Powieści Anthony'ego Bruna
Parszywe typy
Parszywe układy
Parszywy interes
Parszywe szczęście
Parszywy księżyc
Parszywe jabłko
1
Pomarańczowy volkswagen garbus wynurzył się z porannej mgły,
podskakując na nierównych płytach starego, zaniedbanego nabrzeża. Za
nim sunął czarny caditlac de ville, rocznik 1960, na końcu zaś pojawił
się szary mercedes SEL: mała rybka, większa rybka, wielka ryba.
Garbus zatrzymał się parę metrów od brzegu, cadillac jakieś dziesięć
metrów za nim, mercedes niemal dotykał groźnie wyglądających
„płetw" na tyle cadillaca. Pojazdy zastygły teraz jeden za drugim:
chłodzony powietrzem silnik volkswagena posapywał i podrygiwał;
cadillac pomrukiwał basowo, z mercedesa wydobywał się ledwie
dosłyszalny, ale nieustanny syk.
Kierowca cadillaca, Katsumi Nagai, przekręcił kluczyk w stacyjce,
ziewając przeciągnął ręką po włosach, a wreszcie oparł brodę na rękach
złożonych na kierownicy. Cholernie wcześnie na taką zasraną robotę.
Odwrócił się i nad popękaną czarną skórą oparcia spojrzał na szerokie
plecy .Mashira, który zdejmował właśnie skarpetki, by potem, starannie
złożone, schować je w czarnych sznurowanych butach. Znali się już tyle
lat, a jednak Nagai patrzył ciągle ze zdumieniem na Mashira.
Korpulentny, o twarzy zupełnie pozbawionej wyrazu, Mas-hiro sięgnął
po miecz tkwiący w pochwie, ułożył go sobie na kolanach i spojrzał
pytająco na swego pana, czekając na znak przyzwolenia. Nagai
przesunął wzrokiem po długim, wygiętym katana, najważniejszej broni
samuraja, następnie spojrzał w oczy Mashira i lekko skinął głową.
Mashiro z szacunkiem się ukłonił i wysiadł. Kiedy obchodził przód
samochodu, Nagai zastanawiał się, o czym on też myśli w takiej chwili,
jeśli w ogóle myśli.
Mashiro wydobył miecz z pochwy. Pochwę — czarną, skórzaną —
położył na masce, a sam, z mieczem przy boku, podszedł do
volks-wagena. Siedzącej w środku parze nakazał wyłączyć silnik i
wysiąść.
Pasażerowie garbusa nie ruszyli się. Nagai sięgnął do skrytki na
rękawiczki i wyciągnął z niej mały automatyczny pistolet. Nacisnął
guzik, a kiedy szyba po jego stronie zsunęła się w dół, wystawił
uzbrojoną lewą rękę na zewnątrz i strzelił tuż nad volkswagenem. W
chłodnym, porannym powietrzu huk przetoczył się nad rzeką.
Dziewczyna znowu zaczęła chlipać; Nagai widział, jak podrygują jej
ramiona i głowa. Wycelował w nią i chłopaka, wystawiając pistolet w
taki sposób, żeby oboje mogli go widzieć.
— Szybciej! — krzyknął Mashiro po japońsku, z typowym dla
mieszkańców Osaki twardym akcentem. Dwoje młodych Japończyków
zaczęło wysiadać z wozu, ociągając się jak zwierzęta, które muszą
opuścić bezpieczne schronienie. Stali teraz przed Mashirem, który
przypatrywał im się obojętnie. W jego oczach nie było ani nienawiści,
ani współczucia. Dziewczyna zakryła usta ręką. Wojownik nagle
uniósł miecz jak włócznię, z ostrzem skierowanym do dołu, i wbił go
w jeden z bali, wynurzających sie z wody. Ostrze kołysało się,
połyskując w szarym świetle świtu, nieugięte i złowieszcze jak jego
właściciel.
Mój wierny potwór, pomyślał Nagai. Spojrzał we wsteczne lusterko:
czuł się nieruchawy i ociężały. Wysiadł z samochodu i podszedł do
tylnych drzwiczek mercedesa. Popatrzył na swoją twarz, odbitą w
nieprzezroczystej szybie. Zbyt smutna i zasępiona, pomyślał, za dużo
siwych włosów. Chciałby być trochę bardziej podobny do swego
podwładnego: twarz mocna, zimna, niebezpieczna. A Mashiro był
nawet dwa lata od niego starszy. Kiedy szyba limuzyny zaczęła się
opuszczać, spróbował — na użytek szefa — przybrać bardziej drapieżny
wyraz twarzy.
— Dzień dobry, Nagai — powiedział starszy mężczyzna, nie
podnosząc na niego oczu. Właśnie zdejmował pokrywkę z kubka z
kawą. Robił to bardzo ostrożnie, tak żeby nie poplamić swego ciemnego
jedwabnego garnituru z Hongkongu.
— Dzień dobry, panie Hamabuchi — odpowiedział Nagai i pochylił
głowę z należnym szacunkiem. Nagle przypomniał sobie, jak podawał
Hamabuchiemu poranną herbatę, kiedy mieszkał w domu bossa w
Tokio. Wtedy, w okresie próbnym, musiał nauczyć się takiego
posłuszeństwa wobec zwierzchnika, jakby to był rodzony ojciec. Ale to
dawne, dawne czasy. Poczuł jakiś ucisk w krtani, gdy uświadomił sobie,
jak bardzo zmieniło się jego życie; gdyby tam, w Japonii, nie podnosił
tak wysoko głowy, teraz pewnie miałby się bardzo dobrze, prowadząc
własny nocny klub na Ginzie*. Ale tak to już jest na tym świecie; za
błędy trzeba płacić.
Hamabuchi podmuchał w kawę i spojrzał przez zaciemnioną szybę
na parę, która stała dygocząc przed Mashirem. Wprawdzie zmarszczył
brwi, ale w jego oczach pobłyskiwały jakieś iskierki. Wydawało się, że
bacznie ocenia chłopaka i dziewczynę. Nagai znał to spojrzenie.
Nadchodziła pora kazania. Hamabuchi pociągnął długi łyk.
No prędzej, odegraj już ten swój kawałek, pomyślał Nagai.
Nagłe spojrzenie prosto w oczy.
Zaczyna się.
— Nagai, czy ta dziewczyna opłakuje utracony przez nich honor
czy też ich nieszczęsny los? — zapytał Hamabuchi, a na jego twarzy
pojawił się ów tajemniczy uśmieszek, który ćwiczył przez całe lata.
Amerykanie oczekują od nas takich „orientalnych" bzdur, powiedział
mu kiedyś w zaufaniu.
Nagai popatrzył na parę młodych; dziewczyna łkała, wtulona w
ramiona chłopaka, który bezskutecznie usiłował wytrzymać wzrok
Mashira. Nie czuł do nich żadnej sympatii; podpisali zobowiązanie i nie
dotrzymali słowa. Trzeba płacić za błędy.
— Myślę, że opłakuje splamiony honor — odparł Nagai, który
dobrze wiedział, jakich odpowiedzi oczekuje pytający.
Hamabuchi opuścił na kolana dłoń z kubkiem i ledwie dostrzegalnie
pokręcił głową.
— Nie, nie sądzę. Dzisiaj tylko starzy ludzie myślą jeszcze
o honorze. Tacy jak ja czy pan Antonelli.
Znowu ta stara historia o czasach okupacji, czarnym rynku w Kobe i
amerykańskim sierżancie, który miał głowę na karku. Wielki Antonelli.
— Dla mnie także honor jest najważniejszy — wtrącił z naciskiem
Nagai, mając nadzieję, że uda się uniknąć tej opowieści. — Marzę o
tym, by zmyć dawne winy.
— Tak, wiem, wiem. — Hamabuchi znowu upił łyk kawy. — Moja
obietnica jest nadal ważna. Jeśli dobrze spiszesz się tu, w Ameryce,
wszystko znowu będzie w porządku.
* Bogate centrum handlowe w Tokio.
natychmiast przetoczył zwłoki chłopaka na martwą już dziewczynę tak,
by ich twarze dotykały do siebie; ona z otwartymi ustami spoglądała w
górę, on jakby wtulał się w jej szyję. Patrząc na jej twarz, można by
pomyśleć, że zbliża się do orgazmu. Teraz Mashiro sięgnął po
błyszczący katana. Nagai nie mógł na to patrzeć i wbił wzrok w
srebrzyste rozbłyski na powierzchni Hudsonu; rozpaczliwie starał się
myśleć o czymś innym. Dotarł do jego uszu świst klingi i poczuł pod
stopami impet uderzenia, ale nie spojrzał w tamtą stronę. Uparcie
wpatrywał się w łagodne falowanie wody i znowu zatęsknił za
rodzinnym domem.
Po chwili usłyszał nieprzerwany szmer padających kropli, który
rychło zamienił się w ciężki, nieregularny plusk, spływającej do wody
krwi. Zobaczył, jak spod pomostu wysnuwają się czerwone nitki i
zaczynają rozlewać w zielonkawej toni. Podniósł wzrok i ujrzał
Mashira, który spokojnie wycierał ostrze. Samuraj pochylił głowę w
ukłonie; Nagaiemu wydało się, że dostrzegł na jego twarzy cień
uśmiechu. Może... a może nie.
Teraz już nie mógł uniknąć widoku ciemnej czerwonej kałuży,
rozlewającej się wokół ciał. Również twarz dziewczyny była cała zalana
krwią. Odwrócił się, by otworzyć drzwi samochodu.
— Pozbądź się ich, Mashiro. Pospiesz się.
— Hai.
