uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Anne Rice - Kroniki Wampirze 2 - Wampir Lestat (m76)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Anne Rice - Kroniki Wampirze 2 - Wampir Lestat (m76).pdf

uzavrano EBooki A Anne Rice
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 462 stron)

Anne Rice Wampir Lestat

GDZIEŚ W CENTRUM MIASTA. DOWNTOWN. SOBOTNIA NOC W XX WIEKU. ROK 1984 Mam na imię Lestat i jestem wampirem. Jestem nieśmiertelny. Można tak powiedzieć, mniej więcej. Światło słońca, długotrwały kontakt z żarem intensywnego ognia mogą mnie zniszczyć, choć z drugiej strony wcale nie jest to takie pewne. Mam sześć stóp wysokości, co było całkiem imponujące w roku 1780, kiedy byłem jeszcze śmiertelnym młodym człowiekiem. Nawet teraz nie jest pod tym względem źle. Mam gęste, jasne włosy, sięgające nieco powyżej ramion, raczej kręcone. W świetle wydają się zupełnie białe. Moje oczy są szare, ale nabierają kolorów niebieskiego i fioletowego pod wpływem otoczenia. Mam dość krótki, wąski nos i kształtne usta, choć chyba zbyt duże w stosunku do twarzy. Może to sprawiać pewne wrażenie niegodziwości. Zawsze jednak są bardzo zmysłowe. Zresztą, twarz zawsze odzwierciedla przeżyte emocje i wewnętrzny stosunek do świata. Moja twarz nigdy nie przestaje być pełna wyrazu. Natura wampira tkwiąca we mnie objawia się nadzwyczaj białą połyskującą skórą, którą muszę przypudrowywać, kiedy staję naprzeciw obiektywów aparatów fotograficznych. Gdy pragnę krwi, gdy jestem wygłodzony, wyglądam wtedy naprawdę strasznie – skóra mi się marszczy, żyły nabrzmiewają. Teraz jednak już nie pozwalam sobie na to. Właściwie, w obecnej chwili, jedynym znakiem tego, że nie jestem człowiekiem śmiertelnym, są moje paznokcie. To normalne u wszystkich wampirów. Nasze paznokcie sprawiają wrażenie szklanych. Niektórzy ludzie spostrzegają to, kiedy nie widzą już nic innego. Aktualnie jestem kimś, kogo tu, w Ameryce, nazywa się supergwiazdą rocka. Mój pierwszy album rozszedł się w czterech milionach egzemplarzy. Wybieram się właśnie z nowym zespołem do San Francisco na pierwszy promocyjny koncert trasy, która obejmuje cały kraj, od wybrzeża do wybrzeża. MTV, rockowa telewizja kablowa już od dwóch tygodni pokazuje moje teledyski. Jednocześnie pokazywane są w Anglii w programie „Top of the Pops”, w Europie, a nawet prawdopodobnie w niektórych częściach Azji i w Japonii. Wideo-kasety z całą serią naszych występów już dawno zalały rynek na całym świecie. Jestem również autorem własnej biografii, która dopiero co została opublikowana. Języka angielskiego, którym się posługuję i w którym napisałem książkę, nauczyłem się około 200 lat temu od wodniaków przewożących towary rzeką Missisipi aż do Nowego Orleanu. Później dopiero poznałem wielkich angielskich i amerykańskich pisarzy – każdego, od Szekspira

przez Marka Twaina do H. Rider Haggarda, których czytałem w miarę upływu dziesięcioleci. Wreszcie, mój język wzbogaciła lektura detektywistycznych nowelek z początku XX wieku, zamieszczanych w czasopiśmie „Czarna Maska”. Przygody Sama Spade'a, publikowane przez Dashiella Hammetta w „Czarnej Masce”, były ostatnimi do chwili, kiedy dosłownie i w przenośni zszedłem do podziemia. Było to w Nowym Orleanie w roku 1929. Kiedy piszę, zdarza mi się nadużywać słów, które byłyby jak najbardziej normalne w wieku XVIII, zwrotów używanych przez autorów, których sam czytałem. Poza jednak moim wyczuwalnym akcentem francuskim, mówię właściwie po angielsku, łącząc w sobie język prostego przewoźnika znad Missisipi z językiem detektywa Sama Spade'a. Mam więc nadzieję, że wybaczysz mi, drogi czytelniku, gdy styl mój będzie nieco niespójny, kiedy nieopatrznie i od czasu do czasu niszczę nastrój i atmosferę osiemnastowiecznej sceny. Wyszedłem z podziemia w wiek XX w zeszłym roku. Sprowadziły mnie tutaj dwie rzeczy. Po pierwsze – informacje, które odbierałem ze wzmocnionych elektrycznym zasilaniem głosów, rozpoczynających już swą kakofonię w powietrzu w czasie, gdy zaczynałem układać się do snu. Mam na myśli oczywiście odgłosy radia, gramofonów, a później i odbiorników telewizyjnych. Słyszałem głosy płynące z odbiorników radiowych aut przemierzających ulice starej dzielnicy Garden District, niedaleko miejsca, w którym spoczywałem ukryty pod ziemią. Słyszałem gramofony i odbiorniki TV z budynków, które otaczały mój dom. Otóż kiedy wampir schodzi do podziemia, jak my to nazywamy – kiedy przestaje pić krew i po prostu zakopuje się w ziemi – wkrótce staje się już zbyt słaby, aby sam siebie wskrzesić do życia i przechodzi w stan zupełnego odrętwienia i snu. Będąc w takim właśnie stanie, wchłaniałem odgłosy dobiegające mnie ze świata zewnętrznego. Byłem otoczony nimi, razem z wizjami podobnymi do tych, które przydarzają się podczas snu człowiekowi śmiertelnemu. W pewnym momencie jednak, podczas tych 55 lat, zacząłem „zapamiętywać” to, co słyszałem, zacząłem wsłuchiwać się w programy rozrywkowe, dzienniki radiowe i telewizyjne, słowa i rytmy popularnych przebojów. Stopniowo zacząłem pojmować rozmiar zmian, które nastąpiły w świecie. Zacząłem uważnie słuchać doniesień dziennikarskich poświęconych wojnom albo wynalazkom, zacząłem pojmować pewne nowe wzory i style mówienia. Pod wpływem tego wytworzyła się i rozwinęła we mnie pewna świadomość. Zdałem sobie sprawę, że już nie śnię. Myślałem o tym, co słyszałem. Byłem już zupełnie rozbudzony. Leżałem w ziemi i wzrastało we mnie pragnienie żywej krwi. Zacząłem wierzyć, że być może wszystkie stare rany, które odniosłem do tej pory, już się zupełnie zagoiły, a moja moc i siła wróciły. Może nawet stałem się silniejszy w miarę upływu czasu, jak gdybym nigdy nie był ranny. Chciałem to sprawdzić.

Obsesyjnie myślałem o ludzkiej krwi. Inną rzeczą, która sprowadziła mnie tutaj, i chyba ta właśnie była decydująca, okazała się nagła obecność obok mnie zespołu młodych piosenkarzy rockowych, którzy sami nazwali się dziwacznie: „Nocny Spacer Szatana”. Wprowadzili się do domu przy Szóstej Ulicy – zaledwie przecznicę od miejsca, gdzie byłem pogrążony w drzemce pod moim własnym domem przy Pyrania Street, w pobliżu cmentarza Lafayete – i gdzieś około roku 1984 zaczęli swoje próby na poddaszu. Słyszałem ich skomlące gitary elektryczne, ich oszalały śpiew. Mniej więcej to samo słyszałem w radiu i ze stereofonicznych głośników w okolicy, i w rzeczy samej było to nawet bardziej melodyjne niż większość tamtej produkcji. Była w tym nawet jakaś romantyka, pomimo tych dudniących bębnów. Pianino elektryczne brzmiało zupełnie jak klawikord. Potrafiłem odbierać obrazy z myśli muzyków, co pozwoliło mi poznać ich wygląd i wiedzieć, co widzieli, gdy spoglądali jeden na drugiego bądź w lustro. Ogólnie rzecz biorąc – byli smukłymi i muskularnymi, ślicznymi, śmiertelnymi, młodymi ludźmi, czarująco dowcipnymi, a nawet nieco dzikimi w swych ubraniach i ruchach. Zespół składał się z dwóch chłopaków i jednej dziewczyny. Gdy rozpoczynała się próba, zagłuszali większość pozostałych odgłosów, które dochodziły do mnie. Ale mnie nawet się to podobało. Chciałem wstać i przyłączyć się do grupy zwanej „Nocny Spacer Szatana”. Chciałem śpiewać i tańczyć. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że na początku towarzyszyła temu inna myśl. Nie, to był raczej impuls, wystarczająco jednak silny, by sprowadzić mnie ponownie na ziemię. Byłem oczarowany światem muzyki rockowej, sposobem, w jaki piosenkarze mogli krzyczeć o dobru i złu, proklamować siebie aniołami lub diabłami; byłem oczarowany śmiertelnymi ludźmi, którzy podczas koncertów wstawali z miejsc, wznosząc okrzyki i czasem zdawali się być czystym uosobieniem szaleństwa. Technicznie byli oszałamiający. Ich występy były barbarzyńskie i intelektualne zarazem, na sposób, którego, jak mi się wydaje, świat nigdy dotąd nie widział. Oczywiście to była metafora, szaleństwo, majaki. Żaden z nich nie wierzył w anioły czy diabły, bez względu na to, jak bardzo potrafili wczuć się w ich role. Aktorzy starej włoskiej komedii del'arte byli równie szokujący, równie pomysłowi i równie zmysłowo lubieżni. A jednak było to coś zupełnie nowego, granice, do których to doprowadzili, brutalność i prowokacja i jeszcze ten sposób, w jaki obejmował ich świat, od tych bardzo bogatych do tych bardzo biednych. W ich muzyce było też coś wampirycznego. Musiała brzmieć nieziemsko nawet dla tych, którzy nie wierzyli w moce nadprzyrodzone. Mam na myśli to, że elektryczność potrafi wydłużyć i rozciągnąć pojedynczą nutę w nieskończoność, a harmonia muzyki może być

