uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Anne Rice - Cykl-Nowe Kroniki Wampirów (2) Wampir Vittorio

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :801.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Anne Rice - Cykl-Nowe Kroniki Wampirów (2) Wampir Vittorio.pdf

uzavrano EBooki A Anne Rice
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 57 osób, 54 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 143 stron)

WAMPIR VITTORIO Anne Rice „Nowe opowieści o wampirach”

Rozdział 1. Kim jestem, dlaczego piszę, co się wydarzy Gdym był jeszcze małym chłopcem, przyśniło mi się coś strasznego. W owym śnie dzierżyłem w ramionach odcięte głowy mojego młodszego brata i siostry. Ich nieme oblicza ciągle były żywe: na dużych oczach trzepotały powieki, policzki zaś czerwieniły się rumieńcami. Niewysłowiona groza mnie również odebrała zdolność mowy. Sen okazał się proroczy. Nikt wszakże nie raczy uronić łezki — ani nade mną, ani nad nimi. Pochowano ich potem bezimiennie, grzebiąc pod pięćset-letnią pokrywą czasu. Jestem wampirem; imię me Vittorio. Piszę te słowa w najwyższej wieży podupadłego zamczyska, wzniesionego na jednym z górskich szczytów Toskanii — tej arcypięknej krainy w samym sercu Włoch. To właśnie tutaj przyszedłem na świat. Jakkolwiek na to patrzeć, jestem wampirem nietuzinkowym. Żyję już od pięciu stuleci, czyli od czasów Cosima Mediciego, i dysponuję ogromną siłą. Za świadków niechaj posłużą mi aniołowie, jeśli uda się wam skłonić ich do rozmowy. Miejcie się więc na baczności. Nie mam jednakże nic wspólnego z bohaterami „Kronik wampirów”. Mam na myśli ową gromadę osobliwych romantyków, wywodzącą się z położonego na południowych krańcach Nowego Świata miasta Nowy Orlean bądź w dalszym ciągu tam za- mieszkała. Znacie ich już zapewne z wielu pociesznych ksiąg i opowieści. Nic mi nie wiadomo o tych przerażająco prawdziwych postaciach, które paradują przed wami pod osłoną fikcji literackiej. Nie są mi znane ich niebiańsko ponętne grzęzawiska w Luizjanie, dlatego też, począwszy od tego zdania, żadnej wzmianki na ich temat w niniejszym tomie już nie uświadczycie. A jednak to właśnie one skłoniły mnie do przelania na papier opowieści o mych młodych latach, do snucia gawęd o własnej przeszłości. W ten sposób okruchy mego żywota zostaną uwiecznione w księdze, która — by tak rzec — krążąc po świecie szerokim, zetknie się kiedyś za sprawą przypadku bądź przeznaczenia z dziełami tamtych wampirów dotyczącymi. Przez całe stulecia mej wampirzej egzystencji błąkałem się po świecie, obserwując go bacznie i przenikliwie. Ani jeden z mych pobratymców nigdy niczym mi nie zagroził, ponieważ udało mi się uniknąć ich podejrzeń i pozostać dlań zupełnie nie rozpoznanym. Nie pragnę tu jednak zdawać relacji z mych perypetii. Jako się rzekło: opowiem o swoich początkach. Wierzę bowiem głęboko, iż mam wam do przekazania wieści zgoła niezwykłe. Kto wie, czy po ukończeniu tej księgi nie stanę się z własnej woli jedną z postaci w przeogromnym cyklu powieściowym, zaludnionym przez wampiry z Nowego Orleanu i San Francisco. Na razie nie silę się na odpowiedź, bo i ta sprawa nie zaprząta mojej uwagi. To tutaj spędzam swoje spokojne noce — wśród zarośniętych liśćmi kamieni, w

miejscu, gdziem jako dziecko zaznał tyle szczęścia. Zdeformowane i popękane ściany pokryły się już ciernistymi krzewami porzeczek, a pachnące dęby i kasztany utworzyły dokoła niewielki lasek. Wszystko to usposabia do spisania wydarzeń, które przypadły mi w udziale, albowiem los mój wydaje się niepodobny do życia innych wampirów. Bynajmniej nie zawsze przebywam tu właśnie. Przeciwnie — najczęściej bytuję w owym mieście, które jawi mi się królową miast wszystkich. We Florencji zakochałem się w chwili, gdym dzieckiem będąc, zobaczył ją po raz pierwszy. Cosimo Starszy prowadził naonczas swój potężny Banco Medici, troszcząc się oń osobiście, choć był najmajętniejszym człowiekiem w Europie. W domostwie Cosima Mediciego rezydował wielki rzeźbiarz Donatello, wykuwający swe dzieła z marmuru i brązu. Mieszkali tam nadto rozliczni malarze i poeci tudzież badacze magii wraz z adeptami sztuki muzycznej. Prześwietny Brunelleschi — twórca kopuły w największej z florenckich świątyń — wznosił podówczas kolejną katedrę, ponownie na zlecenie Cosima. Michelozzo zaś trudził się nad przebudową klasztoru św. Marka, przystępując zarazem do pracy nad pałacem dla Cosima, rozsławionym później jako Palazzo Vecchio. Dla najsłynniejszego z Medyceuszy przeczesywano też zakurzone biblioteki całej Europy w poszukiwaniu klasycznych ksiąg Greków i Rzymian, by przekładać je potem na nasz włoski język ojczysty, odważnie wybrany przez Dantego na tworzywo jego Boskiej komedii. Pod dachem Cosima dane mi było — mnie, młodziutkiemu śmiertelnikowi, co go fortuna i fatum pospołu sobie wybrały — tak, na własne oczy ujrzeć dostojnych gości soboru we Florencji: papieża Eugeniusza IV i przybyłego z Bizancjum samego cesarza i patriarchę Konstantynopola, Jana VIII Paleologa. Zawitali tam oni w celu zasypania przepaści między Kościołem wschodnim i zachodnim, a jam jeno patrzył, jak w pełni swego majestatu wjeżdżają do targanego srogą burzą miasta i pożywiają się przy Cosimowym stole. Dość już tego, powiecie. Ja zaś się z wami zgodzę. Nie jest to wszak historia rodu Medyceuszy. Pozwólcie mi atoli nadmienić, iż człek, który nazwie ich przy was niegodziwcami, sam jest niespełna rozumu. W końcu nikt inny jak właśnie potomkowie Cosima otoczyli opieką Leonarda da Vinci, Michała Anioła i całe legiony innych artystów. A wszystko to za sprawą bankiera (bądź też lichwiarza — jak zwał, tak zwał), co zechciał dodać Florencji piękna i splendoru, albowiem uznał to za chwalebne i pożądane. Do Cosima powrócę w stosownej chwili, zresztą jedynie w kilku krótkich słowach. Choć przyznać się muszę, że zwięzłość nie należy do moich przymiotów, tutaj powiem wam tylko, że człowiek ten ciągle jest wśród żywych. Ja zaś od roku 1450 sypiam w towarzystwie umarłych.

Zanim poznacie moje początki, niech będzie mi wolno uzupełnić niniejszą przedmowę jednym jeszcze ustępem. Nie myślcie, błagam, iż napotkacie tu starodawny styl. Nie liczcie zatem na drętwą, afektowaną angielszczyznę, która przywoływałaby wizje zamkowych murów przez górnolotne, acz skromne w istocie rzeczy słownictwo. Swoją historię opowiem w sposób naturalny i kunsztowny zarazem, delektując się przy tym słowami, bom jest ich wielkim miłośnikiem. Jako istota nie podległa śmierci, wchłonąłem w siebie angielszczyznę czterech minionych stuleci — od sztuk Christophera Marlowe’a i Bena Jonsona aż po urywany, chropowaty, lecz sugestywny język filmów z Sylvestrem Stallone'em. Znajdziecie mnie wszechstronnym, śmiałym, ba, bez mała szokującym. Dlaczego bowiem nie miałbym czerpać z pełnego arsenału mego epickiego talentu? Czyliż angielska mowa nie wyszła już była poza obręb jednej tylko krainy, a potem dwóch, trzech, czterech lądów? Stała się oto językiem całej planety — zarówno odludnych zakątków Tennessee, jak i najodleglejszych wysp celtyckich, a także rojnych miast Australii i Nowej Zelandii. Jestem dzieckiem renesansu, przeto param się wszystkim i bez żenady mieszam ze sobą przeróżne rzeczy. Czynię to w głębokim przekonaniu, iż służę w ten sposób jakowymś wyższym celom. Co tyczy się mej rodzimej włoszczyzny, niechaj czytane na głos imię Vittorio brzmi w waszych uszach bardzo miękko, a inne italskie imiona z tej książki obdarzcie tchnieniem pełnym i wonnym. Jest to w istocie język tak słodki, że angielskie słowo stone (kamień) rozrasta się w nim do rozmiarów trzech sylab: pi-ea-tra. Nic też nie równa się z nim elegancją. Dlatego każdym innym językiem mówię z takim włoskim akcentem, jaki spotkacie we współczesnej Florencji. Raduję się więc niepomiernie, iż moje anglojęzyczne ofiary mogą upajać się mymi jedwabiście wymówionymi pochlebstwami, mym połyskliwie włoskim akcentem. Nie jestem wszakże szczęśliwy. Nie wolno wam tak myśleć. Nie napisałbym tego tomiszcza, aby ukazać los szczęśliwego wampira. Mam mózg oraz serce. Otacza mnie również eteryczna podobizna siebie samego, stworzona najpewniej przez jakieś Wyższe Moce. Wewnątrz tej nienamacalnie zwiewnej powłoki tkwi to, co człowiek nazywa duszą. Takoż i ja duszę posiadam. Hektolitry krwi nie zatopią jej we mnie — nie przedzierzgnę się w beztroskiego upiora. Okej, okej, okej. Podobno słowo to znane jest wszystkim mieszkańcom naszego globu. Jesteśmy gotowi, możemy zaczynać. Jednokowoż pragnę wam jeszcze zacytować pewnego zapoznanego, lecz wybornego pisarza nazwiskiem Sheridan Le Fanu. Będą to słowa wypowiedziane w wielkiej udręce przez opętanego bohatera jednego z doskonale napisanych opowiadań tegoż właśnie autora. Pisarz ów, wywodzący się z Dublinu, zmarł wprawdzie w roku 1873, zważcie wszelako na świeżość jego języka i zatrważającą ekspresyjność, jakiej udzielił on postaci kapitana Bartona w opowiadaniu The Familiar.