2
Nurek pociągnął kilkakrotnie za linę, a potem podpłynął do
policyjnej łodzi. Złapał się za burtę i wyciągniętą ręką dał znak
operatorowi dźwigu. Lina wyraźnie napięła się, silnik mocniej zaterkotał
i chwilę później, nad brudną powierzchnią wody, ukazał' się
chromowany zderzak. Choć wyciągali samochód powoli, woda wycie-
kająca z wozu sprawiła, że łódź mocno się zakołysała. Operator — facet
o czerwonej twarzy i płowych włosach, w zielonej czapeczce z pompo-
nem — pozwolił pomarańczowemu volkswagenowi kolebać się parę
metrów nad wodą. Dokoła kręcili się poirytowani ludzie z Zarządu
Komunikacji Miejskiej. Przez całe popołudnie promy, pozbawione
jednej przystani, musiały manewrować na bardzo ograniczonej prze-
strzeni i mieszkańcy Staten Island byli coraz bardziej zniecierpliwieni.
Gibbons patrzył na pasażerów stłoczonych przy barierce promu,
gapiących się na zwisający z dźwigu samochód i najwidoczniej
wściekłych z powodu opóźnienia. Zdjął z głowy kapelusz, przesunął
ręką po resztce włosów i wyszczerzył zęby w kierunku niecierpliwców.
Czegóż się oni, do diabła, spodziewali? Biegu na czterysta metrów?!
W resztkach szyb garbusa odbijało się słońce. Nałożył ciemne
okulary. Było bardzo ciepło jak na tę porę roku, ale Gibbons nigdy nie
zwracał uwagi na upał. Zawsze w marynarce, z dopiętym kołnierzykiem
u koszuli i w krawacie. Była to zasada obowiązująca w FBI od czasów
J. Edgara i w końcu weszła Gibbonsowi w krew. Chociaż więc rygory,
dotyczące stroju agentów, zostały znacznie złagodzone i nigdzie nie
można by znaleźć przepisu mówiącego, że funkcjonariuszowi na służbie
nie wolno rozpiąć kołnierzyka, Gibbonsowi nic takiego nawet nie
przyszłoby do głowy.
— Poruczniku Elam? Poruczniku? — Jeden z urzędników do spraw
komunikacji usiłował spoza żółtej policyjnej taśmy zwrócić na siebie
uwagę oficerów. Elam wybrał najrozsądniejsze w tej sytuacji
rozwiązanie: zignorował dupka.
— Poruczniku! Biuro burmistrza zapewniło mnie, że niebawem
będzie można znowu korzystać z przystani! — Facet usiłował się
stawiać, tymczasem Elam był bardzo cięty na bubków wyglądających
jak maitre d'hótel. Tyron Elam miał dwa metry wzrostu i grał kiedyś w
koszykarskiej reprezentacji uniwersytetu Michigan. Może była to nawet
reprezentacja stanu, Gibbons nie był pewien. Zawsze przypominał mu
Willisa Reeda, który grał na środku w Knickersach, kiedy Nowy Jork
potrafił jeszcze wygrywać. Nikt tak nie zbierał z tarczy jak Reed. Ani
przedtem, ani potem. Siedemdziesiąt kilogramów naprawdę groźnego
ciała. Elam wyglądał dokładnie tak samo. Nie był gościem, z którym
biali lubili się spierać.
Stał z nogą opartą na zderzaku wozu patrolowego i rozmawiał z
sierżantem, rytmicznie przy tym postukując pisakiem w gruby notatnik.
Chciał, by wyglądało to tak, jakby załatwiał jakąś bardzo ważną sprawę,
ale tak naprawdę marzył tylko o tym, by ten gad z Komunikacji zmył
się, zanim on straci cierpliwość i ciśnie go do wody.
Tamten jednak ani myślał się poddawać. Rozpiął urzędowy garnitur
i przeszedł za taśmę, co oznaczało wkroczenie na teren policyjnej akcji.
No cóż, mimo wszystko facet z jajami.
— Poruczniku! Zaczynam mieć już dość pańskich imper... — Elam
odwrócił się i spojrzał na intruza w taki sposób, że ten natychmiast
zamilkł. Było to przeciągłe, łakome spojrzenie, które pojawia się
w ślepiach waranów z Komodo, kiedy poczują zapach mięsa. Gibbons
widział kiedyś na kanale 13 audycję o wielkich drapieżnych jaszczurach
z Malajazji i Elam w tej chwili bardzo przypominał jednego z nich. Na
ustach Gibbonsa pojawił się krzywy uśmiech.
Elam wyprostował się na całą swoją długość i z góry popatrzył na
natręta i na widniejącą na jego czaszce bliznę, która przeświecając
przez rzadkie włosy świadczyła o dokonanym przeszczepie.
— Panie Shapiro — powiedział ze złowieszczym spokojem —
przecież już panu wyjaśniłem, że sprawa nie leży w kompetencjach
policji i że ze wszystkim musimy poczekać na agentów FBI.
— Ale...
— Żadnych ale, panie Shapiro. Popełniono tu przestępstwo, które
podlega władzomfederalnym, a moim obowiązkiem jest zabezpieczenie miejsca
zbrodni dla FBI. Tak to wygląda. Capisco, panie Shapiro? Gibbons
zrozumiał, że czas się włączyć.
— Gibbons z FBI — powiedział, podchodząc do nich i błyskając
odznaką. — Kto tu dowodzi?
— Ja — odparł Elam.
—- A pan kim jest? — zapytał Gibbons, zwracając swą ponurą, aztecką
twarz dq, faceta z Komunikacji.
— Addison Shapiro, zastępca komisarza Zarządu Komunikacji,
odpowiedzialny za szlaki wodne. Ja...
— Zgodził siępan na jego obecność? — Gibbons spojrzał na Elama.
— Nie.
— Naruszanie policyjnych zakazów i wkraczanie na teren zbrodni
federalnej, czyli takiej, w której śledztwo prowadzi FBI, jest przestępstwem
podpadającym pod jurysdykcję federalną. Proszę natychmiast opuścić
oznakowany teren. — Gibbons wskazał kciukiem żółtą taśmę.
Shapiro bezzwłocznie się wycofał. Z drugiej strony taśmy próbował
jeszcze przekonywać Gibbonsa, ale ten odwrócił się plecami, nieczuły na
żadne argumenty.
— To prawda z tym przestępstwem? — zainteresował się Elam • i
znowu umieścił stopę na zderzaku.
— Chyba tak — odparł Gibbons, wpatrzony w volkswagena, który
kołysał się na dźwigowej linie. — To jak? Połów dnia?
Elam uśmiechnął się szeroko, demonstrując pokaźną szczelinę między
przednimi zębami.
— Cokolwiek to jest, Gib, należy do ciebie,
Gibbons skrzyżował ramiona i pokiwał głową.
— Aha, przestaliśmy już zajmować się zabójstwami? Jak to się mówiło
w dawnych, dobrych czasach? Leniwi i niezaradni?
— Gib, nie musisz mi po raz kolejny dowodzić swoich pieprzonych
rasistowskich uprzedzeń. Dobrze już je poznałem.
Odpowiedział mu pełen słodyczy uśmiech.
— Ja także cię lubię, Elam. A teraz wytłumacz mi, dlaczego
musiałem się tu zjawić?
Czarny policjant przerzucił kilka kartek notatnika.
— Około drugiej po południu dostaliśmy kilka telefonów pod 911,
że coś pływa sobie wporcie. Widać było tylko dach i kawałek szyby.
Jakaś kobieta twierdziła, że to zdechły wieloryb.
— Pomarańczowy wieloryb?
— To była taka durna blondyna — powiedział Elam i wzruszył
ramionami.
— No i kto tu jest rasistą?
Elam spod oka zerknął na Gibbonsa i przerzucił jeszcze parę kartek.
— Wezwaliśmy Służbę Portową, ci wysłali nurka, który stwierdził,
że drzwi są zamknięte, a na przednich siedzeniach widać dwa ciała.
Porucznik znowu rzucił okiem na Gibbonsa, czekając na reakcję, ten
jednak stał nieporuszony. Chciał poznać więcej szczegółów.
— Morderca najwidoczniej nie wiedział — ciągnął Elam — że
volkswageny są hermetyczne. Nie zależało mu chyba na tym, żeby wóz
tak sobie pływał tuż pod powierzchnią. Tak czy owak, faceci z portu
przyholowali to do przystani, twierdząc, że stąd łatwiej będzie
wyciągnąć. Ja tam nie wiem, nie znam się na tym. Powiedzieli, że
wszystko będzie w porządku, bo uwiną się przed godzinami szczytu. Ale
jak tylko zaczęli, pękła przednia ośka. Za szybko poderwali, tak mówi
ten chłopak od dźwigu. Gdy wóz uderzył o powierzchnię wody, wtedy
widocznie rozbiła się szyba, garbus nabrał wody i zaczął tonąć. Okazało
się, że teraz wyciąganie może potrwać nawet całą noc, więc kazałem im
przynajmniej wydobyć ciała.
— A po cholerę?
— Żeby ryby ich nie podjadły. Gibbons
parsknął i pokręcił głową.
— Pewnie rekiny, co?
— Bracie, w Nowym Jorku wszystko jest możliwe.
— Mów do mnie jeszcze. Najpierw zwalasz to gówno na FBI, a
potem zacierasz wszystkie ślady, jakie mogły tam zostać. Chłopaki z
laboratorium w Waszyngtonie w dowód wdzięczności przyślą ci z
pewnością kwiaty, Elam.
— Nurkowie zrobili to bardzo porządnie. Będziecie mogli zabrać
ciała ze sobą.
— To lubię, podrzucić sprawę koledze. W tym jesteście dobrzy,
nie? — Gibbons nałożył okulary słoneczne. — Ale nadal nie rozumiem,
po coście nas wzywali. To przecież nie jest przestępstwo federalne.
— Nie gorączkuj się. Już ci wyjaśniam. — Czarnoskóry porucznik
postukał w kartkę notatnika. — Kiedy przyjrzysz się dokładniej, Gib,
zobaczysz, że wóz ma tabliczki rejestracyjne New Jersey. To stamtąd
przydryfował na Manhattan, tam też z pewnością popełniono tę
zbrodnię. Jak widzisz, cała ta sprawa przekracza granice jednego stanu, a
zatem należy do was, Gib. — Z kciuków i palców wskazujących Elam zrobił
okularki wokół oczu i roześmiał się.
