uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 862 994
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 306

Anthony Bruno - Mike Tozzi Cuthbert Gibbons 01 - Parszywe typy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Anthony Bruno - Mike Tozzi Cuthbert Gibbons 01 - Parszywe typy.pdf

uzavrano EBooki A Anthony Bruno
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

Tytuł oryginału BAD GUYS Autor ilustracji KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Opracowanie graficzne Studio Graficzne „Fototype” Redaktor EWA WIT AN Redaktor techniczny ANNA WARDZAŁA Copyright © 1988 by Anthony Bruno For the Polish edition Copyright © 1993 by Wydawnictwo Mizar Sp, z o.o. Published in cooperation with Wydawnictwo Amber Sp, z o.o. ISBN 83-85309-43-8 Wydawnictwo Mizar Sp, z o.o. Warszawa 1993. Wydanie I Skład: „Fototype” w Milanówku Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi

DLA MALUTKIEJ

PROLOG 23 września 1984 Lando zaparkował swojego cadillaca na małym parkingu koło „Gilberta”, wy- łączył zapłon i spojrzał na licznik odległości. Kiedy zaczynał tę robotę, samochód miał za sobą dwanaście tysięcy mil, teraz było ponad czterdzieści trzy tysiące. Szmat drogi i kupa czasu, trochę ponad dwa lata. Cóż jednak suche cyfry; on sam czuł to inaczej: wydawało mu się, że zadanie wykonuje od zawsze. Wysiadł z auta, zamknął je i z rękami w kieszeniach przeszedł przez wyasfal- towany parking. Nawet tutaj, w Brooklynie, zaczynało się wreszcie odczuwać jesień. Dzisiaj rano, kiedy jechał z Huntington, zobaczył, że z niektórych drzew opadają pierwsze liście. Pomyślał o dzieciach; ciekawe, jak im w tym roku idzie w szkole. Odwiedzał rodzinę regularnie, ale teraz zawsze robiły się z tego uroczyste wizyty: wystawny obiad, dzieciaki w najlepszych ubrankach i żona, dokładająca starań, by wszystko wyglądało miło i przyjemnie. W sumie było to gorsze od roz- wodu i wyznaczonych przez sąd terminów spotkań. Bardziej przypominało powrót do domu kogoś, kogo uznano za zmarłego. Ilekroć stawał w drzwiach, przez chwi- lę dostrzegał na twarzach swoich bliskich wyraz zdziwienia. Chłopaki z Biura ostrzegały go przed tym. Jego kumpel Tozzi mówił, że tak jest zawsze, kiedy agent na dłuższy czas nakłada maskę. Trzeba żyć z dala od naj- bliższych, nie mogąc im pomagać w codziennych sprawach, i nieuchronnie czło- wiek staje się obcy. No cóż, dobrze przynajmniej, że dla siebie nie stał się taki. To także dość ty- powe: maska tak dokładnie wrasta w twarz, że zapominasz, kim naprawdę jesteś. Przed tym na szczęście się uchronił. Jak to dobrze, myślał czasami, że nie zdecy- dował się na odgrywanie Włocha. Dla mafii nazywał się Arnie Silver, żydowski księgowy. Korzystne było, iż uważali go za Żyda ‒ zaufanego pracownika, ale nie należącego bez reszty do nich. Paru kompanów Mistretty miało z początku pewne wątpliwości co do niego, ale sam szef lubił, by księgi operacji pożyczkowych na Rhode Island prowadził Żyd. Żydzi znani są ze smykałki do liczb, spójrz tylko na 7

Lansky'ego, mawiał consigliere Mistretty, Richard Varga. Nie potrwało długo, a zaczęli go nazywać „Mister Spock”. Ukończył matematykę na Carnegie-Mellon, a FBI zwerbowało go z tej samej przyczyny, dla której przyjęła go mafia. Żydzi mają smykałkę do liczb. Ten cholerny Tozzi, pomyślał, uśmiechając się i potrząsając głową. Początko- wo to on miał się wcielić w tę rolę, kiedy jednak wyszło na jaw, że rodzina Mi- stretty poszukuje księgowego, plany uległy zmianie. Kilkunastu agentów z powo- dzeniem pełniło już w mafii rolę wtyczek i Tozzi miał się stać kolejnym z nich. Nie można jednak było przegapić okazji, aby umieścić w organizacji kogoś, kto uzyska dostęp do ksiąg rachunkowych. Jakie wspaniałe źródło informacji będzie pan stanowił, Lando, oznajmił agent odpowiedzialny Ivers. Proszę tylko sobie wyobrazić, jakich danych będzie mógł pan nam dostarczyć: nazwiska, miejsca, złodziejskie machinacje finansowe. To niewątpliwie prawda, niemniej Lando za- stanawiał się często, jak by to było, gdyby zamiast niego miejsce w rodzinie Mi- stretty zajął Tozzi. Pośród tych ludzi czułby się jak ryba w wodzie. Pokochałby tę misję, chociaż nie na tyle, by przejść na ich stronę. Każdy, ale nie Tozzi, który jak mało kto potrafił odróżnić dobro od zła. Szczęśliwy sukinsyn. Lando zaczął się wspinać schodami na tyłach restauracji. Przyjdź od kuchni, powiedział wczoraj Varga przez telefon, zapraszając go na bankiet, przygotowy- wane w tajemnicy przyjęcie z okazji rocznicy ślubu państwa Mistretta. Przynajm- niej żarcie będzie dobre. Lando dopiął górny guzik marynarki i poprawił krawat, myśląc o kotletach cielęcych. Nacisnął klamkę, ale drzwi nie ustąpiły. Kiedy zapukał, pokazała się głowa Ri- chiego Vargi. ‒ Hej, Arnie, właź ‒ powiedział Varga, potrząsając jego dłonią. ‒ Jak tam, Richie, wszystko w porządku? ‒ zapytał Lando, odpowiadając na miękki uścisk ręki. Dziwny facet, niepodobny do reszty mafiosów, których poznał. Zawsze wydawał mu się powolny i ospały, było też w nim coś dziwnie kobiecego. Przy każdym nowym spotkaniu stawał się odrobinę tęższy. Musiał jednak mieć coś w sobie, jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że został consigliere trzech najpo- tężniejszych szefów mafii w Nowym Jorku? ‒ Mistretta jeszcze nie wrócił. Zapomniałem, że jego żona w niedzielę zawsze idzie na mszę o dwunastej. Na razie chodź, napijemy się czegoś. Varga położył mu rękę na plecach i poprowadził wyłożonym kafelkami koryta- rzem. Landowi nie spodobała się ta nieoczekiwana poufałość. Zastanawiał się, czy tamten nie ma na niego jakiegoś haka. 8

