uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Anonim - Księga Bez Tytułu 3 - Diabelski Cmentarz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Anonim - Księga Bez Tytułu 3 - Diabelski Cmentarz.pdf

uzavrano EBooki A Anonim
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 258 osób, 148 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 172 stron)

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 1 Jeden Widzę! Prawdą jest, że nic nie zastąpi koni mechanicznych. Pojemny silnik tego cuda mógłby wycisnąd… Johny Parks wreszcie spełniał swoje życiowe marzenie. Jazda opuszczoną autostradą wcześnie rano, z prędkością ponad stu mil na godzinę, była niesamowita. Fakt, że siedział w samochodzie policyjnym i ścigał niesławnego seryjnego mordercę w czarnym Pontiacu Firebird tylko dodawał dreszczyku emocji. Radio zatrzeszczało i po raz trzeci w ciągu ostatnich dwóch minut rozległ się głośny i wyraźny głos szefa: - Powtarzam, wszystkie jednostki wycofad się. Zakazuję ścigania podejrzanego na terenie Diabelskiego Cmentarza! Podkreślam – to cholerny rozkaz! Siedzący na miejscu pasażera partner Johny’ego, Neil Silverman, schylił się i zaczął kręcid kontrolerem głośności stacji, dopóki głosy innych funkcjonariuszy, potwierdzających przyjęcie wiadomości, nie ucichły. Dwaj gliniarze wymienili uśmiechy i skinęli głowami. Zrobiwszy to, przyspieszyli i minęli wielki znak na poboczu. Głosił on: Witamy na Diabelskim Cmentarzu Johny patrzył w lusterku wstecznym, jak siedem ciągnących za nimi samochodów zatrzymało się, zawróciło i odjechało. Nie mają jaj. To była jego chwila – cóż, jego i Neila, tak przypuszczał. Żaden z nich nie angażowałby się normalnie w tak szeroko zakrojony pościg, ale tego ranka zabito tylu policjantów, że i oni zostali wezwani do akcji. Obydwaj mieli niewiele ponad dwadzieścia lat, razem ukooczyli Akademię ledwie sześd miesięcy wcześniej. Neil był najlepiej w ich grupie posługiwał się bronią i mierzył wysoko. Johny z kolei ekscytował się faktem, że wiezie autostradą najlepszego snajpera. To była ogromna szansa, by wyrobid sobie nazwisko. Jeśli ktokolwiek miał zdjąd kierowcę Firebirda, musiał to byd jego kumpel Neil – dlatego Johny tak chętnie kontynuował pościg, mimo że w ten sposób sprzeciwiał się rozkazom szefa. Z ostrym blaskiem słooca pustyni mierzącym w oczy, Johny walczył o panowanie nad samochodem, gdy zbliżali się do Firebirda. Lawirowanie po autostradzie pokrytej kupkami piasku i żwiru, próbowanie doścignięcia szaleoca, który stratował tamtego ranka co najmniej trzy samochody, wymagało od niego użycia wszystkich zdolności. Jeśli Neil był najlepszym strzelcem w jednostce, Johny mógł się uważad za najlepszego kierowcę. Jako nastolatek był fanatycznym kierowcą gokartów, godzinami dwiczącym na specjalnie wybudowanym żwirowym torze na farmie ojca i wygrywającym wyścigi na lokalnych trasach. To jego kierownicze zdolności złączyły go z jego narzeczoną, Carrie-Anne, główną cheerleaderką z jego liceum. Niebawem spodziewali się pierwszego dziecka. Więc jeśli Johny zdobędzie sławę i fortunę jako jeden z tych, którzy dopadli Bourbon Kida, jego niebawem narodzone dziecko będzie miało ojca, z którego będzie mogło byd dumnym. - Dawaj, Johny! Stąd nie dam rady dobrze wycelowad! – krzyknął Neil, celując pistoletem przez otwarte okno. – Przybliż się! Johny docisnął stopę na pedale gazu i próbował zrównad czubek maski ich służbowego wozu z tyłem Firebirda. - Celujesz z opony? – krzyknął nad rykiem silników i wiatrem wpadającym przez otwarte okna. - Nie. W kierowcę. - Nie powinieneś celowad w opony? Neil oderwał wzrok od samochodu przed nimi i spojrzał wprost na niego. - Słuchaj. Jeśli zadrapię tego gościa, przejdziemy do legend, Johny. Pomyśl tylko – będziesz opowiadał dzieciakowi, że załatwiłeś największego seryjnego zabójcę w historii! Jednym okiem zerkając na drogę, Johny uśmiechnął się do partnera. - Jasne. To byłoby ekstra. - Już to widzę. Będą nas zapraszad na otwarcia supermarketów, będziemy reklamowad płyny po goleniu i inne pierdoły. - Wystarczyłby mi nowy płyn po goleniu. - To prowadź równo, żebym mógł to urzeczywistnid. - Ale dasz radę go zranid? Dasz radę? Co? Neil niecierpliwie potrząsnął głową.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 2 - Czego ty ode mnie, do cholery, oczekujesz? Mam mu odstrzelid kinol? Jestem dobry, ale nie aż tak. Nikt nie jest. – Bardziej wychylił się przez okno i dodał: - Nie zapominaj, że ten drao zabił przynajmniej dziesięciu naszych dziś rano. Dobrych ludzi. Ludzi, którzy mieli rodziny. Wesołego Halloween, potwór wrócił do miasta! Johny nie zapomniał, że było Halloween. Tutejsi mieszkaocy – ci nieliczni, którzy wciąż tu byli – nie zapuszczali się na Diabelski Cmentarz, a zwłaszcza w Halloween. Po barach i jadłodajniach krążyły plotki na temat tego, co działo się tam trzydziestego pierwszego października. Mówiło się, że co roku jechał tam autobus pełen niewinnych głupców, którzy nigdy nie wrócili. Większośd ludzi wierzyła. To był mały brudny sekrecik mieszkaoców. Johny już minął znak informujący, że znaleźli się na śmiercionośnym terenie. Już sam morderczy pościg za seryjnym mordercą znanym jako Bourbon Kid był naiwny, a prowadzenie go na Diabelskim Cmentarzu w Halloween… cóż, było to równie głupie jak skok na bungee bez uprzęży. - Dobra, Neil, kumam. Pospiesz się i załatw tego suki syna. Potem się stąd wynosimy! - Jasne, stary. Droga ciągnęła się bez kooca aż po horyzont, połyskując ułudnie we wczesnoporannym upale. Jak okiem sięgnąd, nie było widad budynków ani innych samochodów. Neil znowu wychylił się przez otwarte okno i wycelował broo w zaciemnioną szybę Firebirda. Wiatr podwiewał w górę jego zazwyczaj perfekcyjnie ułożone blond włosy. - Chodź do tatusia, ty sukinsynu – wyszeptał. Ułamki sekund przed strzałem, kierowca Firebirda dał po hamulcach, gwałtownie zatrzymując samochód. Neil już nacisnął spust. Ale pocisk chybił celu, przeleciał obok maski drugiego auta. Johny też ostro hamował, ale zanim dotarło so niego, co się dzieje, po stronie kierowcy Firebirda opuściła się szyba. Pojawiły się dwie bliźniacze lufy odbezpieczonych pistoletów. Były skierowane w nich dwóch. Johny otworzył usta, by krzyknąd do Neila, żeby padł, ale… BUM! Stało się to tak szybko, że Johny ledwie zdążył mrugnąd, nie mówiąc o wypowiedzeniu ostrzeżenia pod adresem partnera. Potężna siła wystrzału rozsadziła większośd głowy Neila i rozchlapała ją na połowie twarzy Johny’ego. Krew, włosy i resztki mózgu wpadły mu do ust, gdy wykrzykiwał przerażone „O kurwa!” Zaskoczenie spowodowało, że stracił kontrolę nad samochodem. Firebird nawrócił przed nim, z dużą prędkością zahaczając przednim błotnikiem o radiowóz. Johny jeszcze raz dał po hamulcach, ale było za późno. Stracił panowanie nad kierownicą, która wirowała dziko w jego rękach. Kątem okna widział, że trzy lub cztery znosy tyłu Firebirda wywołane gwałtowną zmianą prędkości na niepewnym gruncie, następnie wyrównanie i pomknięcie w dół autostrady. Z piskiem opon radiowóz spadł z ulicy w pokrytą skałami pustynię. Uderzył w występ skalny i dachował w powietrzu, wyrzucając pozbawione życia ciało Neila z miejsca. Johny znalazł się do góry nogami w powietrzu. Instynktownie, złożył podłokietniki i mocno chwycił się siedzenia. To była pierwsza rzecz, której nauczono go na wypadek dachowania w czasie wyścigu. Jeśli dach samochodu miałby uderzyd w ziemią, Johny musiał jak najdalej odsunąd się od najbardziej niebezpiecznego miejsca, trzymając się siedziska z całej siły. Słyszał szczęk dachu, gdy rozpłaszczył się na pustynnym gruncie. Wgnieciony metal minął jego głowę o niecały cal. Samochód koziołkował jeszcze trzy razy, coraz bardziej i bardziej pozbawiając go orientacji. Wreszcie wylądował na boku od strony kierowcy, z Johnym przyciśniętym do okna, gapiącym się w piaszczysty grunt. Auto zachwiało się kilka razy, zanim wreszcie na dobre stanęło. To co zostało z Neila, znajdowało się na nim. Jedno oko jego zmarłego przyjaciela patrzyło na niego blado, krople krwi kapały na niego jak zapowiedź deszczu. Usłyszał pstryknięcie nadwyrężonego metalu, niewyraźnie dostrzegł wyciek benzyny. Sekundę przed utratą przytomności, Johny podjął świadomą decyzję o rezygnacji ze służby.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 3 Dwa Tamten halloweenowy poranek a Diabelskim Cmentarzu był wyjątkowy. Joe otworzył stację benzynową jak zwykle równo o ósmej, ale wszystkie pozostałe aspekty dnia różniły się od normalności. Niecałe dziesięd minut spędził na świeżym powietrzu, odblokowując węże dwóch pomp paliwowych i włączając oświetlenie. Brakowało nawet jaszczurek, węży i niezliczonych robaków, które pełzały i czołgały się po tym zakurzonym pustkowiu. Jeśli szukały spokojnego schronienia na dzieo czy dwa, tutaj mogły je bezproblemowo znaleźd. Knajpa u Śpiącego Joe’a była jedynym przystankiem na ciągnącej przez pustynię autostradzie do Hotelu Pasadena. Służyła za stację benzynową, a ponieważ w promieniu setek mil nie było innych punktów, większośd podróżujących tą drogą osób zatrzymywała się, by zatankowad. A w dniach poprzedzających Halloween sprzedaż sięgała zenitu. Joe czekał na festiwal niemal równie mocno, jak się go obawiał. Pojawiało się mnóstwo dziwnych osobistości, by napełnid baki i brzuchy. Dziewięddziesiąt procent stanowili ekscentrycy; pozostałe dziesięd procent można delikatnie określid mianem naiwnych. Dotychczas, przez dwanaście lat, które prowadził stację i knajpę, Halloween dostarczało zawsze tego, czego oczekiwał. Ten rok nie zapowiadał się inaczej. Upewniwszy się, że dyspozytory są sprawne i gotowe, wrócił do sanktuarium knajpy. Lepiej niż dobrze wiedział, że spokój i cisza na zewnątrz były tylko ciszą przed burzą. Z doświadczenia wiedział, co go czekało i był wdzięczny, że, kiedy w upływem dnia sprawy przybrały okropny bieg – bo tak się stanie – miał schron przeciw tornadom, w którym się ukrył. W kuchni na tyłach knajpy nastawił czajnik z kawą, czekając na doroczną wizytę Jacko. Kiedy się parzyła, zajął się wczesnorannymi obowiązkami. Około wpół do dziewiątej na zewnątrz zatrzymał się van, jak co rano, by dostarczyd papiery. Niemal co rano Joe wymieniał uprzejmości z dostawcą Petem i zwięźle gawędził o lokalnych nowinkach. Jednak tego ranka Pete nawet nie wysiadł z samochodu. Odsunął szybę po stronie kierowcy i wyrzucił stertę gazet związanych sznurkiem. Paczka wylądowała na ziemi u stóp Joe, wzbijając mały obłok piasku i kurzu. - Dobry, Pete – powiedział Joe, unosząc czapkę. - Hej, Joe. Jestem dziś spóźniony. Muszę lecied. - Nie skusisz się na kawkę? Właśnie zaparzyłem. - Nie, ale dzięki za chęci. Mam dziś mnóstwo roboty. - Cóż, musimy się rozliczyd. Pamiętaj, wiszę ci od zeszłego tygodnia. Pete zaczął już podnosid szybę vana. Nietrudno było stwierdzid, że nie miał najmniejszego zamiaru zostawad. - Luzik, Joe, wiem, że jesteś sumienny. Zapłacisz jutro. Albo później w tygodniu, nieważne. - Na pewno? Mogę iśd po kasę do środka. – Ale równie dobrze mógł się nie odzywad. - Do jutra, Joe. Miłego dnia. Okno vana zupełnie się zamknęło i Pete odjechał, krótko machając do Joe. Niebawem zniknął z zasięgu wzroku, jadąc w kierunku Hotelu Pasadena. Zazwyczaj pogawędka między dwoma mężczyznami trwała około pięciu minut. Pete był dośd przyjacielski oraz w jakimś sensie wdzięczny za luźną pogawędkę, ale w halloweenowe poranki zawsze pilno mu było do dostarczenia kolejnych przesyłek. Na Diabelskim Cmentarzu były tylko dwa miejsca, do których jeździł – Joe i Hotel Pasadena – więc Joe nie czuł się urażony dzisiejszym pośpiechem Pete’a, chociaż był lekko zawiedziony. Do ósmej czterdzieści pięd przygotował knajpę do otwarcia. Odprężony i gotowy na kolejny dzieo, nalał sobie pierwszy kubek kawy i usiadł przy jednym z okrągłych drewnianych stolików, by przejrzed prasę. W lokalu było tylko osiem stolików, każdy przykryty typowym obrusem w białe i czerwone kwadraty. Klient, który przyszedłby tu po raz pierwszy, nigdy nie powiedziałby, że Joe to właściciel. Codziennie nosił te same niebieskie sztruksowe ogrodniczki, które prał raz w tygodniu. Jego rzednące szare włosy były zawsze ukryte pod piętnastoletnią czerwoną bejsbolówką, oprócz kilku kłaczków wystających w okolicach uszu. Jego zmęczoną, pochmurną twarz pokrywała srebrno-szara szczecina. Zawsze wyglądał bardzo żałośnie, bez względu na nastrój. Nawet w jego młodości żartowano, że wyglądał, jakby chwycił go skurcz podczas robienia grymasów.