— Zbadałeś wodę w chłodnicy i stwierdziłeś, że pochodzi z New
Jersey?
Policjant wzruszył ramionami. Nie moja sprawa, kolego.
— No i dobra — westchnął Gibbons. — I tak jestem tutaj. Mogę
wam rozwiązać także i tę sprawę. Gdzie ciała?
Na wzmiankę o zwłokach uśmiech Elama natychmiast gdzieś zniknął.
— Lekarz policyjny dokonał wstępnych oględzin i przed chwilą zabrał
je do kostnicy.
— I...?
— Niezbyt fajnie. — Elam westchnął głęboko i znowu zajrzał do
notatek. — Mężczyzna i kobieta, oboje Azjaci. Nie znamy na razie
bezpośredniej przyczyny śmierci. — Popatrzył na Gibbonsa. — Ale nie tak
trudno zgadnąć.
— Co masz na myśli?
Elam podrapał się za uchem.
— Jakby to powiedzieć... przecięto ich na pół, dokładnie przez sam
środek. Alewiesz, to niebyło takiećwiartowaniejak wprzypadku faceta,
co to kawałkujeciało żony, żeby popakować je do worków i wywalić na
śmieci. Tutaj cięcie było inne... jak by to powiedzieć... czystsze...
Gibbons usiłował sobie wyobrazić, o co może tamtemu chodzić, ale
przed oczyma stanęły mu jedynie plastry wędliny na wystawie sklepu
mięsnego.
— Jak to „staranniejsze"?
— Na podstawie tego, co zobaczyłem, powiedziałbym, że morderca chciał
ich właśnie przepołowić. U mężczyzny uderzenie poszło od lewej strony przez
plecy, u kobiety od prawej, chociaż nie na wylot. Ci faceci z kostnicy mieli
piekielny problem przy wyciąganiu ich z samochodu — żeby to wszystko
utrzymać razem. Lekarz powiedział, że nie byłby zdziwiony, gdyby okazało
się, że czegoś brakuje. To były naprawdę potężne cięcia. Ale, jak mówiłem,
Gib, najdziwniejsze jest to, że są one takie równiutkie, precyzyjne, czyste...
Nigdy jeszcze nie widziałem tak załatwionych ciał: na cztery plastry.
Gibbons zdjął okulary i poczekał, aż odpłynie fala mdłości. Poczuł smak
śniadania.
— Rozumiem, plastry. I powinienem teraz sprawdzić każdego
rzeźnika w New Jersey?
— Niezły z ciebie twardziel, co? — Elam pokręcił powoli głową. —
Żadne takie gówno nie zrobi na tobie wrażenia, wszystko się już
widziało?
— A co mam niby robić? Wyciągnąć chusteczkę i popłakać sobie
trochę? Gdy wstępowałem do FBI, nie zauważyłem, żeby lista moich
obowiązków obejmowała współczucie dla ofiar. Moim zadaniem jest
znalezienie facetów, którzy robią takie rzeczy, żeby to się już więcej nie
powtórzyło. — Gibbons czuł bolesny ucisk w żołądku. A to sukinsyn.
Elam wsadził ręce do kieszeni, zakołysał się na obcasach i popatrzył
uważnie na agenta-weterana.
— Chwalić Boga, że coraz mniej jest takich jak ty.
— Elam, odwal się ode mnie — prychnął Gibbons. — Podrzuciłeś
nam sprawę i głowa już cię nie boli. Dobrej zabawy.
— Z chęcią obejrzałbym doroczną ocenę twojej pracy. Co tam
szefowie piszą w rubryce „postawa"? „Do rany przyłóż"?
Zaatakowany nie odpowiedział na zaczepkę. Wpatrywał się w za-
wieszonego na linie volkswagena i usiłował sobie wyobrazić, jaka broń
czy narzędzie może pociąć ciała na „plastry", zastanawiał się, jakiż to
chory umysł mógł wpaść na tak makabryczny pomysł i dlaczego
morderca zadał sobie tak wiele trudu, jeżeli w istocie chciał tylko zabić
swoje ofiary. Jeżeli rzeczywiście tylko o to mu chodziło...
— Były na ciałach jeszcze jakieś ślady?
Elam pokręcił głową.
— Nie widzieliśmy.
— Jakieś podejrzenia, kim są ofiary?
Znowu przeczący ruch głowy.
— Nie było niczego, co by pozwoliło ich zidentyfikować. Żadnych
portfeli, forsy, kluczy, tylko trochę drobiazgów.
— Ktoś sprawdził w rejestrze zaginionych?
— Nie. To już nie nasza sprawa, brachu, lecz wasza.
Gibbons wpatrzył się w czubki swoich butów.
— To doprawdy wielka radość widzieć, że stosunek policji nowo
jorskiej do Federalnego Biura Śledczego tak gwałtownie się polepszył.
— Trudno było się spodziewać, by gliniarz kiwnął palcem, kiedy
chodziło o pomoc agentom Biura. Niepisana reguła pracy policyjnej
od Atlantyku po Pacyfik brzmiała: Pieprzyć feda, ile się da.
Zaterkotał silnik dźwigu i volkswagen został przeniesiony na
nabrzeże. Kiedy stanął wreszcie na kołach, Gibbons wyciągnął notes i
poszedł obejrzeć wóz. Przede wszystkim zapisał numery rejestracyjne,
potem przez boczne okno od strony kierowcy zlustrował przednie i
tylne siedzenia.
W szybie zobaczył odbicie Elama, który zaglądał mu przez ramię.
— No i co tam widzisz, Gib?
— Mokry samochód, panie poruczniku.
Murzyn wydął usta i pokiwał głową.
— Oto bystra obserwacja, której można się było spodziewać po
utalentowanym ongiś detektywie. Teraz rozumiem, dlaczego FBI
odwołało cię z emerytury.
— Kto mówi o emeryturze? — Gibbons spoglądał teraz przez okno
od strony pasażera.
Elam znowu wbił ręce w kieszenie i odchylił głowę.
— Wiesz jak to jest, Gib. Wieści się rozchodzą.
Agent wyrwał z notatnika kartkę papieru i przez nią nacisnął
klamkę, aby nie zatrzeć ewentualnych śladów palców.
— Jakie znowu wieści? Wtajemnicz i mnie, Elam.
— Powiadają, że Biuro odwołało cię z emerytury, żebyś odszukał
zdrajcę z oddziału na Manhattanie.
Gibbons pochylił się do środka, zajrzał do skrytki, a potem poruszył
dźwignią, ustawioną tak, jak przypuszczał, na jałowym biegu. Trupy
same nie wjeżdżają do wody. Trzeba je wepchnąć.
— Zgodnie z tym, co do mnie dotarło, Gib, ktoś zaczął odstrzeliwać
wszystkich tych parszywców, którzy zgodzili się zeznawać przed
sądem, a których sprawy ten świr wcześniej prowadził. Chciał być w
jednej osobie prokuratorem, sędzią i katem.
— Widziałeś to w telewizji, Elam? — mruknął Gibbons ze środka
wozu. Skąd on się, do licha, dowiedział o Tozzim?
— Wiesz, mówię tylko o tym, co obiło mi się o uszy. Że ty niby coś
wiedziałeś o tym facecie, jak się zachowuje, gdzie bywa, te rzeczy.
Podobno szefowie doszli do wniosku, że jesteś jedynym, który potrafi
go dopaść, zanim narobi więcej szkód. Tak było, Gib?
W oddziale manhattańskim znalazłoby się parę osób, które
poskładawszy jedno z drugim, potrafiłyby wywnioskować, że to Tozzi
zaczął działać na własną rękę, choć Ivers zaklinał się, iż wszystko
dokładnie zatuszował. Może zresztą plotki rozpuszczał sam Ivers.
Może szepnął kilka słówek temu i owemu spośród swoich kumpli, całą
sprawę przedstawiając w taki sposób, by uznano go za czujnego i
sprawnego szefa. To by pasowało do tego marnego dupka.
— No dalej, Gib. Mnie możesz powiedzieć. Jesteś Głównym
Łapaczem Renegatów?
Gibbons wyprostował się i spojrzał na Elama ponad dachem
samochodu.
— Bogiem a prawdą, nie wiem, o czym mówisz, ale ta historyjka
brzmi nieźle. Powinieneś pisać książki.
Elam tylko błysnął zębami w uśmiechu.
— Pewnie, chyba się za to wezmę.
— A teraz ty mi coś powiedz, Elam.
— Wal.
— Grałeś w reprezentacji Michigan, tak?
— W uniwersyteckiej. Byłem obrotowym. Walczyliśmy z Indianą o
wejście do Wielkiej Dychy, byłem wtedy na drugim roku. — Porucznik
wydawał się bardzo dumny z siebie .
— Ale grałeś też chyba w lidze zawodowej?
— Krótko. Miałem zostać u Bulletsów, jednak wszystko skończyło się na
kilku meczach.
— Co się stało?
— Bardzo się starałem, ale miałem słabe kolana.
— Aha, słabe kolana. — Gibbons raz jeszcze zmierzył wzrokiem
sylwetkę Elama. Jego pas znajdował się niemal na wysokości dachu garbusa.
Willis Reed także miał słabe kolana, a w niczym mu to nie przeszkodziło.
Agent przyjrzał się siedzeniom pasażerskim, na których nie było śladów
krwi. Woda obmyła je do czysta. Zatrzasnął drzwi i przycisnął dłoń do
żołądka w miejscu, gdzie doskwierał mu wrzód. Zastanawiał się, czy
morderca był niskim, zaciekłym sukinsynem.