nakładana na siebie warstwowo, aż zaczynałeś czuć się roztapiany w dźwięku. Tak bardzo wymowna w swej niesamowitości była ta muzyka. Świat do tej pory nie doznał czegoś podobnego. Tak, chciałem się do tego zbliżyć. Chciałem to robić. Może sprawić, by mały, nie znany specjalnie zespół o nazwie „Nocny Spacer Szatana” stał się sławny. Byłem gotów do ponownego wyjścia na ziemię. Zajęło mi to całe tygodnie. Zacząłem więc karmić się krwią małych zwierząt, które żyły pod ziemią, a które mogłem pochwycić. Potem, powoli zacząłem wygrzebywać się na powierzchnię, gdzie mogłem już dosięgnąć szczurów. Stąd nie było już trudno dobrać się do kotów, a wreszcie trafić na ludzką ofiarę, choć musiałem długo czekać na jej szczególny typ, na ofiarę, która była właśnie tym, czego chciałem – nikczemnikiem zabijającym innych ludzi bez żadnych wyrzutów sumienia. Wreszcie trafiłem na kogoś odpowiedniego. Szedł wzdłuż płotu okalającego posesję, na której stał mój dom. Młody mężczyzna o posiwiałej brodzie, który pozbawił życia innego mężczyznę w jakimś odległym stąd miejscu, na drugim końcu świata. Tak, był to prawdziwy zabójca. Czułem już niemal namacalnie ten pierwszy smak jego oszalałej, rozpaczliwej, bezskutecznej walki i smak ludzkiej krwi! Kradnąc ubranie z sąsiednich domów i wyciągając nieco złota i kosztowności ze skrytek, które porobiłem sobie na cmentarzu Lafayette, byłem już gotów do podjęcia życia na nowo. Oczywiście, od czasu do czasu, przerażały mnie różne rzeczy. Smród chemikaliów i benzyny przyprawiał mnie o mdłości. Monotonne brzęczenie wylotów klimatyzacyjnych i gwizd samolotów odrzutowych nad głową raniły moje uszy. Po trzeciej nocy byłem jednak gotów wyjść na miasto, przejechać się po Nowym Orleanie na wielkim czarnym Harley-Davidsonie, samemu zresztą czyniąc sporo hałasu. Szukałem zabójców, by móc się nimi pożywić. Miałem na sobie wspaniałe skórzane ubranie, które skompletowałem po moich ofiarach. W kieszeń wsunąłem małego walkmana Sony, który poprzez słuchawki dostarczał moim uszom Bachowskie Kunst der Fuge, gdy przemykałem ulicami miasta. Znów byłem wampirem Lestatem. Znów w działaniu. Nowy Orlean znów stał się moim terenem łowieckim. Co do mojej siły, no cóż, czułem się co najmniej trzykrotnie silniejszy niż poprzednio, potrafiłem wskoczyć z ulicy na dach czteropiętrowego budynku. Potrafiłem z łatwością wyrywać żelazne okratowania okien. Podwójnie zginałem miedziany mały pieniążek. Słyszałem, gdy tylko było to potrzebne, głosy ludzkie i ich myśli na kilka dobrych przecznic dookoła. Do końca pierwszego tygodnia miałem już swojego prawnika, piękną kobietę urzędującą w drapaczu chmur ze stali i szkła w centrum miasta, która pomogła mi uzyskać dobre i legalne świadectwo urodzenia, kartę ubezpieczeniową i prawo jazdy. Spory zapas mojego wcześniejszego bogactwa był już w drodze do Nowego Orleanu prosto z zakodowanych

rachunków nieśmiertelnego Bank of London: z Banku Rothschilda. Co jeszcze ważniejsze – akumulowałem coraz to nowe wrażenia, poruszałem się jak ryba w wodzie w tym nowym świecie. Wiedziałem już, że wszystko, co usłyszałem poprzez media o wieku dwudziestym, było prawdą. Oto co ujrzałem przemierzając ulice Nowego Orleanu w roku 1984. Mroczny i przerażający świat, który opuściłem, kładąc się do snu, wypalił się już całkowicie, a stara mieszczańska pruderia i konformizm przestały być obowiązujące w amerykańskich umysłach. Ludzie na powrót stali się ciekawi przygód i wyswobodzeni seksualnie, tak jak to było za dawnych czasów, przed wielką rewolucją klas średnich w końcu XVIII wieku. Nawet wyglądali tak, jak w owych czasach. Mężczyźni nie mieli już na sobie uniformów Sama Spade'a, identycznych koszul, krawatów, szarych garniturów i szarych kapeluszy. Ponownie przerzucili się na jedwab i aksamit, na błyszczące kolory, jeśli tylko mieli na to ochotę. Nie musieli już dłużej przystrzygać włosów na modłę rzymskich żołnierzy; nosili je tak, jak im się to podobało. A kobiety – och, kobiety były wspaniałe. Nagie w wiosennym cieple, jak za czasów egipskich faraonów, w skąpych, krótkich spódniczkach, przypominających tuniki sukienkach, nosiły też przylegające do ciała męskie spodnie, opinające ich kształtne nogi. Malowały się i przyozdabiały złotem i srebrem nawet wtedy, gdy szły do pobliskiego sklepu spożywczego. Albo wychodziły wyszorowane, czyste i bez ozdób – nie miało to po prostu znaczenia. Skręcały włosy w kędziory jak Maria Antonina albo obcinały je krótko lub pozwalały im opadać luźno na ramiona. Być może po raz pierwszy w historii były równie silne i równie interesujące jak mężczyźni. A byli to zwykli ludzie w Ameryce. Nie tylko ci bogaci, którzy zawsze osiągali pewien hermafrodytyzm swojego rozwoju, joire de vivre, które rewolucjoniści klasy średniej w przeszłości zwali dekadencją. Odwieczna arystokratyczna zmysłowość teraz należała do wszystkich. Znalazła się w wianie obietnic rewolucji klas średnich i wszyscy ludzie mieli prawo do miłości i do luksusu, do rzeczy pięknych. Wielkie domy handlowe stały się pałacami prawie orientalnego przepychu – towary wystawiano pośród miękkiej wykładziny, niesamowitej muzyki, bursztynowego światła. W otwartych całą noc sklepach, butelki fioletowego i zielonego szamponu mieniły się jak drogie kamienie na błyszczących szklanych półkach. Kelnerki podjeżdżały do pracy smukłymi samochodami ze skórzaną tapicerką. Robotnicy portowi wracali w nocy do domu, by wygrzać kości w podgrzewanych basenach na zapleczach swych domów. Sprzątaczki i hydraulicy przebierali się po pracy w wyśmienicie skrojone, fabrycznie gotowe ubrania. W rzeczy samej ubóstwo i brud, które były czymś zwykłym w wielkich miastach na ziemi

od czasów niepamiętnych, prawie całkowicie zniknęły. Po prostu nie widziało się biednych emigrantów padających z głodu i umierających w uliczkach. Nie było slumsów, gdzie ludzie spali w ośmiu i dziesięciu w jednym pokoju. Nikt nie wylewał pomyj do rynsztoków. Żebracy, kaleki, sieroty i beznadziejnie chorzy trafiali się w tak niewielkiej liczbie, że prawie się ich nie dostrzegało na ulicach. Nawet pijacy i wariaci, którzy spali na ławkach w parku i na dworcach autobusowych, jedli regularnie i mieli nawet radioodbiorniki a ich ubrania były regularnie prane. A przecież było to jednak i tak tylko zewnętrzne, powierzchowne. Byłem zdumiony zmianami o wiele głębszymi... Na przykład, coś zupełnie magicznego wydarzyło się z czasem. Stare nie było już rutynowo wymieniane na nowe. Przeciwnie, nawet język angielski, którym mówiono dookoła, był taki sam jak w XIX wieku. Nawet te same stare wyrażenia w rodzaju „jasna sprawa!” czy „a to pech” bądź wreszcie „o to chodzi!” były nadal w użyciu. A przecież powstały fascynujące, zupełnie nowe zwroty, jak „zrobili ci wodę z mózgu” czy „to tak freudowskie” lub „nie mogę się pod tym podpisać” i były one na ustach wszystkich. W świecie sztuki i rozrywce wszystko, co poprzedzało teraźniejszość, przetwarzano teraz na nowo. Muzycy wykonywali Mozarta równie dobrze jak muzykę rockową, ludzie jednego wieczora chodzili oglądać Szekspira, by następnego wybrać się na nowy francuski film. W wielkich, oświetlonych światłem neonów sklepach można było kupić taśmy z nagranymi średniowiecznymi madrygałami i odtwarzać je sobie na swoich stereofonicznych odtwarzaczach w samochodzie, gdy mknęło się autostradą z prędkością 150 km. W księgarniach poezja renesansowa sprzedawana była obok powieści Dickensa czy E. Hemingwaya. Poradniki seksuologiczne leżały na tych samych stolikach co egipska Księga Zmarłych. Czasami bogactwo i czystość, które widać było dookoła, stawały się jakby halucynacją. Zdawało mi się wtedy, że tracę zmysły. Przez okna wystawowe gapiłem się w zdumieniu na komputery i telefony tak czyste w formie i kolorze, jak stworzone przez naturę najbardziej egzotyczne muszle. Gargantuiczne srebrne limuzyny z trudem znajdowały drogę w wąskich uliczkach dzielnicy łacińskiej, przypominając niezniszczalne potwory morskie. Błyszczące wieże olbrzymich biurowców wbijały się w nocne niebo jak egipskie obeliski nad pochylonymi, ceglanymi budynkami przy starej Canal Street. Niezliczona ilość programów telewizyjnych tłoczyła się nie kończącym obrazem w każdym klimatyzowanym pokoju hotelowym. Nie była to jednak seria halucynacji. Ten wiek był spadkobiercą ziemi w każdym wymiarze (sensie). A niemałą rolę w tym niemożliwym do przewidzenia cudzie odgrywała specyficzna niewinność tych ludzi, tkwiąca w samym centrum ich wolności i bogactwa. Chrześcijański Bóg był równie martwy jak w XVIII wieku. A żadna nowa religia nie powstała, by zastąpić starą. Przeciwnie, najprostsi ludzie tego wieku kierowali się świeckimi zasadami moralnymi, równie silnymi jak jakakolwiek moralność, którą kiedykolwiek znałem. Intelektualiści dźwigali na