Kiedy tylko stanęli w drzwiach kuchni, coś natychmiast przykuło wzrok Landa. Pierwszym obrazem, który stanął mu przed oczami, były kurczęta, wypatroszone kurczęta wiszące w oknie koszernego rzeźnika w jego rodzinnym Buffalo. Tyle, że w kuchni wcale nie wisiały kurczęta, lecz mężczyźni w pogniecionych garniturach, zaczepieni na hakach kajdankami spinającymi ich przeguby. Lando poczuł skurcz w żołądku, ale ze wszystkich sił starał się zachować ja- sność myśli. Jak powinien zareagować na taki widok Arnie Silver? Jak ktokolwiek by na to zareagował? Poczuł gwałtowne mdłości i pochylił się do przodu, w czym dopomógł mu Varga, wyginając do tyłu nadgarstek. ‒ Ej ‒ agent stęknął, kiedy ktoś inny chwycił go za drugą dłoń. Próbował się wyrwać, ale natychmiast przeszył go ból ciosu w nerkę. Na wygiętych do tyłu rękach poczuł zimny dotyk metalu i usłyszał szczęk za- trzaskujących się kajdanek. ‒ Poznajesz ich? ‒ Głos pytającego nie należał do Vargi. Lando starał się dojrzeć twarz nieznajomego, ale tamten szarpnął do góry łań- cuch kajdanek, nie pozwalając mu się wyprostować. ‒ Kto, do cholery... ‒ Nieważne, kim, do cholery, jestem ‒ przerwał mu tamten. ‒ Idź. Popchnięty Lando znalazł się na środku kuchni. Kiedy podniósł wzrok, dojrzał Vargę stojącego nad rzeźnickim pniakiem. Znajdowała się na nim metalowa taca z dwiema ludzkimi głowami, opartymi o siebie. Nie było w nich oczu. ‒ No co, poznajesz ich teraz, Lando? ‒ uśmiechnął się Richie. Nie mógł złapać oddechu. Rozpaczliwie zamrugał oczami. ‒ To twoi przyjaciele z FBI, Lando, Novick i Blaney. Dwa podstępne skurwy- synki, które za dużo zobaczyły. Zupełnie jak ty, Lando. I tak dzieje się z każdym przybłędą, a zwłaszcza fedziem, który zobaczy coś, czego nie powinien widzieć. ‒ Nie... nie... ‒ ledwie wykrztusił Lando. ‒ Dobra, Steve ‒ powiedział Varga. ‒ Do roboty. Lando poczuł, jak jego policzek uderza o mokre drewno pniaka. Na plecach miał kolano mężczyzny, przyciskające go do dołu. Obiema rękami chwyciwszy Landa za włosy, Varga oparł się całym ciężarem na swej ofierze, niemal miażdżąc jej ucho. ‒ Nie... błagam, nie... Długi rzeźnicki nóż był ostatnią rzeczą, jaką zobaczył agent FBI Joey Lando.

1. Czerwiec 1986 ‒ Chciał się pan ze mną widzieć, panie Varga? ‒ Poczekaj w salonie, Vinnie. Przyjdę do ciebie za chwilę. Vinnie „Clams” Clementi skinął głową. Popatrzył na Vargę stojącego w jadalni nad otwartą księgą rachunkową. Richie Varga to dziwny facet, pomyślał. Figurę ma jak baba, ale umysł jak wąż. Zaprosi cię, będzie ciepły i miły, a potem nagle uderzy. Vinnie cieszył się, że pracuje d l a Vargi, a nie przeciw niemu. ‒ Jak tylko będzie pan chciał czegoś ode mnie, jestem tu obok. Boss patrzył obojętnie na tłustego handlarza narkotyków, aż tamten zniknął, potem zamknął księgę i zanurzył swe szerokie biodra w jednym z wielkich foteli stojących w jadalni. Delikatnie masując policzek, wpatrywał się w dwa śpiące psy; jeden, o kilka stóp od niego, leżał zwinięty na skraju dywanu, drugi, po przeciwnej stronie pokoju, zagradzał dojście do kuchni. Były to ogromne zwierzęta, rottweile- ry, czarne, z brązowymi plamami na brzuchach, łapach i pyskach. Jeden wabił się Blitz, drugi ‒ Krieg. ‒ Blitz ‒ odezwał się Varga do bliższego psa, głosem spokojnym i odrobinę wyższym, niż można by się spodziewać po tak okazałym mężczyźnie. Zwierzę nie drgnęło. Varga oderwał winogrono z kiści leżącej w salaterce na stole i ponownie zawo- łał rottweilera, który i teraz się nie poruszył. Grono znienacka przeleciało przez pokój i uderzyło w lśniący bok psa. Blitz poderwał łeb i zawarczał. ‒ Spokój ‒ nakazał ten sam spokojny głos. Warczenie zamarło w gardzieli, pies przekrzywił wielką, kwadratową głowę i spojrzał ze zdziwieniem na swego pana. W chwilę później znowu ułożył się do drzemki. 11

Varga zerwał więcej gron, umieścił je na rogu stołu, a potem sięgnął po czer- wony telefon stojący obok na sekretarzyku i zaczął wystukiwać numer. Po czterech dzwonkach z drugiej strony odpowiedział dziecięcy głos: ‒ Halo? ‒ Czy tata jest w domu? ‒ zapytał Varga. ‒ Chwileczkę. Słyszał, jak chłopak woła ojca, w tle dźwięczały talerze, sztućce; ktoś jakby przesuwał się w zatłoczonym pomieszczeniu. Nikt mu nie kazał mieć sześciorga gnojów! ‒ Halo. ‒ To ja. ‒ Wiem. O co chodzi?. ‒ Czy wszystko gotowe dla Paramusa? ‒ Wszystko, nie przejmuj się. Varga nie lubił, kiedy ludzie mówili mu, żeby się nie przejmował. ‒ Komu zleciłeś robotę? ‒ Dżokejowi. On jest dobry. Varga nic nie odpowiedział. Przez chwilę patrzył na psa, a potem cisnął na- stępne grono. Trafił w ucho. Rottweiler poderwał pysk i znowu zawarczał, tym razem ukazując kły. ‒ Spokój, Blitz ‒ powiedział cicho Varga. Pies zawahał się przez chwilę, a potem opuścił łeb i przymknął ślepia. Rozmówca nie musiał o nic pytać. Bez trudu mógł sobie wyobrazić te obrzy- dliwe bydlaki ‒ zwaliste dobermany, za jakie je uważał ‒ warujące w cieniu swego władcy. Biedne zwierzaki. ‒ Za często z niego korzystasz ‒ odezwał się w końcu Varga. ‒ Płacisz tam jeszcze komuś oprócz Dżokeja? ‒ Jest jeden facet, który kiedyś pracował dla ludzi pana L. Doświadczony, ale, niestety, dość już sfatygowany. Mam chłopaczka, którego powoli wciągam w ro- botę, i już niedługo powinien być z niego pożytek. Varga sięgnął po następny owoc i trafił psa prosto w pysk. Rozdrażnione zwie- rzę skoczyło na przednie łapy, błysnęło zębiskami, a z gardła dobyło mu się groź- ne, wibrujące ostrzeżenie. ‒ Spokój, Blitz. Pies zawarczał jeszcze raz i znowu legł na podłodze. ‒ Zastanawiałem się ‒ powiedział nagle Varga głosem jeszcze odrobinę wyż- szym ‒ czy nie byłbyś zainteresowany następną pracą porządkową. Wiesz, coś takiego jak w Brooklynie. 12

