zaledwie tylko je sobie przypominał em, wył ącznie z przyzwyczajenia, z niemożności raczej wpasowania się jeszcze w swój obecny kształ t. - Źle robisz - w końcu stwierdził Lestat. - Już prawie brzask. Wiesz co, powinienem pozwolić ci umrzeć. Sł ońce wypali krew, którą ci dał em, w każdej tkance, w każdej żyle. Nie powinieneś wcale odczuwać takiego lęku. Myślę, że przypominasz czł owieka, który stracił nogę lub rękę, a ciągle jeszcze twierdzi, że odczuwa tam ból. No cóż, był a to z pewnością najinteligentniejsza i najbardziej pożyteczna uwaga, jaką kiedykolwiek wypowiedział w mojej obecności i to wł aśnie przywoł ał o mnie do porządku. - Sł uchaj no, ja w każdym razie kł adę się do trumny - powiedział wreszcie tonem tak pogardliwym, na jaki tylko on mógł by się zdobyć. - I kł adź się lepiej na mnie, jeśli ci życie mił e. Zrobił em, jak kazał . Po chwili leżał em na nim twarzą w dół , zupeł nie zmieszany i skonfundowany brakiem wewnętrznego oporu i lęku oraz przepeł niony niesmakiem przebywania tak blisko niego, jakkolwiek był przystojny i intrygujący. Zasunął wieko trumny. Zapytał em go, czy już zupeł nie umarł em jako czł owiek śmiertelny. Cał e bowiem moje ciał o bolał o mnie i odczuwał em nieznośne mrowienie. - Nie - odparł -jeszcze niezupeł nie. Kiedy tak się już stanie, będziesz sł yszał i widział , jak wszystko wokół ciebie się

- 14 - zmienia, ale nie będziesz odczuwał bólu. Poczekaj do jutra. Śpij już. - Czy miał rację ? Czy rzeczywiście był pan... martwy następnego dnia po przebudzeniu ? - Tak, powiedział bym raczej zmieniony, bo rzecz jasna żyję przecież nadal. Minęł o trochę czasu, zanim moje ciał o cał kowicie oswobodził o się z ludzkich fluidów i materii, których już więcej nie potrzebował o. Gdy zdał em sobie wreszcie z tego sprawę, przyszł a pora na następną fazę - pozbywanie się ludzkich odczuć. Pierwszą rzeczą, która stał a się dla mnie oczywista, jeszcze gdy z Lestatem montowaliśmy trumnę na marach i kradliśmy drugą z pobliskiej kostnicy, był fakt, że Lestat zupeł nie nie przypadł mi do gustu. Był em jeszcze daleki od bycia mu równym, ale nie tak jak przed fizyczną śmiercią mego ciał a. Nie potrafię tego teraz wytł umaczyć z oczywistych powodów. Jesteś tym, kim był em i ja przed przemianą. Nie możesz tego zrozumieć. Ale zanim zmarł em, spotkanie z Lestatem był o dla mnie przeżyciem tak absolutnie przytł aczającym, jak dotąd jeszcze nic w moim życiu. Nawiasem mówiąc, twój papieros wypalił się już cał kowicie. Chł opak szybko zgasił papierosa o szklane ścianki popielniczki. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że gdy zniknęł a różnica między wami, stracił on cał y swój... urok ? -zapytał z oczyma utkwionymi w wampira, wyciągając ponownie papierosa i zapał ki, już bez poprzedniego zdenerwowania. - Tak, zgadza się - odpowiedział wampir z oczywistą przyjemnością. -Podróż do Pointe du Lac był a fascynująca, ale ciągł e ględzenie Lestata był o z cał ą pewnością nudne i mocno przygnębiające. Daleko mi był o jeszcze do tego, aby osiągnąć jego formę. Miał em nadal obumarł e ręce i nogi, którymi odtąd musiał em walczyć o życie, mówiąc jego sł owami. Przekonał em się o tym tej nocy, kiedy przyszł o mi zabić po raz pierwszy. Wampir przechylił się ponad stoł em i delikatnie strącił popiół z klapy marynarki mł odego mężczyzny, który przypatrywał się temu z trwogą. - Wybacz - powiedział wampir. -Nie chciał em cię przestraszyć. - Nie, to ja przepraszam - wykrztusił z siebie chł opak. -Po prostu odniosł em nagle wrażenie, że ręka pańska jest nadzwyczajnie... nadzwyczajnie dł uga. Dosięgnął pan mnie z tak daleka, wcale się przecież nie ruszając! - Nie - odparł wampir, skł adając ponownie dł onie na kolanach. -Przesunął em się do przodu, tylko tak szybko, że tego nie zauważył eś. To był o zł udzenie. - Przesunął się pan do przodu? Ale przecież wcale nie! Siedział pan tam, na swoim miejscu, dokł adnie tak jak w tej chwili. - Nie - powtórzył stanowczo wampir. -Przesunął em się do przodu, tak jak powiedział em. Proszę, zrobię to raz jeszcze. Powtórzył sztuczkę, wprowadzając chł opaka ponownie w osł upienie zmieszane z przestrachem. - Znów tego nie widział eś, a przecież gdybyś spojrzał na moje wyciągnięte ramię, to wcale nie wydał oby się tobie nadzwyczajnie dł ugie. - Podniósł dł oń z palcem wskazującym, wyciągniętym do góry, jak gdyby był anioł em na chwilę przed oznajmieniem Sł owa Bożego. -Miał eś wł aśnie okazję doświadczyć różnicy w dostrzeganiu rzeczy, jaka istnieje między tobą a mną. Dla mnie mój ruch wydał się wolny i nieco ociężał y, a odgł os strzepywania popioł u z twojej marynarki był dobrze sł yszalny. Nie chciał em ciebie przestraszyć, ale teraz być może rozumiesz, jaką ucztą dla zmysł ów był dla mnie powrót do Pointe du Lac. - Tak - odrzekł chł opak, choć nadal był wyraźnie wstrząśnięty. Wampir przyglądał mu się przez chwilę, po czym powrócił do opowiadania: - O czym to mówiliśmy... - O pierwszym zabójstwie - przypomniał chł opak. - Tak, ale na początku powinienem jeszcze powiedzieć, że sprawa z plantacją straszliwie się zagmatwał a. Ciał o zarządcy został o znalezione, odkryto także ślepego starca w gł ównej sypialni i nikt nie potrafił wytł umaczyć jego obecności. Jednocześnie nikt nic mógł mnie odszukać w Nowym Orleanie. Siostra skontaktował a się z policją i kilku policjantów był o już na miejscu, gdy przybyliśmy do Pointe du Lac. Oczywiście ściemnił o się już zupeł nie. Lestat szybko objaśnił , że nie mogę pozwolić na to, by policjanci widzieli mnie dobrze, nawet w minimalnym świetle. Szczególnie teraz, gdy ciał o moje znajdował o się jeszcze w szczególnym stanie transformacji. Rozmawiał em więc z nimi w alei dębowej przed domem, ignorując zupeł nie

- 15 - wyrażone przez nich życzenie, abyśmy weszli do środka. Wytł umaczył em im, że był em poprzedniej nocy w Pointe du Lac oraz że ślepy staruszek jest moim gościem. Co do zarządcy, nie widział em go wczoraj wcale i o ile wiem, pojechał w interesach do Nowego Orleanu. Kiedy odjechali i cał y zamęt nieco się uciszył , powoli doszedł em do siebie. W tym czasie zaczął wykształ cać się we mnie obojętny stosunek do życia i niedbał e traktowanie rzeczywistości, cecha tak charakterystyczna dla wszystkich wampirów. Dostrzegł em jednakże pewne kł opoty, jakie wiązał y się z plantacją. Niewolnicy byli w stanie cał kowitego zdezorientowania i przez cał y dzień nie wzięli się do pracy. Mieliśmy wtedy dużą farbiarnię, a zarządzanie plantacją był o sprawą niezwykł ej wagi. Był o na szczęście kilku nadzwyczaj inteligentnych niewolników, którzy z powodzeniem mogli przejąć obowiązki zamordowanego zarządcy, jeśli tylko dał bym wyraz uznaniu ich zdolności. Przyjrzał em się im dokł adnie i przekazał em zarządzanie plantacją najlepszym, obiecując w nagrodę dom zarządcy. Dwie mł ode kobiety sprowadził em do domu, aby zajmował y się ojcem Lestata. Oznajmił em im, że życzę sobie szczególnej prywatności i nie chcę nikogo widywać. Obiecał em także pieniądze, nie tylko za opiekę nad starym i sł użbę, ale i za to, by zostawił y nas, w miarę możności, w cał kowitym spokoju. W tym czasie nie zdawał em sobie jeszcze sprawy, że ci wł aśnie niewolnicy będą pierwszymi, choć prawdopodobnie jedynymi, którzy mogą podejrzewać, że Lestat i ja nie jesteśmy zwyczajnymi ludźmi. Nie zdawał em sobie wówczas sprawy, że ich doświadczenia z tym, co nadprzyrodzone, są o wiele bogatsze niż u biał ych. W swojej wł asnej ignorancji uważał em ich za dzikusów, nieco tylko udomowionych niewolnictwem. To był wielki bł ąd. Ale po kolei. Miał em mówić o mojej pierwszej ofierze. Lestat spartaczył wszystko swoim charakterystycznym brakiem poczucia zdrowego rozsądku. - Spartaczył ? - wtrącił chł opak. - Nie powinienem był rozpoczynać tego od razu od istot ludzkich. No, ale tego to już musiał em nauczyć się sam. Lestat zawyrokował , byśmy wyruszyli na poszukiwania na bagna, zaraz po tym, jak odprawił em policjantów i niewolników. Zrobił o się późno i chaty niewolników był y zupeł nie ciemne. Wkrótce straciliśmy z oczu światł a Pointe du Lac. Był em bardzo podniecony. Znów odczuwał em to samo - strach pomieszany z zakł opotaniem. Lestat, gdyby miał w sobie trochę inteligencji, mógł by wytł umaczyć mi rzeczy dotyczące mojej obecnej postaci, by nie napawał y mnie niepotrzebną obawą -że nie muszę się bać bagien, że żaden owad czy wąż nie jest w stanie wyrządzić mi najmniejszej krzywdy oraz że powinienem koncentrować nowo nabyte zdolności, aby widzieć w absolutnej ciemności. Zamiast lego naskakiwał na mnie ze swoimi ciągł ymi potępieniami. Interesował y go wył ącznie nasze ofiary, dokończenie mojej inicjacji w nowym życiu. Kiedy w końcu dotarliśmy do naszych zdobyczy, przynaglił mnie do akcji. Był a to mał a grupa niewolników, uciekinierów z plantacji. Nocowali na moczarach. Lestat był już wcześniej tutaj i porwał parę osób z tej grupy. Obserwował ich z ciemności, czekając, aż tylko którykolwiek oddali się od ognia, lub wysysał z nich krew podczas snu. Nie zdawali sobie sprawy z obecności wampira. Przyglądaliśmy się im dobrą godzinę, zanim któryś z mężczyzn - grupa skł adał a się z samych mężczyzn - wyszedł ze światł a i podszedł cał kiem blisko nas, ukrytych w rosnących nieopodal drzewach. Rozpiął spodnie i zajął się cał kiem prozaiczną czynnością fizjologiczną. Kiedy zbierał się już do odejścia, Lestat potrząsnął mnie i powiedział : „Bierz go!” Wampir uśmiechnął się nieznacznie na widok rozszerzających się oczu chł opaka. - Sądzę, że był em wtedy równie przerażony, jak ty był byś na moim miejscu - powiedział . -Nie wiedział em wtedy jeszcze, że mogę zamiast ludzi zabijać zwierzęta. Powiedział em szybko, że nie mogę tego zrobić. Murzyn usł yszał mój szept. Obrócił się plecami do odległ ego ogniska i wpatrywał w ciemność. Po chwili bezgł ośnie wyciągnął dł ugi nóż zza pasa. Miał na sobie tylko spodnie i pas. Był wysokim, muskularnym, mł odym czł owiekiem o gł adkiej skórze. Powiedział coś w gwarze francuskiej i wysunął się nieco do przodu. Zdał em sobie sprawę, że chociaż ja widzę go doskonale w ciemności, on nie widzi nas wcale. Lestat zaszedł go od tył u z szybkością, która i mnie zaskoczył a. Chwycił go za szyję, jednocześnie blokując rękę, w której trzymał nóż. Czarny wydał dziki okrzyk i próbował zrzucić z siebie napastnika. Lestat zatopił zęby w jego szyi, aż nieszczęśnik wyprężył się jak struna, jakby po ugryzieniu przez węża. Osunął się na kolana. Lestat szybko i chciwie pił jego krew, bowiem pozostali mężczyźni biegli już na ratunek. - Przyprawiasz mnie o wymioty - powiedział , gdy powrócił do mnie. Byliśmy jak dwa wielkie, czarne owady, cał kowicie

- 16 - bezpieczne w otaczającej ciemności. Przyglądaliśmy się ruchom niewolników, zupeł nie nieświadomych naszej obecności, gdy znaleźli swojego rannego kompana, odciągnęli go do tył u i rozstawili się wachlarzem w poszukiwaniu napastnika. - Idziemy, musimy znaleźć kogoś innego, zanim powrócą do obozowiska - powiedział Lestat. Szybko poszliśmy za jednym z nich, który odł ączył się od pozostał ych. Nadal był em straszliwie podniecony i podekscytowany, nie mogł em sobie jednocześnie wyobrazić siebie w roli napastnika, nie miał em też na to specjalnej ochoty. Wiele był o takich rzeczy, o czym już niejednokrotnie mówił em, o których Lestat powinien był powiedzieć mi wcześniej. Mógł moje pierwsze doświadczenia uczynić bogatsze i gł ębsze. Nie zrobił tego jednak. - Co wł aściwie powinien był zrobić? - zapytał chł opak. -Co pan ma na myśli? - Zabijanie to nie jest zwyczajna rzecz - odpowiedział wampir. -Nie jest to wył ącznie nasycenie się krwią. - Potrząsnął gł ową. -To przeżycie towarzyszące zetknięciu się z innym życiem. Często również doświadczenie pozbawiania kogoś tego życia, gdy wolno, powoli wysysa się jego krew. To doświadczenie powtarza się bez końca i jest jakby przeżywaniem na powrót wł asnej śmierci, której zaznał em, ssąc krew z nadgarstka Lestata, gdy czuł em, jak jego bicie serca zlewa się z moim. Jest to celebracja, bez końca, tego doświadczenia, ponieważ dla wampirów to jest wł aśnie ostateczne i podstawowe przeżycie - powiedział niezwykle poważnie, jak gdyby wył uszczał swoją rację komuś, kto ma odmienne niż on poglądy. - Nie sądzę, by Lestat kiedykolwiek doceniał to, choć zupeł nie nie wiem, jak nie mógł tego nie zauważyć. Powiedzmy, że nie był na to zupeł nie nieczuł y, lecz myślę, że tylko w niewielkim stopniu był tego świadomy. W każdym razie, nie zadał sobie trudu przypomnienia mi teraz o tym. Nie zadał sobie też trudu, by wybrać odpowiednie miejsce, gdzie mógł bym wł aściwie doświadczyć mojego pierwszego zabójstwa, z odpowiednim spokojem i godnością. Rzucił się bezmyślnie na pierwszego lepszego, jakiego napotkaliśmy, jak gdyby morderstwo miał o być tylko czymś do odrobienia. Kiedy już miał ofiarę w swym uścisku, zatkał mu usta, unieruchomił i odsł onił szyję. - Teraz - powiedział -zrób to, nie masz wyboru. Przepeł niony odrazą i aż sł aby z rozgoryczenia posł uchał em rozkazu. Przyklęknął em obok wygiętego, szamoczącego się jeszcze mężczyzny i, zacisnąwszy obie dł onie na jego ramionach, wpił em się w obnażoną szyję. Moje zęby dopiero co zaczęł y się zmieniać, nie potrafił em więc przebić ciał a, a musiał em się weń wgryźć. Jednak gdy wreszcie rana został a zadana, krew popł ynęł a strumieniem. Kiedy już do tego doszł o, kiedy zaczął em pić jego krew, zapomniał em o wszystkim, pochł onięty tym bez reszty. Lestat, bagniska, odgł osy wrzawy dochodzące z dalekiego obozowiska nic już dla mnie nie znaczył y. Lestat mógł by równie dobrze stać się teraz owadem, bzyczącym, pojawiającym się w świetle i ponownie znikającym w ciemności. Ssanie zahipnotyzował o mnie. Podrygiwanie ciał a mojej ofiary, jeszcze walczącej, tł umił o napięcie mojego silnego uścisku. I wtedy poczuł em znowu uderzenie bębna, uderzenia jego serca, tym razem jednak w doskonał ej zgodności z moim. Oba odbijał y się w każdym wł óknie mojego ciał a, aż zaczęł y sł abnąć, przechodząc w miękkie dudnienie, jakby z końca. Zapadł em w otępienie, drzemkę jakąś, jakby w stan nieważkości. Lestat odepchnął mnie sił ą. - Idioto, on już nie żyje! - krzyknął z charakterystycznym dla siebie taktem i urokiem. -Nie pije się krwi po tym, jak oni już nie żyją! Rozumiesz! Przez moment szamotał em się w amoku, tracąc panowanie nad sobą. Utrzymując, że serce jego jeszcze bije, usił ował em ponownie przywrzeć do trupa, próbując uchwycić przeguby rąk. Wgryzł bym się w nie, gdyby nie Lestat, który odepchnął mnie brutalnie i wymierzył siarczysty policzek. To podział ał o jak kubeł zimnej wody. Nie był to ból w zwyczajnym tego sł owa znaczeniu. To był raczej szok i uczucie zupeł nie innego rodzaju, zawirowanie zmysł ów. Był em kompletnie oszoł omiony. Stał em bezradnie, gapiąc się w przestrzeń oparty o pień cyprysa, a noc pulsował a odgł osami cykad w mojej gł owie. - Umrzesz, jeśli będziesz tak robił - Lestat mówił do mnie. -On wyssie ciebie cał kowicie, na śmierć, jeśli będziesz pić krew po jego śmierci. I tak wypił eś za dużo. Będziesz chory - wyrzucał z siebie. Uczuł em nieodparte pragnienie rzucić się nagle na niego z wściekł ością, ale miał przecież rację. Poczuł em rozdzierający ból w żoł ądku, jak gdyby jakiś istniejący tam wir wciągał wszystkie moje wnętrzności. To krew przepł ywał a zbyt szybko do moich żył , ale o tym jeszcze wtedy nie wiedział em.