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 4 Nagłówek na pierwszej stronie jednej z gazet głosił „POSZUKIWANY ŻYWY LUB MARTWY – NAGRODA 100 000$”. Pod pogrubioną czcionką rozmiaru 72 znajdowało się czarno-białe zdjęcie z kamery przemysłowej, przedstawiające mężczyznę w przetłuszczonych, sięgających ramion ciemnych włosach, całego w czerni i z parą okularów przeciwsłonecznych. Według artykułu towarzyszącego nagłówkowi, mężczyzna był podejrzany o serię napadów z bronią w pobliskiej wiosce. Oprócz tego, zabił kilku lokalnych funkcjonariuszy policji oraz niewinnych cywili. Ilośd trupów sięgała już ponad trzydziestu, ale gliniarze podejrzewali, że znajdą jeszcze kilka w ciągu kolejnych dni. Artykuł sugerował też, że oskarżony może byd miejską legendą znaną jako Bourbon Kid. Wszyscy wiedzieli o Bourbon Kidzie. Ale wkładano go między legendy jak Wielką Stopę czy potwora z Loch Ness. Joe, z zadowoleniem czytając gazetę, rozważał możliwości zdobycia nagrody za schwytanie Bourbon Kida. Wydałby pieniądze na kupno nowego samochodu? Może na wakacje? Albo nawet przeprowadzkę do większego miasta? Ale czy miałby odwagę, żeby złapad Kida? Odpowiedzią było żałosne nie. A co ze strzeleniem mu w plecy, gdyby nadarzyła się okazja? Tak, to mogło się udad Było tchórzliwe, owszem, ale leżało w interesie narodu. A naród byłby mu dozgonnie wdzięczny. Chodby z tego powodu, nawet gdyby zdobył pieniądze, nie przeniósłby się do innego miasta. Nie ma sensu stawad się legendą, jeśli nie będzie cię w pobliżu, by słuchad pochwał innych. Pociągał łyk czarne kawy ze swojego ulubionego białego kubka kiedy, jak na zawołanie, pojawił się Jacko, jego doroczny gośd. Odkładając myśli o zostaniu lokalnym bohaterem, Joe przypomniał sobie, że pojawienie się Jacko było niemal równie ekscytujące jak jego życie w najbardziej optymistycznym scenariuszu. Kiedy nowo przybyły pchnął drzwi, mały dzwonek nad nimi zadźwięczał, oznajmiając jego przybycie. Był czarnym mężczyzną przed trzydziestką. Co roku przychodził do knajpy ubrany jak Michael Jackson z filmu Thriller. Nosił czerwoną skórzaną kurtkę, pasujące czerwone skórzane spodnie i niebieski T-shirt. Jego czarne włosy były krótkie i mocno kręcone. Co roku Jacko spędzał cały dzieo na plotkach z Joe, pijąc hektolitry kawy i mając nadzieję na złapanie stopa na konkurs wokalny Powrót z Martwych w Hotelu Pasadena. Co roku sromotnie zawodził w realizacji zadania. To jedna go nie zniechęcało, dlatego wracał co Halloween, by jeszcze raz spróbowad szczęścia. Joe patrzył, jak wchodzi i rozgląda się. Niebawem ich oczy się spotkały i mężczyźni uśmiechnęli się do siebie. Jacko pierwszy się odezwał. - Wciąż tu jesteś, Joe? - Jestem. Chcesz to co zwykle? - Tak, psze pana. – Przerwał, przestępując z nogi na nogę, po czym dodał: - Wiesz, że nie mam pieniędzy, prawda? - Wiem. Rozklekotane drewniane krzesło Joe zaskrzypiało głośno, gdy wstał i skierował się w kierunku lady na tyłach pomieszczenia. Na ścianie za nią, na wysokości oczu, znajdowała się drewniana półka. Stał na niej rząd białych kubków identycznych z tym, z którego pił Joe. Wziął jeden ze środka rzędu i położył na ladzie. Później zabrał dzbanek z kawą z blatu przy wejściu do kuchni i zaczął napełniad kubek. Zanim skooczył, Jacko usadowił się na krześle Joe. I czytał jego gazetę. Starszy mężczyzna pozwolił sobie na oschły uśmiech. Co roku to samo. - Jak interes? – Zapytał Jacko, nie podnosząc wzroku znad gazety. - Jak zwykle. - Dobrze wiedzied. Joe podszedł do stolika i położył kubek kawy przed Jacko, tuż obok gazety. Stał nad nim, patrząc, jak czyta pierwszą stronę. - Jak oceniasz swoje szanse w tym roku? – zapytał. - Mam naprawdę dobre przeczucie. - To dobrze, co? Cóż, stawiam pięd baksów, że znowu się nie załapiesz. Jacko wreszcie podniósł głowę, ukazując piękny uśmiech, uśmiech pełen optymizmu i lśniących białych zębów, uśmiech, z którego młody Michael Jackson mógłby byd dumny. - Brak ci wiary, Joe. W tym roku Bóg postawi kogoś na mojej drodze. Czuję to.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 5 Joe pokręcił głową. - Jeśli Bóg kogoś tu wysyła, to oznacza problemy, przyjacielu. Wsiądziesz do auta z kimś w tej okolicy i jestem pewien, że za rok cię nie zobaczę. Jacko zaśmiał się. - Śniło mi się to zeszłej nocy. Miałem wizję, że Bóg zsyła mężczyznę, który przewiezie mnie bezpiecznie przez ten teren. Dzieo dzisiejszy jest moim przeznaczeniem. Joe westchnął. Jacko był pełen głupstw. I używał języka niepodobnego do kogokolwiek z okolicy. Ale to dodawało mu uroku. - Masz pomysł, kogo ześle ci Bóg? - Jeszcze nie. - Jakieś wskazówki, jak wygląda? - Nie. Żadnych. Joe wyciągnął rękę i poczochrał kręcone włosy Jacko. Uśmiechnął się. - Dobra. Śniadanie będzie za jakieś pięd minut. - Dziękuję panu – powiedział Jacko zdecydowanie zbyt uprzejmie jak na Knajpę u Śpiącego Joe, do której pasowałoby określenie „zapyziała”. Właściciel wyszedł do kuchni i zaczął przygotowywad śniadanie Jacko. Znał je na pamięd. Dwa plastry bekonu, dwie kiełbaski, dwa zasmażane na cebulce ziemniaki i jajko, żółtkiem do góry. Cztery kromki białego pieczywa były już posmarowane masłem i gotowe do podania. Wyjmując składniki ze starej lodówki, położył patelnię na gazie i wrzucił trochę smalcu, po czym plastry bekonu i dwie tłuste kiełbasy. Po chwili wyjął zardzewiałą metalową łopatkę z szuflady pod zlewem naprzeciw rusztu i zaczął obracad kiełbasy. Zimne mięso zasyczało, lądując na gorącym tłuszczu i zapach gotowanego jedzenia uniósł się do nozdrzy Joe. Kiedy wciągnął aromat, wiedział, że nareszcie dzieo wraca do normalności. Nie mogąc doczekad się nadchodzących atrakcji, krzyknął w stronę części jadalnej. - Mnóstwo ludzi się tu kręci, wiesz. Według tej gazety, jeden z nich to seryjny morderca. Słyszałeś kiedyś o Bourbon Kidzie? Jeśli tu wpadnie, radzę ci z nim nie jechad. Jacko odkrzyknął z knajpy. - Pojadę z kimkolwiek. Nie jestem wybredny. - To zabójca, Jacko. Wątpię, żeby był wysłannikiem Boga. - Wysłannicy Boga przychodzą pod różnymi postaciami. - Mają tyle broni, żeby podbid Meksyk. - Mogą. - Więc może faktycznie to on. Zanim Jacko ponownie się odezwał, zapanowała cisza. - Dobra kawa, Joe. - Wiem. Gawędzili miło przez kolejną godzinę czy coś, Jacko zjadł darmowe śniadanie i usiadł, czytając gazety, a Joe usiadł na krześle za barem. Pił trzeci kubek kawy, gdy na zewnątrz wreszcie zatrzymał się samochód. Joe widział go chwilę wcześniej, jak przemknął obok z dużą prędkością. Około pół mili dalej na skrzyżowaniu znajdował się znak kierujący do Hotelu Pasadena, ale co roku w Halloween drogowskaz znikał i każdy przejeżdżający obok knajpy wracał do niej kilka minut później, żeby spytad o kierunek. Joe znał zasady. Musiał udawad zagubionego, jeśli ktokolwiek przyszedłby z pytaniem o lokalizację Hotelu Pasadena. Dzięki temu Jacko mógłby zaoferowad swoją pomoc jako przewodnika w zamian za jazdę, której tak desperacko pragnął. Samochód był czarny, z długą maską. Po samym jej rozmiarze można było zakładad, że pod spodem znajduje się wielki, mocny silnik. Który z resztą całkiem głośno warczał. Prawdę mówiąc, ryczał w sposób sugerujący, że kierowca chciał utrzymywad obroty na wysokim poziomie, mimo że nie wymagały tego okoliczności. To na pewno

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 6 było mocne auto, kierujący bez wątpienia chciał, by ludzie o tym wiedzieli. Było pokryte piaskiem i kurzem czegoś, co niemal na pewno było długą jazdą przez pustynię. Będąc starym cynicznym piernikiem, Joe nie należał do osób okazujących, by samochody robiły na nim wrażenie. Sam posiadał starego rozklekotanego pickupa i drażnił go każdy, kto miał coś lepszego. Prawdę mówiąc, gdyby tylko mógł, nie zwróciłby uwagi na czarny samochód, ale niestety, Jacko chciał dowiedzied się o nim czegoś więcej. - Co to w ogóle za auto? – zapytał Jacko. Joe, udając że nie zauważył, rzucił przesadzone spojrzenie przez zabrudzone okno. Od razu rozpoznał model. - Pontiac Firebird – wymruczał. - Co? - Pontiac Firebird. – Tym razem kładł nacisk na każdą sylabę: - Pon-tiak Fa-jer-berd. - Co to jest Pontiac Firebird? Nigdy nie słyszałem. - Samochód tego złego. - Co ty…? – Jacko przerwał pytanie, gdy zadźwięczał dzwonek, oznajmiając, że kierowca samochodu wszedł do środka. Joe wiedział, że jego przypuszczenia były słuszne. To był zły człowiek. To było oczywiste już z otaczającej go aury. Miał potężną osobowośd. Każdy znajdujący się w zasięgu krzyku mógłby ją wyczud. Może oprócz Jacko. Obcy nosił czarne spodnie zwisające ponad parą czarnych, sięgających nad kostkę butów oraz ciężką czarną skórzaną kurtkę z zupełnie nie pasującym czarnym kapturem. Pod kurtką był obcisły czarny T-shirt. Jego oczy były ukryte za parą ciemnych spolaryzowanych okularów przeciwsłonecznych w metalowych oprawkach, a jego włosy były gęste, ciemne i proste – jakby przetłuszczone. Zwisały niemal do ramion, ale w żadnym konkretnym stylu. Mężczyzna wyglądał na niewymuszenie wyluzowanego, jakby spał w tych ubraniach i nie obchodziło go to. Kiedy podchodził do lady, najprawdopodobniej by zapytad Joe o kierunek, zerknął na Jacko i skinął z aprobatą. Nie było wątpliwości; to był facet ze zdjęcia w gazecie. Joe poczuł, że pocą mu się dłonie. Czy to znak? Ledwie chwilę wcześniej zastanawiał się, co zrobid, jeśli stanie twarzą w twarz z seryjnym mordercą z reportaża. A teraz, jakby na próbę, Bóg postawił go na jego drodze. Joe pomyślał o stu tysiącach nagrody. Czy miał odwagę, by zrealizowad plan i zastrzelid poszukiwanego mordercę, gdyby nadarzyła się okazja? Bez wątpienia były to jedyna w życiu okazja, by nieźle zarobid. Kiedy był w transie, ocieniając ryzyko związane z możliwościami zdobycia tych pieniędzy, mężczyzna się odezwał. Jego głos był szorstki, z nieprzyjemnym, nawet złowróżbnym elementem. - Czy tutejsi nie słyszeli o znakach drogowych? – zapytał. Joe wzruszył ramionami przepraszająco. - Panie, zazwyczaj kręcą się tu jedynie tubylcy. Nie potrzebują znaków. - A ja wyglądam na tubylca? - Nie, proszę pana. W samą porę, z miejsca po lewej od mężczyzny, odezwał się Jacko. - Mogę pana pokierowad. Mężczyzna odwrócił się, uniósł palec, by nieco zsunąd okulary i spojrzał ponad nimi na Jacko, mierząc do od stóp do głowy. - Nie wyglądasz na tubylca. - Nie jestem. Ale już tu bywałem. - I jakimś cudem wiesz, gdzie jadę? – Wychrypiał głos, jakby małe kamyczki zmieniały się w potężną skalną lawinę. Jacko uśmiechnął się. - Hotel Pasadena, jak sądzę. Jeśli mógłby mnie pan podrzucid, wskazałbym panu kierunek. - Czemu po prostu nie pokażesz? Joe był zirytowany naiwnością Jacko. Nie zdawał sobie sprawy, że ten facet to seryjny morderca – i w związku z tym nie należy wskakiwad z nim do auta?

