uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Anne Rice - Sługa Kości (m76)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Anne Rice - Sługa Kości (m76).pdf

uzavrano EBooki A Anne Rice
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 323 stron)

Anne Rice Sługa Kości Servant of the Bones Przekład: Maciejka Mazan Wydanie oryginalne: – 1996 Wydanie polskie: – 2000

Ta książka dedykowana jest BOGU

Psalm 137 Nad rzekami Babilonu - tam myśmy siedzieli i płakali, kiedyśmy wspominali Syjon. Na topolach tamtej krainy zawiesiliśmy nasze harfy. Bo tam żądali pieśni od nas ci, którzy nas uprowadzili, pieśni radości ci, którzy nas uciskali: „Zaśpiewajcie nam jakąś z pieśni syjońskich!” Jakże możemy śpiewać pieśń Pańską w obcej krainie? Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie, niech uschnie moja prawica! Niech język mi przyschnie do podniebienia, jeśli nie będę pamiętał o tobie, jeśli nie postawię Jeruzalem ponad największą moją radość. Przypomnij, Panie, synom Edonu, dzień Jeruzalem, kiedy oni mówili: „Burzcie, burzcie - aż do jej fundamentów!” Córo Babilonu, niszczycielko, szczęśliwy, kto ci odpłaci za zło, jakie nam wyrządziłaś! Szczęśliwy, kto schwyci i rozbije o skałę twoje dzieci* * Wszystkie cytaty z Pisma Świętego zostały zaczerpnięte z Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.)

Wstęp Zamordowana. Czarne były jej włosy, tak jak i oczy. Popełniono je na Fifth Avenue, morderstwo, w pięknym sklepie z ubraniami, pomiędzy ludźmi. Histeria, kiedy upadła... być może. Ujrzałem to w ciszy na ekranie telewizora. Estera. Znałem ją. Tak, Estera Belkin. Była moją studentką. Estera. Bogata i miła oku. Jej ojciec. Główny kapłan tej ogólnoświatowej Świątyni. Banały rodem z New Age, koszulki z hasłami. I proszę: Belkinowie posiadają fortunę, jakiej pragnąłby i o jakiej marzyłby każdy śmiertelnik, a oto Estera, słodka Estera, dziewczyna podobna kwiatu, zawsze tak płochliwie zadająca pytania – nie żyje. W dzienniku, „wiadomościach na żywo”, ujrzałem jej śmierć. Czytałem książkę, nie darząc jej uwagą. Telewizor pracował niemo, plącząc ze sobą gwiazdy filmu i wojnę. Rzucał jaskrawe refleksy na ściany pokoju. Milczące fajerwerki, nieoglądane przez nikogo. Wróciłem do lektury, kiedy już umarła „na żywo”. W dniach, które nastąpiły potem, od czasu do czasu wracałem do niej myślą. Po jej śmierci doszło do innych strasznych wydarzeń, związanych z jej ojcem i tym elektronicznym Kościołem. Znowu rozlano krew. Nie znałem jej ojca. Jego wyznawcy to proch z ulicy. Ale dobrze pamiętałem Esterę. Chciała wiedzieć wszystko, jedna z tych pokornych, zawsze uważnych i słodkich, tak bardzo słodkich... Pamiętałem ją. Pewnie. Cóż za ironia, zabójstwo tej gołębicy, a potem upadek fałszywych nauk jej ojca. Nigdy nie siliłem się, by zrozumieć owo zdarzenie. Zapomniałem o niej. Zapomniałem, że ją zamordowano. Zapomniałem o jej ojcu. Chyba zapomniałem, że w ogóle istniała. Wiadomości, wiadomości, ciągle wiadomości. Nadeszła pora, by na jakiś czas zarzucić nauczanie.

Wycofałem się z życia, by napisać książkę. Wyjechałem w góry, wyjechałem w wieczne śniegi. Nie odmówiłem nawet jednej modlitwy za duszę Estery Belkin, ale jestem historykiem, nie kapłanem. W górach dowiedziałem się o wszystkim. Jej śmierć poszła za mną, prawdziwa i brzemienna znaczeniem.

CZĘŚĆ I

Kości niedoli Złote są kości niedoli. Gdzie podzieje się ich blask. Sięgnąć może do wnętrza, Drążyć brzask. Płaczący ojcowie, z którymi piliśmy, i mleko matki, i finalny smród. Możemy marzyć, lecz nie myśleć. Złote kości u twych stóp. Złoto, srebro, jedwab, miedź. Niedola to woda wstrząśnięta z mlekiem. Atak serca, zabójca, rak. Kto by pomyślał, że kości tańczą tak. Złote są kości niedoli. Szkielet tuli szkielet. Słowa duchów są nieznane. Uczymy się ignorancji. Stan Rice, „Piękne jagniątko”, 1975

1. Oto historia Azriela, tak jak mi ją opowiedział, gdy poprosił, bym stał się świadkiem i kronikarzem jego słów. Nazywajcie mnie Jonatanem, tak jak on. To imię wybrał owej nocy, kiedy pojawił się w otwartych drzwiach i uratował mi życie. Pewne jest, że gdyby nie przyszedł w poszukiwaniu skryby, umarłbym przed świtem. Pozwolę sobie wyjaśnić, że jestem powszechnie znany w środowisku historyków, archeologów, badaczy kultury sumeryjskiej. A Jonatan w rzeczy samej jest jednym z nadanych mi imion, choć nie znajdziecie go na okładkach książek, które studenci czytają z konieczności lub przez zamiłowanie do tajemnic historii starożytnej, równie wielkie jak moje. Azriel był tego świadom – iż jestem naukowcem, nauczycielem – kiedy przyszedł. Jonatan to poufałe imię, na które obaj się zgodziliśmy. Wybrał je spośród trzech imion, widniejących na notkach o prawach autorskich do moich książek. A ja na nie zareagowałem. I stało się dla niego moim właściwym imieniem, przez te wszystkie godziny, kiedy opowiadał swoją historię – historię, jakiej nigdy nie opublikowałbym pod swoim prawdziwym profesorskim nazwiskiem, ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę, podobnie jak i on, że nikt nie zaakceptowałby takiej opowieści pomiędzy moimi pracami. Zatem jestem Jonatanem; jestem skrybą. Opowiadam tę historię tak, jak przekazał mi ją Azriel. Jest mu obojętne, jakim się nazwę imieniem. Liczy się jedynie, że ktoś spisał to, co miał do powiedzenia. Księga Azriela została podyktowana Jonatanowi. W istocie wiedział, kim jestem. Znał wszystkie moje prace i przed pojawieniem się u mnie zadał sobie trud ich mozolnego przeczytania. Znał moją akademicką pozycję i coś w moim stylu i poglądach zdołało go ująć. Być może miłe wydało mu się to, iż osiągnąłem szacowny wiek sześćdziesięciu pięciu lat i nadal piszę i pracuję dniami i nocami niczym młodzik, daleki od myśli o odejściu na emeryturę, choć czasem muszę uciec z uczelni, w której wykładam. A więc to nie przypadek kazał mu się wspinać na strome zbocza porośniętych lasami gór, w śniegu, pieszo, ze zwiniętą gazetą jako jedynym bagażem. Jego wysoką sylwetkę otulała gruba opończa czarnych kędzierzawych włosów, sięgających mu daleko za ramiona –