„Jakichkolwiek wątpliwości nie budziłaby we mnie autentyczność tego, co podaje się nam za prawdy objawione, grozą przepaja mnie jeden niezbity fakt: poza tym światem istnieje inna, duchowa rzeczywistość, której mechanizm łaskawie się przed nami ukrywa. Niekiedy wszakże — ku naszemu przerażeniu — system ów po części uchyla rąbka swej tajemnicy. Pewien jestem — ba! — nawet wiem (...), że istnieje jakowyś Bóg, straszny Bóg, i że wina pociąga za sobą karę, wymierzoną w tajemniczy i zdumiewający sposób przez siły dla nas niepojęte i budzące bezbrzeżną trwogę. Wielki Boże, jakżem ja przekonany o istnieniu owego duchowego wymiaru, który złowrogi jest, nieprzejednany i wszechmocny. Pod jego to jarzmem uginałem się i uginam, doznając mąk właściwych wszystkim wiekuiście potępionym istotom!” I cóż wy na to? Mnie samego ten fragment śmiertelnie bez mała ugodził. Raczej nie nazwę naszego Boga „strasznym”, naszego wymiaru zaś „złowrogim”, choć w słowach tych zda się tkwić nie dające się nijak podważyć jądro prawdy. Aczkolwiek jest to fikcja literacka, nie brak w niej chyba szczerych emocji. Powyższy wyimek oceniam wysoko, gdyż ciąży nade mną potworna klątwa, której ja wśród wampirów jestem jedyną ofiarą. Mniemam, iż inni są od niej wolni. Wedle mnie każdy z nas — ludzie i wampiry, słowem: wszystkie istoty zdolne do uczuć i płaczu — cierpi wskutek pewnego przekleństwa. Otóż i one: dysponujemy wiedzą, której ciężar nas przerasta, i nie możemy uczynić nic, absolutnie nic, aby oprzeć się jej sile i związanym z nią pokusom. Pod koniec mej opowieści podejmę ten temat ponownie. Przekonam się, jak też pojęliście niniejszą historię. Zapadł już wczesny wieczór. Monumentalne ruiny najwyższej wieży mego ojca w dalszym ciągu wznoszą się dumnie na tle mieniącego się gwiazdami nieboskłonu. Przez okno widzę też rozświetlone księżycem wzgórza i doliny Toskanii, a nawet wody morza, pobłyskujące spoza kamieniołomów Carrary. Czuję zapachy kwietnych łąk na dziewiczych jeszcze zboczach, gdzie toskańskie irysy w dalszym ciągu kwitną za dnia na czerwono i biało, abym ja znajdował je potem pod aksamitną osłoną otulającej mnie nocy. Przelewam teraz na papier te słowa, czekając, aż księżyc w swej jak zwykle przyćmionej pełni ukryje się za chmurami. Zapalę wtedy sześć świec, wetkniętych w nierówno wykute kandelabry, stojące onegdaj na biurku ojca. Rodzic mój był wówczas feudalnym panem tej góry wraz ze wszystkimi na niej wioskami. Sprawował on również nieoficjalną władzę nad Florencją, którą wspomagał w czasie wojny i pokoju jako jej trwale lojalny sojusznik. Byliśmy wtedy bogaci, mężni, ciekawi świata i niewymownie wręcz szczęśliwi. Pora już, bym opisał wam to, co przepadło.

Rozdział 2 Mój krótki żywot człowieka śmiertelnego, piękno Florencji, świetność naszego małego dworu — to, co przepadło Umarłem w wieku lat szesnastu. Jestem raczej słusznego wzrostu, moje gęste brązowe włosy opadają mi na ramiona, no a żałosne spojrzenie piwnych oczu bywa zaiste trudne do wytrzymania. To ostatnie nadaje mi w pewnym sensie wygląd nieledwie androginiczny. Mam również powabny, wąski nos, którego nozdrza niezbyt się jednak wyróżniają. Usta me natomiast są dość akuratnych rozmiarów — ani za wąskie, ani nadmiernie zmysłowe. Jak na owe czasy byłem zaprawdę pięknym chłopcem. W przeciwnym bowiem razie nie należałbym już teraz do grona żywych. Tak to się dzieje z większością wampirów, choćby mówiono wam co innego. Uroda sprowadza na nas nieszczęście. Wyrażając się zaś dokładniej: nieśmiertelność dają nam ci, co nie potrafią oprzeć się roztaczanym przez nas powabom. Oblicze me nie jest dziecinne, lecz bez mała anielskie. Brwi mam gęste, ciemne i na tyle wysoko umieszczone, że oczy błyszczą mi stanowczo zbyt mocno. Z kolei czoło byłoby odrobinę za wysokie, gdyby z drugiej strony nie było tak płaskie i gdyby gęste, brązowe włosy nie okalały mej twarzy falą loków. Odznaczam się mocnym podbródkiem, którego kwadratowy zarys nie przystaje do reszty mego oblicza. Zdobi go jednak mały dołek. Moje ciało jest silne i nadmiernie wręcz muskularne. Mam szeroką klatkę piersiową oraz pokaźne ramiona, nadające mi wygląd krzepkiego męża. Dzięki temu umyka uwadze ma nieforemna szczęka i — przynajmniej z pewnej odległości — mogę uchodzić za mężczyznę co się zowie. Owo solidnie zbudowane ciało zawdzięczam ćwiczeniom z użyciem ciężkiego miecza, którym oddawałem się intensywnie w ostatnich latach mego żywota. Przysłużyły mi się również szaleńcze polowania w górach, gdy wspomagany przez sokoły ganiałem wszędy na własnych nogach (choć posiadałem już wówczas cztery rumaki, a pośród nich konia królewskiej krwi, zdatnego do uniesienia mnie w pełnym rynsztunku bojowym). Tamta zbroja ciągle spoczywa pod moją wieżą. Nigdy nie użyłem jej w trakcie walki. Wprawdzie Italia za moich czasów ogarnięta była wojenną pożogą, to jednak Florentyńczycy zawsze wysługiwali się w bitwach najemnikami. Ojciec mój musiał jedynie zadeklarować swą absolutną lojalność względem Cosima i

nie dopuścić, by jakikolwiek stronnik Świętego Cesarstwa Rzymskiego, księcia Mediolanu lub rzymskiego papieża przemieszczał swe wojska przez nasze przełęcze lub zatrzymywał się w naszych wioskach. Tak się szczęśliwie złożyło, iż posiadłości nasze nie leżały na żadnym z głównych traktów. Przemyślni antenaci wznieśli to zamczysko trzy setki lat przed mymi narodzinami. Ród nasz ma swój początek w czasach Longobardów, czyli przybyłych z Północy barbarzyńców, którzy — jak mniemam — zostawili nam w schedzie nieco swojej krwi. Któż to może wiedzieć? Wszak od upadku starożytnego Rzymu niejedno obce plemię wtargnęło do Italii. Zewsząd otaczały nas frapujące pozostałości okresu pogańskiego. Na okolicznych polach napotykaliśmy raz po raz osobliwe nagrobki nie pierwszej już młodości, jak również cudaczne boginie z kamienia, otaczane jeszcze czcią przez miejscowe chłopstwo, o ileśmy wcześniej owych posągów nie poddali konfiskacie. Pod naszymi wieżami znajdowały się podziemia, które — jak czasem mówiono — pochodziły sprzed narodzin Chrystusa. Obecnie wiem, że w istocie tak było i że miejsca te należały do znanego nam już z historii ludu Etrusków. W domu naszym panowały stare obyczaje feudalne, z pogardą odnoszono się do zajęć handlowych, od męskich jego mieszkańców zaś wymagano odwagi i waleczności. Zgromadzonych podczas rozlicznych wojen skarbów był ci u nas prawdziwy dostatek: złote i srebrne kandelabry oraz kinkiety, masywne szafy z bizantyjskimi wzorkami, flamandzkie gobeliny, całe tony koronek tudzież ręcznie zdobione złotem i klejnotami baldachimy, a wszystko to z najwspanialszej przetworzone materii. Jako że ojciec mój wielce Medyceuszy podziwiał, we wszelkie zbytkowne przedmioty zaopatrywał się podczas swych wizyt we Florencji. W każdym z ważniejszych pomieszczeń naszego domostwa ściany nie miały prawa świecić kamiennymi pustkami: pokrywały je kwieciste arrasy, wszystkie zaś korytarze i alkowy zapełnione były rdzewiejącymi zbrojami rycerzy, których imiona dawno już poszły w zapomnienie. Cieszyliśmy się niepomiernym bogactwem. Słuchy na ten temat doszły mnie już w dzieciństwie, kiedy mówiło się niezbyt jasno zarówno o heroicznie zdobytych łupach wojennych, jak i o tajemniczych skarbach z czasów pogańskich. Bywały, rzecz jasna, takie stulecia, kiedy to nasza rodzina wadziła się zbrojnie z innymi górskimi miastami i fortami. Jeden zamek napadał na drugi i w mgnieniu oka burzono dopiero co wniesione obwarowania. W tym samym okresie Florencja stanowiła bazę niezmiennie swarliwych i żądnych krwi Gwelfów i Gibelinów. Ówczesna komuna florencka posyłała swoje wojska, by równać z ziemią podobne naszemu zamki i unicestwiać każdego z zagrażających jej magnatów. Tamten okres należał już jednak do przeszłości. Przetrwaliśmy dzięki zmyślności i trafnym decyzjom. Byliśmy zresztą zdani na własne siły — w tej skalistej, nieprzyjaznej człowiekowi krainie, którą wieńczył jeden z górskich szczytów (to tam bowiem Alpy zstępują do Toskanii), i gdzie najbliższe naszemu