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 7 - Sam wybieram się do Pasadeny – powiedział Jacko radośnie. – Więc w zamian za wskazówki, mógłbym skorzystad z okazji. - Pokaż. - Cóż, widzi pan, nie jestem pewien, dopóki nie zobaczę drogi na własne oczy. Nie chciałbym źle pokazad, rozumie pan? - Nie. Na pewno byd nie chciał. - To zgadza się pan na jazdę? Mężczyzna podniósł okulary o pół cala, znów ukrywając oczy. Wyglądał, jakby długo i intensywnie wpatrywał się w oczy Jacko. Kiedy to robił, Joe podjął decyzję. Sto patoli to za dużo, żeby po prostu odmówid. Powoli, bez żadnych wyraźnych ruchów, sięgnął do małej drewnianej szuflady pod ladą, na wysokości pasa. Trzymał tam w razie potrzeby mały, pokryty niklem rewolwer. Wystarczyło, że wyjmie go i strzeli nowemu klientowi w plecy, gdy Jacko go zagada. Sto tysięcy jak w banku. Dobra robota. Bardzo dziękuję. Pewną ręką, która nie pasowała do jego zaawansowanego wieku, odsunął szufladę i sięgnął do środka. Palce dotknęły zimnego metalu broni. Serce waliło mu w piersi, ale miał czas. Facet przy ladzie wciąż patrzył w inną stronę, ewidentnie rozważając propozycję podrzucenia Jacko. Wreszcie, gdy Joe pewnie chwycił pistolet, nieznajomy odpowiedział na sugestię Jacko. - Dobra, możesz jechad. Podaj mi dwie butelki Bourbona zza lady. Joe patrzył, jak Jacko krzywi się przy wstawaniu z krzesła. - Ee, nie mam, jakby, kasy. Mężczyzna westchnął, po czym wsunął prawą rękę do lewej wewnętrznej kieszeni skurzanej kurtki. Wyjął z niej ciężki szary pistolet. Odwracając się twarzą do kontuaru, wyciągnął rękę i wymierzył spluwę w gardło Joe. Joe wystawił oczy, ale jak najszybciej potrafił wyjął swoją broo z szuflady i wymierzył w mężczyznę w czerni. Później nastąpił głośny brzęk słyszalny na wiele mil. Białe kubki na półce na głową Joe nagle pokryły się czerwonymi kroplami krwi, która wytrysnęła z dziury z tyłu jego czyi. Zabijanie szło jak zwykle.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 8 Trzy Sanchez nienawidził jazdy autobusami. Prawdę mówiąc, nie był fanem jakichkolwiek podróży, ale niekoocząca się jazda busem bez wyraźnego celu znajdowała się blisko szczytu listy rzeczy, których nigdy nie chciałby robid. Powyżej było tylko picie własnych sików. Ta konkretna wycieczka autobusowa nastąpiła po trzygodzinnym locie. Fanem latania również nie był. Szczerze mówiąc, w ogóle by go tu nie było, gdyby nie wygrał tajemniczych dwutygodniowych wakacji, w całości sfinansowanych. W swoim rodzinnym mieście, Santa Mondega, Sanchez by uważany za skąpca, więc nikogo nie zdziwiło, że wykorzystał darmowy lot pierwszą klasą i zakwaterowanie w tajemniczym pięciogwiazdkowym hotelu gdzieś w Ameryce Północnej. Z tego co wiedział, mógł trafid do Detroit (albo równie przerażającego miejsca), ale nie obchodziło go to. Czuł ulgę, że wycieczka zabrała go z Santa Mondegi na Halloween, noc gdy miasto stawało się bardziej nawiedzone niż zazwyczaj. A to już coś znaczyło. Doszło do tego ponieważ, jakiś czas temu, wypełnił ankietę dla internetowego portalu randkowego, która oferowała wakacje jako nagrodę dla najbardziej „pożądanego” singla w jego okolicy. Jakimś cudem, ku niezadowoleniu Sancheza, na pierwszym miejscu w Santa Mondega znalazły się dwie osoby. Co denerwujące, drugi zwycięzca siedział obok niego w samolocie, a teraz także w autobusie. I był to ktoś, kto najbardziej ze wszystkich działał mu na nerwy. Annabel de Frugyn, albo „Tajemnicza Dama”, jak wolała byd nazywana, była lokalnym dziwadłem. Z zawodu była wróżką, do tego beznadziejną – przynajmniej zdaniem Sancheza. W chwili, gdy samolot się wznosił, przepowiedziała, że zderzą się z górą. Później wskazała parę potencjalnych terrorystów siedzącą kilka rzędów przed nimi. Usłyszeli ją i od tamtej pory Sanchez był pewny, że uważali go za autora tego absurdu tylko dlatego, że siedział obok niej. Jedyną rzeczą, którą poprawnie przewidziała, było siedzenie obok siebie zarówno w autobusie jak i w samolocie. A teraz przepowiadała coś, co jeszcze bardziej przeraziło Sancheza. - Dusze mówi mi, że ty i ja spędzimy razem dużo czasu w najbliższych dniach – powiedziała jowialnie. Uśmiechała się swoim ohydnym dziurawym uśmiechem, a w jej oku ugrał irytujący ognik. Do jasnej cholery, pomyślał Sanchez. Ma przynajmniej sześddziesiąt lat. I mózg dziecka. Faktycznie miała sześddziesiątkę, dokładnie dwa razy więcej niż on. Nie do kooca takiego kobiecego towarzystwa oczekiwał na swoich darmowych wakacjach. W autobusie nie było wolnych miejsc i widocznie nie było też par. Wyglądało na to, że wszyscy wygrali swoje bilety w tej samej ankiecie, w której brał udział Sanchez. W fotelach upchnięto pięd pięddziesiąt pięd osób, z których żadna nie wyglądała na mniej niż dwadzieścia pięd lat. Bez wątpienia jednak najstarszą i najbrzydszą była Tajemnicza Dama siedząca obok Sancheza. Muszę się jej szybko pozbyd, pomyślał. Jeśli nie będzie uważał, ludzie zaczną myśled, że ją lubił, a to przekreśliłoby jego szanse u innych kobiet z autokaru, które uważał za kandydatki do ulegnięcia jego nieodpartemu urokowi. W szczególności Portugalkę siedzącą po drugiej stronie przejścia, dwa rzędy bliżej. Albo zerkała na niego przez większośd podróży, albo miała zeza. Nie dbał o to; była zdecydowanie lepszą partią niż siedząca obok niego stara baba. Sanchez stwierdził, że nadszedł czas rozwiad wszelkie nieporozumienia, i z tą myślą zwrócił się do swojej towarzyszki. - Myślę, że wiesz, jak wyglądają takie tajemnicze wyprawy, Annabel – powiedział głosem ociekającym nieszczerością. – Zapewne szybko zostaniemy rozdzieleni i nie zobaczymy się aż do powrotu do domu. Jeśli w ogóle. - Nonsens – Annabel się zaśmiała, klepiąc go w udo. – Nie znamy tu nikogo, musimy trzymad się razem. Dużo milej jest byd w jakimś dziwnym miejscu z kimś znajomym, czyż nie? – Jej ręka pozostała na jego udzie. Miał na sobie parę brązowych sięgających do kolan spodenek z jednej z najtaoszych tkanin syntetycznych, które cisnęły go w tyłek w czasie podróży, więc jej ręka znajdowała się niebezpiecznie blisko skóry. List dołączony do wygranego biletu sugerował, by ubrad się na ciepłą pogodę, więc oprócz szortów Sanchez miał na sobie czerwoną koszulkę z krótkim rękawem w motywem hawajskim. Na wszelki wypadek miał na to brązową kurtkę, ale patrząc na pogodę, jaką zastali, nie będzie jej potrzebował. Ale pierwszą rzeczą, której musiał się

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 9 pozbyd, była Annabel. Wymuszając uprzejmy uśmiech, odpowiedział na jej entuzjastyczny jazgot przez zaciśnięte zęby. - Och, jasne, pewnie. Oczywiście. Problem w tym, że łatwo się gubię z dala od domu. Poważnie. W minutę. Jestem tu, a za chwilę, kiedy na sekundę się odwrócisz, już nie ma mnie w zasięgu wzroku. - Czyli nie mogę spuszczad cię z oczu, tak? Nie martw się, skarbie – zadbam, żebyś się nie zgubił. – Ponownie Sanchez poczuł, że jej ręka ściska go za udo i podświadomie zadrżał. W przeciwieostwie do niego, nie dostosowała się do porad dotyczących ubioru, więc wbiła się w długą czarną suknię pod dwoma swetrami. Jeden z nich był ciemnoniebieski, na nim znajdował się ohydny zniszczony przez mole ciemnozielony. Większośd jej długich siwych włosów wisiała z przodu tego stroju, robiąc za drabinę dla wszy, które mogły wędrowad po nich z głowy na sweter i z powrotem. Sanchez strąciłby jej dłoo z uda, ale widok jej żółtych paznokci i pomarszczonych dłoni odrzucał go. Może, myślał, są pokryte trądem. Wreszcie, po nieprzyzwoicie długim czasie, sama wzięła rękę i wskazała przez okna na coś z przodu, w pobliżu skraju drogi. - Och, spójrz – powiedziała podekscytowana. – Znak drogowy. Patrz, co na nim pisze. Jechali autobusem dwie godziny. Kiedy przybyli na lotnisko o nazwie Goodman’s Field, Sancheza zaskoczył brak jakichkolwiek pilotów wycieczek; nikogo, kto mógłby im powiedzied, gdzie jechali. Rozpytywał, ale żaden z pasażerów nie był mądrzejszy. Nawet Tajemnicza Dama ze swoim wątpliwym talentem przepowiadania przyszłości nie miała pojęcia. Wszyscy narzekali, że ich komórki nie mają zasięgu. Więc znak drogowy faktycznie wart był zainteresowania. Wyjechawszy z lotniska, jechali autostradą na pustymi przez jałowy, niemal bezpłciowy teren. Kierowca z nikim nie rozmawiał i odmawiał słuchania, a co dopiero odpowiadania na, pytao dotyczących celu podróży. Owszem bezczelne, ale był potężny, więc nikt nie czuł potrzeby, by robid z tego jakiś problem. I aż do tej chwili nie było ani jednego znaku, który powiedziałby im, gdzie do diabła są. Kiedy drogowa tablica się zbliżyła, Sanchez wyjrzał przez okno, by sprawdzid, co głosi. Znak stał w środku piaszczystego pustkowia otoczonego odległym widokiem pomaraoczowych skarp i urwisk. Znak był duży i czarny, co najmniej dziesięd stóp wysoki i dwadzieścia szeroki. Cztery słowa wypisane ciemnoczerwoną farbą stały się widoczne, gdy się zbliżyli. Znak głosił „WITAMY NA DIABELSKIM CMENTARZU”. - Miło – pomyślał Sanchez na głos. – To