- 17 - Lestat poruszał się w ciemności niczym kot, a ja szedł em za nim z pulsującą gł ową i bólem żoł ądka, który nic a nic nie zelżał . Wreszcie dotarliśmy do Pointe du Lac. Kiedy siedzieliśmy już w salonie, Lestat spokojnie ukł adał pasjansa na stoliku, usiadł em obok i przyglądał em mu się z pogardą. Mamrotał pod nosem jakieś nonsensy, że przyzwyczaję się do zabijania, że już wkrótce nie będzie to dla mnie nic znaczyć, że nie mogę reagować w taki sposób, jakbym nie pozbył się jeszcze mojej ludzkiej moralności. Powiedział , że przyzwyczaję się do tych rzeczy szybciej, niż mi się to wydaje. - Naprawdę tak myślisz? - zapytał em, choć wł aściwie nie zależał o mi na odpowiedzi. Zrozumiał em teraz różnicę między nami. Dla mnie doświadczenie zabijania był o katastrofalne. Niemal takie jak wypicie krwi z nadgarstków Lestata. Przeżycia te był y dla mnie przytł aczające i zmieniał y mój punkt widzenia na wszystko. Od obrazu mego brata na ścianie w salonie do widoku samotnej gwiazdy na niebie za szybą drzwi balkonowych. Był y tak silne, że nie mogł em uwierzyć, aby dla każdego wampira był y po prostu zwyczajne. Przemiana dokonał a się we mnie na stał e. Wiedział em o tym. Ale nadal to, co odczuwał em w środku najsilniej, przysł uchując się wł aśnie odgł osom ukł adanych na lśniącym blacie stolika dł ugich rzędów kart, to był szacunek. Lestat czuł zupeł nie coś innego. Albo w ogóle nic. Był tak gruboskórny, że żadne wznioślejsze uczucie nie poruszał o go. Był nudny jak najzwyklejszy śmiertelnik, był też równie pospolity i nieszczęśliwy. Mamrotał coś nad pasjansem, umniejszając moje przeżycia, cał kowicie pochł onięty sobą. Nim nadszedł ranek, zdał em sobie sprawę, że przewyższam go w sposób niedościgł y, że los zakpił sobie ze mnie, dając mi go za nauczyciela. Przecież to on musi poprowadzić mnie przez kolejne wtajemniczenia, jeżeli są rzeczywiście jakieś. Uświadomił em sobie, że muszę tolerować jego szczególne humory, bluźniercze wobec życia jako takiego. Nie żywił em do niego żadnych cieplejszych uczuć. Przeciwnie. Moja obecna uprzywilejowana sytuacja nie przepeł niał a mnie, tak jak jego, pogardą do życia, a tylko gł odem nowych przeżyć. Był o to piękne, ale zarazem niszczące, jak zabójstwo, które popeł nił em. Zobaczył em też wyraźnie, że gdybym chciał zmaksymalizować gł ębię wszystkich swych przeżyć i doświadczeń, to bez wątpienia będę musiał sam kierować swoją nauką. Tu Lestat jest zupeł nie bezużyteczny. Był o już dobrze po pół nocy, kiedy wreszcie wstał em z krzesł a i wyszedł em na galerię. Wielki księżyc wznosił się nad cyprysami, a światł o świec migotał o w otwartych drzwiach balkonowych. Grube, tynkowane kolumny na galerii i przy ścianach domu lśnił y świeżą bielą, a noc po letnim deszczu był a czysta i nasycona wilgocią. Przystanął em pod jednym z filarów. Dotknął em czoł em miękkich wąsów jaśminu, pnącego się tutaj w ciągł ej walce z glicynią, i zastanawiał em się nad tym, co czeka mnie jeszcze na tym świecie. Postanowił em podejść do nowego życia delikatnie i z szacunkiem, ucząc się go z najcenniejszych przeżyć. Nie bardzo jeszcze wiedział em, co to ma oznaczać. Rozumiesz, co mam na myśli, mówiąc, że nie chciał em poznawać nowego życia ł apczywie i powierzchownie, że to, co odczuwał em jako wampir, był o zbyt silne, by mogł o zostać, ot, tak zmarnowane? - Tak - potwierdził chł opak z entuzjazmem. -To tak, jak być zakochanym. Oczy wampira zamigotał y. - Zgadza się. To jak mił ość - uśmiechnął się. -Powiedział em ci o moim stanie ducha wł aśnie tej nocy po to, abyś zorientował się, jak olbrzymie różnice mogą być między wampirami, oraz jak do tego doszł o, że mój stosunek do życia był absolutnie odmienny od tego, jaki reprezentował Lestat. Musisz zrozumieć, że winił em go za to, że nie potrafił doceniać wartości swoich przeżyć. Po prostu nie mogł em zrozumieć, jak mogł y być one tak zwyczajnie marnowane. Wtedy też Lestat uczynił coś, co skierował o moją uwagę na wł aściwy sposób mojej edukacji jako wampira. Co nieco orientował się w bogactwie Pointe du Lac. Bardzo podobał a mu się porcelana, której używaliśmy do kolacji dla jego ojca. Podobał o mu się uczucie, jakiego doznawał , dotykając aksamitnych zasł on w pokoju. Delikatnie i z lubością wodził stopą po wzorach puszystego dywanu. Wyciągnął zza szyby kryształ owy kieliszek, uniósł go do góry i powiedział : - Naprawdę tęsknił em za kieliszkami. Powiedział to z figlarnym bł yskiem w oku. Wreszcie zaczął em przypatrywać mu się surowo. Zdecydowanie nie budził we mnie przyjaznych odruchów.