‒ Nie, dziękuję. ‒ Przyrządziłeś tam, Steve, bardzo ładną sałatkę. Chciałbym znowu mieć taki zabawny półmisek, może nie aż tak zabawny, ale, wiesz... coś, co robi wrażenie. Steve przypomniał sobie trzy głowy z pustymi oczodołami, starannie ułożone na zakrwawionych serwetkach. ‒ Nie, raczej nie. Gdzieś z tyłu doszło do Vargi zawodzenie dziecka. Ujął w palce kolejne grono. ‒ Myślę, że mogłoby ci się to opłacić. ‒ Ile? ‒ Trzydzieści patoli. ‒ Muszę się zastanowić. ‒ No to zastanów się i daj mi znać. Ale szybko. ‒ W porządku. ‒ Fajnie, trzymaj się. ‒ Ty też. Varga odłożył słuchawkę i przez chwilę obracał w palcach złocistą kulkę. Rzu- cił okiem na Kriega śpiącego pod kuchennymi drzwiami, a potem spojrzał na roz- budzonego Blitza, warczącego w przeczuciu tego, co nastąpi. Znienacka grono wyfrunęło z ręki i uderzyło bestię w oko. Pies zerwał się z wściekłym pomrukiem, a w rozwartym pysku błysnęły kły, ślina i jęzor. Rozwścieczony, rzucił się do kolan prześladowcy, ale lekkie klepnięcie dłoni zatrzymało go w miejscu. ‒ Spokój, Blitz. Podziałało to jak dotknięcie uzdrowiciela. Zwierzę przywarowało u stóp Vargi, dysząc i niespokojnie marszcząc czoło. Władca uśmiechnął się leciutko. ‒ Vinnie ‒ zawołał ‒ możesz już wejść. Mike Tozzi spryskał twarz zimną wodą i spojrzał w lustro. Stał tak długo, my- śląc, co się, u diabła, dzieje. Miał już dość łgarstw, i obawiał się, że zaczyna okła- mywać sam siebie. Kiedyś myślał, iż wie, o co chodzi w życiu, ale teraz nie był już tego taki pewny. Może w jego życiu w ogóle o nic nie chodziło. ‒ Co ty tam robisz? ‒ zabrzmiał głos dziewczyny z drugiej strony drzwi. Alice. Tozzi z trudem przypomniał sobie, że dziewczyna ma na imię Alice. Mi- ła panienka z South Jersey, która podobno zjawiła się tutaj na targi sprzętu domo- wego. Naprawdę przyjemny kociak z naprawdę dobrymi nogami, który chciał 13

się trochę zabawie na wyjeździe. W domu ma pewnie kochasia. Co jednak robi taki fajny kociak w moim łóżku? ‒ zasępił się Tozzi. ‒ Wpadłeś może do kibla, Mike? ‒ Nie ‒ odkrzyknął. Przycisnął ręcznik do twarzy i z wymuszonym uśmie- chem otworzył drzwi. Leżała na łóżku, tylko w granatowych majteczkach z koronkami. Miała krótkie, ciemne włosy, modnie ostrzyżone na punka. Jakieś dwadzieścia trzy, cztery lata. Ostra jak modelka reklamująca bieliznę, wymarzona dziewczyna na jedną noc. Tozzi westchnął i spojrzał przez okno. Po drugiej stronie autostrady widać było jasno oświetlony tor wyścigowy należący do kompleksu sportowego na Meadow- lands. Prawie dostrzegał konie truchtające po padoku. Usiadł na łóżku, spojrzał w czupurne ciemne oczy i pocałował dziewczynę, podczas gdy jego ręka rozkoszowała się gładkością biodra. Zachichotała jak nasto- latka. Wolałby nie myśleć, że robi coś złego. Chciałby zapomnieć o wszystkim i cieszyć się chwilą. Dłonie osunęły się po nagich ramionach i poszukały sprzączki paska. ‒ Wiesz co, ty chyba nie przyjechałeś tutaj w interesach ‒ powiedziała dziew- czyna, powoli rozpinając mu spodnie. ‒ O co ci chodzi? ‒ Zupełnie nie wyglądasz na handlowca. Kto na poważnych targach zjawia się w dżinsach? ‒ Powiedziałem ci, że tym się zajmuję. Dlaczego mi nie wierzysz? Uśmiechnęła się chytrze. ‒ A kto to jest Vinnie Clams? Spojrzał na nią uważnie w przyćmionym świetle lampki, ale nie zamilkła. ‒ Daj spokój ‒ drażniła się dalej ‒ żaden z ciebie handlowiec. Jesteś gliną albo polujesz na okupy, czy coś w tym rodzaju. Tak? Tozzi nic nie odpowiedział; w skroniach czuł tętnienie pulsu. Dopiero teraz zo- rientowała się, że czymś go zdenerwowała. ‒ No, Mike, nie wściekaj się. Szukałam tylko kleenexu i znalazłam tę kartkę. Zobaczyłam zdjęcie i podpis pod nim, nic więcej. Pomyślałam, że to śmieszny facet. Tozzi usiadł i gwałtownie wyszarpnął szufladę nocnej szafki, skąd wyciągnął złożony na pół kawałek papieru. Rozłożył go i spojrzał na niewyraźne zdjęcie grubego mężczyzny widniejące w górnym lewym rogu. Była to kserokopia pierw- szej strony akt Vinniego Clementiego w FBI. 14

‒ Dlaczego cię to zainteresowało? ‒ Czuł, jak twardnieją mu mięśnie karku. ‒ Przecież już ci mówiłam, Mike. Znalazłam to przypadkiem. Nie węszyłam ani nic takiego. Podnosiła się powoli. Wygląda na przestraszoną, pomyślał. Albo winną. ‒ A skąd ci przyszło do głowy, że jestem gliną? ‒ zapytał natarczywie, popy- chając ją na łóżko i pod które jednocześnie schylając się pod nie. ‒ Udało ci się wyniuchać także i to? Na widok broni oczy omal nie wyskoczyły jej z orbit. ‒ Co? Gadaj! ‒ zasyczał przez zaciśnięte zęby, wbijając jej mocno w policzek lufę rewolweru. Palce drugiej ręki boleśnie zaciskały się na nagiej piersi. ‒ Po- wiedz coś! Wargi dziewczyny drżały, oczy napełniły się łzami. Bezgłośnie zaszlochała. ‒ Nie, ja nie... ‒ Zjeżdżaj! ‒ wrzasnął i wyskoczył z łóżka. ‒ Zjeżdżaj! ‒ powtórzył, ale strach jakby ją sparaliżował. Mike chwycił Alice za ramię, pchnął ją na podłogę i cisnął ubranie ściągnięte z fotela. ‒ Spierdalaj stąd natychmiast! Stała bez ruchu, przyciskając rzeczy do piersi. Wyglądała jak dziecko, które za chwilę wybuchnie rozpaczliwym płaczem. Złapał z podłogi buty, pociągnął niedoszłą kochankę za łokieć i poprowadził do drzwi. ‒ Zjeżdżaj stąd, tylko już ‒ warknął jeszcze raz i wypchnął dziewczynę na ko- rytarz, po czym zatrzasnął za nią drzwi. Wróciwszy na środek pokoju, walnął z całej siły trzydziestkąósemką w po- duszkę. Rzucił się na fotel i przycisnął ręce do skroni. Do kurwy nędzy, co się ze mną dzieje? Taki przyjemny dzieciak. Co się ze mną dzieje? Nagie zerwał się na równe nogi i podskoczył do łazienki po koszulę. Musi się wynosić, zanim dziewczyna da znać na policję. Już niedługo będzie po wszystkim, powtarzał sobie, szybko wciągając ubranie. Jeszcze jeden, dwa numery i koniec.