nie jakieś kichane Bahamy, co? – Annabel, bardziej podekscytowana niż on, okazała to przez ponowne zaczepne ściśnięcie jego uda jedną ręką i poklepanie siebie po udzie drugą. - Nie boisz się? – zapytała. – Nie opuszczałam Santa Mondegi od lat. Czy to nie zabawne? Chłopcze, powinnam coś wypid, żeby się uspokoid. Sanchez westchnął, po czym sięgnął po kurtkę. Wyjął małą srebrną flaszeczkę. - Proszę – zaoferował niechętnie, odkręcając zakrętkę i wręczając naczynie Annabel. - O rany! Co to? – zapytała, jej oczy rozjaśnił alkoholowy ognik wywołany prawdopodobieostwem wypicia jakiegoś trunku. - Samogona. Zachowywałem na specjalną okazję. - Och, Sanchez, ale z ciebie dżentelmen. - Nieważne. Annabel wzięła butelkę i wlała łyk do gardła. Sekundę czy dwie później zaczęła kaszled. Zrobiła krzywą minę (nawet jak na siebie). - Uch! To okropne! Co do jest, do licha? – zapytała, próbując zwymiotowad. - Dośd specyficzny smak. Trzeba przywyknąd. Zanim dojedziemy tam, gdzie jedziemy, będziesz od niego uzależniona. Tajemnicza Dama nie wydawała się przekonana. Dziesięd minut po pierwszym łyku największego skarbu Sancheza, zamknęła się w ciasnej przestrzeni autokarowego kibla. Jej wrodzona zdolnośd przepowiadania przyszłości nie pomogła jej przewidzied, że Sanchez mógłby zaserwowad jej flaszkę pełną własnych sików. Co ważniejsze, nie przewidziała zła, które czekało na nich na Diabelskim Cmentarzu. Miejscu, które borykało się z większymi problemami niż Santa Mondega.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 10 Cztery Niemal w tej samej sekundzie Bourbon Kid włożył pistolet z powrotem pod skórzaną kurtkę, wsuwając go do ciasnej kabury pod lewym ramieniem. Jak w zwolnionym tempie, wciąż utrzymujące pion ciało Joe zaczęło się bujad. Te ruchy były Kidowi aż zbyt znajome – kolana ofiary miały zaraz się pod nią ugiąd. Jak na zawołanie, gdy doliczył do trzech, ciało lekko się zachwiało, później zwiotczało i opadło na podłogę jak szmaciana lalka. Podczas upadku twarz starego mężczyzny uderzyła w twardy blat lady. Na widoku pozostała tylko jego krew. Jej elegancki rozbryzg zdobił długi rząd białych kubków na półce za ladą, kilka zbłąkanych kropel spadło na słodycze na kontuarze. Zaiste, dzieło sztuki. Gdyby Kid postanowił złożyd podpis pod tym dziełem, mogłoby byd one warte fortunę. Po lewej Kid zobaczył, że klient w czerwonym skórzanym stroju podrywa się na nogi, zaskoczony tym, co właśnie się wydarzyło. Nic nie powiedział. Zamiast tego powoli podszedł do lady, by spojrzed na zmarłe ciało właściciela knajpy. Gdy Kid zaczynał odstrzeliwad ludzi, ci szybko się ulatniali, ale ten wyglądał, jakby zapomniał o obecności zabójcy. Kid patrzył, jak pochyla się nad kontuarem i mruga na widok zwłok Joe. Po kilku sekundach gapienia na ciało przyjaciela, facet nagle przypomniał sobie o obecności Kida. I jego broni. Powoli odwrócił się, by spojrzed mu w twarz. Kid czekał na reakcję. Co ważniejsze, czekał, aż facet poda mu butelki Burbona, o które poprosił krótko przed strzeleniem Joe w gardło. - Zabiłeś go – powiedział facet, stwierdzając oczywiste. - Tak sądzisz? - Dlaczego to zrobiłeś? Joe jest dobrym człowiekiem. - Był. - Co? - Był dobrym człowiekiem. Teraz jest dobrym umarłym człowiekiem. - Nic ci nie zrobił. - Celował do mnie z broni, jakbyś nie zauważył. - Ty pierwszy wyjąłeś swoją! - Chcesz ją zobaczyd jeszcze raz? - Niezbyt. - Jak się nazywasz, synu? - Jacko. - Dobra. Jacko, słuchaj, byle dobrze. Jeśli nie przyniesiesz mi dwóch butelek Burbona, o które prosiłem, zanim doliczę do trzech, mój pistolet znowu ujrzy światło dzienne. Jacko przytaknął. - Jasne. Kumam. – Niepewnie przeszedł za ladę, sprawdzając podłogę, głównie żeby sprawdzid, czy nie stanął na krwi. – Burbon, tak? – wymruczał. - Dokładnie. - Już podaję. - I kilka cygar. - Jakich? - Jakichkolwiek. Kid wziął teksaoską czekoladę z lady. Palcem wskazującym starł coś, co mogło byd kroplą krwi na opakowaniu, po czym rozerwał paczuszkę z jednej strony. Ugryzł a stwierdziwszy, że smak można zaakceptowad, zostawił transport pozostałych zakupów Jacko i udał się z powrotem do auta. Kid miał silne instynkty wyczuwania niebezpieczeostwa. Dobrze mu służyły, gdy kątem oka dostrzegł, że Joe sięga po coś pod ladą. To mógł byd orzeszek, ale istniała też szansa, że to jakaś broo. Jak się okazało, miał rację, więc nabój zużyty do przestrzelenia gardła starca nie był nabojem straconym. Teraz te same instynkty mówiły mu, że nadchodził zły księżyc. To nie było zaskoczeniem w Halloween. Przekonał się o tym na własnej skórze. Pierwszy raz

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 11 zabił właśnie w Halloween, dekadę wcześniej. Od tamtej pory zabił setki ludzi – niektórzy na to zasługiwali, inni nie – ale żadne zabójstwo nie było tak trudne jak pierwsze. Potraktowanie matki sześcioma strzałami w serce w wieku szesnastu lat nie mogło nie byd traumatyczne. Mimo że została ugryziona prze wampira i zmieniła się w jednego na jego oczach. Fakt, kiedy ona próbowała zabid jego, zrozumiał, że nie ma wyjścia, musi ją zabid. To, bez niespodzianek, było punktem zwrotnym w jego życiu. Powiązanym z wypiciem pierwszej butelki Burbona. A teraz? Cóż, w Halloween dziesięd lat później znajdował się na Diabelskim Cmentarzu i miał zamiar brad na gapę pasażera ubranego jak gwiazda filmu Thriller. I zostały mu tylko dwa naboje. Wciąż miał dużo broni, brakowało jedynie amunicji, ponieważ ostatni dwunasto nabojowy magazynek zużył w czasie ucieczki przed młodocianymi gliniarzami. Sam był sobie winny, wcześniej tego dnia zabił już wielu ludzi. Czekał go ciężki dzieo. Rozważał pomysł wzięcia spluwy Joe i jakiejkolwiek amunicji, jaką udałoby mu się znaleźd, ale odrzucił go. Nigdy nie lubił pistoletów małego kalibru, a tamten wyglądał jak zabawka o zasięgu maksymalnie sześciu stóp, skora równie dobrze wybuchnąd w rękach co zestrzelid cel. Siedzenie Firebirda było wciąż ciepłe, gdy z powrotem na nim usiadł i wyjrzał przez zakurzoną szybę. Wycieraczki oczyściły brud na tyle, by widział, gdzie jedzie, ale obszary poza ich zasięgiem były uwalane w piasku, żwirze i błocie. Bez wątpienia wyścig przez pustynię musiał byd wyzwaniem, ale samochód go nie zawiódł. Nigdy nie zawodził. Składany na zamówienie silnik nie tylko był na tyle mocny, by prześcignąd większośd pojazdów, ale też niezawodny. Przekręcił kluczyk i odpalił silnik. Gdy to zrobił, Jacko wyszedł z budynku niosąc kilka butelek wyjętych zza lady. Kid nachylił się i uchylił drzwi od strony pasażera. Jego nowy towarzysz podróży wsiadł i położył obok stóp dwie butelki Sam Cougar i dwie Shitting Monkey. Zamykając drzwi, otworzył schowek przed sobą i wrzucił do niego dwie paczki cygar, po czym go zamknął. Kid był zaskoczony. Niewielu ludzi miało odwagę wsiadad do jego auta. Przynajmniej nie z własnej woli. Do tego zrobił to tuż po tym, jak Kid zastrzelił starca w zimną krwią – cóż, to wymagało zimnej krwi. Ale w swoim czerwonym skórzanym ubraniu Jacko wyglądał jak ostatni debil. Kid gapił się na Jacko zza okularów przeciwsłonecznych, czekając na wskazówki odnośnie dojazdu do Hotelu Pasadena. Zamiast nich kandydat na Michaela Jacksona zaczął zadawad własne pytania. - Zakładam, że to ty jesteś Bourbon Kid? - Skąd ten pomysł? - Mam szósty zmysł w pewnych sprawach. - To dobrze. Lepiej, żeby ten twój szósty zmysł teraz też zadziałał. Bo, żebyś wiedział, jeśli zabłądzimy, zabiję cię. - Dobra. Kiedy dojedziesz do skrzyżowania, skręd w prawo. Kid zwolnił hamulec i docisnął stopę na pedle gazu. Samochód poderwał się spod Śpiącego Joe i wrócił na autostradę. Tylne koła zapiszczały i wypluły spod siebie spory obłok piasku i kurzu. Zanim opadł, knajpo-stacja paliw dawno zniknęła im z oczu. Na skrzyżowaniu pół mili dalej Kid skręcił Firebirda w prawo, zgodnie z instrukcją Jacko. Samochód już był w połowie pokryty brudem, a jazda po tej marnie wybetonowanej drodze z chropowatą powierzchnią i częstymi dziurami na pewno nie poprawiłby jego stanu. - Co właściwie tutaj porabiasz? – zapytał Jacko. - Pilnuję swojego zakichanego interesu. Dotarło, że powinieneś robid to samo? Po tej odpowiedzi powinno byd jasne, że Kid nie miał najmniejszej ochoty na pogawędki. Ale Jacko najwyraźniej czuł się zobligowany do prowadzenia takowej. - Mam nadzieję wziąd udział w konkursie w hotelu – kontynuował. – Kojarzysz show Powrót z Martwych? Kid nie odpowiedział, nawet nie oderwał wzroku od drogi przed sobą. Mimo to Jacko kontynuował. - Widzisz, jestem ucieleśnieniem Michaela Jacksona.