zamczyska przeistoczyły się już w opuszczone ruiny. Nasz najbliższy sąsiad sprawował władzę nad własną enklawą wiosek, zachowując lojalność wobec księcia Mediolanu. Nie kłopotał się wszakże naszą obecnością, a i my nie poświęcaliśmy mu uwagi. Nasza polityka jego domeny nie dotyczyła. Mury nasze liczyły dziesięć metrów wysokości, były niezwykle grube, starsze niźli sam zamek, ba, starsze nawet niż snute o nich gawędy. Bez ustanku je pogrubiano i uzupełniano wszelakie ubytki. W obrębie naszej zamkowej osady mieściły się też trzy wioseczki, obrośnięte smakowitą winoroślą, z której owoców wyrabiano czerwone wino najwyższego gatunku. Znajdowały się tam ponadto miodne ule, krzaki jeżyn, pola pszenicy i inne uprawy. Na owym terenie hodowano również mnogość kur i krów, a w przeogromnych stajniach trzymano należące do nas rumaki. Nigdy nie wiedziałem, ile osób trudzi się pracą w naszym małym światku. Dom pełen był administratorów, którzy odpowiadali za takie sprawy. Ojciec mój nieczęsto więc podejmował decyzje osobiście i równie rzadko odwoływał się do władz sądowych Florencji. Nasz kościół przypisano do całego dystryktu, toteż osadnicy zamieszkali w licznych siołach u podnóża góry przybywali do nas na chrzty, śluby i inne uroczystości. Poza tym przez drugi czas rezydował w naszych murach pewien dominikanin, który każdego ranka odprawiał dla nas mszę świętą. W czasach dawniejszych wycięto w okolicach pokaźne połacie lasu, aby żaden najeźdźca nie mógł niepostrzeżenie przemieszczać się po zboczach naszej góry. Wszelako gdym ja pojawił się na świecie, środki takowe nie były już nieodzowne. Poniektóre wąwozy i stare ścieżki zdążyły już pokryć się bujnymi i równie jak teraz niedostępnymi lasami, które podchodziły prawie pod same mury zamku. Z wież naszych widać było jakiś tuzin niewielkich osad, ciągnących się ku terenom dolinnym i otoczonych uprawnymi polami, sadami tudzież winnicami. Wszystkie one podlegały naszemu władaniu i były względem nas lojalne. W razie wybuchu konfliktu zbrojnego mieszkańcy owych osiedli co tchu pognaliby pod nasze bramy, podobnie jak wcześniej — z pełną racją— czynili to ich przodkowie. Urządzano naówczas dni targowe, celebrowano wiejskie święta, obchodzono dni świętych patronów, niekiedy zaś praktykowano nawet alchemię i czary. Nasz kraj był zaiste wspaniały. Zamiejscowi duchowni zawsze zatrzymywali się u nas na dłużej. Zdarzało się, iż w wieżach naszego zamku lub w niższych, niedawno wzniesionych budynkach kamiennych zamieszkiwało dwóch bądź trzech odwiedzających nas księży. Jako małe jeszcze dziecię posłano mnie na edukację do Florencji, gdzie pomieszkiwałem w luksusem i życiem tętniącym palazzo, należącym do wuja mojej matki. Gdym miał lat czternaście, krewniak ów zmarł, dom jego zamknął podwoje, mnie zaś wraz z dwiema starszymi ciotkami przywieziono na powrót do rodzimego zamczyska. Odtąd jedynie

z rzadka zdarzało mi się nawiedzić Florencję. Ojciec mój ciągle był w głębi serca arystokratą starej daty. Chociaż z instynktu waleczny był i niezłomny, trzymał się z dala od intryg na stołecznym dworze. Żył zatem w staroświeckim stylu na swoich włościach, a gdy do Florencji zagnały go interesa, Cosimo gościł go tam osobiście. Jeśli zaś szło o syna, ojciec pragnął wychować mnie na księcia, na rycerza, na padrone. Musiałem więc posiąść wszelkie umiejętności i cechy dla rycerza typowe. W wieku lat szesnastu dosiadałem już konia, aby w pełnej zbroi i z opuszczoną przyłbicą pędzić ku słomianemu celowi i przeszyć go swoją kopią. Czyniłem to z równą łatwością i uciechą, jaką dawały mi wyprawy łowieckie, pływanie w górskich potokach bądź konne wyścigi u boku mych wiejskich rówieśników. Polubiłem to wszystko bez najmniejszego protestu. Byłem jednakowoż istotą wewnętrznie rozdartą. Umysł mój bowiem pożywiał się wcześniej przekazywaną mu przez wyśmienitych florenckich nauczycieli łaciną, greką, filozofią i teologią. Brałem też udział w dziecięcych widowiskach i sztukach teatralnych, nierzadko odgrywając główną rolę w spektaklach, które w wujowskim domu prezentowała moja konfraternia. Z jednej strony umiałem wcielić się uroczyście w biblijnego Izaaka, składanego w ofierze przez posłusznego Abrahama; z drugiej zaś byłem czarującym Aniołem Gabrielem, którego podejrzliwy święty Józef zastaje przy Najświętszej Maryi Pannie. Ckniło mi się teraz za tym wszystkim: za księgami, za czytaniami w katedrze, które chłonąłem z niezwykłą u dziecka uwagą, i za cudnymi nocami we florenckim domostwie mojego wuja. Zwykłem w tym czasie zasypiać przy dźwiękach efektownych widowisk operowych, a umysł mój pełen był fantastycznych postaci, które zsuwały się po linach przy wtórze rozszalałych bębnów, lutni i śpiewających unisono głosów tudzież wykonujących małe akrobacje tancerzy. Moje dzieciństwo nie było więc trudne. W chłopięcej konfraterni poznawałem też uboższą dziatwę z Florencji — kupieckich synów, sieroty, jak również chłopców ze szkół przyklasztornych — tak bowiem wychowywano naonczas przyszłego możnowładcę. Musiałem zaznajomić się z pospólstwem. Odnoszę wrażenie, iż w tych szczenięcych latach często wymykałem się z tego domu, i to z równą łatwością, jak później, kiedy robiłem wypady poza rodzinny zamek. Pamięć ma zachowała wiele florenckich zabaw, uroczystości, świąt i procesji — zbyt wiele jak na dziecko przyuczane do dyscypliny. I nazbyt często patrzyłem z tłumu na okazale przyozdobione platformy sunące ulicami ku czci świętych; nazbyt często zadziwiały mnie także milczące szeregi paradujących ze świecami ludzi, których powolny chód kojarzył mi się z religijnym jakowymś transem. Owszem, byłem zapewne nicponiem. Bynajmniej się tego nie wypieram. Wychodziłem przez kuchnię, przekupiwszy wcześniej służących. Poza tym zbyt wielu moich przyjaciół rekrutowało się spośród grandziarzy i zwykłych łobuzów. Wdawałem się w jakąś rozróbę, po czym co tchu pędziłem do domu. Grywaliśmy w piłkę i toczyliśmy bitwy na miejskich placach, skąd księża przeganiali nas rózgami i pogróżkami. Zachowywałem się grzecznie i niegrzecznie, choć nigdy nie byłem złym chłopcem.

W wieku lat szesnastu umarłem dla tego świata i nigdy już potem nie ujrzałem florenckich — czy jakichkolwiek innych — ulic w rozświetlony słońcem dzień. Mogę tylko zapewnić was, że widziałem to, co najlepsze. Potrafię bez trudu przywołać obraz uroczystości świętojańskich: przed sklepami i sklepikami wystawiano najokazalsze towary, a idący do katedry mnisi śpiewali swe arcypiękne hymny w podzięce za powodzenie, jakim Bóg obdarzył to miasto. Mógłbym tak jeszcze bardzo długo. Zachwyty nad ówczesną Florencją nie powinny zaiste mieć końca. W mieście tym żyli handlarze i wybitni artyści; przebiegli politycy i nawiedzeni święci; natchnieni poeci i zuchwali szubrawcy. Myślę, że znano tam wtedy wiele rzeczy, które do Anglii i Francji miały dotrzeć znacznie później, a które w pewnych krajach nie są znane nawet obecnie. Dwie sprawy nie ulegają tu najmniejszej nawet wątpliwości: Cosimo był najpotężniejszym człowiekiem na świecie, Florencją zaś rządził lud, tylko lud. Wróćmy jednak do mego ojczystego zamczyska. Kontynuowałem w nim swoją naukę i w mgnieniu oka potrafiłem przedzierzgnąć się z rycerza w młodego uczonego. Cień na me ówczesne życie rzucił jeden fakt: gdym miał lat szesnaście, mogłem już rozpocząć studia na uniwersytecie. Wiedziałem o tym i w pewnym sensie tego pragnąłem; aliści zajmowała mnie wtedy hodowla sokołów, które poddawałem odpowiedniej tresurze, aby następnie zabierać je na polowania. Zaprawdę pokusa ta była nie do odparcia. Starsi krewniacy, zwłaszcza zaś zasiadający co dzień do wieczerzy wujowie mojego ojca, widzieli we mnie mola książkowego. Ludzie ci należeli do czasów już minionych, do okresu, „gdy światem nie władali jeszcze bankierzy”. Opowiadali oni bajeczne historie o odbytych za młodu krucjatach, o krwawej bitwie pod Akką, o walkach na Cyprze i Rodos, o życiu na morzu tudzież o wielu egzotycznych portach, gdzie stanowili oni postrach okolicznych tawern i miejscowych kobiet. Matka moja była piękna i pełna życia; miała brązowe włosy i bardzo zielone oczy. Uwielbiała swój wiejski żywot, chociaż Florencję poznała tylko od strony żeńskiego klasztoru. Głęboki niepokój budziła w niej moja chęć czytania Dantego oraz czas, jaki poświęcałem na pisanie. Życie mej matki ograniczało się do przyjmowania gości w wielce wytwornym stylu. Dzięki niej na posadzkach słały się listki lawendy i zioła o słodkim zapachu, a wina miały odpowiedni aromat. Sama też rozpoczynała tańce, w czym partnerował jej brat mego dziadka, jako że ojciec do tańczenia skory nie był. W porównaniu z Florencją wszystko to odznaczało się raczej wolnym tempem i brakiem większego ożywienia, którego dostarczały mi jedynie opowieści o prawdziwych wojnach. Wychodząc za mego ojca, matka musiała być bardzo młoda, albowiem w noc swojej śmierci obarczona była brzemieniem kolejnego potomka. Dziecko to zmarło wraz z nią. Już niebawem wam o tym opowiem — jak tylko nadarzy się okazja. No cóż, szybkość nie należy do mych przymiotów.