prawdziwie zacny przyodziewek, chroniący głowę i kark – a także jeden z tych dwurzędowych i powiewających zimowych płaszczy, które jedynie ludzie słusznego wzrostu i romantycznego serca potrafią nosić z pewnością siebie lub czarującą nonszalancją. Przy blasku ognia wydał mi się zrazu szlachetnym młodzieńcem, o wielkich czarnych oczach i grubych wyraźnych brwiach, nosie krótkim i szerokim i wydatnych wargach cherubina; jego włosy znaczyły płatki śniegu, a wiatr wydymał mu płaszcz i szarpał nim z furkotem; jego podmuch wdarł się do wnętrza domostwa i rozrzucił na wszystkie strony cenne dokumenty. Aż nagle płaszcz stał się dla niego zbyt obszerny. Powierzchowność mojego gościa zmieniła się zupełnie, dopasowała się do zdjęcia w gazecie, którą ze sobą przyniósł. Był to cud, który zobaczyłem najpierw, zanim dowiedziałem się, kim jest, a także, że będę żyć, że gorączka spadła. Musicie zrozumieć, że nie jestem szalony ani nawet ekscentryczny, a także, że nigdy nie miałem skłonności autodestrukcyjnych. Nie wyjechałem w góry, żeby umrzeć. Wydało mi się dobrym pomysłem poszukać absolutnego odosobnienia w moim domu na północy, niepołączonym ze światem telefonem, faksem, telewizją ani elektrycznością. Musiałem dokończyć książkę, którą zajmowałem się już od dziesięciu lat, i chciałem tego dokonać właśnie na owym dobrowolnym wygnaniu. Dom należy do mnie i w owym czasie był dobrze zaopatrzony w mnóstwo wody pitnej, oleju i nafty do lamp, skrzynie pełne świec, a także baterie wszelkich możliwych rodzajów: do małego magnetofonu, z którego zwykłem korzystać, jak również do roboczych laptopów; na cały okres pobytu miałem też szopę pełną suszonej dębiny. W metalowej skrzynce przeniosłem niezbędne lekarstwa. Zaopatrzyłem się w proste pożywienie, które gotowałem na ogniu w kominku: ryż, suszoną kukurydzę, mnóstwo puszek z niesolonym bulionem oraz parę baryłek z jabłkami, dzięki którym powinienem przetrwać zimę. Przywiozłem również parę worków słodkich ziemniaków, ponieważ odkryłem, iż mogę zawinąć je w folię i upiec w węglu i dębinie na kominku. Podobał mi się soczyście pomarańczowy kolor słodkich ziemniaków. Spieszę z wyjaśnieniem, iż nie byłem szczególnie dumny z tej diety i nie chciałem napisać o niej artykułu do gazety. Jestem po prostu zmęczony obfitym jedzeniem; zmęczony modnymi restauracjami Nowego Jorku, wystawnymi przyjęciami z bufetem, a nawet nierzadko wspaniałymi posiłkami, na jakie zapraszają mnie koledzy. Staram się to wytłumaczyć. Pragnąłem pokrzepienia dla ciała i umysłu. Przywiozłem z sobą wszystko, czego mi było potrzeba, by móc w spokoju pisać. Nie było w tym nic szczególnego. Mieszkanie i tak już wypełniały książki; stare drewniane ściany stodoły zostały ocieplone i zabudowane półkami aż po sufit. Trzymałem tu duplikaty każdego istotnego tekstu, z

jakiego korzystałem w domu, a także te nieliczne tomiki poezji, które czytywałem bez końca ze względu na uniesienie, jakie mi dawały. Komputery, małe i potężne ponad wszelkie zrozumienie, jakim kiedykolwiek mógłbym ogarnąć owe twarde dyski, bajty, megabajty pamięci bądź czterysta osiemdziesiąt sześć chipów, sprowadziłem tu już wcześniej, wraz z nieprawdopodobnie obfitym zapasem dyskietek, na których miałbym zapisywać pracę lub robić jej kopię zapasowe. Prawda wygląda tak, że przeważnie piszę ręcznie w dużych żółtych notesach. Mam kartony pełne długopisów, z gatunku tych bardzo cienkich, z czarnym wkładem. Wszystko zapowiadało się wspaniale. W tym miejscu powinienem zaznaczyć, że świat, kiedy go porzuciłem, wydawał się jeszcze bardziej szalony niż zazwyczaj. Dzienniki były pełne wieści o sprawie makabrycznego morderstwa na zachodnim wybrzeżu, mającym coś wspólnego ze znanym sportowcem oskarżonym o poderżnięcie gardła swojej żonie; ta sensacja zelektryzowała bez reszty wszystkie talk-show, dzienniki i nawet ten miałki, naiwny i infantylny łącznik ze światem, który nazywa się „R jak Rozrywka”. Budynek rządowy w Oklahoma City został wysadzony w powietrze – i nie przez obcych terrorystów, jak uważano, lecz przez naszych rodaków, członków milicji obywatelskiej, za jakich się mają, którzy na wzór hipisów z zamierzchłych czasów uznali nasz rząd za niebezpiecznego wroga. Ale podczas gdy hipisi i uczestnicy protestów przeciwko wojnie wietnamskiej ograniczali się do leżenia na torach i wspólnego śpiewania, ci świeżo upieczeni działacze – z głowami pełnymi rojeń o nadchodzącej zagładzie – odebrali życie innym Amerykanom. Setkom Amerykanów. Za granicą toczyły się walki, które zaczęły przypominać prawdziwe igrzyska. Nie było ani jednego dnia bez wzmianki o okrucieństwach popełnianych przez Bośniaków i Serbów na Bałkanach – w regionie, który od wieków był areną działań wojennych, toczonych z tego czy innego powodu. Straciłem rozeznanie, kto był tu muzułmaninem, chrześcijaninem, rosyjskim sprzymierzeńcem czy przyjacielem. Dla amerykańskich telewidzów Sarajewo już od lat było dobrze znaną nazwą. Na jego ulicach codziennie umierali ludzie, nie wyłączając tych, którzy nazywali się orędownikami pokoju ONZ. W krajach Afryki ludzie cierpieli głód w wyniku wojen domowych lub nędzy. Widok wychudzonych małych Murzyniątek ze wzdętymi brzuszkami i twarzami oblepionymi przez muchy stał się równie zwyczajny jak reklama piwa. Żydzi i Arabowie walczyli na ulicach Jerozolimy. Wybuchały bomby; żołnierze strzelali do uczestników protestów, a terroryści mordowali niewinnych ludzi, by udowodnić, że nie żartują.