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 12 Kid wziął głęboki wdech przez nos, wytrzymał chwilę, po czym powoli wypuścił powietrze. Próbował zachowad spokój, z czym często miał problemy, zwłaszcza w Halloween. Wreszcie oderwał wzrok od drogi i zerknął na Jacko. Jego słowa, gdy wreszcie się odezwał, były zaskakująco logiczne. - Biorąc pod uwagę to, jak umarł, na tym pokazie będą tysiące wcieleo Michaela Jacksona. Wszyscy będę próbowali dorobid się jego kosztem. Czemu nie będziesz po prostu sobą? - Trzeba przebrad się jakiegoś słynnego zmarłego piosenkarza. A jakbyś nie zauważył, ja nie jestem zmarły… ani sławny. - Mogę uczynid cię jednym i drugim. – Oschły ton wrócił do głosu tego drugiego. Jacko uniósł brew. - Nie jesteś towarzyskim typem, co? - Nie czuję potrzeby. - Serio? Cóż, w hotelu spotkasz wielu do mnie podobnych, a to raczej przyjacielskie typy. Może chciałbyś podszlifowad towarzyskie zdolności. Zapanowała niezręczna cisza. Nawet Firebird wydawał się wstrzymywad oddech, aż Kid warknął: - A ty może chciałbyś podszlifowad trzymanie gęby na kłódkę. - Chciałbym – radośnie odpowiedział Jacko – ale muszę rozgrzewad głos. - Nie w moim samochodzie. - Oj, daj spokój, muszę dwiczyd. W czasie pokazu chcę zaśpiewad „Earth Song”. Chcesz posłuchad? Kid mocniej chwycił kierownicę. - Zaśpiewał chociaż słowo tej piosenki, a zadbam, żeby cienko zawodzące chórki trwały bardzo, bardzo długo. - Rozumiem. Może wolisz „Smooth Criminal”? Kid wcisnął hamulec. Z piskiem i paleniem opon, Firebird zafalował i zatrzymał się. - Wysiadaj – warknął jego kierowca. Nawet Jacko wiedział, że nie może dyskutowad. - Ale przed nami jeszcze kilka zakrętów – zaprotestował. – Beze mnie możesz się zgubid. Kid wziął jeszcze kilka głębokich oddechów, zastanawiając się, czy wyjąd broo i zabid towarzysza podróży. Wreszcie się zdecydował. Tak, gośd zasługuje na śmierd, ale czym go zabid? Gołymi rękami? Nożem? Walnąd w głowę kolbą? Kiedy sięgał na pazuch po pistolet, pasażer podjął mądrą decyzję. - Nie mówmy więcej. Będę tylko wskazywał kierunek. Dobra? - Dłużej pożyjesz. - Super. Kid położył nogę na pedale sprzęgła i samochód ruszył w dół zakurzonej autostrady, wzbijając za sobą kolejną chmurę pyłu, piasku i dymu. = Za jakieś dwie mile będzie rozwidlenie dróg – powiedział Jacko. – Kiedy dojedziemy, skręd w prawo. Mknęli autostradą jeszcze kilka minut, zanim pojawiło się rozwidlenie. Kid posłuchał sugestii i skierował się w prawo. Spokój i cisza w samochodzie odpowiadały mu, ale czuł, że pasażer nie czuje się w tej sytuacji komfortowo. Sama myśl, że ten półgłowek mógłby znowu zacząd gadad, wystarczyła, by go rozdrażnid. W koocu, zgodnie z przypuszczeniami Kida, Jacko ponownie się odezwał. - Masz radio w aucie? - Na pustyni i tak nie ma zasięgu. Zupełna izolacja od świata. Tak lubię. - Wiesz, mogę coś wygwizdad. No, zabawid jakoś do kooca podróży. - Z przetrąconym karkiem nie będziesz mógł. Jacko otwarł usta, jakby chciał odpowiedzied, ale wyczuwając powagę sytuacji, powstrzymał się. Mężczyźni nie rozmawiali do kooca jazdy, jeśli nie liczyd ostatniego pokierowania, kiedy Jacko doradził Kidowi skręcenie w lewo na skrzyżowaniu. Pół godziny ciszy później czarny Pontiac Firebird wjechał na długi betonowy podjazd wiodący do Hotelu Pasadena. Kiedy mknął w kierunku frontu, mijał zaskakująco mało samochodów. Młody strażnik z gęstymi

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 13 ciemnymi włosami przywitał ich u stóp schodów wiodących do recepcji. Ludzie w pośpiechu krążyli tam I z powrotem, przez szklane drzwi wiodące do holu widad było wielu bogato wyglądających ludzi. Gdy samochód zatrzymał się przed wejściem do hotelu, strażnik podszedł. Miał nieco ponad dwadzieścia lat, jego strój składał się z białej koszuli, czerwonej kamizelki i czarnych spodni. Kid spojrzał na Jacko, który sięgał ku klamce, by wyjśd z auta. - Ty. Zostao w środku. Dopilnuj, żeby facet w nic nie walnął. Jacko przytaknął. - Dobra. - I daj mi paczkę cygar. Jacko sięgnął do schowka i wyjął jedną z paczek, które wrzucił tam wcześniej. Rzucił ją do Kida, który złapał ją i wsadził do wewnętrznej kieszeni kurtki. Otwierając drzwi po stronie kierowcy, wydał pasażerowi jeszcze jedno polecenie. - Kiedy cied zaparkuje, ściśnij go za kolano. - Słucham? - Ściśnij go za kolano, raz. To taki zwyczaj. Jeśli tego nie zrobisz, obrazisz ich. Jacko wyglądał na poruszonego. - Rany, dzięki. Nie miałem pojęcia. - Spoko. – Kid wysiadł z auta i wyjął studolarowy banknot z portfela. Wcisnął go do prawej ręki strażnika. Twarz młodego Latynosa się rozjaśniła. - Rany, dziękuję panu. Kid skinął na Jacko siedzącego na miejscu pasażera. - Widzisz go? – zapytał. Strażnik zerknął do samochodu i zobaczył Jacko z kręconymi włosami i czerwonym kostiumem, uśmiechającego się w odpowiedzi. - Tak. Bardzo wyraźnie. – Mówił ostrożnie. - Jeśli dotknie ci kolan, walnij go w tą przeklętą mordę. Idąc schodami do głównego wejścia hotelu, Kid miał wrażenie, że zobaczy Jacko jeszcze zanim dzieo się skooczy. Jego instynkty podpowiadały mu, że w tym ucieleśnieniu Michaela Jacksona coś było nie tak. Jeszcze nie wiedział, co konkretnie.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 14 Pięd Hotel Pasadena z bliska był równie imponujący jak z daleka. Pustynne słooce odbijało się od wielu okien czterdziestopiętrowego budynku, z pewnego odległości sprawiając wrażenie ogromnego lustra. Im bliżej podjeżdżał autobus, bym bardziej okazale wyglądał. Pojazd zjechał w prawo z autostrady przez masywną, stalową bramę wykutą w białym betonowym murze, który otaczał teren hotelu. W poprzek bramy znajdował się znak z czerwonymi metalowymi literami tworzącymi nazwę. HOTEL PASADENA Nieźle, pomyślał Sanchez. Gładki betonowy podjazd wiódł niemal dwierd mili do frontu hotelu. Kiedy autobus zataczał koło, by podjechad od tyłu, Sanchez otwarł usta z podziwu dla tego miejsca. Może jednak nie był to taki zły wybór. W Santa Mondega nie było ani jednego budynku, który byłby chod trochę podobny. Tamtejsze muzeum było przytłaczające, ale w porównaniu z tym kolosem wydawało się małe i zniszczone. Bus zaparkował na koocu bardzo zatłoczonego parkingu, mocno kontrastującego z widocznym brakiem samochodów z przodu. Zabrawszy bagaże z bagażniku busa, Sanchez poszedł szybko (jak na siebie) do holu z przodu hotelu, zanim Tajemnicza Dama Annabel zdążyła się do niego przyczepid. Cztery szerokie stopnie z białego marmuru wiodły do ogromnych podwójnych szklanych drzwi. Sanchez pokonał je w dwóch krokach, po czym przemknął przez automatyczne drzwi, które otworzyły się, gdy stanął na najwyższym stopniu. Hol również był przestronny. Sufit był niemal czterdzieści stóp nad nim, a w jego centrum wisiał wspaniały żyrandol, z każdego z tysięcy szklanych kawałków lśniło światło. Podsadzka zrobiona była z wypolerowanych kwadratów marmuru w odcieniach szarości i czerni a Sanchez poczuł, że powinien zdjąd buty, by jej nie zarysowad. Ale, rany, było tłoczno. Wyglądało na to, że połowa wycieczkowiczów właśnie przybyła. Wszędzie stali ludzie z walizami, wydając najróżniejsze hałasy. Sanchez nigdy nie przepadał za tłumami, a po długiej podróży spędzonej w otoczeniu kogoś, kogo, w swoich najlepszych chwilach, uważał za szaloną starą zołzę, czuł się wyjątkowo nietolerancyjny. Nieustanny szmer przed nim sprawił, że serce w nim zamarło. Około setki ludzi kręciło się wokół niego po holu. Był na tyle duży, by wszystkich pomieścid, ale owalny kształt oznaczał, że każdy dźwięk odbijał się od kremowych ścian i docierał wprost do uszu Sancheza. Na szczęście, jak zauważył Sanchez, do obsługi domagających się uwagi gości przygotowanych było wielu portierów, chłopców hotelowych i recepcjonistów. To mu odpowiadało, ponieważ meldowanie się było jedną z jego najmniej ulubionych czynności w życiu. Znajdowało się tuż za siedzeniem w ścisku z szaloną starą wróżką. Szybko zrozumiał, że strata czasu spowodowana gapieniem na ogrom i przepych tego miejsca będzie kosztował go szansę na szybkie obsłużenie. Już kilka osób minęło go, spiesząc do kontuaru recepcji. Widząc to, Sanchez zebrał swoje manatki i podszedł do jednej z sześciu recepcjonistek. Siedziały w rzędzie za wysokim dębowym blatem, przed każdą stał monitor. Pięd było już zajętych, ale na szczęście ta najlepiej wyglądająca wciąż była wolna. Sanchez dotoczył się do niej i położył wielką brązową walizkę na ziemi. Uśmiechając się jak głupek, pochylił się ku niej nad biurkiem. Szybki rzut oka wzdłuż rzędu utwierdził go w przekonaniu, że trafił dobrze. Bez wątpienia wybrał najładniejszą. Oczywiście, tak powinno byd. Mężczyzna o jego statusie i ogładzie nie powinien tracid czasu dla byle kogo. Była drobną młodą kobietą po dwudziestce w długimi ciemnymi włosami ściągniętymi z tyłu w kucyka, który zwisał teraz z jej lewego ramienia. Jak wszystkie recepcjonistki, miała na sobie schludną kamizelkę w intensywnie czerwonym kolorze i nieskazitelnie białą bluzkę pod spodem. Na kamizelce na lewej piersi naszyty był złoty emblemat. Wpatrując się w niego nieprzyzwoicie długo, Sanchez doszedł do wniosku, że to jakiś rodzaj widelca. Dziwny wybór jak na logo, pomyślał. Ale do licha, o gustach się nie dyskutuje. - Mogę panu pomóc? – zapytała recepcjonistka z akcentem zdradzającym jej daleko południowe pochodzenie. - Oczywiście. Sanchez Garcia. Wygrałem w tym konkursie. – Sanchez chwilę grzebał w wewnętrznych kieszeniach brązowej sztruksowej kurtki, zanim wreszcie wyjął trochę pomięty list potwierdzający, iż wygrał pobyt w hotelu goszczącym ciekawie brzmiący konkurs wokalny Powrót z Martwych. Podał go recepcjonistce, która zerknęła na niego i zaczęła stukad na klawiaturze przed sobą. Czekając, aż potwierdzi jego pobyt i zaoferuje mu klucze do