- 18 - - Chcę pokazać ci mał ą sztuczkę - rzekł po chwili. -To jest, jeśli odpowiadają ci kieliszki. Postawił kieliszek na stoliku do kart i wyszedł na galerię. Tu znowu zmienił swoje zachowanie. Stał się niczym drapieżne zwierzę wietrzące ofiarę. Jego wzrok przebijał ciemność nocy. Spoglądał w dół między gał ęzie dębów. Nagle, w jednej chwili, przesadził balustradę i zeskoczył w dół , w ciemność. Obie ręce miał wyciągnięte, aby uchwycić coś niewidocznego, ukrywającego się przed naszym wzrokiem. Gdy po chwili pojawił się znowu, ze zdumieniem spostrzegł em, że w obu rękach trzyma szczura. - Nie bądź takim cholernym idiotą - warknął . -Nigdy nie widział eś szczura? Był to duży szczur polny. Lestat trzymał go mocno za gł owę, tak, że ten, mimo iż wił się jak szalony, nie był w stanie go ugryźć. - Szczury mogą być cał kiem dobre - odrzekł po chwili, podchodząc do dużego kieliszka od wina. Tu, przy stole, rozpł atał mu gardł o i szybko napeł nił kieliszek obficie broczącą krwią. Szczur wyrwał się i jak szalony zbiegł w dół po balustradzie, a Lestat uniósł w triumfalnym geście napeł niony kieliszek do góry. - Równie dobrze możesz od czasu do czasu żywić się krwią szczura, więc przestań się tak kretyńsko gapić na mnie - powiedział . -Szczura, kurcząt, bydł a... podróżując statkiem o wiele lepiej odżywiać się szczurami, niż spowodować panikę na pokł adzie, a w konsekwencji poszukiwania twojej trumny. Lepiej jest oczyścić statek ze szczurów! - To mówiąc, pociągnął krew z kieliszka z taką lubością, jakby to był przedni burgund. Zrobił niewinną minę. -Tak szybko robi się teraz ciemno. - Chcesz powiedzieć, że możemy odżywiać się krwią zwierząt? - zapytał em. - Tak. - Dopił do końca i niedbał ym ruchem wrzucił kieliszek do ognia na kominku. Zerknął em na potł uczone resztki. - Nie masz nic przeciwko, co? - Wskazał ruchem gł owy na kominek z sarkastycznym uśmiechem. -Wierzę mocno, że nie, bo i tak nic na to nie poradzisz, nawet gdyby ci się to nie podobał o. - Mogę ciebie i twego ojca po prostu wyrzucić z Pointę du Lac, jeśli zechcę. Stracił em cierpliwość i po raz pierwszy okazał em mu tak wyraźną niechęć. - Dlaczego miał byś to zrobić? - zapytał kpiąco z udanym przestrachem. -Nie wiesz przecież jeszcze wszystkiego... prawda ? - Zarechotał i wolno ruszył przez pokój. Podszedł do szpinetu. Dotknął delikatnie instrumentu. -Grasz ? - zapytał . Odpowiedział em coś w rodzaju: „Nie dotykaj tego”. A on znowu zaśmiał się tylko. - Dotknę, jeśli będę chciał - odparł , po czym zaczął mówić dalej: -Nie znasz, na przykł ad, jeszcze wszystkich zagrożeń i niebezpieczeństw, jakie czyhają na ciebie w nowym życiu. A umrzeć teraz... to był oby dopiero nieszczęście. - Musi być jeszcze ktoś inny, kto mógł by nauczyć mnie tych rzeczy - odpowiedział em. -Z cał ą pewnością nie jesteś jedynym wampirem na świecie! Twój ojciec ma może siedemdziesiąt lat, nie więcej. Nie jesteś więc zbyt dł ugo wampirem. Ciebie też ktoś musiał w to wprowadzić... - A czy ty myślisz, że tak ł atwo odszukać innych ? Oni zobaczą, jak ty się do nich zbliżasz, przyjacielu, ale ty ich nie będziesz widział . Nie, obawiam się, że nie masz wielkiego wyboru w tej chwili, przyjacielu. Ja jestem twoim nauczycielem i potrzebujesz mnie, nic na to nie możesz poradzić. Obaj też mamy kim się opiekować. Mój ojciec potrzebuje stał ej opieki lekarskiej i jest jeszcze sprawa twojej matki i siostry. Nie próbuj tylko dać im podstaw do jakichkolwiek podejrzeń. Po prostu, opiekuj się nimi i moim ojcem, co oznacza, że jutrzejszej nocy lepiej ci pójdzie niż dzisiejszej. Nie zapomnij też o swojej plantacji. Dbaj o nią. No, dosyć tego, idziemy spać. Obaj będziemy spali w tym samym pokoju, to zmniejszy znacznie ryzyko. - Nie, zostaw sobie sypialnię, jeśli chcesz - powiedział em. -Nie mam zamiaru być z tobą w jednym pokoju. Wtedy wściekł się. - Louis, nie rób gł upstw! - krzyczał . - Ostrzegam cię. Jak tylko wzejdzie sł ońce, staniesz się zupeł nie bezbronny. Nic ciebie nie uchroni, absolutnie nic. Oddzielne pokoje oznaczają podwójną ostrożność i podwójne ryzyko odkrycia naszej tajemnicy. Powiedział jeszcze mnóstwo innych rzeczy z zamiarem przestraszenia mnie i zmuszenia do posł uszeństwa, ale równie dobrze mógł by mówić do ściany. Przyglądał em mu się uważnie, lecz nie sł uchał em go. Wydawał mi się teraz sł aby i gł upi.

- 19 - - Będę spał sam - uciął em potok tych sł ów, jednocześnie przystępując do gaszenia kolejnych świec. - Już prawie ranek - nalegał . - Więc zamknij mnie tu - odrzekł em, chwytając w dł onie moją trumnę. Uniosł em ją i zaczął em schodzić po schodach. Sł yszał em, jak z wściekł ością zatrzaskuje zamki za mną i zasł ania kotarami okna. Niebo był o już blade choć nadal upstrzone migoczącymi gwiazdami. Wyszedł em na zewnątrz. Zaczęł o padać i bruk na podwórku bł yszczał od deszczu. Dotarł em do samotnej kaplicy brata. Otworzył em drzwi, odgarniając róże i ciernie, które prawie je opieczętował y. Ustawił em trumnę na kamiennej posadzce przed klęcznikiem. W coraz to jaśniejszym świetle prawie już dostrzegał em wizerunki świętych na ścianach. - Pawle - powiedział em cicho, zwracając się do brata -po raz pierwszy w moim życiu nic nie czuję do ciebie, twoja śmierć nic mnie nie obchodzi, a jednocześnie, po raz pierwszy, odczuwam cię peł niej, odczuwam żal z powodu twojej utraty, jakbym przedtem nie był do tego zdolny. - Widzisz... - wampir zwrócił się do chł opaka -po raz pierwszy, w tamtej wł aśnie chwili, stał em się w peł ni i cał kowicie wampirem. Zamknął em drewniane okiennice na mał ych okratowanych oknach i zaryglował em drzwi. Poł ożył em się w wykł adanej atł asem trumnie, dostrzegając już bł ysk sukna w ciemności, i zamknął em się od środka... Tak oto stał em się wampirem. - A był pan tam - dodał chł opak po chwili -z innym wampirem, którego pan nienawidził . - No cóż, musiał em zostać z nim. Miał mnie w ręku. Dał mi wyraźnie do zrozumienia, że jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie wiem, a muszę wiedzieć, i że tylko on może mi je wyjawić. W rzeczywistości większość tego, czego mnie nauczył , okazał o się wiedzą praktyczną, nie tak znów skomplikowaną, by nie dojść do niej samodzielnie. Na przykł ad, jak można podróżować statkiem, tak by trumny nie budził y podejrzeń, używając ich niby do transportu szczątków naszych bliskich. Co zrobić, by nikt nie ośmielił się ich otworzyć, a jednocześnie byśmy mogli wychodzić z nich po zmroku polować na szczury. I temu podobne rzeczy. Byli także wł aściciele sklepów, których on znał , a którzy przyjmowali nas po godzinach, aby ubrać nas wedł ug najlepszych wzorów paryskich, agenci i pośrednicy, gotowi nasze sprawy finansowe omawiać w nocnych klubach i kabaretach. We wszystkich tych przyziemnych sprawach Lestat był odpowiednim nauczycielem. Jakiego typu czł owiekiem był on sam, zanim stał się wampirem, nie mogł em odgadnąć, zresztą nie bardzo mnie to obchodził o. Jak mogł em jednak wnioskować z jego powierzchowności i zachowania, należał z cał ą pewnością do tej samej klasy społ ecznej co ja, co oczywiście i tak nie miał o dla mnie żadnego znaczenia, poza tym, że dzięki temu nasze życie razem toczył o się dość gł adko, co być może w innym przypadku nie był o takie proste. Jego gust był bez zarzutu, chociaż moja biblioteka, na przykł ad, był a dla niego „kupą śmiecia” i nieraz doprowadzał em go do wściekł ości czytaniem czy zapisywaniem swoich obserwacji w pamiętniku. „To absolutny nonsens” - mawiał wtedy, a w tym samym czasie zajęty był wydawaniem ogromnych pieniędzy - moich pieniędzy - na meble i wyposażenie domu w Pointe du Lac, tak że nawet ja, choć nigdy nie dbał em o pieniądze, krzywił em się, patrząc na to wszystko. A w zabawianiu naszych gości w Pointe du Lac - tych nieszczęśników, którzy jechali drogą w górę rzeki konno, w powozach lub na wozach, prosząc o nocleg, z listami polecającymi od innych plantatorów czy urzędników z Nowego Orleanu - Lestat był po prostu niedościgniony. Był dla nich tak uprzejmy i delikatny, że mnie też był o o wiele ł atwiej, choć czuł em, jak beznadziejnie był em z nim związany i kolejne jego niegodziwości szarpał y mi nerwy. - Ale nie krzywdził chyba tych ludzi? - zapytał chł opak. - Ależ tak, bardzo często. Jeśli można, zdradzę ci mał ą tajemnicę dotyczącą nie tylko wampirów, ale i generał ów, żoł nierzy i królów. Większość z nas wolał aby raczej widzieć kogoś martwym, niż pozwolić na to, by był on obrażany lub traktowany nieuprzejmie pod naszym wł asnym dachem. Dziwne, prawda? A jednak prawdziwe, zapewniam ciebie. Wiedział em, że Lestat polował na ludzi każdej nocy, ale nie zniósł bym, gdyby zachowywał się nieodpowiednio czy chamsko wobec mojej rodziny, gości czy niewolników. Zresztą pilnował się. Wydawał o się, że znalazł szczególne upodobanie w naszych gościach. Jednocześnie twierdził , że nie powinniśmy oszczędzać na naszych rodzinach i swego ojca otoczył takim luksusem i zbytkiem, że był o to dla mnie wprost absurdalne. Stary ślepiec musiał być ciągle zapewniany i informowany, jak wspaniał e i drogie są