swych barkach odpowiedzialność za standardy, ale i całkiem zwyczajni, pojedynczy ludzie nie pozostawali obojętni na takie pojęcia, jak „pokój”, „bieda” czy „planeta”, jak gdyby kierowani jakąś mistyczną gorliwością. Postawiono sobie za cel w tym wieku usunięcie głodu raz na zawsze. Choroby chciano zniszczyć, nie zwracając uwagi na koszty. Wściekle dyskutowano i kłócono się nad sprawą kary śmierci dla zatwardziałych kryminalistów, aborcją nie narodzonych dzieci, nad zagrożeniami zanieczyszczenia środowiska i wojną totalną. Z holocaustem walczono z taką samą zimną zawziętością, jak w wiekach poprzednich z czarownicami i heretykami. Co do życia erotycznego –już dawno przestało być sprawą przesądów i strachu. Likwidowano ostatnie niedomówienia. Dlatego właśnie ludzie spacerowali wokoło prawie zupełnie nadzy. Dlatego całowali się i pieścili bez żenady na ulicach. Sami teraz dyskutowali na tematy etyki, odpowiedzialności i piękna ciała. Prokreację i choroby weneryczne mieli pod swoją kontrolą. Ach, ten XX wiek. Koło zatoczyło pełny obrót. Przekroczyło to najśmielsze sny i marzenia, taka przyszłość. Z ponurych proroków wieków minionych nowy wiek uczynił głupców. Wiele myślałem o tej pozbawionej pojęcia grzechu świeckiej moralności, o tym wieku optymizmu. O tym wspaniale oświeconym świecie, w którym wartość ludzkiego życia była większa niż kiedykolwiek przedtem. W bursztynowym, elektrycznym półmroku mojego pokoju hotelowego oglądałem na ekranie odbiornika TV nadzwyczajnie sprawnie zrobiony film wojenny zatytułowany Czas Apokalipsy. Był symfonią dźwięków i kolorów, i śpiewał o odwiecznej wojnie świata zachodniego ze złem. „Z przerażenia i moralnego horroru musisz uczynić sobie przyjaciela” – mówi szalony dowódca w dzikim buszu Kambodży, na co człowiek Zachodu odpowiada jak zawsze: Nie! Nie. Przerażenie (horror) i moralny terror nigdy nie mogą zostać uniewinnione. Nie mają realnej wartości. Czyste zło nie ma prawdziwego miejsca zamieszkania. A to oznacza, że i dla mnie nie ma tu już miejsca. Czyż nie jest to logiczne? To było wystarczające, aby spowodować powrót ze Starego Świata na ziemię potwora, ta ogłuszająca wręcz obojętność wobec potężnego planu rzeczy, wystarczająca, by załamać go, zmusić do płaczu. Albo wystarczająca, by uczynić z niego piosenkarza rockowego. Gdzie podziały się potwory i demony starego świata? Byłem tego bardzo ciekaw. W jaki sposób inne wampiry mogły istnieć w świecie, w którym każda śmierć była odnotowana w olbrzymich elektronicznych komputerach, a ciała odwożono do lodówek. Prawdopodobnie ukrywają się jak odrażające insekty w cieniu, bo tak zawsze czynili, bez względu na to, jaką filozofię wyznawali i ile grup czy klanów tworzyli.

No cóż, kiedy zacząłem krzyczeć i wołać donośnie wraz z zespolikiem zwanym „Nocny Spacer Szatana”, byłem już pewny, że chcę wydostać ich na światło wystarczająco szybko. Kontynuowałem naukę. Rozmawiałem ze śmiertelnymi ludźmi na przystankach autobusowych, stacjach benzynowych i w eleganckich kawiarniach. Czytałem książki. Przystroiłem siebie w migocące, błyszczące skóry, dostarczane przez modne sklepy. Nosiłem białe koszule o sztywnych kołnierzykach i sportowe marynarki typu safari w kolorze khaki bądź soczyste, szare, pluszowe kurtki sportowe z kaszmirowymi szalami. Przypudrowałem twarz tak, aby móc pokazywać się w oświetlonych sztucznym światłem supermarketach, otwartych całą noc, a także w tanich lokalach serwujących hamburgery czy w hulaszczych zaułkach miasta zwanych nocnymi klubami. Uczyłem się. Byłem zakochany. Jedyna trudność, z którą musiałem się borykać, to mordercy, którzy służyli mi za ofiary. Było ich niewielu. W tym błyszczącym świecie niewinności i dostatku, uprzejmości, wesołości i pełnych żołądków pospolite rzezimieszki z lat minionych prawie już nie istnieli, podobnie jak ich kryjówki w okolicach portu. Żeby przeżyć, musiałem więc nieźle się napracować. Zawsze jednak byłem urodzonym myśliwym. Lubiłem zadymione, przyczernione salki bilardowe z pojedynczym światłem świecącym prosto na zielony plusz, gdy wytatuowani byli więźniowie zbierali się wokół stołu do snookera, lubiłem również pełne migotliwego światła, wykładane atłasem nocne kluby wielkich, betonowych hoteli. Poznawałem coraz lepiej moich zabójców – handlarzy narkotyków, sutenerów, morderców, którzy znajdowali schronienie w gangach motocyklowych. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem – byłem zdecydowany nie pić krwi niewinnych ludzi. Wreszcie nadszedł czas odwiedzin moich starych sąsiadów, grupy rockowej zwanej „Nocny Spacer Szatana”. Pewnego sobotniego wieczoru, gorącego i parnego, zadzwoniłem o godzinie 6,30 do drzwi wejściowych studia muzycznego mieszczącego się na poddaszu. Piękni młodzi śmiertelnicy siedzieli niedbale rozparci w kolorowych jak tęcza koszulach i obcisłych jeansach, palili papierosy nafaszerowane haszyszem i utyskiwali na parszywe szczęście podczas koncertów gdzieś na południu. Z długimi i czystymi włosami i kocimi ruchami swych młodych ciał wyglądali jak biblijni aniołowie, a ich biżuteria była egipska. Nawet na próby malowali sobie twarze i oczy. Zawładnęły mną podniecenie i miłość, kiedy na nich patrzyłem – na Alexa i Larrego, na soczystą, małą Tough Cookie. W pewnym niesamowitym momencie, kiedy cały świat zdawał się stać pode mną nieruchomy, powiedziałem im, kim jestem. Słowo „wampir” nie było dla nich żadną nowością. W świecie, w którym się znajdowali, tysiące innych piosenkarzy zakładało teatralne kły i czarną pelerynę. A jednak poczułem się dziwnie, wypowiadając głośno do śmiertelnych tę zakazaną

prawdę. Nigdy w ciągu dwustu minionych lat nie mówiłem tego nikomu, kto nie był naznaczony piętnem zostania jednym z nas. Nie wyznałem tego nawet moim ofiarom, zanim zamknęli na zawsze oczy. A teraz tym młodym ludziom powiedziałem to wyraźnie i jasno. Powiedziałem im, że chcę z nimi śpiewać i jeśli mi zaufają, wszyscy będziemy bogaci i sławni, że na nadprzyrodzonej fali i ambicji pozbawionej skrupułów wyprowadzę ich z tych pokojów prosto do wielkiego świata. Ich oczy rozszerzyły się, gdy spojrzeli na mnie, a potem dwudziestowieczne wnętrze pokoju zatrzęsło się od ich śmiechu i rozbawienia. Byłem cierpliwy. Bo w końcu dlaczego nie? Wiedziałem, że jestem demonem, który potrafiłby naśladować każdy ludzki głos czy ruch. Jak mogłem oczekiwać, że oni to zrozumieją? Podszedłem do elektrycznego pianina i zacząłem grać i śpiewać. Początkowo naśladowałem styl piosenek rockowych, później przerzuciłem się na stare melodie i słowa, które pamiętałem – francuskie piosenki głęboko utkwiły w mojej głowie, nigdy ich nie zapomniałem. Poddałem je brutalnemu rytmowi, widząc przed oczyma obraz sprzed wieków – maleńki, zatłoczony paryski teatrzyk. Wybuchły we mnie niekontrolowane uczucia. Zagroziło to mojej równowadze. To niebezpieczne, że tak prędko się odezwały. A jednak śpiewałem dalej, uderzając w gładkie klawisze elektrycznego instrumentu. W mojej duszy coś otworzyło się. To nic, że jestem teraz wśród tych niedojrzałych młokosów, którzy i tak mnie nie zrozumieją. To, co grałem, wystarczyło jednak, żeby byli zachwyceni, że ulegli czarowi strasznej i pełnej grozy chaotycznej muzyki, którą słyszeli. Wrzeszczeli z radości, jakby dostrzegli lepszą dla siebie przyszłość, a także siłę i impet, których przedtem im brakowało. Podłączyli natychmiast instrumenty i zaczęliśmy grać razem. Rozpoczął się „dżem”, jak oni to nazywali. Maleńkie studio wypełnione było zapachem ich krwi i naszymi gromkimi głosami. Właśnie wtedy zdarzyło się coś, czego raczej w najdziwaczniejszych marzeniach nie mogłem przewidzieć, coś, co było równie niesamowite i nadzwyczajne, jak moje ujawnienie się tym śmiertelnym istotom. W rzeczy samej, było to tak przytłaczające i porywające, że mogło mnie na powrót wyrwać z ich świata i zmusić do powrotu pod ziemię. Nie mam na myśli tego, że mógłbym znowu zapaść w głęboki sen. Chociaż najprawdopodobniej wycofałbym się z przygody z zespołem „Nocny Spacer Szatana” i ogłuszony błąkałbym się jeszcze przez parę lat, próbując zebrać się do kupy. Alex, gładki i delikatny perkusista zespołu, i jego brat, wyższy od niego blondyn imieniem Larry – rozpoznali moje imię, gdy powiedziałem im, że jestem Lestatem. Nie tylko je rozpoznali, ale natychmiast powiązali z wiedzą o mnie i z informacjami, które przeczytali w książce. Prawdę mówiąc, uznali za świetny pomysł to moje udawanie, jak sądzili, nie byle jakiego wampira czy księcia Drakuli. Wszyscy mieli już dość księcia Drakuli. Wampir Lestat – to było coś. Wszyscy uznali zgodnie, że udawanie wampira Lestata było dobrym chwytem.