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 15 pokoju, usłyszał za sobą głos Annabel de Frugyn. Modlił się, by go nie zauważyła i nie przyszła, mogąc sprawiad mylne wrażenie, że byli parą. - Ach, tu jesteś, Sanchez. Myślałam, że cię zgubiłam. – W jej głosie dało się słyszed okropne gruchanie. Kurde! Odwrócił się i zobaczył absurdalnie źle ubraną, siwowłosą starą wiedźmę stojącą za nim z wózkiem bagażowym, na którym upchnięto jej trzy walizy. - Tak. Musieliśmy się jakoś rozdzielid – powiedział. – Pomyślałem, że tutaj cię poszukam. - Już tu jestem. – Uśmiechnęła się w sposób, który zapewne uważała za kokieteryjny. Uważała, ale mylnie; efekt był, lekko mówiąc, groteskowy. - Może powinniśmy znowu się rozdzielid? Podobała mi się obawa związana z poszukiwaniem cię. Annabel klepnęła go zaczepnie w plecy i przewróciła oczami.. - Oj, Sanchez! Lubisz się drażnid. Recepcjonistka obok dziewczyny obsługującej Sancheza skooczyła z poprzednim klientemi zwróciła się do Annabel: - Mogę pani pomóc? - Tak. Na pewno, młoda damo. Annabel de Frugyn. Wygrałam w konkursie. Sanchez, czując ulgę, że Annabel trafiła do innej recepcjonistki, skupił uwagę na młodej kobiecie zajmującej się jego przybyciem. Patrzyła na niego z przepraszającą miną. Takie miny Sanchez widywał w życiu zbyt często, szczególnie od ładnych dziewczyn. Coś było nie tak. Czuł to. - Przykro mi, panie Garcia – powiedziała – ale nie mamy pana w naszej komputerowej bazie. - Co? - Z jakiegoś powodu nie mamy dla pana zarezerwowanego pokoju. Paoski list jest jak najbardziej ważny, ale nie mamy pokoju na pana nazwisko. - Ale macie jakieś wolne pokoje, prawda? - Obawiam się, że nie. Hotel jest w całości zarezerwowany. Sanchez czuł, że zaciska zęby. - Więc co ja mam zrobid, do cholery? To jedyny pieprzony hotel w okolicy. - Czy mógłby pan powstrzymad się od używania wulgaryzmów? - Jeśli pani przestanie zachowywad się jak nieprzydatna dziwka. – Zarówno ton jak i głośnośd jego głosu wzrastały. W holu zapanowała cisza, gdy okazało się, że trwała jakaś dyskusja, która miała okazję przerodzid się w coś większego. Ku niezadowoleniu Sancheza, Annabel nachyliła się ku niemu i szepnęła mu do ucha. - Jeśli chcesz, możemy dzielid pokój. - Ugryź się – odpyskował. Recepcjonistka odchrząknęła. - Obawiam się, że to dla pana jedyne wyjście. Sanchez westchnął i przeczesał lewą ręką swoje przetłuszczone ciemne włosy, ściskając częśd mocno, jakby miał zamiar je wyrwad. - Do kurwy nędzy. To się nie dzieje. Kiedy okazało się, że wszystko stracone i będzie zmuszony do dzielenia pokoju z podstarzałą zboczoną wróżką, za sobą usłyszał znajomy głos. - Hej, Stephie. To mój dobry znajomy. Daj mu jakiś pokój. Oczy Sancheza rozbłysły, puścił włosy. Odwrócił się i z radością zobaczył najlepszego faceta, jakiego znał. Najfajniejszego na Ziemi. Najbardziej przerażający zabijaka w Santa Mondega, Elvis. Nie wiedział, czy było to jego prawdziwe imię, ale cały czas podróżował pod tym nazwiskiem, w odpowiednim stroju. Dziś miał na sobie intensywnie złotą marynarkę, czarne spodnie i czarną koszulę zapiętą mniej więcej do połowy. Jak zawsze jego oczy otoczone były złotym cieniem a jego gęste ciemne włosy przylizane i odgarnięte z czoła, w stylu Presleya.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 16 Sanchez kochał tego gościa i zawsze z radością się z nim spotykał. Co, biorąc pod uwagę, że Sanchez prawie nigdy nie cieszył się spotkania z kimkolwiek, było ogromnym społecznym awansem dla właściciela Tapioci. Elvis miał też talent do pojawiania się w odpowiednich chwilach. Pierwszym ważnym incydentem, sprzed dokładnie dziesięciu lat, było pojawienie się Elvisa w porę, by zastrzelid gang wampirów, który napadł na Sancheza i kilku innych niewinnych ludzi w czasie nabożeostwa w kościele. Król został poproszony o występ dla praktykujących, ale gdy wampiry zaczęły nękad zgromadzenie, on zakręcił biodrami i kierując w ich kierunku gitarę, strzelał srebrnymi nabojami prosto w ich czarne serca. To wszystko w czasie śpiewania „Steamroller Blues” Jamesa Taylora. Zrozumiałym było, że teraz Sanchez przywitał Króla z szerokim uśmiechem. - Hej, Elvis. Co ty tu robisz? - Przyjechałem na Powrót z Martwych, stary. - Śpiewasz? - A żebyś wiedział. Milion dolców nagrody, nie? Jak mógłbym przepuścid taką okazję? - Super – powiedział Sanchez. Wakacje nareszcie zaczynały się układad. – Możesz mi załatwid tu pokój? Pieprzą, że nie ma mnie w tym przeklętym kompie. - Jasne. Stephie się tym zajmie, co, Steph? Piękna recepcjonistka nie wyglądała na bardzo zadowoloną z tego powodu. Z drugiej strony wyraz jej oczu sugerował, że była urzeczona Elvisem. Gośd miał podejście do kobiet. Topniały, gdy na nie patrzył. A on miał jakieś hipnotyczne zdolności, które zmuszały je do robienia rzeczy, które leżały w jego interesie. Tej umiejętności Sanchezowi bardzo brakowało. - Właśnie nazwał mnie dziwką – wytknęła, oschle wskazując na Sancheza. Elvis zacisnął usta. - Co? Sanchez, nie nazwałeś jej dziwką, prawda? - Uch… Chyba mogłem ją tak nazwad. Elvis uderzył Sancheza w tył głowy. - To lepiej ładnie przeproś, a jak będziesz miał szczęście, Stephie może znajdzie ci pokój. Sanchez posłał recepcjonistce coś, co uznał na przepraszający uśmiech. Wyglądało to tak, jakby trup nagle się skrzywił. - Przepraszam, że nazwałem cię dziwką – wymruczał oschle. Sophie odwzajemniła sztuczny uśmiech. - Nie ma sprawy. Dobra, jest jeden pokój. Wczoraj miał się w nim stawid Claude Balls, ale jeszcze się nie pojawił. Możesz zająd ten. - Uch, dziękuję. Bardzo dziękuję. – Zdając sobie sprawę, że właśnie został ocalony od nocy z Annabel de Frugyn, jego wdzięcznośd była bardziej niż szczera. Kiedy Stepie zajęła się papierkową robotą i szukaniem klucza do pokoju, Sanchez zwrócił się do przyjaciela. - Dzięki, Elvis. Doceniam to. - Nie przejmuj się. - Cóż, na konkursie masz mój głos. Kiedy występujesz? Wyglądało na to, że Elvis go nie słucha. - Czekaj. Widzisz tego gościa? – zapytał, wskazując mężczyznę po czterdziestce w białym stroju. – To właściciel hotelu, Nigel Powell. Główny juror konkursu. I multimilioner. Powell podszedł pewnie do biurek recepcji z dwoma potężnie zbudowanymi ochroniarzami tuż za plecami. Pod jaskrawobiałą marynarką nosił czarny T-shirt, który skutecznie nadawał mu wygląd rodem z Don Johnson, Miami Vice. Miał zaczesane do tyłu czarne włosy, nieprawdopodobnie białe i równe zęby oraz sztuczną pomaraoczową opaleniznę, która wyraźnie odznaczała się od białego garnituru. Dwaj ochroniarze nosili identyczne czarne garnitury z czarnymi T-shirtami pod spodem. Obydwaj mieli włosy ścięte na jeża i wyglądali na takich, którzy bez szemrania wykonują każdy rozkaz. Wszyscy w holu z niejakim podziwem patrzyli, jak trio podchodzi do drugiego stanowiska i zatrzymuje się za Annabel.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 17 - Panna de Frugyn? – zapytał uprzejmie Powell głębokim, wibrującym głosem. Mowa ciała Annabel sugerowała, że myślała, iż przyłapali ją na posługiwaniu się skradzioną kartą kredytową (co nie było bardzo nieprawdopodobne). Powoli odwróciła się twarzą do menedżera i jego dwóch goryli. - Tak – wydusiła nerwowo. – Mogę w czymś pomóc? - Panno de Frugyn, nazywam się Nigel Powell. Mam przyjemnośd byd właścicielem i menedżerem tego hotelu. Mogę zamienid z panią słówko? - Czemu… owszem. – Teraz jej ciało zachowywało się jak przestraszony królik. Powell ujął rękę Annabel i uprzejmie nią potrząsnął. - Moi towarzysze zaniosą pani rzeczy do pokoju. Proszę tędy. Sanchez i Elvis patrzyli, jak multimilioner wyprowadza Annabel przez podwójne oszklone drzwi po prawej stronie okrągłego holu. Nie wiedzieli, że zabierał ją do prywatnej części hotelu. - Czy to Tajemnicza Dama? – zapytał Elvis Sancheza. - Tak. Siedziałem koło niej w samolocie i przeklętym busie. Cholernie nieprzydatna i wkurzająca stara wiedźma – wymruczał Sanchez. Słyszałem, że jest niezła w przepowiadaniu przyszłości. - Nie. Jest dobra w gadaniu pierdół. - Nie, koleś. Myślę, że potrafi przewidzied zwycięzcę konkursu. - Na wiele liczysz – sarkastycznie powiedział Sanchez. Elvis uśmiechnął się. - Lubisz ryzyko, nie, Sanchez? - Tak. - W ten weekend jest tu nie tylko konkurs wokalny. Na niższym piętrze mają kasyno. Stara Tajemnicza Sama mogłaby byd przydatnym przyjacielem w takim miejscu. Sanchez rozważył słowa legendarnego zabijaki. Tajemnicza Dama faktycznie mogłaby byd przydatnym sojusznikiem w kasynie. W związku z tym, jeśli kierownictwo dowiedziało się o jej zdolnościach, mogli nie chcied jej w pobliżu. Może dlatego została gdzieś wyprowadzona przez właściciela hotelu?