Brat mój Matteo był cztery lata ode mnie młodszy; uczył się znakomicie, choć z domu nigdzie go nie posyłano (a szkoda). Moja siostra zaś o imieniu Bartola urodziła się w niecały rok po moim na ten świat przyjściu, tak szybko, że ojca napawało to chyba wstydem. Matteo i Bartola byli dla mnie najwspanialszymi i najciekawszymi ludźmi na tym świecie. Cieszyliśmy się wiejską swobodą, biegaliśmy po lasach, zbieraliśmy jeżyny i słuchaliśmy razem opowieści cygańskich gawędziarzy, zanim ich jeszcze nie poj-mano, a potem usunięto z naszych terenów. Darzyliśmy się wzajemną miłością. Matteo uwielbiał mnie aż za bardzo, albowiem darem wymowy górowałem nad naszym ojcem. Brat mój nie dostrzegał wszakże ukrytej siły naszego rodziciela ani też jego wytwornych manier. Myślę, że to ja właśnie wszystkiego Mattea uczyłem. Bartola natomiast przyprawiała o wieczną zgryzotę naszą matkę, która nie mogła przejść do porządku nad stanem jej włosów: pełnych gałązek, płatków, liści i ziemi, czyli śladów po naszych leśnych zabawach. Bartola musiała również uczyć się wyszywania, śpiewu, poezji i modlitwy. Z drugiej wszakże strony urok osobisty i posiadany majątek pozwalały mojej siostrze na uchylanie się od niemiłych jej obowiązków. Ojciec ubóstwiał swą córkę i raz po raz napominał mnie dyskretnie, abym nie spuszczał jej z oczu podczas naszych peregrynacji po lesie. Tak też czyniłem. Byłem gotów pozbawić życia każdego, kto bodaj śmiałby ją dotknąć! Ach... To już dla mnie zbyt wiele! Nie wiedziałem naonczas, że czeka mnie aż tyle boleści. Zabić każdego, kto śmiałby ją dotknąć! Teraz zaś nachodzą mnie koszmary, które niczym skrzydlate monstra grożą mi wiekuistym oddzieleniem od bezgłośnych światełek niebiańskich przestworzy. Pozwólcie aliści, bym wrócił do przerwanego na moment wątku. Matki mej nigdym nie rozumiał, i oceniałem ją zapewne w sposób błędny i niesprawiedliwy. Dla niej bowiem wszystko sprowadzało się do przybrania odpowiedniego stylu i nabrania stosownych manier, podczas gdy ojciec przejawiał bezgraniczną autoironię i zawsze umiał mnie rozbawić. Jego żarty i zgryźliwe opowieści sprawiały wrażenie cynicznych, choć odznaczały się zarazem pewną dobrodusznością. Swymi słowami ojciec nicował na wylot wszelką sztuczność i pompę, nie oszczędzając przy tym samego siebie. Za beznadziejny uważał człowieczy los na tej ziemi, a wojna sprowadzała się dlań do komedii, pozbawionej bohaterów i granej przez głupców. W samym środku perory mojego wuja ojciec wybuchał gromkim śmiechem, podobnie zresztą kwitując moje nierzadko przydługie poema. Na domiar złego rodzic mój chyba nigdy nie zwrócił się do matki choćby jednym uprzejmym słowem. Był on człekiem okazałej postury, gładko ogolony, o długich włosach i pięknych, wąskich palcach. Te ostatnie kontrastowały z jego pokaźną sylwetką, tym bardziej że ręce naszych przodków bywały dość mięsiste. Dlatego wszystkie noszone przez ojca pierścienie, wyjątkowej zaprawdę urody, należały wcześniej do jego matki. Na marginesie dodam, że mnie również natura obdarzyła takimi dłońmi. W swoim zamku ojciec mój ubierał się bardziej efektownie niż we Florencji, gdzie nie odważyłby się pokazywać w tak drogich strojach. Nosił otóż królewski aksamit z naszytymi

nań perłami oraz wielgachne płaszcze oblamowane gronostajami. Rękawice miał obite lisią skórką, jego duże oczy zaś, osadzone głębiej niż moje, spoglądały dokoła krytycznie i nieufnie, nie szczędząc otoczeniu ironii, sarkazmu i drwiny. Ojciec mój jednakowoż nigdy nie zachowywał się podle, a jego jedyna dziwaczna maniera polegała na piciu wina z kielichów szklanych, nie zaś z drewnianych, srebrnych czy złotych. Wieczerzę jadaliśmy wobec tego przy stole zastawionym błyszczącymi naczyniami ze szkła. Matka moja uśmiechała się zawsze, zwracając się do małżonka tymi słowy: „Panie mój, czy byłbyś łaskaw zdjąć swoje nogi ze stołu” lub: „Byłabym wdzięczna, gdybyś dotykał mej osoby, umywszy wcześniej swe tłuste dłonie”, lub: „Zali chcesz wejść do domu w takim stanie?” Pomimo jednak zewnętrznej urokliwości, sądzę, iż matka ojca nienawidziła. Raz tylko posłyszałem jej podniesiony na ojca głos, gdy w niedwuznaczny zgoła sposób oświadczyła, iż połowa dzieci w naszych wioskach została spłodzona właśnie przez ojca, ona sama zaś pochowała ośmioro niemowląt, którym nie dane było przyjść na ten świat. Zarzuciła wtedy mężowi brak opanowania, typowy dla nieokiełznanego ogiera. Zaskoczony tym nagłym wybuchem ojciec wyłonił się z małżeńskiej alkowy i drżąc na całym ciele, zwrócił się do mnie z pobladłą twarzą: „Wiesz, Vittorio, twoja matka wcale nie jest tak nierozumna, jakom wcześniej o niej zwykł myśleć. Nie, bynajmniej. W istocie rzeczy jest ona po prostu nudna”. W zwykłych okolicznościach ojciec nie powiedziałby o żonie nic równie obcesowego. Tymczasem matka, kiedym wszedł do rodzicielskiej sypialni, rzuciła mi się w ramiona, by przez kolejny kwadrans wylewać z siebie gorzkie łzy. Siedzieliśmy bez słowa w tej niewielkiej kamiennej sali, znajdującej się dość wysoko w najstarszej wieży naszego domostwa i wyposażonej w pozłacane meble. W pewnym momencie matka wytarła oczy i powiedziała: — Wiesz... On troszczy się o wszystkich. Dba o moje ciotki i wujów, którzy bez niego by sobie nie poradzili. Mnie również nigdy niczego nie odmówił. — I ciągnęła swoim łagodnym, ukształtowanym w klasztorze głosem: — Spójrz na ten dom. Jest w nim pełno ludzi starszych, których mądrość tak bardzo się wam, dzieci, przysłużyła. A wszystko to dzięki waszemu ojcu, bogatemu na tyle, by wszędzie bywać i wszędzie dotrzeć. Jest on doprawdy nad wyraz szczodry. Tylko... Vittorio! Vittorio, nie... To znaczy... Te wiejskie dziewuchy... Mało brakowało, a powodowany chęcią pocieszenia matki, powiedziałbym, iż wedle mej wiedzy ja sam spłodziłem tylko jednego bękarta, który jak dotąd chowa się należycie. W samą porę zorientowałem się jednak, że skutki takiego wyznania byłyby ani chybi katastrofalne, i żadne słowo z mych ust nie padło. Spotkanie to mogło okazać się jedyną rozmową, którą odbyłem z własną matką, wszelako trudno je tak określić, bom przecież nic wtedy nie powiedział. Tak czy inaczej, matka miała rację. Trzy jej ciotki i dwóch jej wujów mieszkało w murach naszego zamczyska, i żyło im się dobrze: ubierali się w drogie stroje z najnowszych

tkanin, sprowadzone prosto z Florencji, zaznając też wszystkich innych uciech i przywilejów egzystencji na magnackim dworze. Ja oczywiście sporo zyskałem, przysłuchując się słowom tych starych już ludzi, którzy o świecie szerokim naprawdę niemało wiedzieli. Podobnie było z wujami mego ojca. Aliści tereny te należały właśnie do nich, a raczej do tej gałęzi rodziny, toteż sądzili oni, . iż większy mają do nich tytuł, chyba również dlatego, iż swego czasu wsławili się swym orężem na Ziemi Świętej bądź też za takich pragnęli uchodzić. Poza tym spierali się z moim ojcem o wszystko: począwszy od smaku pasztecików z mięsem aż po niepokojąco nowoczesny styl sprowadzanych z Florencji malarzy, którzy swymi dziełami mieli ozdobić naszą małą kapliczkę. Oprócz upodobania do przedmiotów ze szkła owo nowoczesne naonczas malarstwo było jedyną nowinką cieszącą się przychylnością mojego ojca. Nasza kapliczka przez kilka stuleci świeciła nagimi ścianami. Podobnie jak cztery zamkowe wieże i wszystkie otaczające nas mury, zbudowano ją z białego kamienia, który często spotyka się w północnej Toskanii. Różni się on wydatnie od typowych dla Florencji materiałów ciemniejszych — szarych i wyglądających na nie doczyszczone. Nasz północny budulec kojarzy się zaś swoją barwą z pastelową tonacją różowych różyczek. Gdym był jeszcze bardzo młody, ojciec sprowadził z Florencji wyśmienitych malarzy, terminujących wcześniej u Piero della Franceski i innych mistrzów. Zlecił im pokrycie kapliczki malowidłami, których osnowę stanowić miały cudowne opowieści o świętych i pozostałych postaciach biblijnych, zaczerpnięte z księgi Złota legenda. Jako że ojciec mój nie grzeszył nadmiarem wyobraźni, nakazał malarzom powielanie schematów, z którymi wcześniej zapoznał się we Florencji. Wskutek tego podczas ostatnich lat mego ziemskiego bytowania zamkowa kapliczka pokryła się podobiznami Jana Chrzciciela — patrona miasta i kuzyna Pana naszego — a także św. Elżbiety, św. Jana, św. Anny, Matki Boskiej, Zachariasza i mnóstwa aniołów. Warto dodać, iż każdą z tych postaci przyodziano zgodnie z obowiązującą wtedy najnowszą florencką modą. To właśnie przeciwko tej „nowomodności”, tak bardzo różniącej się od dzieł Giotta lub Cimabuego, protestowali moi podstarzali wujowie i ciotki. Nasi wiejscy sąsiedzi chyba też nie do końca te obrazy rozumieli; ich zresztą przerażała sama kaplica, gdy przy okazji jakiegoś ślubu czy chrztu zdarzało im się ją nawiedzić. Ja natomiast nie posiadałem się z radości, widząc, jak powstają rzeczone malunki. Z przyjemnością przebywałem wtedy w obecności tych artystów, którzy jednak opuścili nas jeszcze przed demoniczną rzezią kładącą kres mojemu życiu. We Florencji dane mi było obejrzeć wiele prześwietnych obrazów. Patrzyłem na nie niespiesznie, delektując się wspaniałymi wizjami aniołów i świętych, umieszczonymi w bocznych kapliczkach katedr. Raz nawet — podczas wspólnej z ojcem do Florencji wyprawy — zobaczyłem w domu Cosima nadzwyczaj pobudliwego malarza, Filippa Lippiego, którego musiano naonczas trzymać pod kluczem, żeby ukończył wreszcie jeden ze swoich obrazów.