– Udawanie? – zapytałem. Roześmiali się na widok mojego zdziwienia i z powodu mojego francuskiego akcentu. Patrzyłem na nich bez ruchu przez dobrą chwilę, próbując odczytać ich myśli. Oczywiście, wcale nie oczekiwałem, by uwierzyli, że rzeczywiście jestem prawdziwym wampirem. Ale czytać o fikcyjnym wampirze, który nosił to sam rzadkie imię?... Nic nie rozumiałem. Traciłem pewność siebie, gdy tak się dzieje, opuszczają mnie jednocześnie siły. Pokoik zdawał się jeszcze zmniejszać w moich oczach. Było coś odrażającego i groźnego w instrumentach wypełniających pokój, w kablach rozrzuconych na podłodze... – Pokażcie mi tę książkę – powiedziałem. Przynieśli ją z sąsiedniego pokoju. Rozlatującą się już powieść, której kartki miały lada chwila rozsypać się. Była już bez oprawy, z oderwaną stroną tytułową, całość sklejono taśmą. Na widok pierwszej strony poczułem niesamowity chłód na plecach. Wywiad z wampirem. W środku coś o jakimś śmiertelnym chłopaku, dziennikarzu i jego nieziemskim interlokutorze. Za ich zgodą zabrałem książkę do przyległego pokoju, położyłem się na stojącym tam łóżku i zacząłem czytać. Kiedy już doczytałem do połowy, wziąłem książkę pod pachę i wyszedłem na zewnątrz. Stałem nieruchomo pod lampą uliczną, w jej świetle dokończyłem czytanie. Potem ostrożnie wsadziłem ją do kieszeni kurtki. Przez siedem kolejnych nocy nie powróciłem do zespołu. Większość z tego czasu włóczyłem się, przebijając się wściekle poprzez noc na moim Harleyu ze słuchawkami walkmana w uszach. Goldbergowskie wariacje Bacha nastawione na pełną głośność. Zapytywałem siebie: „Lestat, co ty właściwie chcesz teraz zrobić?” Resztę czasu poświęciłem zagłębianiu się w nowy dla mnie temat muzyki rockowej, czytając wszystko, co padło mi w ręce. Przeczytałem opasłe popularne opracowania historii rocka, leksykony i kalendaria znanych gwiazd. Przesłuchałem setki albumów i w ciszy przeglądałem taśmy video z koncertów rockowych. A gdy noc stawała się pusta i nieruchoma, słyszałem głosy z Wywiadu z wampirem, jak gdyby dochodziły do mnie zza grobu. Wielokrotnie jeszcze przeczytałem tę książkę, aż wreszcie w ataku wściekłości pomieszanej z pogardą podarłem ją na strzępy. Wreszcie – zdecydowałem się. Spotkałem się z moją młodą prawniczkę Christine. Byliśmy w jej biurze na szczycie olbrzymiego biurowca. Lampy były zagaszone i tylko światła leżącego pod nami centrum miasta dawały niewielkie oświetlenie pokojowi, w którym się znajdowaliśmy. Wyglądała ślicznie na tle szklanej ściany i migocących za nią świateł miasta. – To już za mało, by ten mój mały zespół rockowy był zaledwie znany – mówiłem jej. – Musimy stworzyć taką legendę o nim, żeby moje imię i mój głos trafiły do najodleglejszych stron świata.

Spokojnie, inteligentnie, jak to prawnicy mają w zwyczaju, próbowała mnie odwieść od tego zamiaru, argumentując, że nie mogę finansowo ryzykować. Jednak w miarę jak przekonywałem ją z moją maniakalną pewnością siebie, czułem, że zdobywałem ją powoli, że jej poczucie zdrowego rozsądku zaczynało się rozmywać. – Musisz przyciągnąć najlepszych francuskich reżyserów filmów rockowych na video – powiedziałem. – Musisz przywieźć ich tu z Nowego Jorku i Los Angeles. Będą na to pieniądze. Tu z pewnością można będzie znaleźć odpowiednie studia nagrań i ludzi, którzy zajmą się produkcją. I pamiętaj, wybieraj tylko najlepszych. Nie zwracaj uwagi na koszty. Pieniądze należy tak rozdysponować, aby całą tę pracę wykonać po cichu aż do momentu ujawnienia jej w chwili, gdy wydamy nowy album, a w kinach ukaże się nasz nowy film. Jednocześnie chcę opublikować książkę o zespole, którą sam napiszę. Doprowadziłem wreszcie do tego, że i jej głowa pełna była marzeń o bogactwie i potędze. Dłonie młodej damy z olbrzymią prędkością przesuwały się po kartce notesu, gdy zapisywała moje uwagi. O czym marzyłem, wypowiadając te słowa? O nie mającej precedensu rebelii, wielkim i straszliwym wyzwaniu, które rzucę mojemu gatunkowi na całym świecie. Powiedziałem też Christine, że do nakręcenia filmów musi znaleźć reżyserów, którzy będą w stanie zrealizować moje wizje. Filmy mają być ułożone w pewną nierozerwalną całość. Będą opowiadać tę samą historię, która znajdzie się w projektowanej książce. A co do piosenek – wiele z nich już napisałem. Miała zdobyć najlepsze instrumenty – syntezatory, najdoskonalszy system wzmacniający, gitary elektryczne, skrzypce. O szczegółach mieliśmy porozmawiać później. Projekty kostiumów wampirów, sposób prezentacji w TV, kierowanie naszym pierwszym publicznym występem w San Francisco – wszystko to omówimy w stosownym czasie. Teraz ważne jest, by rozpocząć od telefonów do właściwych osób, by zebrać potrzebne do rozpoczęcia pracy informacje. Nie wróciłem do zespołu, zanim nie podpisałem pierwszych umów. Terminy zostały ustalone, studia wynajęte, podpisane umowy wymienione. W tym czasie Christine często jeździła ze mną. Mieliśmy olbrzymią limuzynę, w której woziliśmy się wszyscy: Larry, Alex, Tough Cookie. Mieliśmy przy sobie sumy zapierające dech, woziliśmy dokumenty do podpisania. Pod sennymi dębami spokojnej uliczki Garden District rozlałem wreszcie do błyszczących, kryształowych kielichów szampana. – Za wampira Lestata! – wszyscyśmy wznieśli zgodnie głosy. Miała to być teraz nowa nazwa zespołu i tytuł książki, którą napiszę. Tough Cookie zarzuciła mi ramiona na szyję. Pośród śmiechu i zapachu wina całowaliśmy się czule. Ach, ten zapach niewinnej krwi! A kiedy odjechali w wyściełanej atłasem limuzynie, sam wyruszyłem w kojącą ciemną noc

w kierunku St. Charles Avenue. Myślałem o niebezpieczeństwie, które na nich czyha, niebezpieczeństwie, przed którym stoją moi mali, śmiertelni przyjaciele. Oczywiście, to nie wypłynęło ode mnie. Ale kiedy długi okres dyskrecji skończył się, prostodusznie i nieświadomie stanęli na wprost reflektorów wszystkich scen świata, razem ze swą złowieszczą i szaleńczą gwiazdą. No cóż, otoczę ich ochroniarzami i osobami towarzyszącymi na każdą możliwą do wymyślenia okazję. Będę chronił ich przed nieśmiertelnymi najlepiej, jak tylko będę potrafił. A jeśli nieśmiertelni z mroków nadal są tacy sami, jakimi ich pamiętam, nigdy nie zaryzykują wulgarnej walki z tak potężną siłą ludzką. Gdy zbliżyłem się do zatłoczonej alei, zasłoniłem oczy okularami przeciwsłonecznymi. Wsiadłem do rozklekotanego tramwaju, który pomknął w dół St. Charles Avenue w stronę centrum. Spacerowałem między tłumem. Był wczesny wieczór. Podszedłem do eleganckiej księgarni, która nazywała się „de Ville Books”, i tam na półce ujrzałem kieszonkowe wydanie Wywiadu z wampirem! Byłem ciekaw, ilu innych wampirów „dostrzegło” książkę. Mniejsza o ludzi śmiertelnych. Ci po prostu uznali ją za fikcję. Ale co z innymi wampirami? Jeśli bowiem jest jakieś prawo, które wampiry uznają za rzecz świętą, to z pewnością to, które mówi: „Nigdy nie mów ludziom śmiertelnym o nas”. Nigdy nie ujawniaj naszych sekretów ludziom, chyba że chcesz przekazać im nasz Mroczny Dar, Dar Ciemności, naszą siłę. Nigdy nie wymieniaj imion innych wampirów. Nigdy nie ujawniaj, gdzie są ich schronienia. Mój ukochany Louis, narrator Wywiadu z wampirem wszystko to właśnie zrobił. Zaszedł znacznie dalej niż ja z małym ujawnieniem sekretów członkom mojego zespołu. On opowiedział tajemnice setkom tysięcy czytelników. Ujawnił wszystko o mnie, poza narysowaniem planu Nowego Orleanu i zaznaczeniem na nim krzyżykiem miejsca, gdzie zapadłem w sen, choć co on naprawdę wiedział o tym i jakie były jego intencje – pozostawało dla mnie niezupełnie jasne. Jasne było natomiast, że za to, co uczynił, inni z pewnością czatowali już na niego. A zniszczenie wampira przez współbraci nie jest znowu takie trudne, szczególnie teraz. Jeśli w ogóle jeszcze żył, a pozostawał wyrzutkiem i cały czas zagrażali mu nasi bracia i siostry. Tym bardziej więc zależało mi na tym, aby książka i zespół zwany „Wampir Lestat” stały się jak najszybciej sławne. Musiałem odszukać Louisa. Musiałem z nim porozmawiać. Po tym, co przeczytałem w jego wspomnieniach, usilnie pragnąłem się z nim zobaczyć; brakowało mi jego romantycznych iluzji, nawet jego nieuczciwości. Pragnąłem nawet jego wyszukanej złośliwości, jego fizycznej obecności, jego zwodniczego, cichego głosu. Oczywiście, nienawidziłem go za wszystkie te kłamstwa, które opowiedział o mnie. Miłość do niego przeważała jednak nad nienawiścią. To z nim dzieliłem mroczne i romantyczne lata wieku XIX. To on był moim stałym towarzyszem, a nie inne wampiry.