2. Vinnie Clams zmrużył oczy, kiedy wyjechał z ciemnego Lincoln Tunnel, wlo- kąc się za autobusem wypełnionym ludźmi, którzy wracali do swych domów w Jersey z biur położonych na Manhattanie. Opuścił ekran przeciwsłoneczny i przy- cisnął gaz, żeby mijając autobus, rzucić raz jeszcze okiem na twarzyczkę blondyn- ki, którą dojrzał przed tunelem. Jej seksowne włosy sprawiły, że mu stanął, co z kolei spowodowało nieprzyjemny ucisk w i tak już przyciasnych spodniach roz- miar czterdzieści osiem. Przechylił się nad drogim, perłowoszarym, skórzanym siedzeniem lincolna i nacisnął klakson, by zwrócić na siebie uwagę blondyneczki. ‒ Ej, złociutka! ‒ wrzasnął przez zamknięte okno. ‒ Nie wzięłabyś do mordki kawałka salami? Na dźwięk klaksonu wszystkie głowy w autobusie odwróciły się, włącznie z blond włosami. Przypominała Vinniemu młodą Joan Rivers ‒ krostowata, lisia twarz, grubo wymalowana. Nic nie szkodzi, widział już gorsze. Podobnie jak inni pasażerowie, także i ona zmrużyła oczy, aby dojrzeć natręta poprzez zaciemnione szyby czarnego lincolna sunącego obok autobusu. Vinnie zaniósł się śmiechem, zadowolony, że przyciągnął spojrzenie blondyny. Pokiwał jej na pożegnanie, a potem znowu rozsiadł się wygodnie za kółkiem. Wzywały go interesy. Maska lincolna połyskiwała w popołudniowym słońcu, kiedy przyśpieszył na podjeździe prowadzącym na Route 3. Vinnie był w bardzo dobrym nastroju, gdyż odgrodził się od świata. Na zewnątrz było gorąco i parno, tymczasem u niego w aucie klimatyzacja zapewniała miły chłód i świeże powietrze. Czysto, koszula nie 16

przepocona. Trzeba szukać takiej pracy, żebyś zawsze miał czyste ręce, mawiali ludzie za jego chłopięcych czasów. Nic dodać, nic ująć. Lincoln przemknął pod wielkim znakiem obwieszczającym zjazd na New Jer- sey Turnpike. Szosa wykręcała za reklamą Chevy Nova, na której powiewała flaga Puerto Rico. ‒ Pieprzone Latynosy ‒ mruknął Vinníe z zadowoleniem. Gdyby nie hiszpaniki, czarnuchy i żółtki, nie miałby takich czystych rąk. Ale mogły być jeszcze czystsze i jeśli wszystko pójdzie dobrze, za kilka miesięcy będą. Niedawno zamontował sobie system stereo Blaupunkt; z magnetofonu sterczała kaseta. Wcisnął ją i natychmiast z sześciu głośników popłynął głos Olivii Newton- John: Let's get physical, physical... Była to jedyna kaseta, którą trzymał w aucie, a na całej kasecie był to jedyny kawałek, który naprawdę lubił. Uważając na dziury w asfalcie, Vinnie Clams zmierzał do celu. Lewa opona mocno na czymś podskoczyła i Vinnie z niezadowoleniem uniósł brwi, usłyszaw- szy miękki stukot. Spojrzał na wskaźnik odległości. Przejechał raptem siedemna- ście tysięcy mil, a amortyzator już szwankuje. Także parę zadrapań na drzwiach. Czas już na nowy wóz, może tym razem seville albo mercedes. Jeśli tylko nie okażą się diabelnie drogie. Ale co to ma właściwie za znaczenie? Jeżeli wyjdzie mu ten interes, będzie mógł się szarpnąć nawet na taaaką długą limuzynę. Obojęt- nie, ile kosztuje. Uśmiechnął się pod nosem. Vinnie Clams był zdania, że sekretem sukcesu jest ostrożność, ale choć prowo- kowanie losu przedwczesną radością zupełnie nie zgadzało się z jego zasadami, dziś nie potrafił się temu oprzeć. Najlepszy jak dotąd zarobek, trzysta patoli w gotówce. Uśmiech na dobre zagościł na wydatnych wargach mężczyzny. Przeszedł długą drogę od sprzedawania uczniakom w Washington Square Park torebek po dziesiątaku. Za punkt zwrotny w swoim życiu uważał wydarzenie sprzed trzech lat, kiedy stanął przed sądem, oskarżony o niewinne rozprowadzanie prochów wśród szcze- niaków. Normalnie adwokatowi udałoby się tak zwekslować zarzuty, żeby wszyst- ko skończyło się na grzywnie plus jakiś tam wyroczek w zawieszeniu, ale przyda- rzył się cholerny, napalony zastępca prokuratora okręgowego, który za nic nie chciał trzymać się reguł. W końcowym wystąpieniu zrobił z Vinniego jakiegoś dręczyciela dzieci, a sędzia, stary sukinsyn, dał mu pół roku do natychmiastowej odsiadki. Kiedy masz pięć stóp siedem cali i ważysz dwieście sześćdziesiąt pięć funtów, przebywanie w celi osiem stóp na dziesięć to żadna przyjemność. Wycho- dząc na wolność, Vinnie, lżejszy o trzydzieści siedem funtów, przysiągł na 17