3
John D'Urso spoglądał spod oka na swego szefa, Carmine
Antonellego, nalewającego kawę do dwóch filiżanek, i zastanawiał się, od
czego zacząć, aby go przekonać. To był wielki pomysł, prawdziwa żyła złota.
Wiedział o tym od pierwszego momentu, kiedy Nagai zabrał go do burdelu
na Sześćdziesiątej Ulicy, jednego z tych, które Hamabuchi założył jedynie dla
japońskich biznesmenów. Od tej chwili nie mógł już opędzić się od myśli o
możliwościach, cudownych szansach i tych niebywałych
dziewczynkach.
Panienka, którą miał tamtej nocy, była naprawdę niesamowita. Bogiem a
prawdą, tej nocy był zupełnie nie w formie, ale ona szybko to odmieniła.
Wyglądało to tak, jakby miała tam w środku małą chwytliwą łapkę. Nigdy
sobie nie wyobrażał, że drobna, wstydliwa istotka może być tak seksowna,
tak przytulna, tak świetna. Z tego, co zasłyszał, wszystkie były podobne:
małe erotyczne arcydziełka. Nie było dwóch zdań; musi mieć własny dom z
Japoneczkami. Potrzebna mu tylko zgoda Antonellego. Nic więcej.
Antonelli był upartym starym sukinsynem, ale też miał swój rozum. Jeśli
zachował jeszcze tyle ikry, by zrobić jeden numerek z którąś z tych
dziewuszek, wejdzie w interes jak w dym. Wprawdzie Antonelli raz już się
sprzeciwił, jednak D'Urso mógłby zmienić jego postanowienie, o ile
dobrze rozegra tę partię. Sprytna zagrywka i stary jest kupiony. Bo niby
czemu nie?
— Ładny garnitur, John — odezwał się Antonelli, nie patrząc na D'Ursa.
— Błyszczący. — Postawił przed nim spodek i filiżankę.
John dobrze wiedział, o co chodzi staremu. Nie lubił światła, blasku,
rozgłosu. Nie można „rzucać się w oczy"; ciągle to powtarzał.
Trzyczęściowy jedwabny garnitur, tyle że zamówiony u włoskiego
krawca, a ten zaraz „błyszczący"! Niech to cholera!
Antonelli z namaszczeniem potarł skórką cytryny brzeg filiżanki.
Kościste, pomarszczone dłonie przypominały ręce wiedźmy, w którą
zamieniła się niegodziwa królowa z Królewny Śnieżki i siedmiu
krasnoludków. Mieli w domu wideo i córka oglądała tę bajkę na okrągło.
Ręce starego wyglądały tak samo, jak dłonie wiedźmy, gdy podawała
Śnieżce zatrute jabłko.
D'Urso czekał na dalszy ciąg. Ponaglanie starego capo di capi było
uważane za wielki nietakt, nawet gdyby sędziwy sukinsyn miał mieszać
cukier przez cały tydzień. Zerknął na Vincenta, który siedział za barem i
także popijał kawę. Ten, jak przystało na goryla, odpowiedział mu
pustym spojrzeniem. Vincent, oczywiście, nigdy by nie przyznał, że
boss jest za stary na kierowanie rodziną. Trudno się dziwić, skoro
dziadyga hoduje go na swego następcę. Kurczę blade, Vincent, goryl,
cholerny szoferzyna! Vincent, który babrał się w najmarniejszych
gówienkach na Brooklynie! A teraz stary widzi w nim swego następcę.
Nie do wiary!
Antonelli sięgnął po ciasteczko i odgryzł kawałek. Żuł go powoli, z
namaszczeniem, a potem popił kawą z filiżanki ze złoconym brzegiem.
D'Urso czasami odnosił wrażenie, że znalazł się w domu starców.
Popatrzył przez okno na samochody, sunące Mulberry Street, potem
zatrzymał wzrok na odwróconych literach, które obwieszczały
przechodniom: TOWARZYSTWO SPORTOWE CAMPANIA. WSTĘP
TYLKO DLA CZŁONKÓW. Nienawidził tych swoich wizyt, ukłonów i
tej daniny, tych ogromnych udziałów, które musiał oddawać, chociaż
staremu tak naprawdę gówno na tym zależało. Do diabła, Antonelli
ostatni raz był w tym pieprzonym New Jersey jeszcze za czasów
Nixona. Po cholerę więc wlec się tutaj i proponować bossowi kurewskie
pięćdziesiąt procent, kiedy jemu samemu miało zostać, po odliczeniu
kosztów, dziesięć? Dobre pytanie. Niemniej D'Urso ugryzł się w język i
łyknął trochę kawy, która miała dla niego smak trucizny. Nie znosił
espresso i pijał je tylko tutaj, z grzeczności.
— Powiedz — odezwał się znowu Antonelli, strząsając okruchy
ciastka z operetkowo wielkich klap garnituru — jak układa ci się
współpraca z naszymi japońskimi przyjaciółmi? — Po raz pierwszy
podniósł wzrok i D'Urso jak zwykle poczuł się zaskoczony czystością
błękitu jego oczu. A także twardością i podejrzliwością spojrzenia,
które po prostu nie pasowało do starego.
— Bardzo, bardzo dobrze panie Antonelli. Bardzo dobrze. —
W swoim głosie wyraźnie słyszał znienawidzone, służalcze tony. Czuł
palący niesmak w gardle, gdy sięgał po walizeczkę stojącą u jego nóg
i pokazywał ją staremu. Czterysta sześćdziesiąt osiem tysięcy dolarów,
świeżo wyprane na koszt D'Ursy w Atlantic City. I po co to wszystko?
Antonelli wziął skórzany neseser i przekazał go Vincentowi, który
zaczął przeliczać pieniądze.
— Widziałem się w zeszłym tygodniu z Hamabuchim — oznajmił
Antonelli. — Jest w znacznie lepszym nastroju teraz, kiedy zaczęły już
napływać dochody. Nigdy nie podobał mu się pomysł, że zapłatę za
swój towar otrzyma dopiero z pierwszych czystych zysków.
Towar, cholera jasna. Na Boga, przecież to niewolnicy. Dlaczego
nie nazywać ich wprost niewolnikami?
— Hamabuchi ma zresztą ciągle pewne wątpliwości. Powiada, że
nadal nie widzi w Ameryce ludzi, którzy chcieliby korzystać z pracy
przymusowej.
— Nasi klienci... No cóż, oni nie wiedzą, że ci ludzie to niewolnicy.
— Antonelli znał, oczywiście, wszystkie szczegóły, ale lubił, by mu
każdą sprawę przedstawiać po kilka razy, jak najdokładniej. Dzięki
temu było wiadomo, kto jest bossem. — Wynajmujemy ich różnym
klientom, głównie przedsiębiorcom, ale także do prac domowych: jako
służące, kucharki, nianie...
— Jako co?
— Nianie — takie opiekunki do dzieci, które mieszkają razem z
rodziną. Wie pan, ostatnio jest to bardzo modne. Zajmuje się nimi moja
żona...
Antonelli zamknął oczy, ale kiwnął głową do Johna, by kontynuował.
D'Urso znowu poczuł skurcz w żołądku. Traktuje go jak szczeniaka.
— Założyliśmy też — oprócz firmy mojej żony — jeszcze dwie
lipne agencje. Jak mówiłem, klienci nie wiedzą, że ludzie im dostarczani
to niewolnicy. O nic zresztą nie pytają, z uwagi na okazyjne ceny.
Niektórzy chyba podejrzewają, że nie wszystko jest w absolutnym
porządku, ale wolą w to nie wnikać, gdyż nęcą ich zyski. Powtarzają
tylko, że z pewnością i my nieźle na tym zarabiamy. Nasze autobusy
przywożą niewolników z samego rana i odbierają ich o umówionej
godzinie, a zamawiający o nic więcej nie muszą się troszczyć.
Stary uśmiechnął się dobrotliwie i pokiwał głową.
— Tak właśnie mówiłem Hamabuchiemu, John.
D'Urso zacisnął zęby. Powinien dać w pysk temu zgrzybiałemu,
protekcjonalnemu skurwielowi. W tej samej jednak chwili pochwycił
spojrzenie Vincenta, liczącego banknoty i zezującego znad okularów w
złotej oprawie. Vincenta, który zawsze nosił dwie spluwy.
Antonelli wziął drugą połowę ciastka, włożył do ust i ssał przez kilka
chwil.
— Wiesz, John, zapytałem Hamabuchiego, dlaczego te japońskie
dzieciaki zgadzają się w ogóle na taki układ. Osiemnasto-dwudziesto-
latki sprzedają się na trzy lata ciężkiej pracy, żeby tylko wyjechać do
Stanów. Rozumiałbym jeszcze, gdyby byli z któregoś z tych biednych
i brudnych krajów, ale Japonia nie jest biedna. Wy, Japończycy,
mówię Hamabuchiemu, macie teraz wszystko, czego dusza zapragnie.
Dlaczego więc te dzieciaki to robią, pytam go.
D'Urso znał odpowiedź, ale wiedział też, że raz jeszcze musi
wysłuchać wyjaśnień. Aby okazać szacunek.
— I co odpowiedział, panie Antonelli?
— Oni w tej Japonii doprowadzają dzieciaki do szaleństwa. Czy wiesz, że
kiedy idą doprzedszkola, muszązdawaćegzamin?Maszpojęcie?
Przyszło mu na myśl, by zwrócić staremu uwagę, że także tutaj, w
Nowym Jorku, dzieci z zamożnych domów poddawane są testom przed
przyjęciem do renomowanych przedszkoli. Ale lepiej nie przerywać:
Antonelli lubił udawać ignoranta, człowieka starej daty, który nic nie wie
o zmianach.
— W Japonii szczeniaki nieustannie zdają egzaminy, a ci, którzy obleją,
są skończeni. Dzieciaki dostają świra. Hamabuchi mówił mi, że mają
dziesięć godzin szkoły, sześć, siedem dni w tygodniu. Ale po co, pytam
Hamabuchiego. A on na to, że chcą mieć dobre posady w Panasonicu,
Sony, Toyocie — wszystkich tych kompaniach, których pełno jest tutaj — ale
żeby zostać tam kierownikiem, trzeba skończyć jedną z liczących się uczelni.