Pragnąłem napisać dla niego moją wersję zdarzeń, nie tyle będącą odpowiedzią na złośliwości zawarte w Wywiadzie, ile opowieścią o wszystkim, co widziałem i czego nauczyłem się, zanim przyszedłem do niego, będącą historią tego, czego nie mogłem mu opowiedzieć wcześniej. Stare przykazania już mnie więcej nie obchodziły. Chciałem złamać je wszystkie, jedno po drugim. Chciałem, by mój zespół i moja książka wyciągnęły z ukrycia nie tylko Louisa, ale i wszystkie inne demony nocy, które kiedykolwiek znałem i kochałem. Chciałem odszukać tych, którzy się zagubili, obudzić tych, którzy zapadli w sen tak jak ja. Nie opierzone jeszcze wampiry i te żyjące od wieków, piękne i złe, szalone i bezlitosne – wszystkie one wybiorą się do mnie, gdy zobaczą filmy i teledyski, które nakręciłem z zespołem, gdy usłyszą naszą muzykę, kiedy ujrzą książkę w witrynach księgarni. Będą wiedziały dokładnie, gdzie można mnie znaleźć. Ja będę Lestatem, supergwiazdą rocka. Po prostu przybądźcie do San Francisco na mój pierwszy koncert na żywo. Tam będę. Była też jeszcze jedna przyczyna, dla której podejmowałem całe ryzyko, przyczyna nawet jeszcze bardziej niebezpieczna, szalona i rozkoszna. Wiedziałem, że Louis zrozumie. Musiało to być gdzieś poza jego wywiadem, jego wyznaniami. Chciałem, aby ludzie śmiertelni dowiedzieli się o nas. Chciałem ogłosić to wszem i wobec, całemu światu, tak jak powiedziałem to Alexowi, Larry'emu czy Tough Cookie, a także mojej słodkiej pani prawnik, Christine. I nie miało to naprawdę znaczenia, że oni temu i tak nie wierzyli. Nie miało znaczenia, że sądzili, iż zmyśliłem to wszystko. Cała rzecz polegała na tym, że po dwóch wiekach Ukrywania się byłem teraz dla śmiertelnych całkowicie widzialny! Głośno wypowiadałem swe imię. Mówiłem o swojej naturze. Byłem. Zaszedłem dalej niż Louis. Jego historia, bez względu na to, ile osobliwości zawierała, została uznana za fikcję. W świecie śmiertelnych tak było bezpieczniej, podobnie jak dawno temu w Paryżu w Teatrze Wampirów, gdzie demony grały aktorów, którzy na scenie udawali, że są demonami. Ja wystąpię w pełnym świetle przed kamerami. Wyciągnę dłoń i lodowatym uściskiem przywitam tysiące innych ciepłych dłoni. Jeśli to będzie możliwe, napędzę im porządnego stracha, oczaruję ich i poprowadzę, jeśli tylko będę mógł, w stronę prawdy, którą znam. Wyobraźcie sobie, no wyobraźcie sobie tylko, że gdy te wszystkie żywe trupy zaczną się tu pojawiać w coraz większych ilościach, gdy te znajdujące się najbliżej zaczną przysłuchiwać się z rosnącym zdumieniem... no przypuśćmy tylko, że to, co wymyślone, przestanie być sztuczką, trickiem a stanie się rzeczywistością? Myślę, że jeśli oni rzeczywiście uwierzyliby w to, rzeczywiście zrozumieli, że świat współczesny daje schronienie demonom i potworom starego świata – wampirom – och, jaką to

rozpętałoby wspaniałą i chwalebną wojnę. Bylibyśmy znani i bylibyśmy tropieni. Walczono by z nami w tej błyszczącej światłami miejskiej puszczy, jak nigdy jeszcze człowiek nie walczył z żadnymi innymi mitycznymi potworami. Jakże nie mógłbym być tym zachwycony, już samym nawet zamysłem? Czyż nie było to warte nawet największego ryzyka, możliwości najokropniejszej porażki? Nawet w ostatniej chwili, przed ostateczną śmiercią, gdyby miało dojść do tego, żyć będę przez krótką chwilę jak nigdy jeszcze dotąd. Ale, prawdę powiedziawszy, nie sądziłem, że mogłoby dojść kiedykolwiek do tego – mam na myśli sytuację, w której ludzie śmiertelni rzeczywiście uwierzyliby w nasze istnienie. Zresztą i tak nigdy się ich nie bałem. To innego typu wojna miała się raczej rozegrać – taka, w której wszyscy się spotkamy, my, potwory tego samego gatunku, czy raczej, w której oni wszyscy się zbiorą razem, aby skończyć ze mną. To była prawdziwa przyczyna, prawdziwy cel wampira Lestata. To taką grę rozpocząłem i zamierzałem doprowadzić do końca. A wszystkie te inne wspaniałe możliwości naszego ujawnienia i katastrofy... no cóż, to tylko dodawało wyzwaniu dodatkowego smaku! Z mrocznego pustkowia Canal Street wróciłem z powrotem do swojego hotelu w starej Dzielnicy Francuskiej. Okolica była tu spokojna – z Vieux Carré rozciągniętym poniżej, z wąskimi uliczkami, hiszpańskimi domami, które tak dobrze znałem – i jak najbardziej odpowiadała mi. Na olbrzymim ekranie mojego telewizora obejrzałem puszczony z kasety piękny film Viscontiego Śmierć w Wenecji. W pewnej chwili autor mówi tam, że zło to konieczność. Że jest pożywką dla geniuszu. Nie wierzyłem w to, ale chciałem, żeby tak było. Wtedy po prostu byłbym Lestatem, potworem, prawda? A zawsze tak dobrze grałem tę rolę! Ach, no cóż... Wkładam nową dyskietkę do przenośnego minikomputera i zaczynam pisać historię swojego życia.

Część I: LELIO 1 Zimą, w dwudziestym pierwszym roku mojego życia wybrałem się samotnie konno, aby zapolować na wilki. Znajdowałem się w posiadłościach mojego ojca w Owernii, a czas ówczesny to ostatnie dziesięciolecia przed Wielką Rewolucją Francuską. Była to chyba najgorsza zima, jaką pamiętam i wilki porywały owce naszym chłopom, pozwalały sobie nawet przebiegać przez wioskę nocą. Gorzko wspominam tamten czas. Byłem siódmym synem mojego ojca markiza i najmłodszym z trójki, która dożyła wieku męskiego. Nie przysługiwał mi ani tytuł, ani ziemia, nie było przede mną żadnych widoków na przyszłość. Nawet w bogatych rodzinach podobny los spotykał młodszych chłopców, którzy mieli starszych braci. Nasze bogactwo dawno się wyczerpało. Pełnoprawnym spadkobiercą tego wszystkiego, co posiadaliśmy, był mój najstarszy brat Augustyn. Krótko po swym ślubie roztrwonił także i niewielki posag swojej żony. Zamek ojca, jego posiadłość i wioska w pobliżu były moim całym wszechświatem. A urodziłem się niespokojny – byłem marzycielem, młodym buntownikiem, niezadowolonym z teraźniejszości. Nie chciałem siadywać przy ogniu i rozprawiać o minionych wojnach i czasach króla Słońce. Historia nie miała dla mnie znaczenia. W tych mrocznych i staroświeckich czasach stałem się urodzonym myśliwym. Przynosiłem bażanty, dziczyznę i łososie z górskich strumieni – wszystko, co było potrzebne i co można było zdobyć – aby wyżywić rodzinę. To właśnie stało się mym życiem, którego z nikim innym nie dzieliłem i które pozostawało wyłącznie moje. Nie muszę dodawać, jakie praktyczne korzyści płynęły z tego w czasach, kiedy głód zaglądał ludziom w oczy, a śmierć z głodu nie była niczym nadzwyczajnym. Oczywiście było to w sam raz zajęcie dla szlachcica – polować w granicach odwiecznych ziem przodków, gdzie tylko my mieliśmy prawo to robić. Najbogatsi przedstawiciele burżuazji nie mieli prawa w moich lasach unieść do strzału strzelby. Nie musieli jednak tego robić. Mieli pieniądze. Dwa razy w moim życiu próbowałem uciec od takiej wegetacji i w obu przypadkach przynoszono mnie z powrotem z połamanymi skrzydłami. Ale o tym opowiem wam później. Teraz przypominam sobie ten śnieg leżący na pagórkach i wilki, które były postrachem wieśniaków z naszej wioski. Przypominam sobie stare powiedzenie, popularne wówczas we