wszystkie świętości, że nigdy nie zobaczy już wnętrza pieprzonej celi więziennej. Sama myśl o kiciu wprawiała go w panikę. Nie było dnia, by nie przypominał sobie, jak siedzi w celi, walcząc z mdłościami, kurczowo łapiąc oddech i nieustan- nie przyrzekając sobie, że już koniec z groszowym gównem. Każdego dnia odsiad- ki powtarzał, że jak nareszcie stąd wyjdzie, będzie robił duże operacje narkotyko- we za dużą forsę. Będzie miał mniej roboty i przestanie się wreszcie pętać po uli- cach. Dostał nauczkę. Głupotą było samo kręcenie się przy sprzedaży dragów... chyba że ma się kogoś do wykonania roboty. Plan Clamsa nie odznaczał się szczególną oryginalnością: było to dosyć trady- cyjne rozwiązanie, droga przetarta już przez innych ulicznych handlarzy. Ćpun, jak długo dostaje swoją porcję, gotów jest całować po dupie dostawcę, wylizać ją do czysta, a potem łapką otrzeć mu buty z gówna. Tacy byli wszyscy regularni klienci Vinniego. Podobnie jak wielu innych przed nim, Clams pomyślał, że można by skorzystać z nich jako z potencjalnych pomocników, tworząc mały krąg zaufanych roznosicieli, których opłacałby porcjami prochów. Jedyny problem polegał na tym, że Vinnie Clams pracował dla rodziny Mistretty, a pan Mistretta, w przeciwień- stwie do większości innych bossów nowojorskich, miał jakieś staromodne wyobra- żenia o honorze i przyzwoitości. Vinnie uważał, że zasady starego są idiotyczne. Nie widział nic zdrożnego w dostarczaniu narkotyków handlarzom, nie chciał jednak, by jego ludzie działali wprost na ulicy. Bezpośrednią sprzedaż ćpunom uważał za interes dla czarnuchów, chociaż przez ich ręce przechodziło więcej niż sześćdziesiąt procent dragów sprzedawanych w Harlemie. Dopóki Clams siedział w więzieniu, obawiał się, że będzie kłopot z wprowa- dzeniem pomysłu w życie, kiedy jednak znalazł się na wolności, wszystko poto- czyło się inaczej i zaczęła się zupełnie nowa gra. Od czasów Richiego Vargi nic już nie wyglądało tak samo. Trudno w to uwierzyć. Rodziny uczyniły Vargę księ- ciem, tymczasem facet wszystkich wystawił do wiatru. W chwili kiedy Clams opuścił pakę, rodziny były w stanie chaosu, ich ludzie rozproszeni, a władza nie- mal w rozsypce. Nowy Jork należał do małych facetów, takich jak Vinnie Clams. Po tym jak zeznania Vargi zrujnowały rodziny, wszystko w Nowym Jorku zaczęło buzować. Zdezorganizowana zbrodnia stała się prawdziwą plagą w mieście i pro- ces ów ciągle postępował. Dla osób typu Vinniego rozpad rodzin miał swoje dobre, ale także i złe strony. Z pewnością mógł teraz postępować, jak chciał, nie oglądając się na żadne gów- niane kodeksy honorowe, ale bez oparcia w Mistretcie nie miał niczego na 18

początek ‒ żadnych kontaktów, żadnej forsy, żadnego kredytu. Tak więc bez związków rodzinnych Vinnie znowu znalazł się na ulicy; dawny złodziejaszek, ponownie szukający jakiejś okazji na dawnych śmieciach w Brooklynie, Grave- send, i usiłujący upłynnić trefne aparaty wideo i telewizory. Właśnie wtedy otrzy- mał telefon od interesującego kontrahenta; kogoś, kto chciał zainwestować w nar- kotykowe doświadczenie Clamsa; kogoś, kto szukał kontaktu z wieloma biednymi łazikami, cienko przędącymi bez rodzinnego wsparcia. Ów interesujący kontrahent oznajmił Vinniemu, że zbiera najlepszych ludzi z dawnych trzech rodzin, by założyć teraz własną. Powiedział, iż skontaktuje Clamsa z poważnymi dostawcami i da mu pieniądze na rozruch, oczywiście, jeśli ten po- przysięgnie wierność i, jasna sprawa, zapewni rodzinie udział w swoim interesie. Sponsor poinformował również Vinniego, że jeśli sprawy dobrze się ułożą, niewy- kluczone, iż w organizacji znajdzie się dlań coś jeszcze lepszego, bardziej bez- piecznego, mniej ryzykownego, jak na przykład ochrona stacji benzynowych lub malwersacje ubezpieczeniowe. Tym interesującym kontrahentem był nie kto inny jak mały przyjaciel Wuja Sama, Richie Varga, który, jak zapowiedział, zamierzał pokierować całym interesem, korzystając jednocześnie ze wszystkich przywilejów Programu Ochrony Świadków Departamentu Sprawiedliwości USA. Kurewsko śliczne rozwiązanie. Clams poczuł, że okazja puka do jego drzwi, i z wdzięczno- ścią przyjął ofertę Vargi. Otrzymawszy obiecany od Vargi wkład finansowy, Vinnie nabył trochę towaru ‒ kokainy, heroiny, trawy ‒ i na sprzedaż, i do opłacenia handlarzy. Potem urządził się w świeżo odnowionym budynku z luksusowymi mieszkaniami na Lafayette Street na dolnym Manhattanie, gdzie pełno było zabieganych facetów z małymi nosami i o wysportowanych sylwetkach ‒ facetów, których Vinnie nie znosił. Miejsce okazało się jednak bardzo dobre, gdyż wygodne dla jego ludzi pracujących na ulicach w East Village i na Bowery. Vinnie siedział sobie tylko na kanapie, załatwiał transakcje przez telefon, dawał polecenia detalistom i zbierał zyski. Jedy- nym poważniejszym zajęciem popołudniowym było układanie „listy płac”, czyli ustalanie, na co zasłużył każdy z zatrudnionych ‒ doszło do tego, że wkładał ich porcje w brązowe koperty, w jakich w innych firmach wypłaca się tygodniówkę. Nagrodą były czyste dawki; ci, którzy się wychylili, otrzymywali towar bardziej zaśmiecony. Paru chłopaczków przekręciło się od tego, no i cóż? Tak jak Vinnie to widział, przeciętny ćpun ma przed sobą niewiele życia, a poza tym, kto będzie się przejmował jakimś pieprzonym handlarzyną dragów? A zawsze istniała 19

nieprzeliczona armia kandydatów, czekających tylko na znak, by zasilić jego fir- mę. A przecież, pomimo równomiernie spływającej forsy, Vinnie Clams był ciągle niespokojny. Wszystko szło gładko, to pewne, i miał nadzieję, że będzie szło jesz- cze lepiej, ale ciągle nawiedzały go koszmary, w których siedział w kiciu. Dobrze wiedział, że niezależnie od ostrożności, jest zawsze spore prawdopodobieństwo, iż tam wróci, i to na dużo dłużej niż pół roku. Jedynym sposobem odsunięcia tego niebezpieczeństwa było zupełne zerwanie z handlem narkotykami. To właśnie wtedy postanowił awansować paru ze swych detalistów, tak by zajęli się c a ł y m towarem. Ramon Gonsalves, na przykład, był najlepszym handlarzem Vinniego, a zara- zem nałogowym kokainistą. Miał małą knajpkę na Avenue C, gdzie sprzedawał przede wszystkim dragi, co w ogóle pozwalało mu funkcjonować, bo nawet żaden z tych jego hiszpaników nie kupiłby zielska, które żarli Gonsalves i jego rodzina, a w każdym razie nie w tym chlewie. Niezależnie jednak od podłego lokalu, Gonsalves był w porządku i Vinnie Clams miał do niego zaufanie. Nie na tyle jednak, by powierzyć mu znaczącą część swojego majątku. A w każdym razie nie od razu, gdyż Vinnie musiał uzyskać najpierw odpowiednie gwarancje. Rodzinę Ramona stanowili: Teresa, jego żona, oraz dwoje szczeniaków, Ra- mon Jr. jedenaście lat, oraz dziewięcioletnia Wanda. Vinnie Clams trochę się za- przyjaźnił z rodziną Gonsalvesów. Wpadł parę razy z kartonami po sześć piw, zorganizował malutkie balangi na zapleczu knajpki, zajechał kilka razy pod szkołę dzieciaków i podrzucił oboje do domu swoim wielkim lincolnem. Wkrótce okazało się, że podobnie jak rodzice, także i szczeniaki lubią sobie podkręcić nastrój. Regu- larnie dostarczał im maryśki, a wkrótce do trawy zaczął podsypywać anielskiego proszku. Wystarczył miesiąc, by Ramon i Wanda naprawdę zagustowali w koce i stali się namiętnymi smakoszami. Sprawa z Teresą była jeszcze łatwiejsza. Dziewczy- na, która kiedyś faszerowała się heroiną, chciałaby być czysta? Zawracanie głowy. Któregoś popołudnia, kiedy Ramona nie było w domu, Clams zjawił się z małą paczuszką, by stwierdzić, że Teresa z wielką chęcią pojeździłaby na dawnym ko- niku. Teraz, kiedy cała rodzina siedziała już w kieszeni u Vinniego, Ramonowi nie pozostało już nic więcej niż uczciwa gra. Clams dał jasno do zrozumienia, że gdy- by Gonsalves spróbował go oszwabić, odetnie ich od wszystkich dojść, zostawiając wysuszonych i na głodzie. 20