- 20 - jego ubrania, pościel, w której śpi, jakie to cudowne, importowane z Europy draperie zainstalowano przy jego ł óżku, jakie francuskie i hiszpańskie wina ma w piwnicy, a wreszcie, jakie to wspaniał e zyski przynosi plantacja. I to nawet w zł ych latach kiedy cał e Wschodnie Wybrzeże o niczym innym nie mówił o, jak o porzuceniu produkcji indygowca i przejściu na produkcję cukru. Innym razem jednak, jak już wspomniał em, zdolny był do terroryzowania starca. Potrafił wpaść w taką wściekł ość, że ten pochlipywał skarcony niczym mał e dziecko. - Czyż nie opiekuję się tobą, nie żyjesz w magnackim przepychu? - krzyczał na niego. -Czy nie otrzymujesz wszystkiego, czego tylko sobie zażyczysz? Przestań więc skomleć mi o pójściu do kościoł a lub o odwiedzeniu starych przyjaciół . Co za bzdury. Przecież oni wszyscy już nie żyją! Czemu i ty nie umrzesz i nie zostawisz mnie i mojego konta w spokoju! Starzec odpowiadał wtedy, pł acząc cicho, że w jego wieku taki przepych nie ma już większego znaczenia i że zadowolił aby go zupeł nie jego mał a farma. Często chciał em później dowiedzieć się czegoś o miejscu, gdzie sam Lestat musiał poznać swojego wampira. Ale nie ośmielił em się tego nigdy zrobić, obawiając się, że stary zacznie pł akać, a Lestat znowu wpadnie we wściekł ość. Te napady wściekł ości zdarzał y się jednak rzadko. Zwykle Lestat okazywał wobec ojca uniżoną i sł użalczą niemal uprzejmość. Wtedy przynosił mu kolacje na tacy i cierpliwie karmił , gawędząc o pogodzie i wieściach z Nowego Orleanu, o tym, co porabiają moja siostra i matka. Był o dla mnie oczywiste, że między ojcem i synem istniał a przepaść, zarówno w wykształ ceniu, jak i ogł adzie, ale jak do tego doszł o, nie potrafił em odgadnąć. Cał a ta sprawa jednak pozwolił a mi osiągnąć pewien dystans i bezstronność. Tak więc życie nas, wampirów wśród ludzi był o cał kiem możliwe. Zawsze jednak za którymś z drwiących uśmiechów Lestata krył a się jakaś tajemnica, nie znane mi a istotne rzeczy, których nie mogł em jeszcze sam odkryć. Cał y też czas Lestat umniejszał moje prawo do życia, atakował za uwielbienie odczuwania zmysł owego, za niechęć do zabijania i skł onności do wymiotów, jakie wywoł ywał o we mnie zabójstwo. Hał aśliwie śmiał się ze mnie, gdy odkrył em, że mogę przeglądać się w lustrze oraz że krzyże nie budził y we mnie przestrachu. Kpiąco zaciskał usta, gdy pytał em go o Boga albo o diabł a. - Sam chciał bym spotkać diabł a którejś nocy - powiedział mi ze zł ośliwym uśmieszkiem. - Pogonił bym go kiedyś stąd aż do Pacyfiku. To ja jestem diabł em! A gdy spojrzał em na niego, zdumiony taką odpowiedzią przyjął to salwą śmiechu. W końcu moja niechęć i obrzydzenie do niego spowodował y, że zaczął em go ignorować, choć jednocześnie przyglądał em mu się z pewną fascynacją. Czasami przył apywał em się na wpatrywaniu w jego nadgarstek, w to miejsce, skąd wzięł o się moje nowe życie jako wampira. Wprawiał o mnie to w stan absolutnego bezruchu. Wtedy on spostrzegał , że patrzę na niego i odwzajemniał spojrzeniem peł nym beznamiętnej obojętności wobec tego, co czuł em i pragnął em wiedzieć. Sprowadzał mnie tym zaraz na ziemię. Jednakże wytrzymywał em to wszystko z obojętnością nie znaną mi wcześniej. Doszedł em więc do wniosku, że zdolność ta jest wł aśnie częścią natury wampira; że mógł bym siedzieć w domu w Pointe du Lac i godzinami rozmyślać o życiu w bezkresnej ciemności. Zrozumiał em teraz, jak daremna i bezsensowna był a moja rozpacz z powodu jego utraty, oraz to, że po jego śmierci zachowywał em się wobec innych jak szalone zwierzę. Cał e to zamieszanie po śmierci brata wydawał o się w tej chwili nierealne i po tym wszystkim pozostał we mnie tylko gł ęboki smutek. Nie myślał em jednak zbyt wiele. Nie odnieś proszę wrażenia, że poświęcał em dużo czasu rozmyślaniom o przeszł ości, był oby to dla mnie po prostu zbyt dużą stratą czasu. Ot, rozglądał em się wokół , przypominając sobie wszystkich, których znał em. Nadal jednak postrzegał em życie jako coś niezwykle cennego i potępiał em wszystko, co mogł oby prowadzić do jego zmarnowania. Dopiero jako wampir poznał em naprawdę potrzeby mojej siostry. Zabronił em jej mieszkać na plantacji i zapewnił em byt w mieście, którego tak potrzebował a, aby przekonać się, że potrafi żyć swoim wł asnym życiem. Zakwitł a tam i wyszł a szczęśliwie za mąż, nie rozpamiętując już śmierci brata czy mojego odejścia od rodziny. Dostarczał em im wszystkiego, czego tylko matka i siostra potrzebował y, zaspokajając nawet najbardziej banalne ich życzenia. Moja siostra śmiał a się z przemiany, jaka nastąpił a we mnie. Spotykaliśmy się nocami. Zabierał em ją z naszego miejskiego mieszkania na spacer przy świetle księżyca, wąskimi uliczkami, aż do grobli na przedmieściach. Wchł anialiśmy zapachy kwitnących pomarańczy, rozkoszowaliśmy się ciepł em nocy, omawialiśmy najbardziej tajemne myśli i marzenia, także te jej mał e fantazje, których nie ośmielił aby się wyszeptać nikomu poza mną. Widział em ją

- 21 - wtedy bliską i tak drogą memu sercu, namacalną jak bł yszczący i cenny klejnot, który wkrótce miał mi być odebrany przez starość i śmierć. Miał em oto utracić te chwile, które w swojej nieuchwytności obiecywał y nam, o jakże fał szywie, nieśmiertelność. Tak, jakbyśmy przez sam fakt urodzenia się mieli do niej prawo. Tej prostej prawdy nie potrafiliśmy pojąć aż do momentu osiągnięcia wieku dojrzał ego, gdy więcej był o już za nami niż przed i gdy każda dosł ownie chwila staje się ważna. Dopiero kiedy nabrał em dystansu do wszystkiego, nauczył em się tej wzniosł ej samotności, która towarzyszył a Lestatowi i mnie w naszym życiu pośród ludzi śmiertelnych. Jednocześnie wszelkie kł opoty materialne wł aściwie nas nie dotyczył y. Opowiem ci trochę o tym. Lestat zawsze wiedział , jak wzbogacać się kosztem ofiar, które wybierał wedł ug ich ubioru lub innych obiecujących szczegół ów. Największym jednak problemem dla niego był a sprawa bezpiecznego mieszkania i godziwego utrzymania. Podejrzewał em, że mimo zewnętrznych pozorów w rzeczywistości był zupeł nym ignorantem w najprostszych sprawach finansowych. Ze mną był o zupeł nie inaczej, znał em się na tym świetnie. Tak więc, kiedy on mógł w każdej chwili z ł atwością zdobyć gotówkę, ja potrafił em ją wł aściwie zainwestować. Jeżeli akurat nie wyjmował swojej ofierze portfela, to spotkać go można był o najczęściej w salonach gry, gdzie wykorzystywał , wręcz wyśmienicie, swą zdolność do opróżniania kieszeni bogatych plantatorów ze zł ota, dolarów i aktów wł asności. Wszystkich ich wabił swym nęcącym gł osem i wszyscy oni prędzej czy później odkrywali, jak podstępna był a jego przyjaźń. Jednak te zabiegi nie zapewnił yby mu takiego życia, jakie pragnął prowadzić. Z tego wł aśnie powodu uczynił mnie wampirem i swoim nieodł ącznym kompanem. Innymi sł owy, zatrzymał mnie przy sobie jako inwestora i zarządcę, którego zdolności był y niepodważalne, a który mógł sł użyć mu swoimi umiejętnościami także i po śmierci. Może najpierw jednak opiszę ci, jak w