Jeśli nie uzyskasz fantastycznych wyników w tych idiotycznych testach, idziesz
do jakiejś pośledniejszej szkoły, po której możesz dostać tylko jakąś
poślednią pracę z poślednią płacą. W kraju, gdzie nędzna filiżanka kawy
kosztuje pięć dolców. I dlatego te dzieciaki wolą się zaprzedać gangowi
Hamabuchiego.
— Fugukai — pokiwał głową D'Urso. Musiał zaznaczyć, że z nie
słabnącą uwagą słucha starego.
— Właśnie, Fugukai! Dzieciaki, które nie zdały egzaminów, czują
się skończone. Nie wiedzą, kto mógłby im pomóc. Wtedy pojawiają
się ludzie Hamabuchiego i łagodnie tłumaczą, że nadal istnieje szansa
odzyskania honoru, a to jest wielka sprawa dla każdego z nich.
Fugukai obiecuje im wyjazd do Ameryki, do kraju wspaniałych
możliwości. Jeśli zgodzą się na trzyletni okres przyuczenia do zawo
du — tak to się oficjalnie nazywa — mają zapewniony wjazd do
Ameryki, mieszkanie i utrzymanie. A dzieciaki są w takiej rozpaczy,
że zgadzają się na wszystko. — Antonelli pstryknął głośno palcami.
Teraz kolej na mnie, pomyślał D'Urso.
— Urok zaś całego układu polega zaś na tym, że wcale nie
musimy trzymać się ich umowy z Fugukai. Są nasi tak długo, jak
długo chcemy. Mogą dla nas pracować dwadzieścia, trzydzieści,
czterdzieści lat. Spłacamy Hamabuchiego w trzy lata, potem z każdej
osoby mamy osiemnaście, dwadzieścia tysięcy rocznie. Mamy ich teraz
w kraju dwanaście setek, w drodze jest następnych osiemnaście. —
Wyciągnął długopis i zaczął kreślić coś na serwetce. — Trzy tysiące
niewolników po osiemnaście kawałków z każdego, to daje co roku
pięćdziesiąt cztery miliony, przez czterdzieści lat. Całkiem nieźle. —
To dlatego nie chcesz mi dać lepszego udziału, stary sukinsynu.
Antonelli ujął w palce orzeszek, który wypadł z ciastka, potrzymał go
chwilę, a potem włożył do ust. D'Urso popatrzył na żujące szczęki i
odwrócił wzrok do okna. Właśnie zaczynało padać. Stary stawał się równie
nieprzewidywalny jak cholerni Japończycy.
— Niestety, nie wszyscy są tak chętni do współpracy. W końcu nie
są głupcami. Z niektórymi musisz mieć kłopoty. Nie może wszystko
układać się tak gładko.
Znowu skurcz żołądka. Johnowi nagle przypomniał się ksiądz, który w
konfesjonale natarczywie wypytywał o wszystko, który nigdy nie wierzył i
który podejrzewał, że John ukrywa jakieś ciężkie, śmiertelne grzechy
— Tym zajmują się już ludzie Hamabuchiego — powiedział.
— Czy jest dostatecznie wielu yakuzów, by zapanować nad tymi
wszystkimi dzieciakami? — zapytał sceptycznie Antonelli.
— Naliczyliśmy ich co najmniej setkę, ale z tymi typami to nie takie
proste. Niczego z nich nie można wydobyć, a po prostu zjawiają się wtedy,
kiedy są potrzebni. To niesamowite. — D'Urso zamilkł i przez chwilę
zastanawiał się, co powiedzieć dalej. — Zainstalowałem
kiedyś kamery wideo w dokach i paru fabrykach, żeby mieć oko na
yaków.
Antonelli skrzywił się z niesmakiem.
— To mi się nie podoba, John, taki brak zaufania. Hamabuchi to
mój stary przyjaciel; bardzo pomagaliśmy sobie po wojnie. On swoim
ludziom nie kazałby nas szpiegować.
Nie kazałby, a jakże.
— Żadnego dalej węszenia. Zlikwiduj te kamery.
D'Urso spuścił wzrok i przytaknął.
— Dobrze. — Wypchaj się.
— Ale powróćmy do mojego pytania. Czy ludziom Hamabuchiego
udaje się utrzymać porządek wśród dzieciaków?
— Całkowicie. Mówiąc prawdę, kłopoty mamy tylko z tymi, którzy
harują w fabrykach, ale przy każdej próbie protestu yakowie bez
żadnego ostrzeżenie ostro ich karcą. Na początek dostają solidne lanie.
A potem jest ten przyboczny Nagaiego, Mashiro. Nie wiem, na czym to
polega, ale wystarczy, aby się pokazał, a wszyscy natychmiast kładą
uszy po sobie. Panicznie się go boją. Jego specjalność to tropienie
zbiegów. Jak dotąd, mieliśmy tylko paru. — Postanowił nie wspominać
bossowi o dwójce, którą Mashiro odszukał wczoraj. Zastanawiał się, czy
Antonelli wie, jaka jest tradycyjna kara Hamabuchiego za ucieczkę.
Okropne marnotrawstwo dobrego towaru, zdaniem D'Ursa.
— Cieszę się, że wszystko pomyślnie się układa. Bardzo dobrze,
John. — Ton głosu Antonellego zapowiadał koniec rozmowy.
— Jeszcze jedno, panie Antonelli. — D'Urso głęboko odetchnął,
żeby dodać sobie odwagi. — Czy zastanowił się pan nad moim
pomysłem, by zorganizować luksusowy burdel w Atlantic City? Mam
na oku dobre miejsce w pobliżu kasyn. Chciałbym je urządzić w stylu
tradycyjnego domu gejsz. Dziewczęta nosiłyby kimona itepe. Wie pan,
wiele z tych dziewczątek to naprawdę wyjątkowe ślicznotki i trochę
szkoda marnować je na doglądanie dzieci i podobne sprawy. Słyszałem,
że one doskonale znają się na tych rzeczach. Większość facetów nigdy
nie próbowała jeszcze orientalnej panienki i ciekawi są, jak to jest.
Myślę, że moglibyśmy wszystko tak zorganizować...
— Nie!
— Ale...
— Powiedziałem „nie" i wystarczy! — Stary walnął dłonią w stół,
a Vincent poruszył się na stołku i spuścił nogi na ziemię na wypadek,
gdyby znalazło się dla niego coś do roboty.
— Tłumaczyłem ci już: to zbyt ryzykowne, zbyt rzuca się w oczy.
Poza tym Hamabuchi ładne dziewczyny przeznacza do swojego
własnego domu, tu w mieście.
— Ależ, panie Antonelli, zapewniam pana, wszystko dałoby się tak
załatwić, że...
— Nie udawaj głupca, John. Rusz trochę głową. Gliny także chodzą
do burdeli. A jak któraś dziewczynka zacznie gadać z nieodpowiednim
facetem, co wtedy?
— Będziemy ich pilnować i...
— Jak? Będziesz właził im pod łóżka, żeby sprawdzić, czy nie
paplają? — Oczy Antonellego płonęły ze złości, ale i D'Urso był teraz
tak wściekły, że ręce trzęsły mu się pod stołem. Zagryzł wargi do krwi.
Żeby szlag cię trafił, dziadygo, żebyś zdechł. I tak mam już burdel na
chodzie. Już od półtora miesiąca wszystko się kręci, ty pierdoło.
— Rozumiemy się, John? — Antonelli nachylił się nad stołem i
czekał na odpowiedź z miną dobrotliwego dziadunia. Za kogo on się, u
diabła, uważa? Za ojca Geppetto?
D'Urso rzucił okiem na Vincenta.
— Tak, panie Antonelli, wszystko rozumiem.
Widać było, że Vincent się odprężył.
— To dobrze. Pracuj tak dalej. — Antonelli wyraźnie się żegnał.
D'Urso powstał. Stary nie patrzył na niego, w przeciwieństwie do
Vincenta.
— Nie bierz sobie wszystkiego tak bardzo do serca — poradził
goryl. Co znaczyło: „Zjeżdżaj stąd, brachu".
D'Urso zapiął marynarkę i ruszył ku drzwiom. Starał się iść
spokojnie, tak by nie wyglądało to na ucieczkę. Gdyby miał przy sobie
spluwę, Bóg mu świadkiem, że rozwaliłby starego. Tak przecież
postąpił Lucarelli i uszło mu to na sucho. Zdarzyło się to wprawdzie
dwadzieścia lat temu, ale przecież się zdarzyło.
Niebo pokryły ciężkie chmury, padał zimny deszcz. John, idąc
szybkim krokiem do samochodu, zastanawiał się, jakie ma szanse. Jak
wielu capi jest lojalnych wobec Antonelliego? Jak wielu, oprócz
Vincenta, stanęłoby do walki w jego obronie? Odpowiedź brzmiała
wielu. Ale przecież Lucarelli zastrzelił Joego Kokosa, choć wtedy miał
jeszcze niewielu chłopców za sobą. Dopiero potem zaczęli go szanować.
Zastrzelić bossa i w ten sposób wyrobić sobie pozycję: tak się załatwia
te sprawy.
Wsiadł do czarnego mercedesa 420 SEL i spojrzał na swojego
szwagra, Bobby'ego Francione, który siedział za kierownicą i ładował
właśnie pociski do magazynka małego automatycznego pistoletu.
— Czyś ty zgłupiał? — warknął D'Urso. — Walisz konia, czy co?
Schowaj tę pieprzona spluwę, zanim się zjawi jakiś gliniarz.