Ramon nie był głupcem i zorientował się już, że cała jego rodzina ma dzienne zapotrzebowanie na jakieś tysiąc dwieście dolarów. Okropnie potrzebowali Vinniego Clamsa. To dlatego, kiedy mówił Ramonowi, że chce go zobaczyć, tam- ten się zjawiał, a kiedy Vinnie mówił mu, gdzie ma podrzucić forsę, podwładny dokładnie wykonywał polecenie. I właśnie dlatego Vinnie Clams znajdował się w drodze na Meadowlands. Miał podjąć kolejną z regularnych spłat Ramona, ładną spłatę, choć nieco już opóźnio- ną, jak niedawno przypomniał mu pan Varga. Lincoln wjechał na szczyt wzniesienia i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiły się trzy masywne budowle składające się na kompleks sportowy Meadowlands: Byrne Arena, gdzie grają Nats i Devils, tor wyścigowy i Giants Stadium. Vinnie Clams zapatrzył się na sylwetkę stadionu i nieświadomie dodał gazu. Zjeżdżając z autostrady, zlustrował nie kończący się ciąg parkingów wokół Meadowsland. Było na nich pusto, jeśli nie liczyć samochodów stojących w części przeznaczonej dla pracowników. Poprowadził lincolna przez plątaninę dróżek dojazdowych wiodących do stadionu i skierował się ku najdalszemu zakątkowi parkingu W. Zakręciwszy gwałtownie, wrzucił wsteczny bieg i podjechał do beto- nowej barierki, gdzie parking się kończył, a zaczynały chaszcze. Vinnie Clams nigdy nie lubił się przemęczać. Spoglądając na zarośla w tylnym lusterku, Vinnie uznał, że od czasu jego ostatniej wizyty kilka miesięcy temu podrosły co najmniej o dwie stopy. Nacisnął klamkę, z trudem wydobył wielki brzuch spod kierownicy i z chłodnego wnętrza samochodu wygramolił się na rozpalony asfalt. Odkaszlnął, zatrzasnął drzwi i splunął. Kurwa mać! Z kieszeni wyciągnął pomiętą chusteczkę, otarł nią twarz i poszukał wzrokiem umówionego miejsca. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem ‒ liczył bezgło- śnie latarnie, zaczynając od prawego końca ‒ osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście. Szczęśliwa siódemka razy dwa. Zmrużył oczy, wyszczerzył zęby i przesuwając chusteczką po tłustym podbródku, ruszył w kie- runku czternastego słupa. Przeszedł ostrożnie nad niską betonową barierką i z rękami rozłożonymi jak li- noskoczek zaczął schodzić w dół między wybujałymi chwastami. Przydałaby się jakaś pieprzona maczeta. Stłoczone badyle przywiodły mu na myśl więzienne kraty. Pełno tu było koma- rów i much, czarnych, wielkich i kąsających. Grubas zaczął się denerwować, z pasją roztrącając rośliny. Cholera... gdzie to, u diabła, jest? Rozejrzał się dokoła, ale wszystko wydawało mu się obce. Może, kurczę, źle policzyłem? Oddech miał 21

krótki, urywany, czym prędzej chciał się stąd wydostać. Zaraz jednak dostrzegł linię świeżo wgniecionych roślin i uspokoił się. Puszka po oleju, ścieżka Ramona. Już bez obaw ruszył dróżką. Oczyma duszy widział starą, zardzewiałą beczkę, na pół zagrzebaną w mokrej glinie, z wiekiem sterczącym jak wierzchołek góry lodowej. Chciwa wyobraźnia dotarła do celu, zanim Vinnie tam się znalazł. Wy- starczy włożyć rękę do środka i ‒ masz! Torba Hefty'ego, duża torba Hefty'ego, pełna forsy ‒ Matko Święta! Vinnie Clams biegł teraz lekkim jak na takiego tłu- ściocha krokiem, ledwie zostawiając ślady na miękkiej, wilgotnej ziemi. Idę do ciebie, kochanie, już jestem... Na końcu dróżki szczupły, muskularny facet spoglądał przez ramię na kłusują- cego grubasa. Przez chwasty widać było plecy jego czarnej koszulki. Vinnie stanął jak wryty. ‒ Ej! Co ty tu, kurwa, robisz? Głęboko osadzone oczy Tozziego spojrzały na Vinniego Clamsa. ‒ Leję. A co t y tutaj robisz? Vinnie patrzył ze wściekłością. Sukinsyn odlewał się na beczkę! Szczał na for- sę! Nieporuszony Tozzi spoglądał na Vinniego i czekał na odpowiedź. Clams poczuł się głupio. Musiał powiedzieć coś, co nie budziłoby podejrzeń. ‒ Także chcę się odlać. ‒ To lej. Vinniemu nie podobało się to, jak tamten mówi. W ogóle facet zdecydowanie mu się nie podobał. A niezależnie od faktu, że stał nad jego beczką i szczał sobie na nią, coś w tym dupku wydało mu się dziwnie znajome. Vinnie Clams miał wra- żenie, że widział już gdzieś sukinsyna. Niechętnie obrócił się plecami do intruza, rozsunął rozporek i wyjął fiuta, przez cały czas myśląc, skąd może znać kolesia. Zaczął powoli wracać do siebie, kiedy nagle przypomniał sobie: zdjęcia, które dawno temu dał mu Varga! ‒ i z wrażenia zalał sobie buty. Pieprzony fedzio! Jeden z tych dwóch szpeniolów z FBI, którzy przez całą zimę kręcili mu się koło dupy i usiłowali coś na niego znaleźć! Cholera, był pewien, że dali już sobie spokój. Jasna cholera! Vinnie nie zrobił żadnego gwałtownego ruchu. Powoli sięgnął do bocznej kie- szeni marynarki po spluwę. Oczy zalewał mu pot. Skur-wy-syn. Odciągnął bezpiecznik i odwracając się wymierzył z rewolweru w... Gdzie, do cholery...? Facet zniknął. 22