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 18 Sześd Emily nie była przesadnie przerażona koniecznością dzielenia przebieralni z czterema mężczyznami. Mimo wszystko wciąż przypominała sobie, że to tylko na jeden dzieo, a możliwa nagroda na koniec może zmienid jej życie. Była jedną z pięciu wykonawców, których Nigel Powell, główny juror konkursu wokalnego Powrotu z Martwych, wytypował na finalistów. Emily czuła się nieswojo, ponieważ publiczne występy jeszcze się nie odbyły, a wszyscy pełni nadziei uczestnicy meldujący się teraz w hotelu nie mieli pojęcia, że laureaci już zostali wybrani. Ale później przypomniała sobie wszystkie speluny, w których kiedykolwiek występowała, w tych latach męczarni, oraz co to znaczyło dla niej i jej matki. Prawda była taka: zostali w piątkę finalistami, ponieważ najlepiej ze wszystkich naśladowali „swoich” wykonawców. Co z tego, że impreza była ustawiona? Czy wszystko nie było? Tak przynajmniej sobie wmawiała. Poza tym jeszcze nie wygrała. Wciąż miała do pokonania tamtą czwórkę. Pięciu uczestników usiadło w rzędzie przy oddzielnych toaletkach z lustrami oświetlonymi z góry i boków małymi żarówkami. Przebieralnia była dośd ciasna, miała około trzydziestu stóp długości i tylko około ośmiu szerokości. Ściany miały uspokajający różowy kolor, tak jak toaletki. Tylko Emily miała na swojej przybory do makijażu. Spędziła sporo czasu, upewniając się, że wygląda dokładnie tak, jak chciała, podczas gdy faceci głównie siedzieli i bazgrali linie na sobie. Typowe. Czterech mężczyzn siedziało przy toaletkach po jej lewej. Najbliżej był imitator Otisa Reddinga. Poza tym że był czarny, w ogóle nie przypominał tego piosenkarza, ale miał wspaniały głos i nosił ekstremalnie drogi czarny garnitur i czerwoną jedwabną koszulę pod spodem. Był, jak stwierdziła Emily, realnym zagrożeniem w finale. Obok niego siedział Kurt Cobain. Nie tylko wyglądał bardzo podobnie do oryginalnego Cobaina, zapewnie podobnie do niego pachniał. Miał na sobie brudny szary pulower i podarte dżinsy. Jego włosy były jasne i przetłuszczone, dolną częśd jego twarz pokrywał dwudniowy zarost i, by dopełnid niechlujnego wyglądu, chyba unikał mydła od kilku tygodni. Może chciał pachnied jak fajowy nastolatek. Efekt koocowy przypominał raczej nastoletniego menela. Po jego lewej siedział Johny Cash. Emily dośd wcześnie zrozumiała, że ten facet bardzo poważnie podchodził do sprawy. Prawnie zmienił swoje imię na Johny Cash i starał się dokładnie tak, jak nieodżałowany piosenkarz. Podczas występów zaprezentował niemal wszystkie utwory swojego idola. Jego strój składał się – co nikogo nie dziwiło – z czarnej koszuli i czarnych spodni, a jego czarne włosy były ułożone w charakterystyczną kopułkę nad czołem. Bez wątpienia był najbardziej charyzmatyczny z uczestników płci męskiej i Emily od razu stwierdziła, że jeśli ona nie wygra konkursu, wolałaby, by zrobił to akurat on. Ale naprawdę nie chciała przegrad. Ostatni uczestnik, siedzący na samym koocu w pobliżu drzwi, był uosobieniem Jamesa Browna. Bezsprzecznie był dziwakiem, nosił fioletowy garnitur z niebieską raczej niezapiętą koszulą, która odsłaniała miękką brązową klatkę piersiową i masywny złoty krzyż zwisający z łaocucha zawieszonego na szyi. Z jego twarzy nieustannie bił biały uśmiech, wybrał też równie pofalowaną, nieułożoną fryzurę co Ojciec Chrzestny Dusz w późniejszych latach życia. W przebieralni panowała grobowa cisza. Monotonię przerywały jedynie nosowe oddechy Kurta Cobaina. Emily postanowiła przełamad lody. - Myślisz, że moje włosy wyglądają dobrze? – zapytała Otisa Reddinga. Jego odpowiedź była natychmiastowa. - O tak, skarbie, wyglądasz świetnie – powiedział z pokrzepiającym skinieniem. Johny Cash, zajęty przygładzaniem swoich własnych włosów w stojącym przed nim lustrze, odwrócił się, by spojrzed na jej fryzurę. - Ma rację. Wyglądasz dokładnie jak trzeba – zapewnił z uśmiechem i mrugnięciem. - Dzięki – odpowiedziała Emily, odwzajemniając uśmiech. Zachęcona ich przyjaznością, dodała: - Chyba zaczynam się denerwowad. A wy jak sobie radzicie? Czując ulgę, że cisza została przełamana, czterej mężczyźni zaczęli mówid niemal jednocześnie. Ogólnie, wszyscy był podenerwowani. James Brown doskonale to podsumował.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 19 - Chyba byłbym mniej zestresowany, gdybym nie wiedział, że już doszedłem do finału – powiedział, wstając z krzesła. – Ta wiedza stawia nas pod presją, bo nawet jeśli zawalimy w czasie występu, i tak zostaniemy wybrani przez sędziów i wszyscy się zorientują, że konkurs był ustawiony. Emily przytaknęła żywo. - Dokładnie. W nocy mało co spałam, martwiąc się, że spapram rundę eliminacyjną. Wydaje mi się, że na finałach presja będzie mniejsza. Johny Cash znowu się odezwał. - Tak. Ale, prawdę mówiąc, wolałbym własnoręcznie dorobid się miejsca w finale. Jak dla mnie, to oszustwo. Dlaczego nie pozwolą nam spróbowad i przejśd przez to samodzielnie? Tylko Otis Redding pokusił się o odpowiedź. - Ponieważ to tylko jednodniowy konkurs. - Serio? A co to ma do rzeczy? - To, idioto, że kiedy dojdziesz do finału, nie będziesz śpiewał sam. Twoją piosenkę będzie grała cała orkiestra. - No i? - Orkiestra musi kilka dni wcześniej wiedzied, co ma zagrad, nie? Jeśli jakiś pieprzony udawacz Jimiego Hendrixa dostanie się do finału – jakkolwiek niespodziewanie – i oznajmi, że chce zaśpiewad „Voodoo Chile”, orkiestra byłaby ugotowana. Wyobraź sobie, że masz nauczyd się grad tą i jeszcze cztery piosenki w godzinę. W mózgu Johny’ego wreszcie zapaliła się lampka. Mimo charyzmy, uroku i talentu, nie był najbystrzejszy w tym towarzystwie. - Rozumiem – powiedział powoli. – Nie pomyślałem o tym. Czyli dlatego chcieli z góry wiedzied, jaką piosenkę zaśpiewam? - Tak. Dlatego. – „Wariacie!” dodane przez Otisa było na tyle głośne, by wszyscy je usłyszeli. Emily się uśmiechnęła. Ona rozgryzła to dośd szybko. Prawdę mówiąc, w sprawie konkursu należało rozpatrzyd wiele spraw, o których Johny nawet nie miał pojęcia. Szczególnie jedna tkwiła jej w głowie od kilku dni. Nadeszła chyba odpowiednia pora, by poruszyd tę kwestię. - Zastanawiam się – zagaiła – co by się stało, gdyby któreś z nas zachorowało i inny uczestnik musiał wejśd do finału. James Brown wstał z miejsca i skierował się w stronę drzwi, ale sięgając do klamki odwrócił się, by odpowiedzied na pytanie Emily. - Na pewno zadowoliliby się czterema finalistami. - Może – powiedziała Emily ostrożnie. – Ale co by było, gdyby coś stało się trójce albo czwórce z nas? Na przykład gdyby nas otruto i nie moglibyśmy wystąpid. Co wtedy>Brown otwarł drzwi do przebieralni, gotowy do wyjścia na korytarz. - Myślę, że wtedy finał byłby naprawdę interesujący – powiedział. - Gdzie idziesz? – zawołał za nim Johny Cash. - Na parking, zaczerpnąd świeżego powietrza. Śmierdzi tu, jakby coś zdechło. Wszyscy instynktownie spojrzeli na Kurta Cobaina. Wytrzymał nieprzychylne spojrzenia i lekko się zarumienił. Później, kiedy Brown już wyszedł na korytarz, posłał pod jego adresem nieuprzejmy komentarz. - Na parkingu uważaj na pędzące autobusy. Będzie szkoda, jeśli jakiś cię rozjedzie i w finale zostanie nas tylko czwórka.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 20 Siedem Bardziej niż kiedykolwiek Sanchez kibicował Elvisowi, by wygrał Powrót z Martwych. Jego przyjaciel nie tylko wstawił się za nim, by recepcjonistka dała mu pokój zarezerwowany dla kogoś innego, ale teraz Król niósł walizę Sancheza do pokoju. Wyjechali windą na siódme piętro i szli długim korytarzem jakieś pięddziesiąt jardów. Korytarz był na tyle szeroki, że około sześciu osób mogłoby się w nim zmieścid obok siebie. Ściany pokryte były śmietankową tapetą, pod stopami mieli gruby, miękki, zielony dywan. Było widad, że właściciel hotelu był z niego dumny. Z kolei bar Sancheza, Tapioca, wyglądał trochę marnie przy wejściu, ale gdy przebrnęło się przez lekko zapyziały obszar, chodziło się w jeszcze gorsze miejsce. Tutaj wszystko było piękne. - To tutaj – powiedział Sanchez, wskazując na drzwi po lewej stronie. Były pomalowane na biało, z małymi czarnymi cyferkami 713 na wysokości oczu. - To rusz się i otwieraj. Ta pieprzona walizka waży chyba tonę – wydyszał Elvis. Mrucząc przeprosiny, Sanchez wyjął z szortów kartę magnetyczną i przyłożył ją do czytnika obok drzwi. Małe czerwone światełko czytnika zmieniło się na zielone, rozległo się delikatnie kliknięcie. Przekręcił gałkę drzwi i pchnął je. Powitał ich bardzo przestronny pokój z podwójnym łóżkiem na środku. W dalekim kącie stał drewniany stół, kolejny stolik z lampką był przy łóżku. Z dalekim lewym kącie znajdowały się drzwi prowadzące do łazienki. Sanchez był zadowolony z tego, co zobaczył. To miejsce było lepsze niż dom. Czuł się tak porażony czystością, że nie patrzył, gdzie szedł. Gdy rozglądał się po pokoju, jego prawa stopa stanęła w czymś leżącym na dywanie. Usłyszał chrobot i spojrzał w dół. Pod jego prawą nogą była duża brązowa koperta, przeciętna rzecz o wymiarach około dwanaście na osiem cali. Schylił się, by ją podnieśd, i podszedł do łóżka. W międzyczasie Elvis, który wszedł za nim, zamknął za nimi drzwi. Zanim się odwrócił, Sanchez zdążył usiąśd na łózku i oderwad róg koperty. - Co tam masz, do cholery? – zapytał Elvis. - Nie wiem. - To otwieraj. - Otwieram, kurde! Pokryte odciskami palce Sancheza rozrywały krawędź koperty. Jej powierzchnia pokryta była nieprzezroczystą taśmą, ze szczególnym uwzględnieniem zagięd. Oderwał taśmę, potem odtargał kawałek koperty. Zerknął do środka. W środku było kilka polaroidowych fotografii i coś jeszcze, coś cieżkiego, na dnie koperty. - Co do jest, do diabła? – zapytał Elvis. Sanchez zmarszczył brwi. - Wygląda jak zdjęcia. – Mocno ściskając kopertę, by przedmiot znajdujący się na jej dnie nie wypadł, odwrócił ją i pozwolił zawartości wyślizgnąd się na łóżko. Elvis rzucił walizę Sancheza na podłogę i podszedł, by z bliska przyjrzed się zdjęciom. Sanchez wziął leżącą najbliżej fotografię i przyjrzał się jej. Było to kolorowe zdjęcie cztery na pięd cali, przedstawiające białego mężczyznę z brudnymi blond włosami. Elvis spojrzał mu ponad ramieniem. - Kto to do cholery jest? – zapytał. - Nie wiem. - Co to za papier? - Gdzie? - Tam. – Elvis wskazał mały kwadracik białego papieru, który wypadł z koperty wraz z fotografiami. Sanchez wziął go do drugiej ręki i spojrzał. Niebieskim tuszem byłe na nim wypisane cztery imiona. Porównał listę ze zdjęciem trzymanym w dłoni. - Co tam pisze, koleś? – zapytał Elvis. - Myślę, że to Kurt Cobain – powiedział Sanchez, machając fotografią. Spojrzał na pozostałe trzy. 0 Jak sądzę, to zdjęcia czterech uczestników konkursu. - Pokaż – powiedział Elvis, wyrywając kartkę z ręki Sancheza. Spojrzał na listę nazwisk i rozejrzał się po zdjęciach rozsypanych na łóżku. – Niedobrze – wykrztusił po długiej przerwie.