Ujął mnie ten artysta swą prostoduszną, acz silną osobowością i nierzadko gwałtownymi sposobami, do jakich zwykł się uciekać, by pozwolono mu wyjść z pałacu. Poważny Cosimo uśmiechał się doń tylko i swoim niskim głosem próbował okiełznać histerię malarza; przekonywał go, iż ten odzyska niezmącony spokój ducha, jak tylko jego praca znajdzie wreszcie swój finisz. Filippo Lippi był wprawdzie zakonnikiem, lecz szalał za płcią piękną, o czym zresztą wszyscy wiedzieli. Rzec nawet można, iż był dla florentczyków ulubionym szwarccharakterem. To właśnie pociąg do kobiet nie pozwalał mu spokojnie pracować w pałacu. Podczas wieczerzy, którą nas wtedy tam podjęto, padła sugestia, iż Cosimo winien zamknąć Filippa z kilkoma niewiastami, co — być może — zdołałoby tego artystę uszczęśliwić. Cosimo najpewniej nie skorzystał z tej rady; w przeciwnym bowiem razie jego wrogowie rozgłosiliby tę wieść w całym mieście. W tym miejscu pragnę wszakże podkreślić rzecz ważną: nig-dym nie zapomniał tego krótkiego spojrzenia na genialnego Filippa, bo — w istocie — geniuszem on był i w dalszym ciągu za takiego go poczytuję. — A cóż ci się tak w nim spodobało? — pytał mnie ojciec. — On jest i dobry, i zły — odrzekłem. — A nie tylko zły bądź dobry. Dostrzegam toczącą się w nim walkę. Ponadto widziałem, jak pracuje z Fra Giovannim... — tak to nazywano wtedy człowieka rozsławionego jako Fra Angelico — .. .i zaprawdę powiedzieć muszę, iż jest on niezwykle zdolny. Gdyby było inaczej, Cosimo z pewnością nie godziłby się na takie sceny. Słyszałeś go, papo? — Czy Fra Giovanni jest świętym? — zapytał ojciec. — Hm... Owszem. Tak... Ale czyś widział cierpienie Fra Filippa? Hm, byłem pod wrażeniem. Ojcec uniósł brwi. Podczas naszej kolejnej i ostatniej zarazem wyprawy do Florencji ojciec postanowił pokazać mi wszystkie obrazy Filippa. Zdumiał mnie tym, iż pamiętał o mej fascynacji tym malarzem. Odwiedziliśmy zatem wiele domów, w których wisiały najpiękniejsze jego obrazy, po czym wybraliśmy się do pracowni samego mistrza. Tam zaś na zamówienie Francesca Maringhiego powstawał obraz, który miał przyozdobić ołtarz jednego z florenckich kościołów. Kiedy ujrzałem nie wykończoną jeszcze Koronację Najświętszej Maryi Panny, omalże nie zemdlałem z zachwytu, w jaki dzieło to mnie wprawiło. Zaiste trudno mi było stamtąd wyjść. Westchnieniom i łzom nie było końca. Nigdy wcześniej nie widziałem nic równie pięknego — był to nieprzebrany tłum poważnie spoglądających ludzkich twarzy wraz z cudownymi aniołami i świętymi; przedstawione tam kobiety odznaczały się niezwykłą gracją, mężczyźni zaś niebiańską wręcz doskonałością sylwetek. Po prostu szalałem z zachwytu. Ojciec pokazał mi jeszcze dwie inne prace Filippa, obrazujące Zwiastowanie.

Wspominałem już, że jako dziecko grałem rolę Anioła Gabriela, który przychodzi do Najświętszej Panienki, aby oświadczyć o poczęciu w jej łonie Chrystusa. W naszej interpretacji był to anioł ujmujący swym męskim, ba, samczym wdziękiem, a jego obecność przy Maryi miała wprawić Józefa w osłupienie. Jako gromadka chłopców, nie stroniących od uciech tego świata, postanowiliśmy okrasić ten spektakl szczyptą pikanterii. To znaczy, dodaliśmy parę rzeczy od siebie, bo w Piśmie nie ma chyba ani słowa na temat św. Józefa, który odkrywa potajemną schadzkę swej małżonki. Była to zatem ma ulubiona rola, stąd też szczególnie upodobałem sobie później obrazy ukazujące Zwiastowanie. Ostatnie zaś malowidło o takim charakterze, które widziałem wtedy we Florencji, wyszło właśnie spod pędzla Filippa w latach czterdziestych piętnastego wieku i swą wspaniałością przyćmiło wszystko, com do tej pory oglądał. Anioł na tym obrazie był z jednej strony postacią niematerialną, z drugiej natomiast odznaczał się cielesną doskonałością, a jego skrzydła składały się z pawich piór. Ogranęła mnie nieprzeparta chęć posiadania tego dzieła na własność. Zapragnąłem je zakupić i zawieźć do naszego zamczyska. Nie było to jednak możliwe, albowiem prace Filippa nie znajdowały się w normalnym obiegu rynkowym. Ojciec musiał mnie więc odciągnąć od obrazu mistrza i bodaj nazajutrz znowu byliśmy w domu. Dopiero później zdałem sobie sprawę z jego milczenia, gdym bez ustanku perorował przy nim o Fra Filippie: — Ten obraz jest subtelny i oryginalny — mówiłem — a zarazem zgodny z powszechnie przyjętymi zasadami malowania. Na tym właśnie polega geniusz: wprowadzać zmiany, lecz z pewnym umiarem; być nieszablonowym, lecz zrozumiałym dla innych. I to mu się właśnie udało, ojcze. — Wylewał się ze mnie nieprzerwany potok słów. — Takie jest moje o nim zdanie. Jego cielesność, namiętność do kobiet, nieomal szatańskie łamanie złożonych ślubów zakonnych; a z drugiej strony on przecież ciągle jest osobą duchowną, nosi habit, jest Fra Filippo. Z tego wewnętrznego konfliktu wyłaniają się twarze, które na jego obrazach przybierają wyraz zupełnej bezwolności. — Ojciec dalej mnie słuchał. — Otóż to — kontynuowałem. — Te postacie odzwierciedlają nieustanne kompromisy przeciwstawnych sobie impulsów, toteż są smutne i mądre, nigdy nie są niewinne, a ich miękkie rysy stanowią odbicie trapiącej ich niemej udręki. Gdy wracaliśmy do domu stromą leśną drogą, ojciec zapytał mnie raptem, czy malarze pracujący wcześniej w naszej zamkowej kapliczce byli moim zdaniem cokolwiek warci. — Raczysz żartować, papo — odparłem. — Byli znakomici. Ojciec uśmiechnął się. — No cóż, nie wiedziałem. — Wzruszył ramionami. — Chciałem nająć jak najlepszych. Na mojej twarzy również pojawił się uśmiech.

Ojciec roześmiał się dobrodusznie. Nigdy nie pytałem go, kiedy i czy w ogóle będę mógł opuścić rodzinny dom, aby znowu oddać się studiom. Uważałem chyba, że potrafiłbym swoim postępowaniem ukontentować zarówno jego, jak i siebie. W drodze powrotnej z Florencji zrobiliśmy ponad dwa tuziny postojów. Zakrapiane winem wieczerze spożywaliśmy w mijanych przez nas zamkach i przechadzaliśmy się po jasnych, wykwintnie urządzonych rezydencjach oraz przylegających do nich ogrodach. Do niczego nie przywiązywałem naonczas szczególnej wagi, albowiem każde z tych zjawisk stanowiło część składową mojego życia: altanki pokryte fioletową wistarią, winnice na zieleniących się zboczach czy gładkolice dziewczęta kiwające do mnie ze swych lodżii. W owym okresie Florencja wdała się w konflikt wojenny. Sprzymierzyła się z arcysławnym Francesco Sforza, aby przejąć kontrolę nad Mediolanem. Po stronie tego ostatniego opowiedziały się z kolei Neapol i Wenecja. Ta straszna wojna nie dotknęła jednak naszej rodziny. Walki toczyły się między najemnikami, a wszelkie odgłosy i echa tych potyczek dało się słyszeć na miejskich ulicach, nie zaś na naszej górze. Wojna ta kojarzy mi się do dzisiaj z dwiema wybitnymi postaciami. Pierwsza z nich to książę Mediolanu Filippo Maria Visconti — człowiek, który niezależnie od naszego doń stosunku musiał okazać się naszym nieprzyjacielem; był bowiem wrogiem Florencji. Posłuchajcie najpierw opisu tej osobistości: odrażająca tusza, przyrodzony niejako brud na ciele oraz zwyczaj rozbierania się do naga, by tarzać się w błocku własnego ogrodu! Przerażał go sam widok szabli i wył, gdy wyjęto ją z pochwy. Drżał na myśl, iż ktoś mógłby sportretować go na płótnie, ponieważ uważał się za niebywale brzydkiego, co swoją drogą nie mijało się z prawdą. Mało tego — nie był on zdolny ustać na swoich małych i słabych nogach, toteż paziowie musieli wszędzie go nosić. Miał wszakże poczucie humoru. Chcąc kogoś wystraszyć, ze swego rękawa wypuszczał węża! Urocze, nieprawdaż? A jednak człowiek ten przez trzydzieści pięć lat sprawował władzę nad Księstwem Mediolanu, przeciwko któremu wystąpił teraz jego własny najemnik — Francesco Sforza. Nad tym ostatnim nie będę się zbyt długo rozwodził, jako że był on postacią barwną, acz w inny sposób. Ten silny, mężny i przystojny syn wieśniaka — wieśniaka, który uprowadzony jako dziecko zdołał stać się przywódcą swych własnych ciemię-życieli — człowiek ten otóż (Francesco) stanął na czele tego właśnie oddziału z chwilą, gdy jego ojciec utonął w potoku, próbując ocalić życie pewnego pazia. Obydwaj zatem odznaczali się ogromnym męstwem, czystością ducha i talentem przywódczym. Francesco Sforze na własne oczy ujrzałem dopiero po mojej śmierci dla tego świata, gdym już należał do wędrownych wampirów. Rzeczywistość okazała się zgodna z posłyszanymi wcześniej opisami: był on człowiekiem o powierzchowności i wnętrzu wielkiego bohatera. Chociaż niełatwo w to uwierzyć, to właśnie temu nieprawemu synowi wieśniaka o mentalności urodzonego żołnierza słabonogi i zwariowany książę Mediolanu postanowił oddać za żonę swą córkę. Ta ostatnia nie zrodziła się bynajmniej z lędźwi książęcej małżonki, trzymanej zresztą w ścisłym odosobnieniu, lecz była córką jego nałożnicy.