Bobby odrzucił z rozmachem głowę, by odgarnąć z oczu starannie
ufryzowany pukiel włosów, ten sam idiotycznie wyglądający pukiel
który każdego ranka pracowicie zaczesywał w taki sposób, by mu
właśnie opadał na oczy.
— Marnie poszło, co?
John nie potrafił się już opanować. Walnął w oparcie fotela z taką
pasją, że cały wóz się zatrząsł. Widok za oknem rozmazywał się w
strugach bębniącego o szybę deszczu.
— Prowadzę dwa salony samochodowe, firmę budowlaną, trzy
nocne kluby na wybrzeżu, siedem lokali czynnych przez całą dobę,
a on traktuje mnie jak jakiegoś pieprzonego gnojka. Klnę się na Boga,
Bobby, że on sam mnie prowokuje. Będę musiał to zrobić. On nie wie,
co to takiego sprawiedliwość; spycha mnie do drugiego szeregu. I co
mi pozostaje? Nie ma innego rozwiązania: on musi odejść!
Bobby wepchnął spluwę do kieszeni, przygładził włosy, przejrzał się
w lusterku i skrzywił usta w uśmieszku, który wyćwiczył, kiedy siedział
w pudle.
— Ciągle ci to powtarzam, John. Musisz tak zrobić. — Zapuścił
silnik i włączył się w strumień pojazdów.
D'Urso spoglądał na profil Bobby'ego, ręce mu się trzęsły, a serce
łomotało.
Tak... Tak właśnie powinien postąpić.
4
Z okien pustego mieszkania Tozzi spoglądał na stertę gruzu,
pozostawioną na podwórku za domem. Nędznie wyglądający pies z
długą, posklejaną w strąki sierścią sikał na jakieś połamane dechy. Kawałki
aluminiowej blachy połyskiwały w październikowym słońcu. Z drzewa
rosnącego pod rozklekotanym płotem opadały na stertę odpadków pożółkłe
liście. Sąsiednie podwórka wyglądały podobnie. Wszędzie leżały góry rupieci
pozostałe po ostatnich remontach. Michael zatrzymał wzrok na własnym
odbiciu w szybie: ciemne, głęboko osadzone oczy w kwadratowej, smutnej
twarzy. Ciekawe, pomyślał, czy zechcą to kiedykolwiek uprzątnąć.
— Jak pani mówiła, ile wynosi czynsz?
— Osiemset pięćdziesiąt, bez ogrzewania i ciepłej wody — powtórzyła
pani Carlson z agencji wynajmu mieszkań. Miała duże, wypukłe szkła i
gruby pokład czerwonej szminki na ustach, a także denerwujący zwyczaj
stawania tuż za plecami i wyłamywania palców w stawach. Wyglądała jak
Charley Chan * na tropie.
— Dość dużo — powiedział. — Adams Street to raczej nie jest
najlepsza część Hoboken.
Uśmiechnęła się przymilnie, odsłaniając końskie zęby i ignorując jego
uwagę.
— Czy wspominałam już panu, że Frank Sinatra mieszkał kiedyś w tym
bloku? Może nawet w tym właśnie mieszkaniu. Musiałabym sprawdzić.
* Niski i gruby, zawsze uśmiechnięty detektyw, Chińczyk z pochodzenia. Postać
znana z literatury, audycji radiowych i seriali TV.
W przeciągu tygodnia Tozzi obejrzał siedem lokali w Hoboken i w
pięciu usłyszał, że mieszkał tam ongiś Frank Sinatra. Zewsząd
spoglądały tu Niebieskie oczy*.
— Hoboken to bardzo modna okolica. — Pani Carlson rozpoczęła tę
samą przemowę, jaką raczono Tozziego we wszystkich agencjach, z
którymi się dotąd skontaktował. — Wielu ludzi chce tu zamieszkać.
Łatwo stąd dostać się na Manhattan, a przy tym wyczuwa się tu pewien
szczególny nastrój. Nie uważa pan, że Hoboken bardzo przypomina
europejskie miasteczko? Urocze sklepiki, piekarenki, warzywniaki...
Tozzi był ciekaw, w jak wielu europejskich miasteczkach zobaczyłby
wielkie grillowe patia, domy z apartamentami za ćwierć miliona
dolarów i klubami rocka, w których Bruce Springsteen nakręca swoje
filmy wideo, a składka ubezpieczenia od pożaru wielokrotnie przewyż-
sza średnią krajową. Ach, Hoboken, nic dodać, nic ująć.
Przeszedł do frontowego pokoju, gdzie słońce odbijało się w lśniącej,
świeżo wypastowanej podłodze. Nie wyczuwało się tutaj tego staroświec-
kiego klimatu, typowego dla wielu wcześniej oglądanych mieszkań. Nie
było tu marmurowego kominka i wydzielonego pomieszczenia na
garderobę. Ale na taki luksus to ciebie nie stać. Chociaż na wynajęcie
byle czego też nie mógł sobie pozwolić. Zwłaszcza teraz, gdy został
odsunięty od służby czynnej. Tym razem, po małej zbójnickiej
przygodzie, Ivers nie potrzebował wiele, by go uziemić. Mówiąc szczerze,
obecnie nie miał raczej możliwości popadnięcia w nowe kłopoty. Zesłany
za biurko w archiwum, podlegał rozlazłemu i przygłupiemu Hayesowi.
Że też na bezpośredniego zwierzchnika musiał mu się trafić właśnie taki
facet: zbyt wstydliwy czy może zbyt tępy, by powiedzieć wprost, co
trzeba zrobić. Konieczność ciągłego nudnego zgadywania o co szefowi
chodzi sprawiła, że każdy dzień dłużył się Tozziemu niemiłosiernie.
Nie spiesz się, musisz trochę ochłonąć, wrócić do równowagi,
oznajmił mu Ivers z tym swoim pieprzonym ojcowskim uśmieszkiem.
Mogłoby to nawet być zabawne, gdyby nie było tak podłe. Jeszcze kilka
miesięcy temu cały jego majątek dawał się zamknąć w jednej walizce:
garnitur, parę koszul, dżinsy, kilka par slipów, skarpetki, mokasyny,
buty na podwyższonych obcasach, automat kalibru 9,
trzydziestkaósemka special, czterdziestkaczwórka i trzy pudełka nabo-
jów. To wszystko. Resztę mizernego dobytku zgarnęło paru kotesi
* Tak nazywa się w USA Franka Sinatrę.
z mafii, którzy splądrowali mieszkanie jego zmarłej ciotki, gdzie się
przez jakiś czas ukrywał. Wspomnienie tego wydarzenia ciągle jeszcze
go przygnębiało. Tak czy owak, pomyślał, znacznie lepiej jest być
zamkniętym w swej zagrodzie, niźli marznąc gdzieś na chłodzie.
Rozejrzał się wkoło. Czysto, nowe instalacje, białe ściany. Oczywiś-
cie może to zmienić, wypełnić swoimi rzeczami — wtedy, zapewne,
poczuje się bardziej swojsko. Ciągle jednak trudno mu było przywyknąć
do faktu, że wszystko ma nowiutkie jak spod igły. Pewnie dlatego
zdecydował się na Hoboken. W jakiś sposób przypominało mu krainę
jego dzieciństwa: dzielnicę Vailsburg w Newark.
— Nasza agencja przygotowała małą broszurkę, w której znajdzie
pan informację o sklepach, restauracjach, punktach usługowych,
szkołach i imprezach artystycznych. — Na blacie dzielącym kuchnię od
salonu pani Carlson położyła teczkę, otworzyła ją i zaczęła wertować
papiery. Tozzi nie zwracał na nią uwagi. Przyglądał się odzianej w
czarną kurtkę z frędzlami młodej Latynosce, która bawiła się z
dzieckiem, siedząc na progu domu po przeciwnej stronie ulicy. Uznał,
że to matka. Malec dopiero uczył się chodzić, stawiając chwiejne kroki
po chodniku w tych maciupcich, białych bucikach, które w czasach jego
dzieciństwa zwykle pastowano na brązowo. Szkrab śmiał się od ucha do
ucha, podobnie jak dziewczyna. Kiedy wreszcie do niej dotarł, porwała
go w ramiona i mocno przytuliła. Miała tak promienną twarz... Tozzi
uśmiechnął się lekko.
— O, tutaj jest. — Pantofle pani Carlson zadudniły na podłodze,
gdy z broszurą w ręku pokonywała dzielącą ich przestrzeń. — Może
okazać się bardzo przydatna...
Właśnie w tym momencie, ku zdumieniu Michaela, odezwał się jego
sygnalizator. Musiał go ze sobą nosić, ale na Boga, nie spodziewał się,
że ktokolwiek z Biura będzie chciał się z nim skontaktować. Z
pewnością nastąpiła jakaś straszna katastrofa. Może Hayesowi zabrakło
dużych spinaczy?
— Przepraszam. Czy telefon jest podłączony?
— Chyba tak... Nie wiem, jak poprzedni klient... Przypuszczam, że
jest, ale...
— Proszę się nie martwić. To na rachunek odbiorcy. — Tozzi zdjął
słuchawkę z białego aparatu wiszącego na kuchennej ścianie. Był sygnał.
— Przepraszam, panie Tozzi, zapomniałam zapytać, gdzie pan
pracuje.