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 21 - Nie rozumiem. O co e tym chodzi? – zastanawiał się na głos Sanchez. - Wiesz, czym się zajmuję, prawda, Sanchez? No, z zawodu? - Tak. Wiem. Wszyscy wiedzą. Jesteś snajperem. - Właśnie. A to, mój gruby przyjacielu, jest lista celów. Facet, który miał tu mieszkad, miał znaleźd tą kopertę. A tych czterech piosenkarzy szlag by trafił. - O kurde! Sanchez nie czuł entuzjazmu na myśl o zamieszkaniu w pokoju zarezerwowanym przez kogoś, kto miał zamiar dopuścid się czterech zabójstw. Jeśli facet się pojawi, mogą byd kłopoty. Dla Sancheza. Elvis pomyślał chwilę, po czym doradził. - Na twoi miejscu wziąłbym tą kopertę na recepcję i zostawił ja tam dla tego gościa, kimkolwiek by nie był, na wypadek gdyby się później pojawił. - Nie powinienem oddad tego na policję? - Tak, to też jest pomysł. Ale osobiście myślę, że jeśli ktoś chce zabid tych czterech piosenkarzy, będę miał większe szanse na wygraną w tym chrzanionym konkursie. - To trochę chamskie, wiesz? - Szukaj jasnych stron każdej sytuacji, Sanchez. Poza tym, jeśli nie zauważyłeś, na Diabelskim Cmentarzy nie ma żadnej policji. - A tak. Faktycznie. – Sanchez usiadł na łóżku i pomyślał, co zrobid. Dostrzegał logikę planu Elvisa. – Dobra – westchnął – spróbuję ponowie zakleid kopertę i zanieśd ją na recepcję. - Super. – Król spojrzał na zegarek. – Lepiej będę już leciał, koleś. Za jakieś pół godziny mam występ. Pamiętaj, żeby przyjśd. Potrzebuję każdego możliwego wsparcia. – Uśmiechnął się i dodał – Chociaż wiem, że jestem świetny. - Tak, jasne. Do zobaczenia później. Powodzenia i jeszcze raz dzięki za przyniesienie walizki. Elvis złożył kartkę z imionami, oddał ją przyjacielowi i wyszedł. Kiedy Król zamknął za sobą drzwi, Sanchez jeszcze raz spojrzał do koperty, by upewnid się, czy znajdzie w niej to, czego się spodziewał. Faktycznie, na dnie znajdował się gruby plik gotówki. Przytrzymał go, by nie wypadł, gdy wysypywał pozostałą zawartośd. W koocu Elvis mógłby chcied swoją działkę. A skoro koperta była w pokoju Sancheza, teoretycznie należała do niego. Sanchez wyjął pieniądze i drżącym, zniszczonym palcem zaczął przeliczad. Studolarowe banknoty. Dwieście sztuk. Dwadzieścia tysięcy. Czas ruszad do kasyna.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 22 Osiem Annabel de Frugyn trafiła do prywatnego gabinetu Nigela Powella. Był to ładny pokój z gęstym, sprężystym dywanem w kolorze królewskiego błękitu i pustymi białymi ścianami. W dalekim koocu pomieszczenia znajdowało się duże drewniane biurko, ustawione przed oknami ukrytymi za jasnoczerwonymi zasłonami gryzącymi się z dywanem. Powell gestem kazał jej usiąśd na małym obitym czarną skórą siedzisku przy biurku. Sam poszedł dokoła i usiadł po drugiej stronie w dużo większym fotelu, również z czarnej skóry. Blat był schludnie zorganizowaną mieszaniną przyborów do pisania i zdjęd w ramkach, wszystkich zwróconych w stronę Powella. Po lewej od jego fotela znajdował się także duży biały, raczej staromodny telefon. Jeden z dwóch pracowników ochrony, którzy wcześniej towarzyszyli właścicielowi hotelu w drodze do holu, poszedł za nimi do biura. Stanął przy drzwiach, które za sobą zamknął. Jeszcze stojąc, posłała mu swój odrażający uśmiech, ale na prawdziwie wojskową modłę zignorował ją, patrząc prosto przed siebie. Niezrażona, usadowiła się na krześle naprzeciw Powella. Na kolanach mocno trzymała torebkę, którą wszędzie ze sobą nosiła. Pozwoliła hotelowej ochronie zanieśd bagaż do pokoju, ale Nike nie mógł dostad w ręce jej brudnej starej skórzanej torebki. - Więc, panno de Frugyn, zapewne zastanawia się pani, co tutaj robi – zaczął Powell, opierając się z uśmiechem w fotelu. Nie mogła nie odwzajemnid uśmiechu. Mężczyznę otaczał diabelski urok, widocznie też dbał o swój wygląd. Mimo że przekroczył już czterdzieści lat, na twarzy nie miał ani jednej zmarszczki. Bez wątpienia było to efektem operacji plastycznych i regularnych zastrzyków z botoksu. Uśmiech Annabel był kompletnym przeciwieostwem, uwidaczniał liczne linie i bruzdy na jej twarzy. - Chce pan, żebym użyła do czegoś swoich nadprzyrodzonych mocy, prawda? - Bardzo dobrze. Zaskakujące. I absolutnie słuszne. Będę z tobą szczery, Annabel, jeśli mogę cię tak nazywad? – W odpowiedzi się skrzywiła, co było jeszcze gorszym widokiem niż jej odrażający uśmiech. – To nie przypadek, że trafiłaś do tego hotelu. W pewnym sensie zaaranżowałem to, byd wygrała bilet na pokaz. - Kiedy dostałam list informujący o wygranej, czułam, że coś było nie tak. - Poważnie? Powiedziały ci to twoje nadprzyrodzone moce? – Powell usiadł prosto, nagle bardziej czujny. - Tak. Oraz to, że nie brałam udziału w konkursie, w którym mogłabym wygrad taki bilet. Uśmiechnął się uprzejmie. - Przejdę więc do sedna. Słyszałem o tobie wiele dobrego. Mój przyjaciel polecił cię po tym, jak przepowiedziałaś mu przyszłośd kilka lat temu. – Przerwał, przyjmując poważniejszy wyraz twarzy. – Dziś potrzebuję twoich usług w naprawdę istotnych sprawach. - Chcesz, żebym przepowiedziała, kto wygra konkurs? - Nie. Coś ważniejszego. Tajemnicza Dama była zdesperowana, by odkryd jego pragnienia, jeszcze zanim je wypowie. - Chcesz wiedzied, co dostaniesz na urodziny? – drążyła. Powell spojrzał ponad jej ramieniem na ochroniarza przy drzwiach. Spojrzenie to sugerowało, że nie był pod wrażeniem mistycznych mocy Annabel. Wciąż musiała go przekonad, że była warta tytułu „Tajemniczej Damy”. Wyczuwając jego sceptycyzm, próbowała go zapewnid: - Kiedy mam kryształową kulę, pracuje mi się lepiej. - Rozumiem. Masz ją ze sobą? - Tak. - Wyjmij ją proszę. – W tej uprzejmości ukryty był rozkaz. Annabel rozsunęła torebkę, ale zanim sięgnęła do jej wnętrza, zmarszczyła brwi. - Moment – sapnęła. – Widzę coś. - Co takiego? - Widzę, że dajesz mi piędset dolarów. Powell westchnął. Annabel nigdy nie pracowała za darmo i zadbała o to, by wszyscy o tym wiedzieli. Jej sława sięgała od Santa Mondegi, więc Powell wiedział, czego się spodziewad. Sięgnął za pazuchę i wyjął gruby brązowy

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 23 skórzany portfel. Otworzywszy go, odliczył pięd studolarowych banknotów. Później przesunął je po biurku do Annabel, która porwała je i szybko ukryła w sobie tylko znanych zakamarkach. Powell położył palec na dwóch pozostałych banknotach na biurku. - Teraz trzysta – powiedział chłodno. – Jeszcze dwieście jeśli powiesz mi, co chcę wiedzied. Annabel udawała, że rozważa jego ofertę. W rzeczywistości nie mogła odmówid. Normalnie trochę by się potargowała, ale jej prośba o piędset była czysto wymarzoną kwotą. Sam fakt, że był skory zapłacid całą sumkę, sprawiał, że trzysta zaliczki było więcej niż zadowalające. Więc, z kolejnym koszmarnym uśmiechem, sięgnęła do torebki i wyjęła małą kryształową kulę, przedmiot dużo czystszy niż brudny schowek, w którym go trzymała. Położyła ją na blacie przed sobą i spojrzała na mężczyznę siedzącego naprzeciwko. - Więc powiedz mi, co chcesz wiedzied. - Cóż, Annabel – rzekł, pochylając się nad biurkiem i posyłając jej porażający uśmiech – kilka tygodni temu spotkałem nieprzyjemnie wyglądającego Meksykanina imieniem Jefe. Twierdził, że jest zabójcą czy jakimś innym łowcą głów. - Myślę, że go znam – powiedziała Annabel. - Powinnaś – odparł Nigel. – To on zasugerował mi, żebym z tobą porozmawiał. - O czym? - Powiedział mi, że zaoferowano mu pokaźną kwotę za zabicie kilku uczestników tegorocznego konkursu. Przyjął zlecenie, ale zaraz dowiedział się, że praca została oddana komuś innemu. - Rozumiem. I chcesz wiedzied, kim jest ta osoba? - Tak. Chcę też wiedzied, kto ich wynajął i dlaczego. - Jefe nie wiedział? - Nie, ale powiedział, że ty powinnaś byd w stanie to ustalid. Dlatego tu jesteś. - Dobra. Coś jeszcze? - Na razie tyle. Dasz radę? - Cóż, zobaczymy, dobrze? Możesz przygasid światła? - Jasne. Tommy, zmniejsz światło, proszę. Ochroniarz w czarnym garniturze przekręcił przełącznik przy drzwiach i przygasił światła, aż w ciemności było widad lekki biały poblask bijący z kuli Annabel. To był dla niej znak, by pochylid się nad nią i zacząd falowad rękami nad tajemniczą kulą. Po kilku sekundach w środku pojawiła się biała mgła. Powell miał na tyle wyczucia, by siedzied cicho, gdy ona wykonywała ramionami mocno przerysowane gesty. Wreszcie, po niemal minucie wpatrywania się bez mrugania w błyszczącą szklaną kulę i silnej koncentracji, zaczęły pojawiad się jakieś wizje. - Mężczyzna, którego poszukujesz – zaintonowała – jest już w hotelu. Ma przy sobie listę ludzi, których planuje zabid. - Widzisz, jak wygląda? - Widzę dwóch mężczyzn. Jeden z nich jest uczestnikiem konkursu. Drugi to bezwzględny zabójca. Chcą zabid rywali, by zwyciężyd w zawodach. Powell uniósł dłoo do podbródka i zaczął go pocierad, jakby w geście podirytowania. - Kim oni są? – zalegał. - Moment. Widzę coś. To… to numer pokoju. - Kontynuuj. - To pokój na siódmym piętrze. – Annabel, wpatrując się uparcie w kryształowy glob, zaczynała się pocid z wysiłku. Powell również się w niego wpatrywał, ale widział jedynie wirująca wewnątrz białą mgłę. Kiedy stara kobieta ponownie się odezwała, jej głos był monotonny, słowa przerywane krótkimi pauzami. - To pokój numer… trzynaście na… siódmym piętrze. Tam… znajdziesz… zabójcę… którego szukasz. - Łał! – powiedział Powell, wydawał się zaskoczony. Nie mógł nie byd pod wrażeniem. – To bardzo dokładne. Znasz nazwisko mieszkającej tam osoby? Annabel powoli pokręciła głową.

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 24 - Nie. Jest jakieś zamieszanie wokół jego mienia. Nie znam jego przyczyny. – Jej mowa znowu stawał się normalna. Kurde! Pomyślał Powell, ale zachował to dla siebie. - Dobra – powiedział delikatnie. – Widzisz coś jeszcze? - Tak, jest jeszcze coś. Ale myślę, że już to wiesz. – Wydawało się, że się waha. Powell bez zrozumienia uniósł jedną brew. - Co to takiego? - Ten konkurs jest przeklęty. - Słucham? – Jeśli był zaskoczony, bardzo dobrze to ukrył. - Nad tym konkursem ciąży klątwa. Nie wiem dokładnie jaka, ale gdybym była uczestniczką, raczej nie chciałabym wygrad. Pomysłodawca i organizator konkursu machnął ręką i uśmiechnął się do niej. - Nie martwię się klątwami. Ani tym, co stanie się ze zwycięzcą. Chcę tylko byd pewny, że impreza przebiegnie bez zakłóceo. - Twoja wola – powiedziała Annabel. – Ale myślę, że bardziej odpowiednią nazwą byłaby Fabryka Wiedźm. Powell westchnął. - Myślę, że już skooczyliśmy. Tommy, włącz światła, proszę. – Biała mgła w kryształowej kuli zaczęła zanikad i Annabel oparła się w krześle, wyglądając na zmęczoną i, o ile to możliwe, jeszcze starszą. Ochroniarz włączył światła, a Annabel z nieskrywaną przyjemnością patrzyła, jak Powell przesuwa po biurku pozostałe studolarówki. - Dziękuję, Annabel. Myślę, że dobrze się spisałaś. – Spojrzał na nią i dodał: - Oczywiście, jeśli jeszcze będziemy cię potrzebowad, znamy numer twojego pokoju. – W jego głosie była subtelna groźba i Annabel nie miała wątpliwości, że jeśli któraś z jej przepowiedni okaże się fałszywa, jej piędset dolarów może wrócid do pierwotnego właściciela. Chwyciła dwie studolarówki i szybko ukryła je wśród ubrao z pozostałymi trzema, później zabrała swoją kryształową kulę i włożyła z powrotem do torby. - Miło robid z tobą interesy – powiedziała, wstając z krzesła. Nie była do kooca nieszczera – piędset dolarów to piędset dolarów. - Wiem. Dziękuję, Annabel. Życzę miłego pozytu. – Powell sięgnął ponad biurkiem i ponownie potrząsnął jej dłonią, zanim zadał ostatnie pytanie. – Wiesz już, kto wygra konkurs wokalny? Wróżbitka uśmiechnęła się. - Gdybym była jaką plotkarą, powiedziałabym, że to ktoś na literę J. Powell i Tommy jeszcze raz wymienili spojrzenia, po czym ochroniarz otworzył drzwi, by wypuścid Annabel. Kiedy odeszła, Powell podniósł słuchawkę białego telefonu z biurka i nacisnął kilka guzików. Odebrano po jednym sygnale. Odezwał się kobiecy głos. - Recepcja. Czym mogę pomóc? - Witam, z tej strony pan Powell. Możesz mi powiedzied, kto mieszka w pokoju siedemset trzynaście? - Tak, proszę pana. Proszę chwilę poczekad. Tommy podszedł i usiadł na krześle naprzeciw pracodawcy. Sekundę później recepcjonistka podała Powellowi nazwisko, którego potrzebował, a on odłożył słuchawkę na widełki. - Stara zwariowana dziwka miała rację czy nie? – zapytał Tommy. - Cóż, powiedziano mi, że ponad pięddziesiąt procent jej przepowiedni się sprawdza, a to całkiem niezły wynik. Jeśli podała nam numer pokoju tego zabójcy, będę zadowolony. - Kto to jest? - Według recepcji nazywa się Sanchez Garcia. Wyślij chłopaków, żeby go znaleźli. Upewnij się, że mają broo. Jeśli to naprawdę morderca, może byd bardzo niebezpieczny. - Co mają zrobid? - Przesłuchad go. - A jeśli okaże się tym zabójcą?

Diabelski cmentarz (org. The Devil’s Graveyard), autor: Anonim, tłumacz: Dusia 25 - Dowiedzied się, dla kogo pracuje, i zabid oboje. - A jeśli nie będzie zabójcą? Powell wzruszył ramionami. - Zabid tylko jego.