Na Ukrainie ostatni zwolennicy upadłego Związku Radzieckiego wszczęli walki z narodem górali, którzy nigdy nie poddali się obcym naciskom. Ludzie umierali na śniegu i mrozie za sprawy, których właściwie nie sposób było wyjaśnić. W sumie w dziesiątkach miejsc gorzały punkty zapalne, pełne walk, śmierci, dziennikarzy, podczas gdy rządy wszystkich państw na próżno starały się je ugasić bez używania przemocy. Ta dekada była orgią przemocy. A potem śmierć Estery Belkin, po niej zaś skandal ze Świątynią Umysłu. W jej filiach od New Jersey po Libię znaleziono istny skład śmiercionośnej broni. W szpitalach Świątyni utworzono magazyny materiałów wybuchowych i trujących gazów. Wielki przywódca tego popularnego międzynarodowego Kościoła – Gregory Belkin – był szaleńcem. Przed jego pojawieniem się znaliśmy trzech innych obłąkańców z wielkimi zamierzeniami, lecz mniejszymi możliwościami. Jim Jones popełnił wraz ze swoją Świątynią Ludu zbiorowe samobójstwo w dżunglach Gujany; David Koresh, uważający się za wcielenie Chrystusa, zginął od kul i ognia na dziedzińcu Waco w Teksasie. Ostatnio pewien japoński religijny przywódca został oskarżony o zabijanie niewinnych ludzi w metrze. Członkowie Kościoła o wdzięcznym mianie Świątyni Solaire nie tak dawno popełnili zbiorowe samobójstwo jednocześnie w trzech różnych miejscach w Szwajcarii i Kanadzie. Gospodarz popularnego programu dał publiczności wskazówki, jak zamordować prezydenta Stanów Zjednoczonych. Śmiercionośny wirus zaatakował niedawno z furią pewien afrykański kraj, a potem zanikł, przypomniawszy wszystkim myślącym ludziom o znanej od dawna obsesji: zbliżającym się końcu świata. Najwyraźniej istniały więcej niż trzy mutacje wirusa, a wiele innych, równie niebezpiecznych, czai się jeszcze w dżunglach. Codziennie w wiadomościach i rozmowach światowców spotykamy się z setkami równie surrealistycznych opowieści. A więc uciekłem od tego, podobnie jak od wszystkiego innego. Uciekłem w samotność, w śnieżną biel, brutalną obojętność niebosiężnych drzew i okruchy zimowych gwiazd. Mój jeep przewiózł mnie przez „lasy Skórzanej Pończochy”, jak jeszcze czasami się je nazywa na cześć Jamesa Fenimore’a Coopera, bym mógł zamknąć się na zimę w swojej twierdzy. W samochodzie jest telefon, przez który można przy pewnej dozie samozaparcia skontaktować się ze światem zewnętrznym. Zamierzałem go przenieść, ale prawda wygląda tak, iż nie jestem zbyt zręczny i nie potrafiłem wyjąć tego urządzenia, nie uszkadzając samochodu. Zatem rozumiecie już, że nie jestem głupcem, a jedynie naukowcem. Miałem plan. Byłem przygotowany na nadejście obfitych śnieżyc i wichur, wyjących w metalowym kominie nad centralnym paleniskiem. Zapach książek, dymu z dębiny, śnieg prószący od czasu do czasu w

kominek oto rzeczy, które kocham i których czasem potrzebuję i przez wiele zim mój dom dawał mi dokładnie to, o co prosiłem. Ta noc zaczęła się jak każda inna. Gorączka wzięła mnie zupełnie z zaskoczenia i pamiętam, jak rozpaliłem potężny ogień na okrągłym palenisku, ponieważ nie chciałem do niego dokładać. Nie wiem, kiedy wypiłem całą wodę stojącą w pobliżu łóżka. Nie mogłem być wówczas w pełni przytomny. Przypominam sobie, że podszedłem do drzwi, odciągnąłem zasuwę i nie potrafiłem jej zasunąć z powrotem; tyle potrafię odnaleźć w pamięci. Prawdopodobnie chciałem dostać się do jeepa. Zamknięcie zasuwy okazało się po prostu niemożliwe. Przez długi czas leżałem w śniegu, po czym wczołgałem się do domu, uchodząc z paszczy zimy. Przynajmniej tak to wyglądało. Pamiętam to wszystko, ponieważ przypominam sobie, iż poczułem, że znajduję się w wielkim niebezpieczeństwie. Długa podróż powrotna do łóżka i ciepła ognia wyczerpała mnie do cna. Pod stertą wełnianych koców i kołder znalazłem schronienie przed porywistym wichrem, który wtargnął do wnętrza domu. I wiedziałem, że jeśli nie odzyskam jasności myśli, jeśli jakoś nie zdołam dojść do siebie, zima wkrótce przekroczy próg, by na zawsze uśpić ogień i zabrać mnie ze sobą. Leżąc na plecach, przykryty kołdrami po brodę, pociłem się i drżałem na zmianę. Patrzyłem, jak płatki śniegu wirują pod belkami sufitu. Patrzyłem na płonącą stertę bierwion. Czułem swąd spalonego garnka, z którego wygotowała się zupa. Widziałem, jak śnieg zasypuje moje biurko. Zamierzałem wstać, a potem zapadłem w sen. Śnił mi się jeden z tych głupich majaków, jakie sprowadza ze sobą gorączka. Wreszcie obudziłem się gwałtownie, poderwałem, upadłem na wznak i znowu zasnąłem. Świece już się wypaliły, ale ogień jeszcze nie wygasł, a śnieg zdążył zasypać cały pokój, pokryć grubą warstwą biurko, krzesło, może nawet i łóżko. Raz zlizałem śniegowe płatki z warg, tyle sobie przypominam, i smakowały mi, więc od czasu do czasu piłem roztopiony śnieg, który zgarniałem dłonią. Paliło mnie piekielne pragnienie. Lepiej było spać, niż je czuć. Azriel pojawił się chyba około północy. Czy wybrał tę godzinę, kierując się zamiłowaniem do mocnych efektów? Wprost przeciwnie. Już z daleka, idąc przez śnieg i wiatr, widział ogień na szczycie góry, iskry strzelające z komina i światło migoczące przez otwarte drzwi. Pospieszył ku tym drogowskazom. Mój dom był jedynym gospodarstwem na tym terenie, a on o tym wiedział. Wywnioskował to z przypadkowych taktownych uwag tych wszystkich, którzy oficjalnie i delikatnie dawali mu do zrozumienia, iż przez najbliższe miesiące nie będzie ze mną kontaktu, że ukryłem się w swojej pustelni.

Ujrzałem go w chwili, kiedy stanął w drzwiach. Widziałem lśnienie gęstej fali czarnych kędzierzawych włosów oraz ogień w jego oczach. Widziałem siłę i zręczność, kiedy zamknął drzwi i zbliżył się do mnie. Zdaje się, że powiedziałem: – Umieram. – Nie, nie umierasz, Jonatanie – odrzekł. Natychmiast przyniósł butelkę wody i uniósł mi głowę. Piłem i piłem, i piła moja gorączka, a ja go błogosławiłem. – To zwykła rzecz, Jonatanie – powiedział z prostotą. Zapadłem w drzemkę, a on rozpalił ogień na nowo, zmiótł śnieg i przypominam sobie z wielką wyrazistością i zdumieniem, jak pozbierał zewsząd moje notatki, bardzo pieczołowicie, po czym ukląkł i rozłożył je przed ogniem, by wyschły i by można było z nich coś jeszcze uratować. – To twoja praca, twoja cenna praca – odezwał się, kiedy spostrzegł, że na niego patrzę. Zdjął obszerny, fałdzisty płaszcz. Został w koszuli z długimi rękawami, co oznaczało, że nic nam już nie grozi. Znów poczułem zapach gotującej się zupy, bulgoczący bulion z kury. Przyniósł mi go w glinianej misce – z tych rustykalnych, jakie wybrałem specjalnie do tego domu – i kazał mi wypić, a ja usłuchałem. W istocie to dzięki wodzie i bulionowi powoli sprowadził mnie z powrotem. Do tej pory nie miałem na tyle przytomności umysłu, by wspomnieć o lekarstwach z białej apteczki. Obmył mi twarz zimną wodą. Umył mnie całego, powoli i cierpliwie, obracając łagodnie moje ciało. Na łóżku rozesłał świeże prześcieradło. – Bulion – powiedział. – Bulion, nie, musisz. I woda. Nieustannie poił mnie wodą. Czy wystarczy także dla niego, spytał. Niemal się roześmiałem. – Oczywiście, mój przyjacielu, na Boga, bierz wszystko, czego chcesz. Zaczął pić łapczywymi łykami i powiedział, że tylko tego mu potrzeba teraz, gdy Droga do Nieba znikła, a on pozostał sam. – Nazywam się Azriel – powiedział, siadając przy mym łóżku. – Nazywają mnie Sługą Kości – ciągnął – lecz stałem się zbuntowanym duchem, rozgoryczonym i niepokornym. Rozwinął gazetę, bym mógł na nią spojrzeć. Mój umysł nie był już tak zmącony. Siedziałem, podparty boskim dobrodziejstwem czystych poduszek. Wydawał mi się tak niepodobny do ducha, jak tylko może być niepodobny człowiek muskularny, tryskający życiem, z ciemnymi włosami na grzbietach dłoni i ramionach, co nadawało mu jeszcze bardziej witalny wygląd.