Właśnie ów związek stanowił zarzewie rzeczonej wojny. Z początku Francesco walczył dzielnie za księcia Filippa Marię, kiedy zaś ten dziwaczny i nieobliczalny książę w końcu wyzionął ducha, jego zięć — nasz przystojny Francesco, pod urokiem którego znajdowały się już całe Włochy, od papieża po Cosimę — sam zapragnął przyjąć tytuł księcia Mediolanu! Wszystko to szczerą jest prawdą. Zali nie ciekawi was ciąg dalszy? Poszperajcie zatem w encyklopediach. Nie nadmieniłem tu bowiem (na przykład), iż książę Filippo Maria bał się również piorunów, co skłoniło go do wybudowania w swoim pałacu specjalnej dźwiękoszczelnej komnaty. Takich faktów jest znacznie więcej. Sforza zmuszony był ochronić Mediolan przed grożącymi mu wojskami, natomiast Gosimo musiał go w tych wysiłkach wspierać. W przeciwnym razie Francja ani chybi dokonałaby agresji na naszą krainę, a i to nie byłoby jeszcze najgorsze. Wszystko to dostarczało mi niezgorszej rozrywki. Jak napomknąłem wcześniej, już w młodym wieku byłem gotów w razie potrzeby brać udział w wojnie lub znaleźć się na książęcym dworze. Mimo to te dwie postacie były dla mnie jedynie tematem wieczornych rozmów przy stole. Kiedy zaś mowa była o szalonym Filippo Marii i wypuszczanym przezeń z rękawa wężu, ojciec mój mrugał do mnie i szeptał mi do ucha: — Nie majak czysta krew książęca, synu — po czym wybuchał śmiechem. Co się tyczy romantycznego i mężnego Francesco Sforzy, ojciec roztropnie nic o nim nie mówił, dopóki człowiek ten walczył po stronie wrogiego nam księcia; gdy jednak wszyscyśmy zwrócili się przeciw Mediolanowi, papa zachwalał tego śmiałego samouka, jak również jego dzielnego ojca-wieśniaka. Po ówczesnej Italii krążył też inny znamienity wariat — rozbójnik i zawadiaka znany jako sir John Hawkwood, który swoich najemnych wojaków gotów był przeciwstawić każdemu, z florentczykami włącznie. Aliści skończył on jako sojusznik Florencji, ba, stał się nawet jej obywatelem, a kiedy opuścił ten świat, jego postać uwieczniono na fresku w katedrze! Tak, takie to były czasy! Myślę, że los żołnierza nie był wtedy najgorszy, albowiem człowiek poniekąd sam decydował, gdzie będzie toczyć swe boje, i mógł tym samym bez reszty się w taką walkę zaangażować. Był to również dobry czas na czytanie poezji, kontemplację obrazów albo arcywygodne życie pod bezpieczną osłoną starych murów. Można też było po prostu włóczyć się po tętniących życiem ulicach bogatych miast — jeśli ktoś dysponował jakimkolwiek wykształceniem, jego wybór był zaiste nieograniczony. Z drugiej strony nie wadziło naonczas zachować pewną ostrożność. Magnatom w rodzaju mojego ojca groziła w takich wojnach totalna zagłada. Regiony górskie, dotychczas wolne i bezpieczne, stały się polem niszczycielskich inwazji. Raz po raz zdarzało się, iż ludzie wcześniej stojący z boku nastawiali się raptem przeciwko Florencji i posyłali tam najemników w brzęczących orężach, aby wszystko po drodze zrównać z ziemią.

Powiem tu jeszcze, że Sforza wygrał w końcu swą wojnę z Mediolanem, w czym wydatnie pomogła mu udzielona przez Cosimę pożyczka pieniężna. Późniejsze wypadki to absolutna już hekatomba. No cóż — mą cudowną Toskanię mógłbym tak opisywać bez końca. Ze smutkiem ogromnym i żałością myślę o tym, jak żyłaby moja rodzina, gdyby naonczas nie nawiedziło nas zło. Nie potrafię wyobrazić sobie ojca jako staruszka ani siebie samego w zmaganiach z podeszłym wiekiem. W imaginacji nie widzę też siostry mej jako żony miejskiego arystokraty (na co bardzo liczyłem, przedkładając to nad związek z jakimś wiejskim baronem). Cieszę się i zarazem ogarnia mnie zgroza na myśl o istnieniu w tych górach ciągle tych samych wiosek i osad, które oparły się działaniu najstraszniej szych nawet wojen i w których dalej na brukowanych uliczkach widać stojące w oknach doniczki z pelargoniami. Przetrwały również niektóre zamczyska, przywracane życiu przez kolejne pokolenia ich mieszkańców. A otóż i ciemność. Otóż i Vittorio piszący przy świetle gwiazd. W położonej niżej kapliczce rozgościły się już jeżyny i inne kolczaste krzewy; malunków nie ogląda już nikt, a święte relikwie kamiennego ołtarza pokryły się grubą warstwą kurzu. Cierpię te atoli chronią pozostałości po moim domu. Pozwoliłem im rosnąć. Pozwoliłem, by zatarły się leśne drogi, bądź sam przyczyniłem się do ich destrukcji. Muszę zachować choć trochę dla Siebie! Muszę! Ale znowu ściągam na siebie oskarżenia o rozwlekłość — zupełnie zasadne, przyznaję. Czas już zakończyć ten rozdział. Niniejszy wstęp ma swoje źródło w spektaklach, które widziałem w domostwie mojego wuja bądź przed katedrą w Cosiinowej Florencji. Trzeba najpierw odmalować drugi plan, sporządzić rekwizyty, przygotować liny, po których można salwować się ucieczką, a także uszyć stosowne kostiumy. Dopiero potem na scenę wkraczają aktorzy występujący w historii pierwocin mojego życia. Tak po prostu być musiało. Pozwólcie mi więc zakończyć ten esej o cudach piętnastowiecznej Florencji słowami wielkiego alchemika Ficino: Był to „wiek złoty”. Teraz zaś rozpoczyna się tragedia. Rozdział 3. W którym spada na nas nieszczęście Początek końca nadszedł kolejnej wiosny, niedługo po moich szesnastych urodzinach, które przypadły tamtego roku na ostatni wtorek przed wielkim postem. Zamek i okoliczne wsie cieszyły się wtedy ostatnimi chwilami karnawału. Było wprawdzie nieco chłodno, ale zabawa toczyła się w najlepsze. To właśnie owej nocy poprzedzającej środę popielcową przyśnił mi się koszmar, w którym ujrzałem siebie samego z głowami brata i siostry w dłoniach. Zbudziłem się zlany potem, przerażony tym strasznym snem. Spisałem jego treść w moim dzienniczku snów, po czym właściwie o nim zapomniałem. Było to dla mnie zupełnie normalne, tyle że takiej

zmory jeszczem nie doświadczył. Gdy jednak relacjonowałem me nieczęste przecież koszmary rodzicom bądź innym ludziom, w odpowiedzi słyszałem zawsze to samo: — Vittorio, to dlatego, że czytujesz te swoje książki. Sam jesteś sobie winien. Zaznaczam raz jeszcze: o tym śnie zapomniałem. Na Wielkanoc nasza kraina pokryła się kwiatami, a pierwsze — nie rozpoznane jeszcze przeze mnie — ostrzeżenie pojawiło się z chwilą, gdy położone w niższych partiach naszej góry wioski zupełnie nagle opustoszały. Ja, ojciec, dwóch łowczych, gajowy i pewien żołnierz pojechaliśmy przekonać się naocznie, czy rzeczywiście tamtejsze chłopstwo opuściło swoje sioła wraz z całym żywym inwentarzem. Poczułem się osobliwie, widząc te porzucone osady, choć małe były i pozbawione większego dla nas znaczenia. Wracaliśmy otuleni przez ciepły zmierzch i po drodze mijaliśmy kolejne wiejskie domki — wszystkie zamknięte na cztery spusty. W zatrzaśniętych okiennicach nie widać było najmniejszego promyka światła, z kominów zaś nie dobywała się najcieńsza choćby smużka rumianego dymu. Po powrocie stary ochmistrz mojego ojca oświadczył kategorycznie, że tych wszystkich wasali należy odnaleźć, stłuc i ponownie zagonić do pracy na roli. Ojciec — jak zwykle dobroduszny i spokojny — usiadł przy rozjaśnionym świecą biurku, podparł się na łokciu i rzekł, iż wieśniacy owi nie byli jego poddanymi i jako ludzie wolni mieli prawo tę górę opuścić. Takie to bowiem zasady panują we współczesnym świecie, ojciec zaś pragnąłby jeno wiedzieć, co się w naszej krainie dzieje. W pewnej chwili rodzic mój zauważył, że stoję tuż obok i bacznie nań patrzę, po czym natychmiast przerwał naradę, jakby nie warto już było tej kwestii roztrząsać. Sprawa ta wielce mnie wtedy nie zajmowała. Kilka dni później mieszkańcy wsi u podnóża góry poczęli nas prosić, abyśmy pozwolili im schronić się w obrębie zamkowych murów. W komnatach ojca odbywały się narady. Słyszałem toczące się za zamkniętymi drzwiami spory. Pewnego wieczoru przy kolacji cała nasza rodzina siedziała w bardzo ponurym jak na nią nastroju; w końcu ojciec mój podniósł się ze swego masywnego krzesła, ustawionego przy środkowej części stołu, i tonem człowieka, którego bezgłośnie obarcza się poczuciem winy, oświadczył, co następuje: — Nie będę prześladował jakichś staruszek tylko dlatego, że przebijają szpilkami woskowe lalki, palą kadzidło i odczytują głupie i bezsensowne zaklęcia. Przecież te stare wiedźmy mieszkają na naszej górze od zawsze. Matka zdradzała oznaki wielkiego niepokoju. Kazała nam wstać od stołu, po czym wyprowadziła z jadalni Bartolę, Mattea i moją niechętną jej życzeniu osobę, mówiąc nam, iż winniśmy wcześniej niż zwykle pójść spać. — Nie czytaj już dzisiaj, Vittorio — zwróciła się do mnie. — Ale co miał na myśli papa? — spytała Bartola. — Och, chodzi mu o te stare czarownice ze wsi — odparłem, używając włoskiego słowa strega. — Co pewien czas któraś z nich posuwa się za daleko i wybucha bijatyka, ale najczęściej to wszystko sprowadza się do uzdrawiających talizmanów i innych tego typu