Powieści Anthony'ego Bruna Parszywe typy Parszywe układy Parszywy interes Parszywe szczęście Parszywy księżyc Parszywe jabłko
1 Pomarańczowy volkswagen garbus wynurzył się z porannej mgły, podskakując na nierównych płytach starego, zaniedbanego nabrzeża. Za nim sunął czarny caditlac de ville, rocznik 1960, na końcu zaś pojawił się szary mercedes SEL: mała rybka, większa rybka, wielka ryba. Garbus zatrzymał się parę metrów od brzegu, cadillac jakieś dziesięć metrów za nim, mercedes niemal dotykał groźnie wyglądających „płetw" na tyle cadillaca. Pojazdy zastygły teraz jeden za drugim: chłodzony powietrzem silnik volkswagena posapywał i podrygiwał; cadillac pomrukiwał basowo, z mercedesa wydobywał się ledwie dosłyszalny, ale nieustanny syk. Kierowca cadillaca, Katsumi Nagai, przekręcił kluczyk w stacyjce, ziewając przeciągnął ręką po włosach, a wreszcie oparł brodę na rękach złożonych na kierownicy. Cholernie wcześnie na taką zasraną robotę. Odwrócił się i nad popękaną czarną skórą oparcia spojrzał na szerokie plecy .Mashira, który zdejmował właśnie skarpetki, by potem, starannie złożone, schować je w czarnych sznurowanych butach. Znali się już tyle lat, a jednak Nagai patrzył ciągle ze zdumieniem na Mashira. Korpulentny, o twarzy zupełnie pozbawionej wyrazu, Mas-hiro sięgnął po miecz tkwiący w pochwie, ułożył go sobie na kolanach i spojrzał pytająco na swego pana, czekając na znak przyzwolenia. Nagai przesunął wzrokiem po długim, wygiętym katana, najważniejszej broni samuraja, następnie spojrzał w oczy Mashira i lekko skinął głową. Mashiro z szacunkiem się ukłonił i wysiadł. Kiedy obchodził przód samochodu, Nagai zastanawiał się, o czym on też myśli w takiej chwili, jeśli w ogóle myśli. Mashiro wydobył miecz z pochwy. Pochwę — czarną, skórzaną —
położył na masce, a sam, z mieczem przy boku, podszedł do volks-wagena. Siedzącej w środku parze nakazał wyłączyć silnik i wysiąść. Pasażerowie garbusa nie ruszyli się. Nagai sięgnął do skrytki na rękawiczki i wyciągnął z niej mały automatyczny pistolet. Nacisnął guzik, a kiedy szyba po jego stronie zsunęła się w dół, wystawił uzbrojoną lewą rękę na zewnątrz i strzelił tuż nad volkswagenem. W chłodnym, porannym powietrzu huk przetoczył się nad rzeką. Dziewczyna znowu zaczęła chlipać; Nagai widział, jak podrygują jej ramiona i głowa. Wycelował w nią i chłopaka, wystawiając pistolet w taki sposób, żeby oboje mogli go widzieć. — Szybciej! — krzyknął Mashiro po japońsku, z typowym dla mieszkańców Osaki twardym akcentem. Dwoje młodych Japończyków zaczęło wysiadać z wozu, ociągając się jak zwierzęta, które muszą opuścić bezpieczne schronienie. Stali teraz przed Mashirem, który przypatrywał im się obojętnie. W jego oczach nie było ani nienawiści, ani współczucia. Dziewczyna zakryła usta ręką. Wojownik nagle uniósł miecz jak włócznię, z ostrzem skierowanym do dołu, i wbił go w jeden z bali, wynurzających sie z wody. Ostrze kołysało się, połyskując w szarym świetle świtu, nieugięte i złowieszcze jak jego właściciel. Mój wierny potwór, pomyślał Nagai. Spojrzał we wsteczne lusterko: czuł się nieruchawy i ociężały. Wysiadł z samochodu i podszedł do tylnych drzwiczek mercedesa. Popatrzył na swoją twarz, odbitą w nieprzezroczystej szybie. Zbyt smutna i zasępiona, pomyślał, za dużo siwych włosów. Chciałby być trochę bardziej podobny do swego podwładnego: twarz mocna, zimna, niebezpieczna. A Mashiro był nawet dwa lata od niego starszy. Kiedy szyba limuzyny zaczęła się opuszczać, spróbował — na użytek szefa — przybrać bardziej drapieżny wyraz twarzy. — Dzień dobry, Nagai — powiedział starszy mężczyzna, nie podnosząc na niego oczu. Właśnie zdejmował pokrywkę z kubka z kawą. Robił to bardzo ostrożnie, tak żeby nie poplamić swego ciemnego jedwabnego garnituru z Hongkongu. — Dzień dobry, panie Hamabuchi — odpowiedział Nagai i pochylił głowę z należnym szacunkiem. Nagle przypomniał sobie, jak podawał Hamabuchiemu poranną herbatę, kiedy mieszkał w domu bossa w Tokio. Wtedy, w okresie próbnym, musiał nauczyć się takiego posłuszeństwa wobec zwierzchnika, jakby to był rodzony ojciec. Ale to
dawne, dawne czasy. Poczuł jakiś ucisk w krtani, gdy uświadomił sobie, jak bardzo zmieniło się jego życie; gdyby tam, w Japonii, nie podnosił tak wysoko głowy, teraz pewnie miałby się bardzo dobrze, prowadząc własny nocny klub na Ginzie*. Ale tak to już jest na tym świecie; za błędy trzeba płacić. Hamabuchi podmuchał w kawę i spojrzał przez zaciemnioną szybę na parę, która stała dygocząc przed Mashirem. Wprawdzie zmarszczył brwi, ale w jego oczach pobłyskiwały jakieś iskierki. Wydawało się, że bacznie ocenia chłopaka i dziewczynę. Nagai znał to spojrzenie. Nadchodziła pora kazania. Hamabuchi pociągnął długi łyk. No prędzej, odegraj już ten swój kawałek, pomyślał Nagai. Nagłe spojrzenie prosto w oczy. Zaczyna się. — Nagai, czy ta dziewczyna opłakuje utracony przez nich honor czy też ich nieszczęsny los? — zapytał Hamabuchi, a na jego twarzy pojawił się ów tajemniczy uśmieszek, który ćwiczył przez całe lata. Amerykanie oczekują od nas takich „orientalnych" bzdur, powiedział mu kiedyś w zaufaniu. Nagai popatrzył na parę młodych; dziewczyna łkała, wtulona w ramiona chłopaka, który bezskutecznie usiłował wytrzymać wzrok Mashira. Nie czuł do nich żadnej sympatii; podpisali zobowiązanie i nie dotrzymali słowa. Trzeba płacić za błędy. — Myślę, że opłakuje splamiony honor — odparł Nagai, który dobrze wiedział, jakich odpowiedzi oczekuje pytający. Hamabuchi opuścił na kolana dłoń z kubkiem i ledwie dostrzegalnie pokręcił głową. — Nie, nie sądzę. Dzisiaj tylko starzy ludzie myślą jeszcze o honorze. Tacy jak ja czy pan Antonelli. Znowu ta stara historia o czasach okupacji, czarnym rynku w Kobe i amerykańskim sierżancie, który miał głowę na karku. Wielki Antonelli. — Dla mnie także honor jest najważniejszy — wtrącił z naciskiem Nagai, mając nadzieję, że uda się uniknąć tej opowieści. — Marzę o tym, by zmyć dawne winy. — Tak, wiem, wiem. — Hamabuchi znowu upił łyk kawy. — Moja obietnica jest nadal ważna. Jeśli dobrze spiszesz się tu, w Ameryce, wszystko znowu będzie w porządku. * Bogate centrum handlowe w Tokio.
natychmiast przetoczył zwłoki chłopaka na martwą już dziewczynę tak, by ich twarze dotykały do siebie; ona z otwartymi ustami spoglądała w górę, on jakby wtulał się w jej szyję. Patrząc na jej twarz, można by pomyśleć, że zbliża się do orgazmu. Teraz Mashiro sięgnął po błyszczący katana. Nagai nie mógł na to patrzeć i wbił wzrok w srebrzyste rozbłyski na powierzchni Hudsonu; rozpaczliwie starał się myśleć o czymś innym. Dotarł do jego uszu świst klingi i poczuł pod stopami impet uderzenia, ale nie spojrzał w tamtą stronę. Uparcie wpatrywał się w łagodne falowanie wody i znowu zatęsknił za rodzinnym domem. Po chwili usłyszał nieprzerwany szmer padających kropli, który rychło zamienił się w ciężki, nieregularny plusk, spływającej do wody krwi. Zobaczył, jak spod pomostu wysnuwają się czerwone nitki i zaczynają rozlewać w zielonkawej toni. Podniósł wzrok i ujrzał Mashira, który spokojnie wycierał ostrze. Samuraj pochylił głowę w ukłonie; Nagaiemu wydało się, że dostrzegł na jego twarzy cień uśmiechu. Może... a może nie. Teraz już nie mógł uniknąć widoku ciemnej czerwonej kałuży, rozlewającej się wokół ciał. Również twarz dziewczyny była cała zalana krwią. Odwrócił się, by otworzyć drzwi samochodu. — Pozbądź się ich, Mashiro. Pospiesz się. — Hai.
2 Nurek pociągnął kilkakrotnie za linę, a potem podpłynął do policyjnej łodzi. Złapał się za burtę i wyciągniętą ręką dał znak operatorowi dźwigu. Lina wyraźnie napięła się, silnik mocniej zaterkotał i chwilę później, nad brudną powierzchnią wody, ukazał' się chromowany zderzak. Choć wyciągali samochód powoli, woda wycie- kająca z wozu sprawiła, że łódź mocno się zakołysała. Operator — facet o czerwonej twarzy i płowych włosach, w zielonej czapeczce z pompo- nem — pozwolił pomarańczowemu volkswagenowi kolebać się parę metrów nad wodą. Dokoła kręcili się poirytowani ludzie z Zarządu Komunikacji Miejskiej. Przez całe popołudnie promy, pozbawione jednej przystani, musiały manewrować na bardzo ograniczonej prze- strzeni i mieszkańcy Staten Island byli coraz bardziej zniecierpliwieni. Gibbons patrzył na pasażerów stłoczonych przy barierce promu, gapiących się na zwisający z dźwigu samochód i najwidoczniej wściekłych z powodu opóźnienia. Zdjął z głowy kapelusz, przesunął ręką po resztce włosów i wyszczerzył zęby w kierunku niecierpliwców. Czegóż się oni, do diabła, spodziewali? Biegu na czterysta metrów?! W resztkach szyb garbusa odbijało się słońce. Nałożył ciemne okulary. Było bardzo ciepło jak na tę porę roku, ale Gibbons nigdy nie zwracał uwagi na upał. Zawsze w marynarce, z dopiętym kołnierzykiem u koszuli i w krawacie. Była to zasada obowiązująca w FBI od czasów J. Edgara i w końcu weszła Gibbonsowi w krew. Chociaż więc rygory, dotyczące stroju agentów, zostały znacznie złagodzone i nigdzie nie można by znaleźć przepisu mówiącego, że funkcjonariuszowi na służbie nie wolno rozpiąć kołnierzyka, Gibbonsowi nic takiego nawet nie przyszłoby do głowy.