Ze strony słynnej gazety „Time” spoglądała na mnie twarz Gregory’ego Belkina. Gregory Belkin – ojciec Estery – założyciel Świątyni Umysłu. Człowiek, który mógłby skrzywdzić miliony osób. – Zabiłem go – powiedział Azriel. Odwróciłem się, żeby na niego spojrzeć, i wtedy po raz pierwszy ujrzałem cud. Chciał, żebym go zobaczył. Uczynił go dla mnie. Skurczył się, choć nieznacznie; splątana grzywa ciemnych kędziorów znikła. Miał teraz schludną fryzurę nowoczesnego biznesmena. Nawet jego obszerna koszula przekształciła się w godny pochwały i nieskazitelnie skrojony czarny garnitur, a on sam stał się... na moich oczach... stał się Gregorym Belkinem. – Tak – odezwał się. – Tak wyglądałem w dniu, w którym dokonałem wyboru i na zawsze utraciłem moją moc, kiedy przybrałem prawdziwe ciało i prawdziwy wyraz cierpienia. Wyglądałem tak jak Gregory, kiedy go zastrzeliłem. Zanim zdołałem wyrzec choć słowo, znowu się zmienił; jego głowa stała się masywniejsza, rysy – bardziej wyraziste, czoło szersze i bardziej wypukłe, a na miejsce zaciśniętych w linijkę ust Belkina pojawiły się wargi cherubina. Płonące oczy powiększyły się pod grubymi brwiami, które obniżały się przy uśmiechu, nadając i jemu, i intensywnemu spojrzeniu tajemniczy i uwodzicielski wyraz. Uśmiech ten nie był wyrazem szczęścia. Nie było w nim wesołości ni słodyczy. – Myślałem, że zawsze będę tak wyglądać – powiedział, podsuwając mi gazetę, bym się jej przyjrzał. – Myślałem, że umrę w tej postaci. – Westchnął. – Świątynia Umysłu legła w gruzach. Ludzie nie będą umierać. Kobiety i dzieci nie będą padać na ulicach, odetchnąwszy śmiercionośnym gazem. Ale ja nie umarłem. Znów jestem Azrielem. Ująłem jego dłoń. – Jesteś człowiekiem z krwi i kości. Nie wiem, co zrobiłeś, że wyglądałeś jak Gregory Belkin. – Nie, nie człowiekiem. Duchem – sprostował. – Duchem tak silnym, że potrafię otoczyć się formą, jaką miałem za życia, a teraz nie potrafię się jej pozbyć. Dlaczego Bóg mi to uczynił? Nie jestem istotą niewinną. Zgrzeszyłem. Lecz czemu nie mogę umrzeć? Nagle jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Stał się niemal dzieckiem ze splątanymi lokami wokół wypukłych policzków i pięknymi mięsistymi wargami cheruba. – Może Bóg kazał mi żyć, bym mógł cię uratować, Jonatanie. Może to wszystko dlatego. Oddał mi dawne ciało, bym mógł wspiąć się na tę górę i opowiedzieć ci o wszystkim, a ty byś umarł, gdybym tu nie przyszedł. – Być może, Azrielu. – Teraz odpoczywaj. Czoło masz chłodne. Zaczekam przy tobie i będę cię pilnować, a jeśli od czasu do czasu zobaczysz, że znów zmieniam się w tamtego mężczyznę, to tylko dlatego, że za każdym razem staram się ocenić, jak trudne jest to zadanie. Nigdy nie było mi

tak trudno zmienić kształt – dla czarownika, który powołał mnie z kości. Nigdy nie było mi tak trudno rzucić czar, by oszukać wrogów mojego Pana lub tych, których chciał okraść lub zwieść. Ale teraz prawie nie mogę przybrać czyjejkolwiek postaci, z wyjątkiem młodzieńca, którym byłem, zanim wszystko się zaczęło. Kiedy uwierzyłem w ich kłamstwa. Kiedy zostałem duchem, a nie męczennikiem, jak mi obiecali. Leż spokojnie, Jonatanie, śpij. Oczy masz czyste, a na policzki wróciły ci kolory. – Daj mi jeszcze bulionu – poprosiłem. Usłuchał. – Azrielu, naprawdę umarłbym bez ciebie. – Tak, tak wygląda prawda, czyż nie? A ja stałem już na Drabinie do Nieba, powiadam ci, tym razem już na niej byłem, kiedy dokonałem wyboru. I myślałem, że kiedy wszystko się skończy, a Świątynia zostanie zniszczona, Droga znowu ku mnie spłynie. Chasydzi są czyści i niewinni. Są dobrzy. Ale walkę muszą pozostawić potworom takim jak ja. – Boże Wszechmogący – powiedziałem. Gregory Belkin. Plan szaleńca. Przypominałem sobie strzępy... – I ta piękna dziewczyna. Postawił miskę z bulionem i otarł moją twarz i dłonie. – Miała na imię Estera. – Tak. Rozpostarł przede mną pomiętą i mokrą gazetę. Zaczynała schnąć w cieple i jej papier się pomarszczył. Ujrzałem słynne zdjęcie Estery Belkin na Fifth Avenue. Zobaczyłem ją leżącą na noszach tuż przed przeniesieniem do ambulansu, tuż przed śmiercią. Ale tym razem skupiłem się na postaci, na którą zwróciłem już uwagę w telewizyjnym dzienniku, i na większych fotografiach tej właśnie sceny. Ale aż dotąd nie przyjrzałem się jej naprawdę. Przy noszach Estery stał młody człowiek z rękami uniesionymi do twarzy, jakby płakał nad nią z żalu, młodzieniec równie trudny do rozpoznania, jak pozostałe osoby z tłumu na słynnej fotografii, wyjąwszy jego mocne, piękne w kształcie brwi i grzywę ciemnych kędzierzawych włosów. – To ty – odezwałem się. – Azrielu, jesteś na tym zdjęciu. Był roztargniony. Nie odpowiedział. Położył palce na postaci Estery. – Umarła tam, Estera, jego córka. Wyjaśniłem, że ją znałem. Świątynia była wówczas nowym zjawiskiem, raczej kontrowersyjnym, jeszcze nieustabilizowanym, niewzruszonym i niezmordowanym. Estera była dobrą studentką, poważną, skromną i uważną. Patrzył na mnie przez długą chwilę. – Była słodką, dobrą dziewczyną, prawda? – Tak, rzeczywiście. Bardzo niepodobną do swego ojczyma. Wskazał na własną postać na zdjęciu.