owych czasach wyglądał Nowy Orlean i jak później zmienił się, byś mógł zrozumieć, jak ł atwo wtedy się nam żył o. W cał ej Ameryce nie był o drugiego takiego miasta jak Nowy Orlean. Zamieszkiwali tam nie tylko Francuzi i Hiszpanie wszelkich klas społ ecznych, którzy, po części, tworzyli szczególną arystokrację miasta, ale również i wszelkiego rodzaju emigranci, w szczególności Irlandczycy i Niemcy. Co więcej, byli tam też czarni niewolnicy, jeszcze nie zintegrowani z resztą społ eczeństwa i tworzący egzotyczną grupę, wyróżniającą się różnorodnością plemiennych strojów i zwyczajów. Mieszkał a tam również olbrzymia i ciągle rosnąca klasa ludzi wolnych, nie przypisanych kolorowi skóry czy konkretnej narodowości, tych dzielnych ludzi o mieszanej krwi i nie wiadomo jakim pochodzeniu. Z niej to wywodził a się ta wspaniał a i unikalna społ eczność artystów, rzemieślników, poetów i ten unikalny typ kobiecej urody. A do tego jeszcze byli Indianie, którzy w letnie dni zapeł niali groblę, sprzedając zioł a i wszelakie swoje wyroby. Pomiędzy cał ym tym wielojęzycznym i różnokolorowym tł umem pojawiali się jeszcze ludzie z portu, marynarze ze statków. Przybywali do miasta wielkimi falami, aby wydawać pieniądze w kabaretach, by kupić na jedną noc piękne biał e i czarne kobiety, aby rozkoszować się najlepszą kuchnią hiszpańską i francuską, i aby pić wino sprowadzane z cał ego świata. Dodaj do tego jeszcze Amerykanów, którzy zjawili się tu już w wiele lat po mojej przemianie i którzy zbudowali nowe miasto w górę rzeki od strony dzielnicy francuskiej, ze wspaniał ymi domami w stylu klasycystycznym, które w świetle księżyca bł yszczał y jak greckie świątynie. I oczywiście plantatorzy, przyjeżdżający do miasta z rodzinami okazał ymi powozami, aby kupować wieczorowe stroje, srebro i kosztowności. Aby wypeł niać wąskie uliczki prowadzące do starej francuskiej opery i Theatre d’ Orleans czy do katedry św. Ludwika, z której otwartych drzwi dobiegał y śpiewy kościelne podczas niedzielnych mszy aż na Place d’Armes, wznosił y się nad gwarnym Rynkiem Francuskim i nad unoszonymi przez fale Missisipi statkami, pł ynącymi wzdł uż grobli. To był wł aśnie Nowy Orlean, magiczne i wspaniał e miasto. Tutaj wampir kosztownie ubrany i z wdziękiem przechadzający się nocnymi gwarnymi ulicami w świetle lamp gazowych nie zwracał na siebie uwagi bardziej niż setki innych, egzotycznych postaci nocy. Może jakaś dama, przystanąwszy, szepnęł aby zza wachlarza swej towarzyszce: „Spójrz na tego mężczyznę... jakże on blady, jak bł yszczy jego skóra. Jak się dziwnie porusza. To nie jest normalne!” Był o to jednak miasto, w którym wampir mógł z ł atwością zniknąć, zanim dama dokończył aby swoją wypowiedź, wybierając którąś z ciemnych alei, w której sam widział jak kot. Lub przyćmiony bar peł en śpiących marynarzy z gł owami zł ożonymi na stolikach, czy wreszcie któryś z wielkich pokojów hotelowych o wysokich sufitach, gdzie może wł aśnie przy stole siedzi jakaś samotna postać ze stopami

- 22 - opartymi na wyszywanych poduszkach, nogami przykrytymi koronkową kapą, gł ową pochyloną w matowym świetle samotnej świecy, nie dostrzegająca wielkiego cienia pojawiającego się nagle na tle gipsowych stiuków sufitu, nie widząca dł ugich biał ych palców sięgających do delikatnego pł omienia świecy i gaszących go... Godne uwagi jest to, że wszyscy ci ludzie, kobiety i mężczyźni, którzy kiedyś mieszkali w tym mieście, zostawili po sobie pamiątkę, domy budowane z cegieł , marmuru i kamienia, coś co nadal jeszcze stoi. Tak więc, nawet wtedy, gdy lampy gazowe wyszł y już z użytku, a pojawił y się samoloty i drapacze chmur wyrosł y w przecznicach Canal Street, coś z nie dającego się usunąć piękna i romantyki tych miejsc pozostał o. Być może nie na każdej ulicy, ale na tak wielu, że ogólny krajobraz miasta jest dla mnie, nawet teraz, taki sam jak za czasów mojej mł odości. Nawet teraz, przechadzając się oświetlonymi przez gwiazdy ulicami dzielnicy ł acińskiej lub Garden District, czuję się tak, jakbym przeniósł się w tamte czasy. Przypuszczam, że na tym wł aśnie polega natura historycznych budowli. Czy to mał ego dworku czy też pał acu o portyku z korynckimi kolumnami. Atmosfera tego miejsca został a. Księżyc, który wtedy wschodził nad Nowym Orleanem, i teraz jest ten sam. Tak dł ugo, jak dł ugo te pamiątki istnieją, Nowy Orlean będzie nadal taki sam. Przynajmniej atmosfera pozostanie taka sama. Wydawał o się, że wampir posmutniał . Westchnął , jak gdyby wątpił w to, co przed chwilą powiedział . - O czym to mówiliśmy? - zapytał nagle, jakby lekko zmęczony. -Ach, tak, o pieniądzach. Lestat i ja musieliśmy zdobywać pieniądze. Mówił em ci już, że Lestat świetnie potrafił kraść, ale tak naprawdę to liczył o się tylko odpowiednie inwestowanie posiadanych pieniędzy. Co zabraliśmy, musieliśmy wydać... ale wybiegam już zanadto do przodu, dojdę do tego momentu. Zabijał em zwierzęta, Lestat cał y czas zabijał ludzi. Niekiedy dwóch lub trzech jednej nocy, a czasem nawet więcej. Potrafił zabić tylko po to, aby zaspokoić chwilowe pragnienie, a już po chwili znów zapolować na kogoś innego. Im czł owiek wydawał się znaczniejszy, „lepszy”, jak on to określał na swój prostacki sposób, zabijał z tym większym upodobaniem. Mł oda i świeża dziewczyna, to był a jego ulubiona ofiara, w sam raz na początek rozpoczynającego się wieczoru. Największą radość jednak, odczuwał , gdy zabijał mł odego mężczyznę. Mniej więcej w twoim wieku. Szczególnie poszukiwał wł aśnie takich jak ty. - Ja? - wyszeptał chł opak, pochylając się do przodu, aby lepiej spojrzeć w oczy wampira. - Tak - kontynuował wampir, jakby nie zauważył zmiany w wyrazie twarzy chł opaka. -Widzisz, śmierć mł odego mężczyzny był a dla niego najcenniejsza, bo czł owiek ten stał dopiero u progu swych największych możliwości. Oczywiście, Lestat sam do końca tego tak nie pojmował , jak ja to rozumiem. Prawdę mówiąc, Lestat nie rozumiał nic. Dam ci doskonał y przykł ad tego, w czym Lestat znajdował szczególne upodobanie. W górę rzeki od miejsca, w którym mieszkaliśmy, był a plantacja rodziny Freniere. Wspaniał y olbrzymi kawał ziemi, który miał przynieść fortunę w związku z rozwijającym się przemysł em cukrowniczym, krótko po tym, jak wprowadzono rafinację cukru. Przypuszczam, że wiesz, iż zajmowano się tym na wielką skalę tu, w Luizjanie. Jest w tym coś wspaniał ego, a zarazem ironicznego. Otóż ten rafinowany cukier w rzeczywistości jest prawdziwą trucizną. Zupeł nie tak samo jest z życiem w Nowym Orleanie. Tak sł odkim, że może stać się fatalne, tak nęcącym swoim bogactwem, że wszystkie inne wartości odchodzą w zapomnienie... Ale wróćmy do rzeczy. Otóż tam, w górze rzeki, mieszkał a rodzina Freniere, stara, dobra francuska rodzina. Był o tam wtedy pięć mł odych kobiet i jeden mł odzieniec. Trójka kobiet nie miał a już szans na mał żeństwo i przeznaczona był a do innych ról, ale dwie pozostał e dziewczyny był y jeszcze bardzo mł ode. Opieka nad rodziną spoczywał a w rękach jedynego mężczyzny. To on miał zarządzać plantacją, tak jak ja to robił em dla matki i siostry. To on miał omawiać mał żeństwa swych sióstr, uzbierać dla nich posag, choć cał e ich bogactwo zależne był o od niepewnych przecież, corocznych zbiorów cukru. To on musiał szarpać się i targować z materialnym, zewnętrznym światem, walczyć z nim i trzymać go na dystans od mał ego, intymnego świata rodziny. Jego więc wł aśnie wybrał Lestat na swoją przyszł ą ofiarę. A kiedy los sprawił , że o mał y wł os stał oby się inaczej, oszalał z wściekł ości. Zaryzykował wł asne życie, aby dostać chł opaka w swe ręce. Mł ody Freniere miał wtedy pojedynek. Obraził jakiegoś Kreola na balu. Cał e zamieszanie poszł o o nic, drobiazg zgoł a, ale Kreol, jak to oni, gotów był umrzeć za nic i palił się do pojedynku. Obaj zresztą gotowi byli umrzeć za nic. Posiadł ość Freniere’ów ogarnęł a gorączka. Lestat wiedział o tym doskonale. Obaj zaglądaliśmy tam często podczas naszych polowań. Lestat polował na niewolników i zł odziei kur, a ja na zwierzęta.