Clams szybko rzucił się na kolana i sięgnął do beczki. Pusta. Pod nosem miał na ręce tylko śmierdzące szczyny fedzia. Zerwał się na równe nogi i z obrzydze- niem otarł dłonie o spodnie. ‒ Gdzie jesteś, ty cholerny cwelu! Ale dokoła były jedynie bujne chwasty kołyszące się w delikatnych podmu- chach wiatru. Wydawało mu się, że usłyszał coś na prawo, i natychmiast dwa razy strzelił w tamtym kierunku. I znowu nasłuchiwał. Chaszcze dalej naśmiewały się z niego. Z bijącym sercem skoczył w zarośla, mając nadzieję, że zobaczy sukinsyna zgiętego wpół i trzymającego się za przestrzelony brzuch. Pusto. Vinnie dyszał i chrypiał, rozglądając się dokoła wybałuszonymi oczyma. Nic, tylko to pieprzone zielsko. ‒ Ej, grubasie! Tutaj! Vinnie Clams strzelił na ślepo i rzucił się z furią przed siebie, choć nie był pe- wien, skąd dobiegł go głos. Gdzie jesteś, ty kurewski szczurze? Gdzie moja forsa? Biegł najszybciej, jak potrafił, wyobrażając sobie stos pieniędzy zwalony na dywan w salonie jego klimatyzowanego mieszkanka i starając się nie zważać na kłujący ból w piersiach. Znowu wystrzelił bez zastanowienia. Wtedy też zobaczył coś nad głową. Zielona torba Hefty'ego wyleciała wysokim łukiem w powietrze, a potem spadła w zarośla. Vinnie rzucił się po, forsę, myśląc o Richiem Vardze i ostrzeżeniu, że już się trochę spóźnił, myśląc także o tych dwóch okropnych psach. ‒ Zjeżdżaj od tej torby, sukinsynu. Słyszysz, spieprzaj stąd! ‒ Vinniemu wy- dawało się, iż wykrzykuje te słowa, podczas gdy było to zaledwie parsknięcie. Przedzierał się przez chaszcze, nagle poślizgnął się i upadł, gubiąc broń. Pisz- cząc i dysząc podniósł się na kolana, odszukał spluwę i znowu rzucił się przed siebie. Ale gdziekolwiek się obrócił, wszędzie tylko zielsko i zielsko. Na litość boską, m u s z ę mieć tę forsę. Trzeba opłacić ludzi. Varga musi do- stać swoją działkę. Gówno, dupa, cholera... ‒ Człowieku, ja muszę mieć tę forsę ‒ wyjęczał. Nagle dopadł go straszliwy obraz ‒ puste oczodoły w trzech głowach na srebrnej tacy ‒ i żołądkiem Vinniego targnął skurcz strachu. Miotał się wściekle po zaroślach; gardło miał ściśnięte, klatka piersiowa bolała jak ściągnięta rozpaloną obręczą. Znienacka poczuł z tyłu ostry ból, ale dopiero kiedy zwalił się na ziemię, zrozumiał, że ktoś kopnął go w nerkę. ‒ To już koniec, tłuściochu. 23

Pieprzony cwaniak, pomyślał Vinnie Clams, obracając się na plecy, gotów od- strzelić tamtemu głowę, ale wtedy w piersiach gwałtownie go zakłuło, a dłonie opadły bezwładnie. Oczy jakby chciały wyskoczyć z orbit, krwawosiny język drgał w otwartych ustach. Obraz rozmył się i Vinnie nie rozpoznał nawet czarnego otwo- ru lufy, która mierzyła w jego twarz. ‒ O, nie, Clams, nie odstawiaj mi teraz zawału ‒ warknął Tozzi. Chwyciwszy za klapy marynarki, poderwał Vinniego na nogi, zupełnie jakby ten był bokserem wagi piórkowej. ‒ To o wiele za delikatne dla takiego parszywca jak ty. Vinnie wydobył z siebie dźwięk przypominający pisk balonu z maluteńką dziurką. ‒ Nie, Clams, nie. Kiedy będziesz umierał, będzie cię musiało naprawdę bo- leć. Musisz pocierpieć tak jak te szczeniaki, z których zrobiłeś ćpunów. Wiesz, o czym mówię, Clams. Dobrze wiesz. Śledzę cię od dawna, od bardzo dawna. My- ślałeś, że prawo cię nie obowiązuje, ale nikt nie jest absolutnie bezkarny. Przyszedł twój czas, przyjacielu. Twarz Vinniego Clamsa przypominała wielki, nabrzmiały pomidor. W oczach pojaśniało mu na tyle, że poznał lufę: bulldog czterdzieści cztery. Muszka wwier- cała się w jego napęczniały brzuch. ‒ Mam nadzieję, że to będzie bolało ‒ wyszeptał wolno Tozzi. Clams rozpaczliwie łapał oddech. Wracało mu czucie w rękach i uświadomił sobie, że ciągle trzyma rewolwer. ‒ Poczekaj chwilkę, Mickey ‒ wycharczał. ‒ Jedną chwileczkę... Poderwał dłoń tak wysoko, jak mógł, i nacisnął spust, wyrywając dziurę w bło- cie koło stopy Tozziego. Ten instynktownie wystrzelił. Eksplozja rozerwała tłuszcz i mięso. ‒ To za dzieciaki Gonsalvesa ‒ powiedział cicho. ‒ A to za chłopaka Patterso- na. Drugi strzał strzaskał kość. ‒ A to za szczeniaki Torresa. Ostatni pocisk przewiercił krwawą breję, strzaskał stos pacierzowy i wyszedł z drugiej strony. Zmasakrowane ciało runęło na kolana, a potem zwaliło się na bok. Tozzi, z oczami błyszczącymi szaleństwem, wyrwał z kieszeni kawałek papieru, ugniótł go w kulkę i wcisnął w otwarte usta Clamsa, pomagając sobie lufą rewolweru. Dysząc ciężko, patrzył w dół na szaroniebieską twarz opasłego handlarza nar- kotyków. Odtwarzał przebieg ostatnich trzydziestu sekund. ‒ Skąd wiedziałeś, sukinsynu, jak mi na imię? ‒ zapytał głośno. Potem odwrócił się na pięcie i zniknął w zaroślach.