historii. Myślałem, że matka zgani mnie za te słowa, lecz ona stała nieruchomo na wąskich schodkach naszej wieży, patrząc na mnie z wyrazem ulgi na twarzy. — Tak, tak, Vittorio — powiedziała. — Nie mylisz się. Florentczycy śmieją się z tych staruszek. Sami znacie zresztą Gattenę, która prócz sprzedawania dziewczętom miłosnych wywarów niczym innym się wszak nie zajmowała. — A z tego powodu nie wytoczymy jej przecież procesu! — zauważyłem, kontent, iż matka poświęca mi aż tyle uwagi. Bartola i Matteo wykrzyknęli nagle jak jeden mąż: — Nie, nie, nie Gattena. Na pewno nie ona. Gattena zniknęła. Uciekła. — Gattena? — zapytałem. A kiedy matka odwróciła się bez słowa, rozkazując mi wymownym gestem odprowadzić rodzeństwo do sypialni, pojąłem powagę całej tej sytuacji. Gattena była najstraszniejszą i najśmieszniejszą zarazem ze wszystkich czarownic. Jeżeli uciekła, jeśli czegoś się bała, to owszem — wieść ta była zaiste interesująca. Bo to właśnie jej, jak mniemała, inni bać się powinni. Kolejne dni Bartola, Matteo i ja spędziliśmy w nastroju spokojnym i błogim, gdy jednak potem wracałem myślami do tamtych czasów, przypominałem sobie natłok doprawdy istotnych wydarzeń. Pewnego popołudnia podszedłem do najwyższego okna naszej wieży, gdzie zastałem zasypiającego z wolna strażnika imieniem Tori. Powiodłem spojrzeniem po naszej krainie, starając się objąć wzrokiem jak największą jej połać. — Nie znajdziesz — rzekł Tori. — Niby czego? — zapytałem. — Dymu z choćby jednego paleniska. Już nie znajdziesz. — Strażnik ziewnął i oparł się o ścianę, uginając pod ciężarem szabli i skórzanego kaftana. — Niech i tak będzie — dodał i znowu ziewnął. — Widać podoba im się miejskie życie albo chcą sobie powalczyć po stronie Francesco Sforzy w jego zmaganiach o Księstwo Mediolanu. Niech sobie idą. Potem docenią to, co mieli. Odwróciłem się od strażnika i znowu spojrzałem na lasy, doliny i nieco zamglone niebo. Miał rację: wioski sprawiały wrażenie wymarłych, ale czy tak było naprawdę? Widoczność nie była wszakże najlepsza, a w zamku wszystko było w najlepszym porządku. Ojciec sprowadzał z tych wiosek oliwę z oliwek, warzywa, mleko, masło i wiele innych rzeczy, które wcale nie były mu potrzebne. Jeśli osadom tym pisany był rychły kres — cóż robić? Niech tak się stanie. Dwa dni później nie miałem już przy wieczerzy najmniejszych wątpliwości: wszyscy siedzieli w bezgłośnym napięciu, a matka była czymś poruszona na tyle, że nie umiała oddawać się normalnej dlań przy kolacji paplaninie. Wydawało się, iż jakakolwiek rozmowa nie jest w tej sytuacji możliwa. A jednak — oprócz ludzi niespokojnych i tajmniczo milczących, w jadalni byli też

inni, jakby odporni na działanie złowieszczej atmosfery. Paziowie obsługiwali ich zatem wesoło, a niewielki zespół muzyczny, przybyły do zamku dzień wcześniej, uraczył nas prześlicznym zestawem pieśni na wiolę i lutnię. , Matki atoli nie zdołano namówić do wykonania któregoś z jej ulubionych wolnych tańców. O bardzo późnej już porze obwieszczono przybycie gościa. Wszyscy znajdowali się jeszcze w głównej sali zamku — oprócz Bartoli i Mattea, których odprowadziłem wcześniej do sypialni i przekazałem w ręce naszej piastunki Simonetty. Na sali pojawił się kapitan gwardzistów mojego ojca, który stuknąwszy obcasami i skłoniwszy się przed ojcem, odezwał się tymi słowy: — Panie mój, pewien człowiek wysoki rangą przybył właśnie w twoje progi, lecz nie chce, byś podejmował go, jak to określił, w świetle. Żąda zatem, byś sam wyszedł mu na spotkanie. Wszyscy obecni przy stole natychmiast nadstawili uszu, a moja matka pobladła ze złości i poczucia urazy. Jeszcze nikt nigdy niczego od mego ojca nie „żądał”. Nie miałem też wątpliwości, iż kapitan gwardzistów — ujmujący swą powierzchownością stary wojak, który w zastępach wędrownych najemników widział już niejedną wojnę —jest nieco poruszony i nadmiernie wręcz czujny. Ojciec wstał, nic jednak nie mówiąc. — Czy przystaniesz na to, panie, czy też mam odprawić tego signore z naszego zamku? — zapytał kapitan. — Przekaż mu, że jest w tym domu miłe widziany jako mój gość — odparł ojciec — i że w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa nasza gościnność również jego obejmuje. Już sam głos mego rodzica uspokoił zgromadzonych przy stole ludzi, choć moja matka w dalszym ciągu wyglądała na zdezorientowaną. Kapitan rzucił ojcu porozumiewawcze spojrzenie, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że wykonanie jego rozkazu na nic się tutaj nie zda, lecz mimo to odszedł, aby zakomunikować przybyszowi treść zaproszenia. Ojciec nie usiadł ponownie. Stał dalej, patrząc w przestrzeń, po czym przechylił głowę, jakby próbował coś usłyszeć. Odwrócił się i strzelił palcami, przywołując w ten sposób dwóch drzemiących pod ścianą strażników. — Zróbcie obchód całego domu — powiedział miękkim głosem. — Wydaje mi się, że do środka wleciały jakieś ptaki. Powietrze jest ciepłe, a wiele okien dalej stoi otworem. Strażnicy odeszli, zastąpieni przez dwóch innych ludzi. Nie było w tym nic niezwyczajnego — tego wieczora służbę pełniło wiele osób. Kapitan wrócił sam i schylił głowę w pokłonie. — Panie mój, jegomość ten rzecze, iż nie zjawi się tutaj, jak powiada, w świetle, ty zaś masz sam przyjść do niego, albowiem on z braku czasu długo na ciebie czekać nie może. Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda gniew mego ojca. Nawet wtedy gdy wcześniej dawał mi lanie bądź okładał batogiem jakiegoś chłopa, robił to jakby od niechcenia. W tej chwili regularne i spokojne z natury rysy jego twarzy wyrażały bezgraniczną irytację i rozgniewanie. — Jak on śmie? — wyszeptał ojciec, po czym obszedł stół i odmaszerował z

kapitanem gwardzistów. Natychmiast zerwałem się ze swojego krzesła i popędziłem za ojcem. Posłyszałem jeszcze stłumiony krzyk mojej matki: — Wracaj, Vittorio. Mknąłem już atoli po schodach za ojcem, a gdy znalazłem się na dziedzińcu, papa mój odwrócił się i zatrzymał mnie, przyciskając mi mocno dłoń do piersi. — Zostań tutaj, mój synu — powiedział swym, jak dawniej, ciepłym głosem. — Sam się tym zajmę. Miałem dogodny punkt obserwacyjny, tuż przy wejściu do wieży. Dojrzałem stamtąd tego dziwnego signore, stojącego w świetle pochodni przy bramie po drugiej stronie dziedzińca. Ogromne hakowate wrota naszego domostwa zamykano nocą na klucz i ryglowano. Otwierano jedynie małe drzwi i to właśnie przy nich stał ów mąż, oświetlony z obydwu stron przez trzaskający ogień pochodni, które w moim mniemaniu przydawały splendoru jego ubraniu z ciemnoczerwonego aksamitu. Od stóp do głów odziany był na czerwono, co raczej kłóciło się z obowiązującą naonczas modą. Aliści każdy detal jego stroju — od przybranego klejnotami kubraka aż po szeroką koszulę z atłasu z naszytymi nań aksamitnymi paskami — był tej samej barwy, jakby za farbowanie odpowiadali najlepsi folusznicy Florencji. Nawet klejnoty, wszyte w kołnierz i zwisające na szyi ze złotego łańcucha, miały kolor ciemnoczerwony; były to najpewniej rubiny albo nawet szafiry. Jego czarne, gęste włosy opadały łagodnie na ramiona. Nie widziałem wszakże twarzy; zaprawdę było to niemożliwe, ponieważ przysłaniał ją aksamitny kapelusz. Dostrzegłem tylko fragment niezwykle białej skóry, zarys szczęki i kawałek szyi — reszta pozostawała niewidoczna. Miał przy sobie ogromny pałasz wetknięty w staromodną pochwę, a przez ramię przewiesił opończę, również z ciemnoczerwonego aksamitu, obszytą (jak mi się z daleka zdawało) rzędem złocących się ornamentów. Wytężyłem wzrok, usiłując dojrzeć owe symbole na obszyciu płaszcza. Miałem wrażenie, że widzę tam gwiazdę i półksiężyc, okolone przez wymyślne wzorki, lecz doprawdy znajdowałem się zbyt daleko. Dodam, że człek ten wyróżniał się nad wyraz imponującym wzrostem. Ojciec przystanął dość daleko od niego, lecz mówił na tyle cicho, że nie mogłem go dosłyszeć. Z uśmiechniętych zaś ust zagadkowego mężczyzny, spomiędzy widzialnych teraz białych zębów dobyły się jakieś miękkie słowa, z których biła zarówno pewność siebie, jak i nieodparty urok osobisty ich autora. — W imię Boga i Zbawiciela naszego zaklinam cię, opuść mój dom! — wykrzyknął nagle mój ojciec, po czym postąpił do przodu i jednym gwałtownym ruchem wypchnął tę prześwietną figurę przez drzwi naszego zamczyska. Byłem zdumiony. Z ziejącej ciemnością bramy dał się słyszeć przytłumiony, kpiący śmiech, któremu —