- 23 - - Zabijał pan tylko zwierzęta? - Tak, ale wrócę do tego później. Jak powiedział em, obaj znaliśmy plantację, a ja często oddawał em się tam jednemu z najprzyjemniejszych zajęć dla wampira, a mianowicie przyglądaniu się ludziom, którzy nie zdawali sobie zupeł nie sprawy z mojej obecności. Znał em więc siostry Freniere równie dobrze, jak znał em krzaki różane wokół kaplicy mego brata. Tworzył y wyjątkową rodzinę. Każda był a na swój sposób mądra, podobnie jak ich brat, ale jedna z nich, będę nazywał ją odtąd Babette, przewyższał a go jeszcze. A przecież żadna z nich nie odebrał a odpowiedniego wykształ cenia, żadna nie rozumiał a nawet najprostszych rzeczy związanych ze stanem finansowym plantacji. W tych kwestiach był y cał kowicie zależne od mł odego Freniere’a i zdawał y sobie z tego sprawę. Był y przepeł nione mił ością do niego, a on cał kowicie wypeł niał ich życie, tak że żadna mił ość do ewentualnego mał żonka, nie mogł a równać się z uczuciem do brata. Był a to rozpaczliwa mił ość, równie silna jak pragnienie życia. Otóż, gdyby mł ody Freniere zginął w pojedynku, losy plantacji był yby przesądzone. Cał a gospodarka oparta był a na cał orocznym zastawie hipotecznym a konto przyszł orocznych zbiorów i spoczywał a na barkach Freniere’a. Możesz więc sobie wyobrazić panikę i smutek, jakie zapanował y tej nocy, gdy mł ody Freniere przygotowywał się do pojedynku. A teraz wyobraź sobie Lestata, zgrzytającego zębami ze zł ości niczym tani diabeł z opery komicznej, bo to nie on będzie tym, kto odbierze życie mł odzieńcowi. - Czy chce pan powiedzieć, że... stracił pan gł owę dla tych kobiet? - Cał kowicie - odpowiedział wampir. -Ich życie, pozycja był y śmiertelnie zagrożone. Żal mi też był o chł opaka. Tej nocy zamknął się w gabinecie ojca i sporządził testament. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli padnie pod ciosem rapiera następnego poranka, będzie to oznaczał o upadek cał ej rodziny. Czuł beznadziejność tej sytuacji, a przecież nie mógł na to nic poradzić. Odmowa udział u w pojedynku oznaczał a ruinę pozycji towarzyskiej i prawdopodobnie nie był a w ogóle możliwa. Ten drugi tak dł ugo uganiał by się za nim, aż w końcu zmusił by go do walki. Kiedy o pół nocy Freniere wyjeżdżał z plantacji, patrzył śmierci prosto w twarz z zacięciem czł owieka, który ma przed sobą tylko jedno wyjście i temu zadaniu postanawia poświęcić się z należytą odwagą. Albo zabije tego hiszpańskiego Kreola, albo sam umrze. Wynik trudno był o przewidzieć, nawet mając na uwadze jego umiejętności szermiercze. Jego twarz odzwierciedlał a gł ębię uczucia i mądrości, których przedtem nie widział em na żadnej twarzy u którejkolwiek z ofiar Lestata. To wł aśnie wtedy miał em pierwszą potyczkę z Lestatem. Chronił em chł opaka przed śmiercią przez tyle miesięcy, ale teraz Lestat zamierzał zabić go, zanim jeszcze mógł uczynić to Hiszpan. Jechaliśmy konno, goniąc za mł odym Freniere’em w kierunku Nowego Orleanu. Lestat zdecydowany był dogonić go, ja chciał em prześcignąć Lestata. Pojedynek naznaczono na godzinę czwartą rano, na skraju moczarów, tuż za pół nocną bramą miejską. Musisz zdawać sobie sprawę, że przybywając tam krótko przed czwartą, mieliśmy bardzo mał o czasu na powrót do Pointę du Lac, co oznaczał o, że pozostawaliśmy w niebezpieczeństwie. Był em wściekł y na Lestata jak nigdy przedtem, ale on tym razem zdecydowany był na wszystko. Różne niuanse życia wampira był y mu absolutnie obce, ponieważ skupił się na maniackiej wprost misji zemsty na śmiertelnym życiu. Zżerany przez nienawiść, oglądał się w przeszł ość. Nic nie mogł o go zaspokoić i sprawić mu przyjemności, dopóki nie odebrał tego innym, a posiadając wreszcie, rozczarowany i zniechęcony kierował swoje zainteresowanie w inną stronę. Zemsta - ślepa, sterylna, w czystej formie i godna pogardy. Ale, mówił em wcześniej o siostrach Freniere. Był o już prawie wpół do szóstej, kiedy dotarł em do ich plantacji. Do brzasku był o jeszcze jakieś pół godziny. Wśliznął em się na górną galerię ich domu i zobaczył em, że wszystkie zgromadził y się w salonie. Nawet nie przebrał y się do snu. Świece już się prawie wypalił y. Siedział y tam jak w żał obie, czekając na z góry przesądzone wieści. Wszystkie był y ubrane na czarno, taki panował zresztą codzienny zwyczaj w tym domu. W przyciemnionym pokoju czarne ubrania zlewał y się z kruczymi wł osami, tak że w świetle świec ich oblicza wyglądał y jak bł yszczące twarze zjaw. Każda smutna na swój sposób i jednocześnie, na swój sposób, odważna w cierpieniu. Jednak jedynie twarz Babette wyrażał a zdecydowanie. Wydawał o się, że już podjęł a postanowienie wzięcia na siebie ciężaru prowadzenia

- 24 - rodziny, gdyby brat nie przeżył tego ranka. Na jej twarzy malował o się coś, co dostrzegał em w twarzy brata, gdy przygotowywał się do pojedynku. Wiele był o jeszcze przed nią. Oczekiwał a ją wiadomość o śmierci brata, śmierci, za którą odpowiedzialny był Lestat. Zrobił em wtedy coś, co był o dla mnie wielkim ryzykiem. Objawił em jej swoją obecność. Zrobił em to, oświetlając swoją twarz. Moja twarz jest, jak możesz to sam zobaczyć, bardzo biał a i ma gł adką, odbijającą światł o powierzchnię, zupeł nie jak polerowany marmur. - Tak. - Chł opak potrząsnął potakująco gł ową. Wydawał się poruszony. -A tak w ogóle, jest bardzo... bardzo piękna - powiedział wreszcie. -Ciekaw jestem, czy... ale co wł aściwie wydarzył o się dalej? - Ciekaw pewnie jesteś, czy był em przystojnym mężczyzną za życia? - zapytał wampir. Chł opak przytaknął . -Owszem, tak, ogólnie nic się nie zmienił em. Tylko że gdy był em mł ody, po prostu nie zdawał em sobie sprawy, że jestem przystojny. Życie wirował o wokół mnie i zajęty był em banalnymi sprawami. Wzrok mój nie zatrzymywał się na niczym, nawet na moim odbiciu w lustrze... szczególnie na tym. Ale, oto co uczynił em. Przysunął em się bliżej szyby okiennej i pozwolił em, by światł o z zewnątrz oświetlił o mi twarz. Stał em tak przez moment, gdy oczy Babette zwrócone był y w stronę okna. Chwilę potem cofnął em się i obraz mój zniknął . W ciągu kilku sekund wszystkie siostry zdał y sobie sprawę, że jakaś dziwna postać pojawił a się za oknem, stworzenie niczym widmo, duch. Czarne sł użące, które miał y wyjść na zewnątrz i zbadać kto to, zdecydowanie odmówił y wykonania polecenia. Z niecierpliwością czekał em na to, co był oby najbardziej po mojej myśli. Wreszcie tak się stał o. Babette ujęł a kandelabr z bocznego stolika, zapalił a jego świece i ganiąc wszystkich śmiał o wyszł a na chł odną galerię. Siostry skupił y się gromadą przy drzwiach jak wielkie czarne ptaki. Jedna z nich krzyknęł a, że na pewno brat nie żyje i to Jego duch pojawił się tu na chwilę. Oczywiście, musisz wiedzieć, że Babette nigdy nie brał a takich tł umaczeń poważnie i nie przypisywał a tego, co widział a, swojej wyobraźni czy duchom. Poczekał em aż przejdzie prawie cał ą galerię, zanim się do niej odezwał em. Nawet wtedy ukazał em się tylko tak, że widział a jedynie zarys mojej postaci za jedną z kolumn. - Powiedz siostrom, aby się cofnęł y - odezwał em się przyciszonym gł osem. -Przyszedł em powiedzieć ci o twoim bracie, Zrób, jak mówię. Przez moment stał a bez