– Tak, duch, Sługa Kości. Widziano mnie w moim bólu. Nigdy się nie dowiem, kto mnie przywołał. Może tylko jej śmierć, jej mroczne i straszne piękno. Nigdy nie będę tego wiedział. Ale teraz widzisz, teraz czujesz, jak prawdziwy jest ten kształt, który dotąd stanowił jedynie mgłę. Bóg przyodział mnie w dawne ciało; sprawił, że coraz trudniej jest mi znikać i wracać; wtapiać się w powietrze, nicość i znów się z niej wyłaniać. Co się ze mną stało, Jonatanie? Tak bardzo rosnę w siłę w tej ludzkiej postaci, że boję się, iż nie mogę umrzeć. Że nigdy nie umrę. – Azrielu, musisz mi o wszystkim opowiedzieć. – O wszystkim? O, bardzo tego pragnę, Jonatanie. Pragnę tego. Po godzinie mogłem już chodzić po domu bez zawrotów głowy. Azriel przyniósł mi gruby szlafrok i skórzane kapcie. Minęło jeszcze kilka godzin i poczułem głód. Pewnie już świtało, kiedy zapadłem w sen. I wreszcie obudziłem się późnym popołudniem, będąc już sobą, przytomny i bystry, i dom był zapobiegliwie ogrzany ogniem, a w dodatku Azriel porozstawiał parę świec, z tych grubych, które dają subtelny i niejaskrawy blask. – Czy może tak być? – spytał łagodnie. Powiedziałem, żeby przyniósł jeszcze kilka i zapalił naftową lampę na biurku. Poradził sobie z tym bez kłopotu. Zapałki nie były mu obce, tak jak zapalniczka. Przyciął knot lampy. Postawił dwie nowe świece na kamiennym blacie stolika przy łóżku. Pokój z drewnianymi okiennicami zamkniętymi równie szczelnie jak drzwi był oświetlony równomiernie i łagodnie. W kominie wył wiatr. W palenisko znowu osypał się śnieżny pył, który wyparował przy zetknięciu z płomieniami. Burza już straciła impet, ale śnieg nadal padał. Zima nas osaczyła. I nikt nie miał się pojawić, nikt nie miał nam przeszkadzać, odrywać od tematu. Patrzyłem na niego z żywym zainteresowaniem. Byłem szczęśliwy. Niebywale szczęśliwy. Nauczyłem go robić kawę po kowbojsku, gdy należy wrzucać całe ziarna do garnka, i wypiłem jej mnóstwo, rozkoszując się aromatem. Choć chciał mnie wyręczyć, wymieszałem ziarno na solidny posiłek i pokazałem mu, że znajduje się ono w małych torebkach i wystarczy jedynie zagotować wodę i wymieszać z nim, by otrzymać gęstą i pyszną kukurydzianą polewkę. Przyglądał się, jak jadłem. Powiedział, że nie trzeba mu niczego. – Może choć spróbujesz? – spytałem. Zacząłem nalegać. – Moje ciało tego nie przyjmie – odparł. – Nie jest ludzkie. Mówiłem ci. Wstał i powoli podszedł do drzwi. Sądziłem, że otworzy je na szalejący za nimi wicher, i skuliłem się, gotów na przyjęcie uderzenia nawałnicy. Nawet nie pomyślałem, by zabronić mu wyjścia. Po tym, co dla mnie zrobił, nie mogłem mu niczego odmówić.

Ale on uniósł ramiona. I choć drzwi się nie otworzyły, nagle zerwał się silny podmuch wiatru, a sylwetka Azriela zblakła, przez chwilę jak gdyby migotała, jej kolory i faktura rozpłynęły się w wirze i wreszcie wszystko znikło. Jak zaczarowany wstałem powoli w krzesła przy kominku. W rozpaczliwym dziecinnym geście przygarnąłem miskę do piersi. Wiatr ustał. Nigdzie nie widziałem Azriela, a potem wiatr uderzył znowu, i tym razem był gorący: podmuch z pieca hutniczego. Azriel stał naprzeciw ognia i spoglądał na mnie. Ta sama biała koszula, te same czarne spodnie. Te same kruczoczarne włosy, gęsto porastające mu pierś, wyłaniającą się z rozpięcia kołnierzyka. – Czy nigdy nie będę już nefesz? To znaczy jednym ciałem i duszą. Znałem to hebrajskie słowo. Poprosiłem, by usiadł. Powiedział, że może pić wodę. Powiedział też, że wszystkie duchy i dusze mogą pić wodę i chłonąć zapachy ofiar, dlatego wszyscy starożytni mówią o kadzidłach, paleniu ofiar i dymie, unoszącym się z ołtarzy. Napił się wody, która wydawała się go uspokajać. Usiadł na jednym z moich licznych popękanych i kulawych krzeseł, nie zważając na jego podartą skórzaną tapicerkę. Przysunął stopy do kamiennego paleniska; zauważyłem, że ma mokre buty. Dokończyłem posiłek, posprzątałem i wróciłem ze zdjęciem Estery. Wokół mojego okrągłego paleniska mogłoby usiąść sześć osób. Znajdowaliśmy się blisko siebie, wystarczająco blisko, on tyłem do biurka i znajdujących się za nim drzwi, ja w cieplejszym, odleglejszym i ciemniejszym kącie pokoju, w ulubionym fotelu z połamanymi sprężynami i okrągłymi, grubymi oparciami, poplamionymi nieostrożnie pitym winem i kawą. Przyjrzałem się jej. Zdjęcie zajmowało pół strony, przypomniane wyłącznie przy okazji historii upadku Gregory’ego. – To on ją zabił, prawda? – spytałem. – To było pierwsze morderstwo. – Tak – potwierdził Azriel. Z zadziwieniem przyglądałem się jego brwiom, tak gęstym, mocnym i pięknym, i ustom tak delikatnym gdy się uśmiechał. – Nikt nie mógł umrzeć zamiast niej. Zabił własną pasierbicę. Wtedy się pojawiłem – ciągnął. – Wtedy właśnie wyłoniłem się z ciemności, jakby wezwany przez mojego Pana, choć go nie odnalazłem. Zjawiłem się w pełnym kształcie i pobiegłem ulicą Nowego Jorku tylko po to, by być świadkiem jej śmierci, okrutnej śmierci, i po to, by zabić tych, którzy odebrali jej życie. – Tych trzech? Tych, którzy ją zasztyletowali? Nie odpowiedział. Przypomniałem sobie. Mężczyźni zostali zakłuci własnymi szpikulcami do lodu zaledwie o dwie przecznice od miejsca zbrodni. Tego dnia Fifth Avenue była tak zatłoczona, że nikt nie powiązał śmierci trzech wyrzutków z zamordowaniem pięknej dziewczyny w modnym sklepie Henri Bendela. Dopiero następnego dnia szpikulce do lodu