3. W oddziale FBI na Manhattanie Gibbons czekał, aż agent odpowiedzialny Brant Ivers skończy obierać paznokcie. Większość ludzi obcinała paznokcie, Ivers je o b i e r a ł . Gibbons nie odezwał się ani słowem; nie zapytał, po co go wezwano, nie pró- bował nawiązać żadnej towarzyskiej rozmówki. Ivers w końcu sam objaśni, o co mu chodzi, a poza tym Gibbons miał bardzo wiele czasu. Był na emeryturze. Nie bardzo to pasuje do Biura Operacyjnego FBI, pomyślał Gibbons, rozgląda- jąc się po pokoju. Zawsze zresztą tak mu się wydawało. Dywan perski jedenaście stóp na trzynaście. Ciężkie, mahoniowe biurko. Szwajcarski zegar kominkowy obok komputera IBM. Nad głową Iversa kolorowe zdjęcie prezydenta. Dziwny, żółtawo-beżowy kolor ścian, przywodzący na myśl ugotowane żółtko. Gibbons poszukał fotografii J. Edgara, ale na próżno. J. Edgarowi z całą pewnością nie spodobałyby się żółtkowe ściany. Powinny być białe, po prostu białe. Także ubranie Iversa nie bardzo pasowałoby do Starego. Trzyczęściowy garni- tur, ciemnoniebieski w prążki. Szpilka z szafirowym łebkiem w jedwabnym kra- wacie. Dobrana do reszty jedwabna chusteczka starannie złożona w kieszonce. Pastelowo niebieska koszula z białym kołnierzykiem. Przylizane włosy. Wytwor- ność bardzo ostentacyjna ‒ nawet jak na agenta odpowiedzialnego z biura na Man- hattanie. Ivers zgarnął na dłoń ścinki paznokci i wyrzucił je do kosza. Był to jedyny la- kierowany kosz na papiery, jaki Gibbons widział w życiu. ‒ No i jak, Bert ‒ odezwał się w końcu szef ‒ jak ci służy emerytura? Nikt nie zwracał się do niego per „Bert”, nikt nawet nie używał jego pełnego imienia Cuthbert. Dla wszystkich nazywał się Gibbons, po prostu Gibbons. Mógłby 25

poprawić Iversa ‒ jak kiedyś ‒ ale obecnie nic go to nie obchodziło. Dobrze było słyszeć te fałszywe przyjacielskie nutki, okraszające każde niemal zdanie; przypo- minały, kto jest prawdziwym przyjacielem. ‒ Na emeryturze... mam spokój ‒ odparł. ‒ Odrobiłem wiele zaległości w lek- turach. Ivers pokiwał głową, z dość bezmyślnym uśmieszkiem na twarzy. Odpowiedź wydała mu się zapewne tajemnicza, choć wcale taka nie była. ‒ Wiesz, że wcale nie musiałeś odchodzić? Nie było żadnych zastrzeżeń do stanu twojego zdrowia, Bert. Idę o zakład, że śmiało mógłbyś dociągnąć do sześć- dziesiątki. Bez trudu załatwiłbym to z Waszyngtonem, gdybyś... tylko mnie popro- sił. Gibbons powoli wypuścił powietrze. Można by to nawet uznać za śmieszne. Nikt bardziej nie pragnął jego odejścia niż Ivers. Dobrze wiedział, co tamten o nim myśli: dupek ze starego Biura, jeden z chojraczków Hoovera. Dobrze wiedział, co szef myśli w tej chwili: popatrzcie tylko na tego dinozaura: ciągle w przepisowym letnim garniturze, zarządzonym przez J. Edgara, do tego biała koszula, krawat w paski, czarne, wypucowane buty, letni kapelusz. Ale czego niby się spodziewał? Po trzydziestu latach nikomu nie chce się zmieniać sposobu bycia. ‒ No cóż, Ivers ‒ zaczął Gibbons i na chwilę zawiesił głos, aby tamten miał czas zesztywnieć, słysząc swoje nazwisko użyte nonszalancko i z pominięciem tytułów ‒ pięćdziesiąt pięć lat to chyba wystarczający wiek dla agenta, nie uwa- żasz? Stare konie bojowe tylko wstrzymują pochód. ‒ Przystroił twarz w krokodyli uśmiech. Ivers pogładził podbródek i odwzajemnił uśmiech. ‒ Zawsze mi się podobały te twoje subtelne aluzje do Cesarstwa Rzymskiego, Bert. Ilekroć czytałem twoje raporty, zawsze przypominały mi się klasówki z łaci- ny. Dalej uważasz, że FBI to rzymskie legiony, strzegące prawa w imperium? Stróże pax Romana? ‒ Dalej. Ivers znowu pokiwał głową; bardzo zależało mu na opinii faceta o szerokich horyzontach. Gibbons rozplótł skrzyżowane nogi i pociągnął się za koniuszek ucha. Kurtu- azja nigdy nie była jego mocną stroną. ‒ To co, starczy już pogaduszek, Ivers? Powiesz mi, po co mnie tu wezwałeś, czy teraz przejdziemy do dzieciaków? Ivers poprawił się na krześle. ‒ Jest jeden szczeniak, o którym chciałbym z tobą porozmawiać. ‒ Kto to taki? 26

‒ Mike Tozzi. Miałeś o nim ostatnio jakieś wiadomości? Gibbons wzruszył ramionami. ‒ Nic, od czasu, gdy szefostwo Biura w swej nieskończonej mądrości skazało go na pilnowanie cmentarza. ‒ Nie udawaj, że nie wiesz, dlaczego został odkomenderowany do Butte. To kowboj, postrzeleniec, który musi się dopiero nauczyć wykonywania rozkazów! Gibbons pokiwał głową ze smutkiem. Tozzi. Cóż to za numer! Jedyny partner, z którym Gibbonsowi udawało się dogadać. ‒ Wiesz, przyszedł do nas z DEA ‒ powiedział wyjaśniająco. W Drug Enforcement Agency, Urzędzie Tropienia Narkotyków, pracowali sa- mi kowboje, a przynajmniej takie robili wrażenie. Kiedy chodziło o nakrycie przemytników śniegu, uważali, iż cel uświęca środki. Gibbons wyobraził sobie Tozziego, jak z karabinem pod pachą przemierza błota Florydy w jednej z tych śmigłowych maszyn, którymi jeździ się po mokradłach. ‒ Coś mi się wydaje, że kiedyś bardzo chciałeś mieć w drużynie jakiegoś kowboja. Jest dobry do czarnej roboty, mówiłeś. Kiedyś chyba go nazwałeś psem podwórzowym naszej stajni, tak? Iversa nie bardzo zdaje się interesowała prywatna historia Tozziego. ‒ Nie miałeś zatem od niego żadnych wiadomości od czasu, kiedy opuściłeś Biuro? ‒ Był moim partnerem, a nie żoną. ‒ Chwalić Boga. Ivers wpatrywał się bacznie w Gibbonsa, którego cała ta sytuacja zaczynała bawić. ‒ Mamy duży problem z Tozzim, stał się potencjalnym zagrożeniem ‒ powie- dział Ivers poważnym tonem. ‒ Potencjalną kompromitacją dla nas. ‒ Co znowu takiego zmalował? ‒ Zniknął ‒ oznajmił Ivers. ‒ Obawiam się, że mógł zdradzić. Zdradzić? Tozzi? Przenigdy. Jest z pewnością świrem, ale nie durniem. ‒ W Biurze od dawna już nie było żadnego takiego przypadku ‒ powiedział Gibbons w zamyśleniu. Ivers wydobył teczkę z aktami. ‒ Zobacz, czy poznajesz. W środku były trzy kartki papieru, każda pomięta, potem starannie wypraso- wana, a następnie pieczołowicie umieszczona w oddzielnych okładkach z przezro- czystego plastiku. Gibbons przyjrzał się im; były to pierwsze stronice poufnych akt FBI. Na każdej widniały rutynowe podpisy agentów, którym zlecono daną sprawę: 27