ruchu, potem odwrócił a się do mnie i próbował a kogoś dostrzec w mroku. - Mam bardzo mał o czasu. Nie uczynię ci krzywdy - powiedział em. Posł uchał a. Rozkazał a siostrom, by zamknęł y drzwi, a one pośpiesznie wykonał y polecenie. Dopiero wtedy wystąpił em z mroku i stanął em w świetle świec. Oczy mł odego dziennikarza był y szeroko otwarte. Rękę przytknął do ust. - Czy i dla niej wyglądał pan tak... jak dla mnie? - zapytał . -Pytasz o to z taką niewinnością -odpowiedział wampir. - Tak, przypuszczam, że tak. Tyle że w świetle świec nie mam może tak nienaturalnego wyglądu. Ale wtedy nie zależał o mi przecież na tym, by koniecznie udawać zwykł ego czł owieka. - Mam tylko minuty - powiedział em jej natychmiast -ale to, co chcę ci powiedzieć, jest najwyższej wagi. Twój brat walczył dzielnie i zwyciężył w pojedynku -ale czekaj. Musisz wiedzieć, że nie żyje. Śmierć obeszł a się z nim bezwzględnie, jak zł odziej w nocy, i na nic się zdał a jego dobroć ani odwaga. Ale nie to jest najważniejsze. Mam ci coś innego do powiedzenia. Zarządzać plantacją możesz ty i wł aśnie ty możesz ją uratować. Musisz tylko na to być zdecydowana i nie pozwolić, by stał o się inaczej. Musisz przejąć pozycję brata bez względu na to, jakie wywoł a to zaskoczenie, gł osy protestu czy plotki. Nie sł uchaj tego. Wasza ziemia jest dzisiaj taka sama, jak wczoraj, gdy żył jeszcze brat. Nic się nie zmienił o. Musisz zająć jego miejsce. Jeśli tego nie uczynisz, stracicie ziemię, a rodzina będzie zgubiona. Zostaniecie wszystkie z niewielką pensją, skazane na poł owę, a może nawet mniej tego, co życie może wam ofiarować. Zapamiętaj więc: Nie podejmuj żadnej decyzji, zanim nie usł yszysz mojej rady. Niech moje wizyty tutaj napeł nią cię odwagą, jeśli kiedykolwiek będziesz się wahać. Ty musisz wziąć wasze przyszł e życie w swoje ręce. Ty, gdyż twój brat nie żyje. Patrząc na nią widział em, że sł yszał a każde sł owo z tego, co jej powiedział em. Chciał a mi zadać masę pytań, ale nie protestował a, kiedy oznajmił em, że nie mam już czasu. Używał em wszystkich swoich zdolności, aby tak szybko zostawić ją samą, żeby wyglądał o na to, że po prostu zniknął em. Z ogrodu widział em jeszcze jej twarz w blasku świec. Widział em, jak

- 25 - szukał a mnie w ciemności, obracając się wokoł o. Zobaczył em też, jak przeżegnał a się i weszł a do środka, do sióstr. Wampir uśmiechnął się. - Tak jak przewidział em, nikt w sąsiedztwie nie przejął się zjawą, która ukazać się miał a Babette Freniere, ale już w pierwszych dniach żał oby wybuchł skandal, gdy stał o się jasne, że to ona będzie samodzielnie prowadzić sprawy plantacji. Tymczasem świetnie sobie radził a. Udał o się jej zgromadzić olbrzymi posag dla mł odszej siostry, a i sama wyszł a za mąż następnego roku. W Pointę du Lac, Lestat i ja prawie wcale ze sobą nie rozmawialiśmy. - Nadal pan tam mieszkał ? - Tak. Nie był em jeszcze pewien, czy powiedział mi wszystko, co chciał em wiedzieć. Nadal też musiał em udawać. Moja siostra, na przykł ad, wychodził a za mąż pod moją nieobecność, kiedy leżał em zł ożony dreszczami malarycznymi. Coś podobnego przydarzył o mi się także, gdy w biał y dzień chowano moją matkę. W tym czasie Lestat i ja siadywaliśmy do obiadu każdej nocy ze starszym panem, imitując odgł osy kolacji, sł uchając z rozbawieniem, jak kazał nam zjadać wszystko z naszych talerzy i nie popijać zbyt szybko winem. Moją siostrę i jej męża przyjmował em podczas niezliczonych okropnych migren w swojej cał kowicie zaciemnionej sypialni, z koł drą pod brodą, tł umacząc się bólem, jaki sprawia mi światł o. Powierzał em im wtedy duże sumy, aby inwestowali je dla nas wszystkich. Cał e szczęście, jej mąż był skończonym idiotą, nieszkodliwym, ale idiotą, typowym produktem czterech pokoleń mał żeństw pomiędzy kuzynami. Ale chociaż wszystko szł o dość gł adko, zaczęliśmy mieć pewne problemy z niewolnikami. Znaleźli się wśród nich podejrzliwi, a jak zauważył em, Lestat nadal zabijał każdego, kogo tylko obrał sobie za ofiarę. Ciągle więc rozchodził y się pogł oski o tajemniczych zgonach i morderstwach w tej części wybrzeża. Gł ówne podejrzenia skierowano na nas. Podsł uchał em to któregoś wieczoru, gdy wł óczył em się niczym cień między chatami czarnych. Pozwól mi jednak najpierw wyjaśnić pewne szczegół y dotyczące charakteru tych niewolników. Dział o się to okoł o 1795 roku. Mieszkaliśmy z Lestatem na plantacji już od czterech lat. Inwestował em pieniądze, które on zdobywał , powiększając obszar naszej ziemi, nabywając mieszkania i domy w mieście, które później wynajmował em. Sama praca na plantacji nie przynosił a wiele zysku. Był a raczej przykrywką dla naszej dział alności niż prawdziwą inwestycją. Mówię „naszej”, ale to nieprawda. Nigdy nie przepisał em niczego na Lestata, a -jak zapewne zdajesz sobie sprawę -był em wtedy w świetle prawa nadal żywy. Ale w 1795 niewolnicy nie byli wcale tacy, jak to się ich przedstawia w filmach i powieściach o Poł udniu. Wcale nie byli ł agodnymi ludźmi o brązowej skórze, w szarych ł achmanach, mówiącymi dialektem języka angielskiego. Byli Afrykańczykami lub pochodzili z wysp mórz poł udniowych, niektórzy przybyli tu z Santo Domingo. Byli czarni jak węgiel i cał kowicie tutaj obcy. Rozmawiali między sobą w swoich afrykańskich językach albo we francuskim patois. Kiedy śpiewali, śpiewali pieśni ze swych krajów, które unosząc się nad polami tworzył y atmosferę egzotyczną i dziwną i zawsze mnie przerażał y, nawet wtedy, gdy jeszcze żył em jako zwykł y czł owiek. Byli przesądni i mieli wł asne tajemnice i tradycje. Krótko mówiąc, wtedy jeszcze ich nie pozbawiono afrykańskiego pochodzenia. Niewolnictwo był o przekleństwem ich egzystencji, ale nie byli obrabowani z tych cech, które był y charakterystyczne dla ich świata. Tolerowali chrzest i skromne ubranie, jakie narzucił o im francuskie prawo katolickie, ale wieczorami zamieniali swoje tanie sukno na powabne, barwne kostiumy, wyrabiali klejnoty z kości zwierząt i kawał ków metalu, który polerowali tak dł ugo, że wyglądał jak zł oto. Wtedy, po zapadnięciu zmroku, okolice ich chat w Pointę du Lac stawał y się cał kowicie obcym krajem. Raczej afrykańskim wybrzeżem niż Ameryką. W taką krainę nawet najsurowszy zarządca nie ośmielił by się i nie zechciał by wstąpić. Dla wampira był o to też wspaniał e miejsce. Nie na dł ugo jednak. Któregoś letniego wieczoru, kiedy znów bawił em się w cień, podsł uchał em przez otwarte drzwi chaty czarnego nadzorcy rozmowę, która przekonał a mnie, że oboje z Lestatem znajdujemy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Niewolnicy wiedzieli już, że nie jesteśmy zwykł ymi śmiertelnikami. Przyciszonym gł osem sł użące opowiadał y o tym, jak widział y nas przez szparę w drzwiach, kiedy biesiadowaliśmy przy pustych talerzach, z samymi sztućcami, bez jedzenia, podnosząc puste kieliszki do ust, podczas gdy nasze twarze bł yszczał y niczym twarze widm w świetle świec, a ślepy starzec był bezsilnym gł upcem w naszej mocy. Przez dziurkę od klucza dostrzegł y także trumnę Lestata, a jedna z nich został a nawet bezlitośnie pobita przez niego za kręcenie się w pobliżu okien jego pokoju. „Nie ma tam ł óżka” - wyjawiał a tajemnicę jedna