zdradziły historię mordu, wszystkie zbrukane krwią Estery; jeden noszący na sobie krew ich trzech został przez kogoś wybrany za narzędzie zemsty. – A więc to musiał być spisek – powiedziałem. – Oznajmił, że zabili ją terroryści, i sam się pozbył swoich siepaczy, by bez przeszkód głosić kłamstwo. – Nie, ci siepacze mieli uciec, by on mógł głosić kłamstwo o terrorystach. Ale pojawiłem się i zabiłem ich. – Spojrzał na mnie. – Zobaczyła mnie przez okno, zanim umarła, przez okno ambulansu, który ją zabrał, i wypowiedziała moje imię: Azriel. – Więc to ona cię wezwała. – Nie, nie była czarodziejką, nie znała zaklęcia. Nie miała kości. Byłem Sługą Kości. – Odchylił się na oparcie fotela. W milczeniu spojrzał w ogień, oczami o palącym spojrzeniu, ocienionymi ciemnymi wygiętymi rzęsami. Jego czoło było równie mocno zarysowane jak szczęka. Minęło sporo czasu, zanim rzucił mi promienny i niewinny chłopięcy uśmiech. – Jesteś już zdrowy, Jonatanie. Gorączka cię opuściła. Roześmiał się. – Tak – potwierdziłem. Siedziałem, chłonąc suche ciepło pokoju, zapach płonącej dębiny. Wypiłem kawę do końca, aż poczułem na zębach jej ziarna. Potem odstawiłem kubek na okrągłe kamienne palenisko. – Czy pozwolisz mi spisać swoje słowa? Jego twarz znowu rozpromieniła się intensywnym blaskiem. Pochylił się ku mnie z chłopięcym entuzjazmem, oparł potężne dłonie na kolanach. – Zrobisz to? Zapiszesz wszystko, co ci powiem? – Mam urządzenie, które zapamięta za nas każde twoje słowo. – A, wiem. – Uśmiechnął się z zadowoleniem i znowu oparł się wygodnie. – Nie sądź, że jestem ograniczonym duchem, Jonatanie. Sługa Kości nigdy taki nie był. Zostałem stworzony na potężnego ducha. Zostałem stworzony jako ten, którego Chaldejczycy nazwaliby geniuszem. Kiedy mnie sprowadzono, wiedziałem wszystko, co powinienem wiedzieć – o czasach, języku, obyczajach świata bliskiego i odległego – wszystko, czego trzeba, bym mógł służyć mojemu Panu. Przerwałem mu, błagając, by wstrzymał się na chwilę. – Pozwól, niech włączę magnetofon. Dobrze było znowu wstać bez zawrotów głowy, bólu w piersiach i zamętu gorączki. Przyniosłem dwa małe urządzenia, jak to leży w zwyczaju wszystkich tych, którzy już kiedyś stracili opowieść, zawierzywszy tylko jednemu magnetofonowi. Sprawdziłem baterie i przekonałem się, czy kamienie paleniska nie są dla nich zbyt ciepłe. Potem włożyłem do nich kasety i wreszcie ze słowami: „Opowiadaj” włączyłem je, by ich małe uszka słuchały nas uważnie. – I pozwól, że wyjaśnię – dodałem, zwracając się do mikrofonów – iż wydajesz się młodym mężczyzną, nieliczącym więcej niż dwadzieścia lat. Masz owłosioną pierś i ramiona,

twój zarost jest ciemny i zdrowy, skóra ma oliwkową karnację, a burza włosów na głowie musi być obiektem zazdrości kobiet. – Lubią jej dotykać – powiedział ze słodkim i dobrym uśmiechem. – I ufam ci – powiedziałem, by to nagrać. – Ufam ci. Uratowałeś mi życie i ufam ci. I nie wiem, dlaczego to robię. Na moich oczach zmieniłeś się w innego człowieka. Później uznam, że mi się to przyśniło. Widziałem, jak znikasz i znowu się pojawiasz. Później nie będę w to wierzyć. To także pragnę zarejestrować, jako skryba Jonatan. A teraz rozpocznij swoją opowieść, Azrielu. Zapomnij o tym miejscu, zapomnij o czasie. Wróć razem ze mną do samego początku. Powiedz mi o tym, co jest wiadome duchowi: jak się to zaczyna, co się pamięta z życia, lecz... – urwałem, nie bacząc na pracujące magnetofony. – Już teraz popełniłem najgorszy błąd. – Jakiż to błąd, Jonatanie? – spytał. – To ty chcesz mi opowiedzieć historię i to ty powinieneś ją mi przekazać. Skinął głową. – Szlachetny nauczycielu – powiedział. – Zbliżmy się do siebie. Zsuńmy fotele. Przysuńmy te małe urządzenia, byśmy mogli mówić cicho. Ale nie widzę nic złego w rozpoczęciu w sposób, jaki mi podsunąłeś. Chcę zacząć właśnie w ten sposób. Chcę ci wszystko powiedzieć. Przesunęliśmy fotele tak, jak sobie życzył, aż zetknęły się oparciami. Ująłem jego dłoń, a on jej nie cofnął. Jego uścisk był mocny i ciepły. A kiedy znowu się uśmiechnął, nieznaczne drgnięcie brwi nadało mu wyraz niemal figlarny. Ale był to tylko układ jego rysów: brwi zbiegające się jak przy groźnym grymasie, a potem unoszące się łagodnym łukiem. Dzięki nim jego spojrzenie wydaje się pełne sekretnej wiedzy, a uśmiech staje się jeszcze bardziej promienny. Pociągnął łyk wody, długi łyk. – Czy jest ci przyjemnie przy ogniu? – spytałem. Skinął głową. – Ale wygląda jeszcze piękniej. Potem spojrzał na mnie. – Będzie się zdarzać, że się zapomnę. Będę do ciebie przemawiać po aramejsku lub hebrajsku. Czasem po persku. Mogę też użyć greki lub łaciny. Sprowadź mnie z powrotem, szybko przypomnij mi swoją mowę. – Dobrze, choć nigdy wcześniej tak głęboko nie żałowałem braku znajomości tych języków. Mógłbym zrozumieć hebrajski, również łacinę, ale nie perski. – Nie żałuj – powiedział. – Może strawiłeś ten czas na patrzeniu w gwiazdy, przyglądaniu się padającemu śniegowi lub miłości. Mój język powinien być mową duchów. Geniusz przemawia językiem Pana, któremu musi służyć, a także tych, których spotyka, wypełniając

jego rozkazy. Tutaj to ja jestem Panem. Teraz już to rozumiem. Wybrałem dla nas twój język. To wystarczy. Byliśmy gotowi. Jeśli mój dom był kiedykolwiek cieplejszy i rozkoszniejszy, jeśli kiedykolwiek bardziej cieszyło mnie towarzystwo drugiej osoby, nie pamiętam tego. Pragnąłem tylko jednego: być z nim i rozmawiać, a słaby ból w sercu przypominał mi, że kiedy Azriel skończy swą opowieść, kiedy ta bliskość między nami zostanie przerwana, nic już nie będzie takie samo. Od tej chwili nic już nie będzie takie jak kiedyś. I zaczął mówić.