Francji, że jeśli mieszkasz w Owernii, to już dalej od Paryża trafić nie mogłeś. Musicie też zrozumieć, że odkąd dorosłem i stałem się panem, jedynym, który mógł dosiadać konia i strzelać ze strzelby, było rzeczą zupełnie naturalną, iż wieśniacy przychodzili do mnie, uskarżając się na wilki i oczekując, że wytropię je. To jakby należało do moich obowiązków. Nie było też tak, żebym obawiał się wilków. W całym swoim życiu nigdy nie słyszałem, aby wilki zaatakowały człowieka. Mogłem też po prostu otruć je, gdyby nadarzyła się okazja, ale mięso było wtedy zbyt wielkim rarytasem, by faszerować je trucizną: Tak więc któregoś styczniowego dnia wczesnym rankiem uzbroiłem się dobrze, aby wystrzelać grasujące tej zimy w okolicy wilki, jednego po drugim. Miałem trzy strzelby skałkówki i doskonały karabin skałkowy. Zabrałem je wszystkie ze sobą, a także muszkiet i ojcowską szpadę. Tuż przed wyjazdem z zamku dorzuciłem jeszcze do tego małego arsenału prastarą broń, którą do tej pory nigdy nie zawracałem sobie głowy. Nasz zamek był pełen starej broni. Moi przodkowie brali udział w niezliczonych wojnach i potyczkach od czasów wypraw krzyżowych ze Św. Ludwikiem. Na ścianach wisiało mnóstwo tego brzęczącego żelastwa, począwszy od lanc i toporów, a skończywszy na cepach i buzdyganach. Ten buzdygan, który zabrałem ze sobą, był wyjątkowo duży, o wybijanym kolcami łbie. Wziąłem też cep i żelazną kulę połączoną z trzonkiem łańcuchem, którą można było uderzyć w przeciwnika z olbrzymią siłą. Pamiętajcie, że był to wiek XVIII, czasy, kiedy ubrani w białe peruki paryżanie chodzili w swych atłasowych pantoflach na wysokich obcasach, zażywali tabaki i wycierali nosy w pięknie wyszywane chusteczki. Ja tymczasem wybierałem się właśnie na polowanie w buciorach z niewyprawionej skóry i kurtce ze skóry kozłowej, zabierając w dodatku ze sobą przedpotopową broń przytwierdzoną do siodła oraz dwa największe psy dogi, których szyje uzbrojone były w obroże z kolcami. Takie było moje życie. Równie dobrze mógłbym więc żyć w średniowieczu. Wiedziałem jednak dostatecznie dużo o fantazyjnie ubranych podróżnikach spotykanych czasami na drodze pocztowej, o tym innym świecie, by być pod jego wrażeniem. Szlachta ze stolicy nazywała nas prowincjuszami – łapaczami zajęcy. Odwdzięczaliśmy się szyderstwem i pogardą, ogłaszając ich lokajami króla i królowej. Nasz zamek stał na swoim miejscu dobre tysiąc lat i nawet sam wielki kardynał Richelieu podczas wojny z nami nie zdołał zburzyć naszych odwiecznych siedzib. Ale jak już mówiłem, nie zwracałem większej uwagi na historię. W fatalnym humorze i ogarnięty dziką pasją wyjeżdżałem powoli w góry. Chciałem większej potyczki z wilkami. Zgodnie z tym, co mówili wieśniacy, było ich pięć w stadzie, ale ja miałem ze sobą moje strzelby i dwa psy, których szczęki były tak silne, że mogły złamać kręgosłup wilka w ciągu jednej chwili.

Minęła już godzina, odkąd skręciłem ze ścieżki w góry, pod stok. Po jakimś czasie dotarłem do małej dolinki, o której wiedziałem tyle, że żaden opad śniegu nie mógłby jej ukryć. Gdy po pustym polu skierowałem konia ku jałowemu zagajnikowi, usłyszałem po raz pierwszy wycie. W ciągu kilku następnych sekund usłyszałem kolejne, i jeszcze jedno, a po chwili cały ich chór w takiej zgodności i harmonii, że nie mogłem rozróżnić, ile wilków było w stadzie. Wiedziałem tylko, że już mnie zauważyły i w ten sposób dają sobie znać, by zejść się razem, o co zresztą właśnie mi chodziło. Nie sądzę, bym wtedy odczuwał jakiś lęk czy strach. Czułem jednak coś, co sprawiało, że włosy na ramionach miałem naelektryzowane. Okolica, dobrze widoczna na kilka mil dookoła z wysokości, na której się znajdowałem, zdawała się zupełnie pusta. Przygotowałem broń. Rozkazałem psom, by zamilkły. I wtedy przyszła mi do głowy myśl, niezupełnie jasna i przejrzysta: abym nie zostawał na otwartej przestrzeni, a wyjechał w las i abym zrobił to jak najszybciej. W tej samej chwili usłyszałem ujadanie psów. Obróciłem się za siebie i ujrzałem pędzące po śniegu wilki, jakieś parę setek jardów ode mnie. Trzy olbrzymie, szare wilki zbliżały się, jeden za drugim w zatrważającym pędzie. Rzuciłem się do ucieczki w stronę lasu. Wydawało mi się, że dotarcie tam przed nimi nie będzie trudne, ale bestie były rzeczywiście sprytne i gdy cwałowałem w kierunku ściany lasu, dojrzałem resztę stada, jakąś piątkę dorosłych zwierząt zabiegających mi drogę z lewej strony. To była zasadzka. Zrozumiałem, że nie jestem w stanie dotrzeć na czas do zagajnika. Stado liczyło w sumie osiem dorosłych zwierząt, a nie pięć, jak powiedzieli chłopi. Nawet jednak wtedy nie odczuwałem strachu. Nie miałem na to czasu. Nie zastanawiałem się też wcześniej nad oczywistym faktem, że wilki popychał do ataku głód, że ich naturalny strach przed człowiekiem po prostu całkowicie ustąpił przed uczuciem wygłodzenia. Szybko przygotowałem się do bitwy. Wetknąłem cep za pas i wymierzyłem ze strzelby w najbliższego. Wielki basior zarył martwy łbem w śnieg zaledwie parę jardów ode mnie. Miałem jednak dość czasu, by załadować ponownie broń, gdy tymczasem moje psy i pozostałe wilki rzuciły się na siebie. Wilki nie mogły dosięgnąć szyi psów za sprawą wybijanych kolcami obroży. Przy pierwszej potyczce psy prawie natychmiast pozbawiły życia jednego z nich. Wystrzeliłem ponownie i następny padł na ziemię martwy. Tymczasem jednak wataha otoczyła psy. Gdy wystrzeliłem kolejne pociski, przeładowując broń tak szybko, jak tylko było to możliwe, starając się celować tak, aby nie trafić psów, zauważyłem, że mniejszy pies padł z połamanymi zadnimi łapami. Krew rozlewała się po śniegu. Drugi pies odskoczył od zgrai wilków, które tymczasem próbowały szybko pożreć umierające zwierzę, ale w ciągu dwóch minut dopadły i jego,

rozrywając mu brzuch i pozbawiając życia. A były to, jak już mówiłem, silne i mocne zwierzęta, owe dogi. Wychowałem je i sam przysposobiłem do polowań. Każdy z nich miał powyżej 200 funtów żywej wagi. Zawsze polowałem z nimi i choć teraz mówię o nich jak o zwykłych psach, wtedy odzywałem się do nich tylko po imieniu. Gdy zginęły, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, co mi grozi i co może się jeszcze zdarzyć. Wszystko to, co wydarzyło się do tej pory, trwało zaledwie minuty. Cztery wilki leżały martwe na śniegu. Jeszcze jeden był śmiertelnie ranny. Ale trzy pozostały. Jeden z nich przerwał właśnie dziką ucztę nad trupem mojego psa i spoglądał z ukosa na mnie. Wystrzeliłem ze strzelby i chybiłem, wystrzeliłem z muszkietu. Przerażony koń stanął dęba, gdy basior rzucił się w naszym kierunku. Jak za pociągnięciem sznurka, obejrzały się i pozostałe bestie, zostawiając za sobą jeszcze ciepłe, poszarpane ciało psa. Ściągnąłem wodze i pozwoliłem, by koń uniósł mnie tam, gdzie sam chciał, prosto ku schronieniu w lesie. Nie oglądałem się do tyłu nawet wtedy, gdy słyszałem blisko warczenie, ale kiedy poczułem, jak zęby wbijają mi się w kostkę, wyciągnąłem drugi muszkiet, obróciłem się w lewo i wypaliłem. Wydawało mi się, że wilk uniósł się na tylnych nogach, ale zbyt szybko znikł mi z oczu. W tym momencie kobyła stanęła dęba i poczułem, że wylatuję z siodła. Byliśmy prawie przy ścianie lasu i spadłem z konia, zanim zwierzę upadło na ziemię. Miałem przy sobie jeszcze jedną załadowaną strzelbę. Obróciłem się i złożyłem do strzału w zbliżającego się wilka. Strzał rozłupał czaszkę bestii. Pozostały jednak jeszcze dwa wilki. Koń wydał z siebie głębokie rżenie, które po chwili przeszło w narastający skowyt, najstraszniejszy krzyk, jaki zwierzę może z siebie wydać. Wiedziałem: wilki dopadły go. Przetoczyłem się po śniegu, czując twardość skalistego podłoża pode mną, i udało mi się dotrzeć do drzew. Gdybym mógł przeładować, zastrzeliłbym oba, siedząc bezpiecznie wysoko na drzewie. W pobliżu jednak nie było ani jednego drzewa o konarach dostatecznie niskich, bym mógł się na nie wspiąć czy chociaż uchwycić. Kilkakrotnie podskakiwałem do góry, próbując uchwycić się gałęzi. Nogi jednak osuwały się po oblodzonych pniach. Upadłem. Wilki już się zbliżały. Nie było czasu na załadowanie strzelby, którą jeszcze miałem przy sobie. Pozostał tylko cep i miecz, bowiem buzdygan zgubiłem gdzieś podczas ucieczki. Kiedy tak gramoliłem się z powrotem na równe nogi, wiedziałem, że prawdopodobnie zginę. Nie przyszło mi jednak do głowy poddawać się. Byłem wściekły, dziki, niemalże warczałem. Stanąłem na szeroko rozstawionych nogach naprzeciwko bestii i spojrzałem najbliżej stojącemu wilkowi prosto w ślepia. Trzymając cep w lewej dłoni, prawą wyciągnąłem szpadę. Wilki zatrzymały się. Pierwszy z nich przez chwilę nie spuszczał ze mnie oczu, po czym opuścił łeb i odbiegł nieco na bok. Pozostałe czekały jakby na jakiś sygnał. Ten pierwszy spojrzał na mnie