jak się zdawało — zawtórowały inne głosy. Potem rozległo się dudnienie końskich kopyt, jak gdyby kilku jeźdźców równocześnie pognało na swoich wierzchowcach w siną dal. Ojciec zatrzasnął bramę, odwrócił się, przeżegnał i złożył dłonie do modlitwy. — Panie nasz, Boże, jak oni śmieli! — powiedział, unosząc wzrok. Dopiero teraz, gdy ojciec ruszył w moją stronę, zauważyłem, iż kapitan gwardzistów znieruchomiał z przerażenia. Kiedy ojciec znalazł się w zasięgu płynącego z wieży światła, jego wzrok zetknął się z moim. Wskazałem gestem kapitana. Ojciec odwrócił się gwałtownie. — Zabij deskami cały dom! — krzyknął. — I przeszukaj go dokładnie. Sprowadź wszystkich żołnierzy. I zapal wszystkie pochodnie, rozumiesz? We wszystkich wieżach, na każdym murze mają stać nasi ludzie. Natychmiast! To powinno wszystkich uspokoić. Dochodziliśmy właśnie do sali jadalnej, gdy zbliżył się do nas pomieszkujący tu stary uczony dominikanin o imieniu Fra Diamonte. Jego siwe włosy były zupełnie potargane, a sutanna tylko w połowie zapięta; w ręce trzymał modlitewnik. — Panie mój, cóż się stało? — zapytał. — Na miłość boską, co się tu dzieje? — Zaufaj Bogu, ojcze, i pomódl się ze mną w kaplicy — zwrócił się doń mój rodzic. A potem krzyknął do zbliżającego się ku nam szybkim krokiem strażnika: — Zapal tam wszystkie świece! Chcę się pomodlić. I niech muzykanci zagrają dla mnie jakieś sakralne utwory. Postaraj się wykonać to wszystko bez zwłoki. Potem wziął za rękę mnie i księdza. — Nic się doprawdy nie wydarzyło. Obaj winniście o tym wiedzieć. To tylko głupia przesądność, ale każdy pretekst jest dobry, jeśli człowieka tak związanego z tym światem jak ja przywodzi do Boga i do modlitwy. Pójdź, Vittorio. Pomodlimy się z Fra Diamontem, ale przez wzgląd na twoją matkę staraj się niczego po sobie nie okazywać. Byłem już znacznie spokojniejszy, lecz perspektywa spędzenia całej nocy w jasnej kapliczce z jednej strony mnie nęciła, z drugiej przyprawiała o lęk. Poszedłem po swój modlitewnik, mszał i inne nabożne książeczki, wykonane we Florencji z prześwietnego papieru welinowego, ze złoconym drukiem i pięknymi ilustracjami. Wychodziłem właśnie ze swojej komnaty, gdy ujrzałem rodziców. Ojciec zwracał się do matki tymi słowy: — I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci samych. Poza tym dojdź wreszcie do siebie, bo dłużej już tego strapienia nie zniosę. Matka położyła dłoń na brzuchu. Pojąłem, że znowu jest przy nadziei. Uzmysłowiłem też sobie, iż ojciec mój naprawdę bardzo się czymś niepokoi. Co mogły znaczyć te słowa: „I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci samych”? Cóż to mogło oznaczać? Kaplica urządzona była wygodnie. Ojciec już w dawniejszych czasach wyposażył ją w wykonane z dobrego drewna i wyściełane aksamitem klęczniki, choć podczas większych uroczystości wszyscy modlili się na stojąco. Ławek w tych czasach jeszcze nie znano. Tej nocy papa zaprowadził mnie też do krypty, którą otwierało się okrągłym uchwytem, doskonale wkomponowanym w liczne ornamenty na marmurowej posadzce kaplicy.

Wiedziałem o istnieniu tych podziemi, lecz skarcono mnie boleśnie, gdym dzieckiem będąc, zakradł się tam potajemnie. Ojciec powiedział mi wtedy, że rozczarował się mną, jako że nie umiałem dochować rodzinnego sekretu. Ta przygana zabolała mnie bardziej niż chłosta. Nigdy go potem nie prosiłem o pozwolenie udania się wraz z nim do krypty, choć miałem świadomość, iż ojciec raz po raz tam zachodzi. Myślałem, że znajdują się tam jakoweś skarby i tajemnicze przedmioty z czasów pogańskich. Teraz zaś ujrzałem przed sobą przepastną komnatę — wysoką, głęboką, wyłożoną kamieniem i wypełnioną rozmaitymi skarbami. Zobaczyłem stare skrzynie, stosy starych książek oraz dwoje zaryglowanych drzwi. — To są drogi do grobowców z zamierzchłych czasów — powiedział ojciec. — Nie ma potrzeby, byś je teraz oglądał, ale z pewnością warto ci wiedzieć o ich istnieniu. Zachowaj to w swej pamięci. Kiedy wróciliśmy do kaplicy, ojciec zamknął klapę w posadzce i opuścił okrągły uchwyt w taki sposób, że znowu nie dało się go odróżnić od reszty ornamentów z marmuru. Fra Diamonte udawał, że nic nie widzi. Matka już spała, takoż i moje rodzeństwo. Przed nastaniem świtu, nie wychodząc z kaplicy, wszyscy troje zapadliśmy w sen. O brzasku, obwieszczonym przez piejące po wsiach koguty, ojciec mój wyszedł na dziedziniec, przeciągnął się, popatrzył na niebo i wzruszył ramionami. Podbiegło do niego dwóch moich wujów, pytając go, kto zacz ten signore, skąd się wziął i jak on śmie grozić nam oblężeniem. Chcieli też wiedzieć, kiedy odbędzie się bitwa. — Nie, nie, nie, wszystkoście pomylili — odparł ojciec. — Nie idziemy na wojnę. Wracajcie do łóżek. Aliści gdy tylko wymówił to zdanie, rozległ się nagle rozdzierający krzyk i przez otwartą bramę weszła na nasz dziedziniec jedna ze znanych i lubianych wiejskich dziewuch, aby wyrzucić z siebie te straszne słowa: — Nie ma go. Nie ma dziecka. Zabrali chłopca. Przez resztę dnia cierpliwie tego malca szukano. Bez skutku. Niebawem okazało się, iż zaginęło też inne dziecko. Chodziło o nieszkodliwego i raczej sympatycznego przygłupa, któremu upośledzenie mózgu utrudniało przemieszczanie się na własnych nogach. Wszyscy musieli teraz przyznać ze wstydem, że nie mają pojęcia, od jak dawna tego chłopca u nas już nie ma. O zmierzchu byłem bliski szaleństwa — musiałem rozmówić się z ojcem sam na sam. Miałem ochotę wedrzeć się do zamkniętej na klucz komnaty, w której toczył on z wujami i księdzem gorączkowe debaty i spory. Waliłem w drzwi na tyle głośno — zarówno pięściami, jak i stopami — że w końcu ojciec wpuścił mnie do środka. Narada miała się już ku końcowi. Papa przyciągnął mnie do siebie i z ogniem w oczach wypowiedział do mnie te słowa: — Widzisz, co oni mi uczynili? Sami wzięli sobie haracz, którego ode mnie wcześniej żądali. Sami go sobie zabrali! Ja odmówiłem, a oni po prostu wzięli. Patrzył na mnie jak furiat. Potarł swą nie ogoloną twarz, rąbnął pięścią w stół,

przewracając tym samym wszystkie przybory do pisania. — Za kogo oni się mają? Nachodzą mnie nocą i wymagają, bym oddał im te niepotrzebne nikomu dzieci. — O co tu chodzi, ojcze? Musisz mi to powiedzieć. — Vittorio, jutro skoro świt udasz się do Florencji i zawieziesz tam listy, które ja dziś wieczorem napiszę. Nic mi tutaj po wiejskich klechach. Oni tu nic nie wskórają. A teraz szykuj się do podróży. Raptem ojciec uniósł wzrok. Miałem wrażenie, że nasłuchuje i rozgląda się dokoła. Z okien zniknęły światła i wyglądaliśmy teraz jak własne cienie, tym bardziej, że ojciec przewrócił kandelabry. Patrzyłem na niego kątem oka, zapalając świecę od znajdującej się przy drzwiach pochodni. Przyniosłem ją do stołu i zapaliłem resztę świeczek. Ojciec dalej nasłuchiwał, znieruchomiały i czujny, a potem podniósł się bezszelestnie, opierając zaciśnięte pięści o stół. Najwyraźniej nie był świadom tego, iż świece rozjaśniały w tej chwili jego udręczoną i przerażoną twarz. — Co słyszysz, mój panie? — zapytałem, stosując bezwiednie tę oficjalną formułkę. — Zło — wyszeptał. — Czarcie zjawiska, którym Bóg pozwala istnieć jedynie przez naszą grzeszność. Weź ze sobą broń, a potem przyprowadź do kaplicy matkę, brata i siostrę. Nie trać ani chwili. Żołnierzom wydałem już stosowne rozkazy. — Czy zanieść tam także jakieś posiłki? Może tylko chleb i piwo? — zapytałem. Kiwnął głową, jakby ta sprawa nie zaprzątała jego uwagi. Przed upływem godziny wszyscy zgromadziliśmy się w kapliczce; oprócz nas było tam pięciu wujów, cztery ciotki, dwie niańki i Fra Diamonte. Niewielki ołtarz przystrojony był jak do mszy: ze wspaniale haftowanym obrusem i masywnymi kandelabrami, w których paliły się świece. Na starej płaskorzeźbie z odbarwionego już drewna widniał Pan Nasz Ukrzyżowany. Podobizna ta wisiała na ścianie kaplicy od czasu, gdy dwieście lat wcześniej nasz zamek odwiedził sam św. Franciszek. Był to wizerunek nagiego Chrystusa — scena Jego męki na krzyżu, przedstawiona z typową dla tamtej epoki nie tłumioną zmysłowością. Krucyfiks ten wyraźnie kontrastował z całą paradą sportretowanych niedawno na tych ścianach świętych, przyodzianych w finezyjne stroje barwy szkarłatnej i złotej. Siedzieliśmy w milczeniu na specjalnie wniesionych dla nas brązowych ławkach. Fra Diamonte odprawił tego ranka mszę świętą i złożył w tabernakulum Ciało i Krew Pana naszego pod postacią konsekrowanej hostii. Nasza kaplica zamieniła się zatem w Dom Boży w najpełniejszym tych słów znaczeniu. Wprawdzie siedząc przy drzwiach, jedliśmy chleb i piliśmy piwo, lecz cały czas zachowywaliśmy ciszę. Ojciec mój jednak raz po raz zdobywał się na odwagę i wychodził na rozświetlony pochodniami dziedziniec. Kontrolował okrzykami rozmieszczonych na wieżach i murach żołnierzy, a czasem nawet sprawdzał osobiście, aby przekonać się, czy nad wszystkim sprawuje wystarczającą pieczę.