2. – Nie pamiętałem Jeruzalem. Nie urodziłem się tam. Moja matka została wywieziona jako dziecko przez Nabuchodonozora wraz z całą naszą rodziną i plemieniem, a ja ujrzałem światło dzienne jako Hebrajczyk w Babilonie, w bogatym domu – pełnym ciotek, wujów i kuzynów, bogatych kupców, skrybów, czasami proroków, a od czasu do czasu tancerzy, śpiewaków i paziów na dworze. Uśmiechnął się. – Naturalnie każdego dnia płakałem za Jeruzalem. Śpiewałem pieśń: „Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie, niech uschnie moja prawica”. A w nocnych modlitwach błagaliśmy, by Pan przywiódł nas do naszej ziemi, i czyniliśmy to także w modlitwach porannych. Ale chcę tylko powiedzieć, że to Babilon był moim całym życiem. W wieku dwudziestu lat, kiedy spotkała mnie pierwsza – niech mi będzie wolno powiedzieć – wielka tragedia, znalem pieśni i bogów Babilonu równie dobrze jak hebrajski i psalmy Dawidowe, które codziennie przepisywałem, albo Księgę Samuela czy jakiekolwiek inne teksty, które nieustannie studiowaliśmy w rodzinie. Było to wspaniałe życie. Ale zanim opiszę samego siebie i moje, by tak powiedzieć, otoczenie, pozwól opowiedzieć mi o Babilonie. Pozwól, że zaśpiewam pieśń Babilonu w obcym kraju. Nie jestem miły Panu, w przeciwnym razie nie byłoby mnie tutaj, więc chyba wolno mi śpiewać pieśni, na które mam ochotę, jak ci się wydaje? – Chcę ją usłyszeć – powiedziałem z powagą. – Nadaj jej kształt, jaki ci się spodoba. Niech słowa płyn§. Nie chcesz chyba ograniczać swojej wymowy? Zwracasz się do Boga czy tylko opowiadasz historię? – Dobre pytanie. Zwracam się do ciebie, żebyś w moim imieniu ubrał tę opowieść w słowa. Tak. Gniewam się, krzyczę i bluźnię wtedy, kiedy zechcę. Niech moje słowa spłyną niczym potok. Zawsze tak jest, muszę wyznać. Uciszenie Azriela to obsesja całej rodziny. Po raz pierwszy usłyszałem jego śmiech i był on lekki i serdeczny, tak naturalny jak oddech, ani powstrzymywany, ani świadomy.

Przyjrzał mi się uważnie. – Mój śmiech zaskoczył cię, Jonatanie? – spytał. – Według mnie śmiech to jedna z najpowszechniejszych cech duchów, zjaw, a nawet bytów tak potężnych jak ja. Nie uczestniczyłeś w uczonych dysputach? Duchy słyną ze swego śmiechu. Anioły się śmieją. Święci się śmieją. Śmiech to odgłos z niebios. Tak mi się wydaje. Nie wiem. – Może czujesz się bliski niebu, kiedy się śmiejesz. – Może. – Jego duże wargi cherubina były prawdziwie piękne. Gdyby były mniejsze, nadawałyby mu wygląd dziecka. Ale nie były, a z grubymi czarnymi brwiami i żywymi wielkimi oczami doprawdy wyglądał wyjątkowo pięknie. On także patrzył na mnie, jakby potrafił czytać w myślach. – Mój uczony panie – powiedział. – Przeczytałem wszystkie twoje książki. Studenci cię kochają, prawda? Ale zdaje się, że starzy chasydzi są wstrząśnięci twoimi biblijnymi studiami. – Ignorują mnie. Dla chasydyzmu nie istnieję, ale jeśli to się liczy, moja matka była chasydką, więc być może będę miał nieco zrozumienia dla tego, o czym mi opowiesz. Już wiedziałem, że go lubię, bez względu na to, czego się dopuścił; lubiłem go za niego samego – dwudziestoletniego młodzieńca, jak twierdził – i choć byłem jeszcze otępiały po gorączce, jego pojawieniu się, jego sztuczkach, naprawdę zaczynałem do niego przywykać. Odczekał parę minut, zamyślony, po czym podjął opowiadanie: – Babilon. Babilon! Któż zna miasto, którego echa niosły się równie głośno i daleko jak echa Babilonu? Powiadam ci, nie jest nim nawet Rzym. A w owych czasach nie było jeszcze Rzymu. Centrum świata leżało w Babilonie. Babilon został wzniesiony przez bogów. Babilon był wielkim miastem Hammurabiego. Statki Egiptu, Ludzie Morza, lud Dilmun przybywali do portów Babilonu. A ja byłem szczęśliwym jego dziecięciem. Widziałem to, co istnieje dziś w Iraku, udałem się tam osobiście, by ujrzeć mury odbudowane przez tyrana Saddama Husajna. Widziałem kopce piasku znaczące oblicze pustyni, wszystkie ukrywały stare grody i miasta, niegdyś asyryjskie, babilońskie, judejskie. Poszedłem też do muzeum w Berlinie, by opłakać to, co wasz archeolog Koldewey odtworzył z potężnej niegdyś Bramy Isztar oraz Drogi Procesji. O mój przyjacielu, czymże było chodzenie po tej ulicy! Czym było spoglądanie na ściany lśniące glazurą błękitnych cegieł, mijanie złotych smoków Marduka!... Ale choćbyś schodził starą Drogę Procesji wzdłuż i wszerz, poczułbyś jedynie przedsmak tego, czym był Babilon. Wszystkie nasze ulice były proste, wiele z nich pokrywał bruk z wapienia i czerwonej brekcji. Mieszkaliśmy w miejscu jakby całym wykutym z półszlachetnych kamieni. Wyobraź sobie miasto pełne glazury i emalii w najpiękniejszych kolorach, pomyśl o wszechobecnych ogrodach. Bóg Marduk wzniósł Babilon własnymi rękami, tak nam mówili, a my wierzyliśmy. Żyłem według babilońskich obyczajów, a wiesz, że każdy z nas miał wówczas prywatnego

boga, własnego boga, do którego się modlił i którego prosił o pomoc. Zatem wybrałem Marduka. Sam Marduk stał się moim bogiem. Wystaw sobie zamieszanie, które powstało, gdy wszedłem do domu z małym szczerozłotym posążkiem Marduka, rozmawiając z nim tak, jak to było w zwyczaju Babilończyków. Ale potem mój ojciec wybuchnął śmiechem. Bardzo to do niego podobne, do mojego pięknego i niewinnego ojca. Odrzucając głowę do tyłu, zaśpiewał swym cudownym głosem: „Jahwe jest twoim Bogiem, Bogiem twego Ojca i Ojca twego Ojca, Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba”. Na to poderwał się jeden ze spochmurniałych wujów. – A cóż on przyniósł za bożka? – To zabawka! – odparł mój ojciec. – Dajcie się mu nią bawić. Azrielu, kiedy znudzą ci się te babilońskie przesądy, roztrzaskaj posążek. Albo go sprzedaj. Naszego Boga nie można sprzedać, ponieważ nie jest on ze złota czy innego cennego kruszcu. Nie ma on swojej świątyni. Jest ponad to. Skinąłem głową i poszedłem do swojego pokoju, dużego i pełnego jedwabnych poduszek i zasłon, z przyczyn, do których przejdę później, położyłem się i zacząłem – pojmujesz – prosić Marduka o opiekę nade mną. W obecnych czasach Amerykanie zwracają się w tej sprawie do anioła stróża. Nie wiem, ilu Babilończyków traktowało to poważnie, swego osobistego boga. Znasz przysłowie: Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie? I co ono może znaczyć? – Babilończycy – powiedziałem – byli raczej praktyczni niż przesądni, prawda? – Jonatanie, byli dokładnie tacy jak współcześni Amerykanie. Jeszcze nigdy nie spotkałem ludzi tak podobnych do starożytnych Sumeryjczyków i mieszkańców Babilonu jak oni. Handel był dla nich wszystkim, ale cały naród chodził do astrologów, rozprawiał o magii i zajmował się wypędzaniem złych duchów. Ludzie zakładali rodziny, jedli, pili, walczyli o sukces w każdej możliwej dziedzinie, a jednak bez przerwy zabiegali o przychylność losu. Obecnie Amerykanie nie rozmawiają o demonach, o nie, za to paplają o „myśleniu negatywnym” i „samosprawdzających się przepowiedniach” oraz „wizualizacji”. Mają ze sobą wiele wspólnego, Babilon i Ameryka, wiele wspólnego. Powinienem wspomnieć, że dopiero w Ameryce znalazłem coś najbardziej pokrewnego Babilonowi w dobrym znaczeniu tego wyrażenia. Nie byliśmy niewolnikami naszych bogów! Nie byliśmy niczyimi niewolnikami. O czym to mówiłem? O Marduku, moim prywatnym bogu. Modliłem się do niego przez cały czas. Składałem mu ofiary, pojmujesz, małe kawałki kadzidła, kiedy nikt nie patrzył; ulewałem mu odrobinę miodu i wina w świątyńce, którą dla niego zrobiłem w grubej ceglanej ścianie swojej sypialni. Nikt nie zwracał na to zbytniej uwagi.