ponownie w ten sam niesamowity sposób jak przed chwilą i nagle rzucił się do przodu. Zacząłem wymachiwać cepem; wybijana kolcami głowica wirowała w powietrzu. Słyszałem swój warczący oddech i czułem, że uginam kolana, jakbym przygotowywał się do skoku. Wycelowałem uderzenie cepem w szczękę zwierzęcia i z całej siły wymierzyłem cios, ale tylko lekko go zahaczyłem. Wilk odskoczył w porę, a drugi zaczął obiegać mnie to w jedną, to w drugą stronę. Oba podchodziły dostatecznie blisko, by zaryzykować uderzenie cepem lub machnięcie szpadą, lecz zawsze w porę odskakiwały na bezpieczną odległość. Nie wiem, jak to długo trwało, ale zrozumiałem strategię wilków aż nadto dobrze. Chciały mnie zmęczyć i miały w sobie jeszcze tyle siły, by to uczynić. Bawiły się ze mną. Obracałem się w kółko, rzucałem do przodu, cofałem, prawie upadając na kolana. Trwało to prawdopodobnie ponad godzinę. Ledwo już trzymając się na nogach, podjąłem ostatnią, desperacką próbę uzyskania przewagi. Stanąłem nieruchomo, opuszczając broń. W tej samej chwili wilki rzuciły się, by skończyć ze mną. Liczyłem na to i byłem na to przygotowany. W ostatniej sekundzie machnąłem z całej siły cepem. Zobaczyłem jak łeb wilka unosi się do góry, odsłaniając szyję. Czekając tylko na to, rozpłatałem mu natychmiast gardło szpadą. Drugi wilk był już przy mnie. Poczułem, że jego kły zapadają się w moje bryczesy. Za chwilę wyszarpie mi nogę z biodra. Ciąłem mieczem przez pysk, rozcinając bestii oko. Drugi cios kuli cepu spadł w chwilę potem. Wilk puścił moją nogę. Odskakując do tyłu, miałem znowu dość miejsca, by ponownie zamachnąć się mieczem i wbić go w pierś zwierzęcia aż po rękojeść. To już był koniec bitwy. Wataha nie żyła. Ja żyłem. W pokrytej śniegiem dolinie słyszałem tylko mój ciężki oddech i wstrząsający krzyk umierającej kobyły parę kroków ode mnie. Nie jestem pewien, czy byłem wtedy przy zdrowych zmysłach. Nie jestem pewien, czy to, co wtedy przychodziło mi do głowy, to były myśli. Chciałem upaść nieżywy w śnieg, a przecież odchodziłem od martwych ciał wilków w kierunku konającego konia. Gdy podszedłem bliżej, kobyła podniosła łeb, próbując jednocześnie unieść się na przednich nogach, ale tylko jeszcze raz wydała z siebie chrapliwy krzyk. Dźwięk odbijał się od gór. Zdawał się docierać aż do niebios. A ja stałem, gapiąc się na jej ciemne, pogruchotane ciało, wyraźnie odcinające się na bieli śniegu, na połamane tylne nogi i rozpaczliwe próby powstania przednich, na łeb uniesiony do góry, uszy położone po sobie i przede wszystkim na wielkie, dziecinne oczy, spoglądające na mnie w bólu, gdy zwierzę ponownie wydało z siebie żałosny skowyt. Wyglądało jak owad na wpół rozgnieciony na podłodze. Nie było nim jednak – było moją szamoczącą się i cierpiącą kobyłą. Raz jeszcze próbowała unieść się na przednich nogach. Wyciągnąłem z siodła strzelbę. Załadowałem. Jeszcze raz spojrzałem na miotający się w

śniegu koński łeb, na bezcelowe próby uniesienia konającego ciała. Kobyła zawyła rozpaczliwie. Strzeliłem prosto w serce. Teraz jej ciało zdawało się być normalniejsze. Leżała bez ruchu i martwa, a krew ciekła z ran. W dolinie zapanowała cisza. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz, słyszałem jakiś obrzydliwy odgłos dochodzący z moich trzewi i zobaczyłem po chwili wymioty wyciekające na śnieg. Zdałem sobie sprawę, że to ja wymiotuję. Zapach wilków i zapach krwi był wszechogarniający. Prawie upadłem na śnieg, gdy spróbowałem ruszyć do przodu. Nie zatrzymując się jednak nawet na krótką chwilę, raz jeszcze wszedłem między martwe wilki. Podszedłem do ciała wielkiego basiora, któremu prawie udało się mnie uśmiercić, zarzuciłem go sobie na ramiona i zacząłem schodzić w kierunku domu. Powrót zabrał mi chyba dwie godziny. Choć znowu, tak naprawdę, wcale tego nie jestem pewien. Ale to, co odczuwałem i czego nauczyłem się podczas walki, pozostało we mnie, defilowało przed oczyma nawet wtedy, gdy byłem już w drodze do domu. Za każdym potknięciem i upadkiem coś we mnie tężało, stawało się gorsze. Kiedy dotarłem wreszcie do bram zamku, sądzę, że nie byłem już młodzieńcem o imieniu Lestat. Byłem kimś zupełnie innym, gdy zataczając się chwiejnym krokiem przeszedłem próg holu głównego, z wielkim wilkiem na ramionach. Ciało martwego wilka prawie już ostygło. Nagłe, oślepiające światło ognia drażniło moje oczy. Byłem totalnie wyczerpany. I choć zacząłem coś mówić na widok braci wstających od stołu i matki potrącającej oślepłego ojca, który chciał dowiedzieć się, co się dzieje, nie wiem czy udało mi się opowiedzieć wszystko. Wiem tylko, że mój głos był beznamiętny i że nie była taka znów bez sensu prostota mojego opisu zdarzeń: – A potem... a potem... – coś w tym rodzaju. Mój brat Augustyn pomógł mi przyjść do siebie. Nagle pojawił się przede mną i jego sylwetka zarysowała się na tle znajdującego się za nim ognia. Bardzo wyraźnie przełamał monotonię moich słów, wypowiadając swoją kwestię. – Ty mały bękarcie – powiedział zimno. – Nie zabiłeś chyba ośmiu wilków? Jego wypowiedzi towarzyszył wstrętny, pełen obrzydzenia wyraz twarzy. Ale rzeczą godną uwagi było coś innego. Niemal zaraz po tym, jak wypowiedział te słowa, zdał sobie w jakiś sposób sprawę, że popełnił błąd. Może uświadomił mu to wyraz mojej twarzy, może to była szeptem przez matkę wypowiedziana uwaga, może zupełne milczenie mojego drugiego brata. Dość, że natychmiast jego twarz pokrył wyraz zakłopotania i zażenowania. Zaczął coś mamrotać o tym, jakie to nadzwyczajne, o tym, że niewiele brakowało, a mogłem zginąć, o bulionie, który mieli natychmiast podgrzać dla mnie służący, i tego typu rzeczy, ale było już za późno. To, co wydarzyło się w tej jednej chwili, było już nie do naprawienia. Pamiętam również mój pusty pokój. Leżąc na łóżku, nie miałem przy sobie psów, jak zwykle w zimie, bo leżały martwe w górach. Ogień był wygaszony. Brudny i zakrwawiony wdrapałem się na łoże, zagrzebałem w

przykrycia i zasnąłem kamiennym snem. Przez kilka dni nie wychodziłem ze swojego pokoju. Wiedziałem, że wieśniacy poszli w góry i odnaleźli wilki, że przynieśli je do zamku. Augustyn przyszedł do mnie i o wszystkim powiedział. Ja jednak nie odezwałem się. Minął może tydzień. Zszedłem do psiarni i zabrałem stamtąd dwa młode, już całkiem spore psy. Od tej pory były moimi towarzyszami. W nocy spałem pomiędzy nimi. Służący pojawiali się i znikali. Nikt jednak nie naprzykrzał mi się i nie przeszkadzał. Aż któregoś dnia, bezszelestnie i prawie niewidocznie do pokoju wsunęła się moja matka. 2 Był wieczór. Siedziałem na łóżku z psami. Jeden z nich wyciągnął się obok mnie, a drugi pod moimi kolanami. Ogień w kominku trzaskał i skwierczał głośno. I oto wreszcie, jak przypuszczałem i jak powinienem był się spodziewać, nadchodziła moja matka. Poznałem ją po szczególnym sposobie poruszania się, zanim jeszcze wynurzyła się z cienia. Gdyby to był ktoś inny, krzyknąłbym „Odejdź”. Teraz jednak nie odezwałem się wcale. Odczuwałem do niej wielką i niczym nie zmąconą miłość. Nie sądzę, by to uczucie dzielili ze mną pozostali. A zdobyła sobie moje serce między innymi tym, że nigdy nie mówiła rzeczy pospolitych, zwykłych. Wyrażenia w rodzaju „zamknij drzwi”, „jedz zupę” czy „siedź spokojnie” czy podobne wyrażenia nigdy nie przeszły jej przez usta. Cały czas czytała książki. Prawdę mówiąc, była jedyną osobą w naszej rodzinie, która posiadała jakieś wykształcenie i kiedy zabierała już głos, zawsze miała do powiedzenia coś istotnego. Nie odczuwałem więc teraz w sobie dotychczasowej zawziętości. Przeciwnie, wzbudziła moje zaciekawienie. Co powie i czy będzie miało to dla mnie jakieś znaczenie? Nie chciałem wcześniej, by przyszła, nie myślałem o niej. Nie odwróciłem się więc nawet od kominka, aby spojrzeć na nią. Była jednak między nami silna nić wspólnego zrozumienia. Kiedy chciałem uciec z tego domu i kiedy później przyprowadzono mnie z powrotem, to właśnie ona pomogła mi przezwyciężyć ból. Potrafiła działać cuda, choć nikt wokół nas nawet tego nie zauważał. Jej pierwsza interwencja miała miejsce, kiedy byłem dwunastoletnim chłopcem i stary ksiądz z naszej parafii, który nauczył mnie trochę poezji na pamięć i czytania jednego czy dwóch hymnów po łacinie, chciał wysłać mnie do szkoły w niedalekim klasztorze. Mój ojciec nie zgodził się. Odpowiedział, że wszystkiego czego potrzebuję, mogę uczyć się we własnym domu. To właśnie wtedy matka powstała znad swych książek i rozpoczęła głośną i zażartą walkę z ojcem. Pójdę do szkoły, stwierdziła, jeśli będę tego chciał. Sprzedała jeden ze swych klejnotów

rodzinnych, aby zapłacić za książki i ubranie. Wszystkie swoje klejnoty otrzymała w spadku po swej włoskiej babce, a każdy z nich miał własną historię. Wiedziałem, że ciężko jej było rozstawać się z tymi pamiątkami, a jednak uczyniła to natychmiast. Ojciec był wściekły i powiedział jej, że gdyby nie stracił wzroku, nie poddałby się tak łatwo. Bracia zapewnili go jednak, że niedługo zagrzeję miejsca w szkole. Wrócę biegiem, gdy tylko każą mi zrobić coś, czego nie będę chciał zrobić. Cóż, mylili się, tak się nie stało. Uwielbiałem klasztorną szkołę. Byłem zachwycony kaplicą i hymnami, które tam śpiewaliśmy, biblioteką z tysiącem książek, dzwonami, które odmierzały godziny dnia, ciągle powtarzanymi rytuałami. Uwielbiałem czystość tego miejsca i miałem świadomość, że wszystkie rzeczy w szkole i klasztorze były dobrze utrzymane, że w wielkim domu i przylegającym do niego ogrodzie nie ustawała praca. Kiedy poprawiano mnie, co nie zdarzało się często, odczuwałem niesłychane szczęście, ponieważ po raz pierwszy w życiu ktoś próbował zrobić ze mnie porządnego człowieka, ktoś uznawał, że jestem zdolny do uczenia się. W ciągu miesiąca zadeklarowałem moje powołanie. Chciałem wstąpić do zakonu. Chciałem spędzić resztę mojego życia w tych nieskazitelnych wnętrzach klasztornych, w bibliotece, ucząc się ze starożytnych ksiąg. Chciałem zostać zamknięty na zawsze z ludźmi, którzy wierzyli, że mogą być dobrzy, jeśli tylko sami tego chcą. Lubiano mnie tam. To było nadzwyczajne i wprost nienormalne. Nie sprawiałem tam też nikomu zmartwień ani nie wprowadzałem nikogo we wściekłość. Ojciec przełożony niemal natychmiast napisał list do mojego ojca, prosząc go w nim o zgodę. I szczerze mówiąc, myślałem, że ojciec z radością wykorzysta okazję pozbycia się mnie. Nie minęły jednak trzy dni, a do klasztoru przybyli moi bracia, aby mnie stąd zabrać. Płakałem i błagałem ich, aby mi pozwolili zostać, ale nawet ojciec przełożony nic tu nie mógł zdziałać. Gdy tylko przybyliśmy do zamku, bracia odebrali mi książki i zamknęli mnie. Nie rozumiałem, dlaczego byli tacy wściekli. Dochodziło do mnie, że ojciec i bracia uważają z jakiejś przyczyny, iż zachowywałem się jak głupiec. Nie potrafiłem powstrzymać płaczu. Chodziłem w kółko po pokoju, pięścią uderzając w sprzęty i kopiąc nogą w drzwi. Wreszcie pojawił się mój brat Augustyn. Zaczął przychodzić i rozmawiać ze mną. Na początku pukał się w czoło, ale wkrótce stało się jasne, o co im chodziło. Żaden członek starożytnego rodu francuskiego nie może zostać biednym nauczającym braciszkiem zakonnym. Jakżeż mogłem tego sam nie rozumieć. Wysłano mnie po to, abym nauczył się czytać i pisać. Dlaczego zawsze muszę wpadać w skrajność. Dlaczego zachowuję się i reaguję jak dziki zwierz? A co do możliwości zostania księdzem z realnymi perspektywami kariery kościelnej – no cóż, byłem najmłodszym synem w swojej rodzinie, czyż nie tak? Powinienem myśleć o moich obowiązkach wobec bratanic i bratanków.

Wszystko to oznaczało rzecz mniej więcej następującą: nie mamy pieniędzy, by wspomóc twoją prawdziwą kościelną karierę, uczynić cię biskupem czy kardynałem, co przysługiwałoby randze rodziny. Musisz więc przeżyć swoje życie tutaj jako człowiek niepiśmienny i żebrak. Nie dąsaj się więc i zejdź do holu zagrać z ojcem w szachy. Jak to do mnie dotarło, płakałem nawet przy zastawionym do kolacji stole. Mamrotałem pod nosem słowa, których nikt nie rozumiał, coś o całym tym naszym domu będącym „chaosem”. Wkrótce też za to zostałem ponownie wysłany do swojego pokoju. I wtedy przyszła matka. Powiedziała: – Nie wiesz, co to jest chaos. Dlaczego używasz takich słów? – Wiem – odpowiedziałem. Zacząłem opisywać jej brud i bałagan, który w domu był wszędzie, i klasztor – miejsce czyste i uporządkowane, gdzie, jeśli zdecydowałem się już tam zostać, mógłbym coś osiągnąć. Nie sprzeczała się ze mną. I choć byłem młody, czułem, że rozgrzewam ją nadzwyczajnością tego, o czym opowiadałem. Następnego poranka zabrała mnie na przejażdżkę. Jechaliśmy konno dobre pół dnia, zanim dotarliśmy do imponującego swym wyglądem zamku, należącego do właściciela włości sąsiadujących z naszymi. Tam matka i pan zamku zabrali mnie do psiarni, gdzie kazano mi wybrać sobie najlepsze szczenięta doga z najnowszego miotu. Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś tak delikatnego i przymilnego, jak owe szczenięta. Duże psy wyglądały przy nich jak senne lwy, gdy od niechcenia spoglądały na nas. Po prostu – coś wspaniałego. Byłem zbyt podniecony, aby dokonać wyboru. Przywiozłem jednak z tej wyprawy sukę i psa, których wybór doradzał mi ich właściciel. Całą drogę do domu trzymałem je przy sobie w koszu. Po miesiącu matka przyniosła mi mój pierwszy muszkiet z zamkiem skałkowym i sprawiła pierwszego dobrego konia pod siodło. Nigdy nie powiedziała, dlaczego to wszystko robi, ale ja rozumiałem na swój własny sposób sens tego podarunku. Wychowałem te psy, wytrenowałem je i później założyłem własną wspaniałą psiarnię. Mając takie psy, stałem się wkrótce myśliwym z krwi i kości; nim osiągnąłem szesnasty rok życia, czułem się na polach jak ryba w wodzie. W domu jednak stałem się jeszcze bardziej niż dotychczas zawadą. Tak naprawdę, nikt nie chciał mnie słuchać, kiedy mówiłem o przywróceniu do dawnej świetności naszych winnic, o naszych zasiewach na polach czy wreszcie o konieczności ukrócenia ciągłych kradzieży ze strony dzierżawców. Mój głos zupełnie się nie liczył. Ciche przypływy i odpływy codziennego życia nie przynosiły żadnych zmian i wydawały się dla mnie zabójcze. Do kościoła chodziłem podczas wszystkich świąt po to, by przełamać monotonię takiego życia. A kiedy nadchodziła pora odpustów i targów w wiosce, zawsze pędziłem tam bez tchu, spragniony tych maleńkich przedstawień, których nigdzie indziej nie miałem okazji oglądać,

spragniony zresztą jakiejkolwiek odmienności w moim monotonnym życiu. Mogli to być ci sami starzy żonglerzy, mimowie i akrobaci z lat minionych. To nie miało znaczenia. To i tak było coś więcej niż zmiany pór roku i czcza gadanina przeszłej świetności. Tego roku, w którym skończyłem 16 lat, do wioski przybyła trupa włoskich aktorów. Mieli ze sobą malowany wóz, w tyle którego przedstawiali najbardziej wyszukane sztuki, jakie kiedykolwiek oglądałem. Wystawiali starą włoską komedię z Pantalone i Pulcinellą oraz młodą parą kochanków Leliem i Izabellą, starym doktorem i całą masą wyśmienitych trików i kawałów. Byłem zachwycony. Przyglądałem się temu oniemiały. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, takiej zręczności, szybkości, witalności. Uwielbiałem przysłuchiwać się słowom nawet wtedy, gdy wypowiadane były zbyt szybko, abym je zrozumiał. Kiedy trupa zakończyła przedstawienie i zebrała, ile się dało od otaczającego ją tłumu, poszedłem za nimi do gospody i zaprosiłem wszystkich na wino, na które w rzeczywistości nie bardzo mogłem sobie pozwolić, lecz bardzo chciałem porozmawiać z nimi. Czułem niewysłowioną miłość do tych mężczyzn i kobiet. Wytłumaczyli mi, jak to aktor obiera sobie jedną rolę i gra ją już przez całe życie. Opowiadali, że nie używają wcale wyuczonych kwestii, lecz improwizują wszystko na scenie. Znali swoje imię, swój charakter, rozumieli postać, którą grali. Na tym polegał geniusz tego nie kończącego się przedstawienia. Nazwano to komedią dell’arte. Byłem oczarowany. Natychmiast zakochałem się w młodej dziewczynie, która grała Izabellę. Poszedłem do wozu z aktorami i dokładnie obejrzałem wszystkie kostiumy i malowane dekoracje, a kiedy znowu piliśmy wino w oberży, pozwolili mi zagrać rolę Lelia, młodego kochanka Izabelli. Nagrodzili mnie oklaskami i powiedzieli, że mam w sobie talent. Z początku sądziłem, że to zwykłe pochlebstwo, ale i tak nie miało to znaczenia. Następnego ranka, kiedy ich wóz wytoczył się z wioski, byłem w nim w środku. Ukryto mnie z tyłu. Miałem przy sobie parę monet, które udało mi się oszczędzić i cały mój dobytek zawinięty w koc. Zamierzałem zostać aktorem. Otóż, Lelio w starej włoskiej komedii ma być całkiem przystojny. Jest kochankiem, jak już mówiłem, i nie nosi maski. Jeśli posiada maniery, godność, arystokratyczne wychowanie – tym lepiej, bowiem to jest właśnie część jego roli. No cóż, trupa doszła do wniosku, że wszystkie te przymioty są we mnie naturalne. Natychmiast przeprowadzili ze mną kilka prób przed następnym przedstawieniem. W przeddzień występu wybrałem się na spacer po mieście, do którego dotarliśmy. Było to znacznie większe i bardziej interesujące miejsce niż nasza wioska. Razem z pozostałymi aktorami rozgłaszałem wieść o naszym przedstawieniu. Czułem się jak w niebie. Ale ani podróż, ani przygotowania, ani koleżeńska atmosfera panująca w grupie nie przyniosły mi poczucia takiego uniesienia, jak chwila, w której stanąłem wreszcie na małej drewnianej scenie. Dziko rzuciłem się w pogoń za Izabellą. Moje usta okazały