Aż wreszcie Marduk zaczął mi odpowiadać. Nie jestem pewien, kiedy zrobił to po raz pierwszy. Zdaje się, że byłem jeszcze bardzo młody. Powiedziałem do niego coś nierozważnego: „Spójrz, moi bracia dokazują, a ojciec tylko się śmieje, jakby sądził, że jest jednym z nich, ja zaś muszę wszystko robić sam!”, a Marduk się roześmiał. Jak powiedziałem, duchy często się śmieją. Potem powiedział łagodnie: „Znasz swojego ojca. Zrobi, co mu powiesz, Duży Bracie”. Jego głos był cichy i męski. Ale nie zaczął szeptać mi pytań do ucha, dopóki nie zbliżyłem się do dziewiątych urodzin, a wtedy były to proste zagadki i żarty, a także przekomarzanie się na temat Jahwe... Nigdy nie było mu dosyć wykpiwania Jahwe, Boga, który mieszkał w namiocie i nie potrafił wyprowadzić swego ludu z małej nędznej pustyni przez ponad czterdzieści łat. Rozśmieszał mnie. I choć starałem się traktować go z jak największym respektem, zacząłem zwracać się do niego ze swobodą, a czasem nawet nieco przemądrzale i niegrzecznie. – Może sam powtórzysz te nonsensy Jahwe, skoro jesteś bogiem? – pytałem. – Zaproś go do swej bajecznej świątyni pełnej cedrów libańskich i złota. Na co Marduk wybuchał: – Co? Rozmawiać z twoim bogiem? Nikt nie może spojrzeć mu w twarz i pozostać przy życiu! Czego ty mi życzysz? A jeśli zmieni się w ognisty słup jak wtedy, gdy wywiódł was z ziemi egipskiej... ho, ho, ho... i zburzy mi świątynię, tak że i ja będę musiał zamieszkać w namiocie? Nie zastanawiałem się nad tym zbytnio aż do czasów, gdy ukończyłem jedenaście lat. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że nie każdy słyszy swojego osobistego boga, a także odkryłem jedną rzecz: nie muszę odzywać się pierwszy do Marduka. Przemawiał do mnie, kiedy chciał, czasem w najbardziej niesprzyjających momentach. Miał też głowę pełną pomysłów. Mówił: „Chodźmy do dzielnicy garncarzy” albo „Chodźmy na targ”. I szliśmy. – Azrielu, pozwól, że przerwę – odezwałem się. – Kiedy wszystko to miało miejsce, mówiłeś do posążka Marduka i nosiłeś go ze sobą? – Nie, ależ skąd. Widzisz, osobisty bóg jest zawsze przy tobie. Bożek w domu, no cóż, otrzymywał kadzidło, myślę, że można powiedzieć, iż bóg wstępował w niego, by poczuć zapach kadzidła. Ale nie, Marduk po prostu był. Przejąłem dość głupio zwyczaj Babilończyków, którzy czasami straszyli swoich bogów... Pojmujesz, mówiłem: „Ha, co z ciebie za bóg, skoro nie potrafisz pomóc mi odnaleźć naszyjnika siostry! Nie dam ci już więcej kadzidła!”. Babilończycy tacy już byli, ostro ganili swoich bogów, jeśli sprawy nie szły po ich myśli. Azriel znowu wybuchnął śmiechem. Zastanawiałem się nad tym problemem, który naturalnie nie był mi całkiem obcy jako historykowi. Ale także się roześmiałem. – Zdaje się, że czasy jednak aż tak się nie zmieniły. Katolicy potrafią się bardzo rozsierdzić na swoich świętych, kiedy ci nie sprawują się jak należy. Przypominani sobie, że

kiedyś w Neapolu, gdy miejscowy święty odmówił uczynienia dorocznego cudu, zebrani w kościele wierni wstali ze swoich miejsc i krzyknęli: „Ty święta świnio!”. – Istnieje tu pewne podobieństwo – przyznał Azriel. – Właściwie ma ono parę poziomów. Węzłów, by tak powiedzieć. A prawda wygląda tak, że bogowie nas potrzebują! Tak było z Mardukiem... – Znowu urwał. Nagle wydało mi się, że nadzieja go opuściła. Wbił wzrok w płomienie. – Potrzebował ciebie? – A przynajmniej mojego towarzystwa. Nie mogę powiedzieć, żeby potrzebował akurat mnie. Miał do dyspozycji cały Babilon. Ale te uczucia są nieznośnie skomplikowane. – Zwrócił spojrzenie na mnie. – Gdzie leżą kości twojego ojca? – Tam gdzie je porzucili hitlerowcy w Polsce – wyjaśniłem. – Albo unoszą się w powietrzu, jeśli je spalono. Wyglądał tak, jakbym go uderzył. – Wiesz, że mówię o drugiej wojnie światowej i holokauście, zagładzie Żydów, prawda? – Tak, tak, wiem o tym dość dużo, ale to tak boli, wiedzieć, że także twoi rodzice wtedy zginęli. Poza tym moje pytanie traci sens. Chciałem tylko zauważyć, że prawdopodobnie jesteś przesądny w związku ze swoimi rodzicami, tylko tyle, że nie chciałbyś zakłócać spoczynku ich kości. – Jestem przesądny – potwierdziłem. – Tylko w przypadku fotografii rodziców. Nie pozwoliłbym, żeby coś się im przytrafiło, a kiedy zdarza mi się zgubić choć jedną, czuję się jak grzesznik, jakbym zhańbił moich przodków i cały naród. – Ach – rzekł Azriel. – Otóż właśnie o tym chciałem powiedzieć. I pragnę ci coś pokazać. Gdzie jest mój płaszcz? Wstał od paleniska, odnalazł swój fałdzisty płaszcz i wyjął z jego wewnętrznej kieszeni plastikową torebeczkę. – Ten plastik, rozumiesz. Można rzec, że go uwielbiam. – Tak – zgodziłem się, podczas gdy on wrócił na swoje miejsce i otworzył torebkę. – Pozwolę sobie zauważyć, że cały świat uwielbia plastik, ale dlaczego ty? – Ponieważ dzięki niemu rzeczy pozostają czyste i nieskalane – oznajmił, podnosząc na mnie wzrok, a potem podał mi zdjęcie, które przedstawiało kogoś wyglądającego zupełnie jak Gregory Belkin. Jednak nie był to on. Mężczyzna ze zdjęcia miał długą brodę i pejsy, a także czarny jedwabny chasydzki kapelusz. Byłem zbity z tropu. Azriel niczego mi nie wyjaśnił. – Zostałem stworzony, by niszczyć – powiedział – a na pewno pamiętasz piękne hebrajskie słowa przed tak wieloma psalmami, które mieliśmy śpiewać na tę określoną melodię „Nie będziesz niszczyć”. Musiałem się zastanowić. – No, Jonatanie, z pewnością wiesz – ponaglił mnie.