— Poruczniku Elam? Poruczniku? — Jeden z urzędników do spraw komunikacji usiłował spoza żółtej policyjnej taśmy zwrócić na siebie uwagę oficerów. Elam wybrał najrozsądniejsze w tej sytuacji rozwiązanie: zignorował dupka. — Poruczniku! Biuro burmistrza zapewniło mnie, że niebawem będzie można znowu korzystać z przystani! — Facet usiłował się stawiać, tymczasem Elam był bardzo cięty na bubków wyglądających jak maitre d'hótel. Tyron Elam miał dwa metry wzrostu i grał kiedyś w koszykarskiej reprezentacji uniwersytetu Michigan. Może była to nawet reprezentacja stanu, Gibbons nie był pewien. Zawsze przypominał mu Willisa Reeda, który grał na środku w Knickersach, kiedy Nowy Jork potrafił jeszcze wygrywać. Nikt tak nie zbierał z tarczy jak Reed. Ani przedtem, ani potem. Siedemdziesiąt kilogramów naprawdę groźnego ciała. Elam wyglądał dokładnie tak samo. Nie był gościem, z którym biali lubili się spierać. Stał z nogą opartą na zderzaku wozu patrolowego i rozmawiał z sierżantem, rytmicznie przy tym postukując pisakiem w gruby notatnik. Chciał, by wyglądało to tak, jakby załatwiał jakąś bardzo ważną sprawę, ale tak naprawdę marzył tylko o tym, by ten gad z Komunikacji zmył się, zanim on straci cierpliwość i ciśnie go do wody. Tamten jednak ani myślał się poddawać. Rozpiął urzędowy garnitur i przeszedł za taśmę, co oznaczało wkroczenie na teren policyjnej akcji. No cóż, mimo wszystko facet z jajami. — Poruczniku! Zaczynam mieć już dość pańskich imper... — Elam odwrócił się i spojrzał na intruza w taki sposób, że ten natychmiast zamilkł. Było to przeciągłe, łakome spojrzenie, które pojawia się w ślepiach waranów z Komodo, kiedy poczują zapach mięsa. Gibbons widział kiedyś na kanale 13 audycję o wielkich drapieżnych jaszczurach z Malajazji i Elam w tej chwili bardzo przypominał jednego z nich. Na ustach Gibbonsa pojawił się krzywy uśmiech. Elam wyprostował się na całą swoją długość i z góry popatrzył na natręta i na widniejącą na jego czaszce bliznę, która przeświecając przez rzadkie włosy świadczyła o dokonanym przeszczepie. — Panie Shapiro — powiedział ze złowieszczym spokojem — przecież już panu wyjaśniłem, że sprawa nie leży w kompetencjach policji i że ze wszystkim musimy poczekać na agentów FBI. — Ale... — Żadnych ale, panie Shapiro. Popełniono tu przestępstwo, które
podlega władzomfederalnym, a moim obowiązkiem jest zabezpieczenie miejsca zbrodni dla FBI. Tak to wygląda. Capisco, panie Shapiro? Gibbons zrozumiał, że czas się włączyć. — Gibbons z FBI — powiedział, podchodząc do nich i błyskając odznaką. — Kto tu dowodzi? — Ja — odparł Elam. —- A pan kim jest? — zapytał Gibbons, zwracając swą ponurą, aztecką twarz dq, faceta z Komunikacji. — Addison Shapiro, zastępca komisarza Zarządu Komunikacji, odpowiedzialny za szlaki wodne. Ja... — Zgodził siępan na jego obecność? — Gibbons spojrzał na Elama. — Nie. — Naruszanie policyjnych zakazów i wkraczanie na teren zbrodni federalnej, czyli takiej, w której śledztwo prowadzi FBI, jest przestępstwem podpadającym pod jurysdykcję federalną. Proszę natychmiast opuścić oznakowany teren. — Gibbons wskazał kciukiem żółtą taśmę. Shapiro bezzwłocznie się wycofał. Z drugiej strony taśmy próbował jeszcze przekonywać Gibbonsa, ale ten odwrócił się plecami, nieczuły na żadne argumenty. — To prawda z tym przestępstwem? — zainteresował się Elam • i znowu umieścił stopę na zderzaku. — Chyba tak — odparł Gibbons, wpatrzony w volkswagena, który kołysał się na dźwigowej linie. — To jak? Połów dnia? Elam uśmiechnął się szeroko, demonstrując pokaźną szczelinę między przednimi zębami. — Cokolwiek to jest, Gib, należy do ciebie, Gibbons skrzyżował ramiona i pokiwał głową. — Aha, przestaliśmy już zajmować się zabójstwami? Jak to się mówiło w dawnych, dobrych czasach? Leniwi i niezaradni? — Gib, nie musisz mi po raz kolejny dowodzić swoich pieprzonych rasistowskich uprzedzeń. Dobrze już je poznałem. Odpowiedział mu pełen słodyczy uśmiech. — Ja także cię lubię, Elam. A teraz wytłumacz mi, dlaczego musiałem się tu zjawić? Czarny policjant przerzucił kilka kartek notatnika. — Około drugiej po południu dostaliśmy kilka telefonów pod 911, że coś pływa sobie wporcie. Widać było tylko dach i kawałek szyby. Jakaś kobieta twierdziła, że to zdechły wieloryb.
— Pomarańczowy wieloryb? — To była taka durna blondyna — powiedział Elam i wzruszył ramionami. — No i kto tu jest rasistą? Elam spod oka zerknął na Gibbonsa i przerzucił jeszcze parę kartek. — Wezwaliśmy Służbę Portową, ci wysłali nurka, który stwierdził, że drzwi są zamknięte, a na przednich siedzeniach widać dwa ciała. Porucznik znowu rzucił okiem na Gibbonsa, czekając na reakcję, ten jednak stał nieporuszony. Chciał poznać więcej szczegółów. — Morderca najwidoczniej nie wiedział — ciągnął Elam — że volkswageny są hermetyczne. Nie zależało mu chyba na tym, żeby wóz tak sobie pływał tuż pod powierzchnią. Tak czy owak, faceci z portu przyholowali to do przystani, twierdząc, że stąd łatwiej będzie wyciągnąć. Ja tam nie wiem, nie znam się na tym. Powiedzieli, że wszystko będzie w porządku, bo uwiną się przed godzinami szczytu. Ale jak tylko zaczęli, pękła przednia ośka. Za szybko poderwali, tak mówi ten chłopak od dźwigu. Gdy wóz uderzył o powierzchnię wody, wtedy widocznie rozbiła się szyba, garbus nabrał wody i zaczął tonąć. Okazało się, że teraz wyciąganie może potrwać nawet całą noc, więc kazałem im przynajmniej wydobyć ciała. — A po cholerę? — Żeby ryby ich nie podjadły. Gibbons parsknął i pokręcił głową. — Pewnie rekiny, co? — Bracie, w Nowym Jorku wszystko jest możliwe. — Mów do mnie jeszcze. Najpierw zwalasz to gówno na FBI, a potem zacierasz wszystkie ślady, jakie mogły tam zostać. Chłopaki z laboratorium w Waszyngtonie w dowód wdzięczności przyślą ci z pewnością kwiaty, Elam. — Nurkowie zrobili to bardzo porządnie. Będziecie mogli zabrać ciała ze sobą. — To lubię, podrzucić sprawę koledze. W tym jesteście dobrzy, nie? — Gibbons nałożył okulary słoneczne. — Ale nadal nie rozumiem, po coście nas wzywali. To przecież nie jest przestępstwo federalne. — Nie gorączkuj się. Już ci wyjaśniam. — Czarnoskóry porucznik postukał w kartkę notatnika. — Kiedy przyjrzysz się dokładniej, Gib, zobaczysz, że wóz ma tabliczki rejestracyjne New Jersey. To stamtąd przydryfował na Manhattan, tam też z pewnością popełniono tę
zbrodnię. Jak widzisz, cała ta sprawa przekracza granice jednego stanu, a zatem należy do was, Gib. — Z kciuków i palców wskazujących Elam zrobił okularki wokół oczu i roześmiał się. — Zbadałeś wodę w chłodnicy i stwierdziłeś, że pochodzi z New Jersey? Policjant wzruszył ramionami. Nie moja sprawa, kolego. — No i dobra — westchnął Gibbons. — I tak jestem tutaj. Mogę wam rozwiązać także i tę sprawę. Gdzie ciała? Na wzmiankę o zwłokach uśmiech Elama natychmiast gdzieś zniknął. — Lekarz policyjny dokonał wstępnych oględzin i przed chwilą zabrał je do kostnicy. — I...? — Niezbyt fajnie. — Elam westchnął głęboko i znowu zajrzał do notatek. — Mężczyzna i kobieta, oboje Azjaci. Nie znamy na razie bezpośredniej przyczyny śmierci. — Popatrzył na Gibbonsa. — Ale nie tak trudno zgadnąć. — Co masz na myśli? Elam podrapał się za uchem. — Jakby to powiedzieć... przecięto ich na pół, dokładnie przez sam środek. Alewiesz, to niebyło takiećwiartowaniejak wprzypadku faceta, co to kawałkujeciało żony, żeby popakować je do worków i wywalić na śmieci. Tutaj cięcie było inne... jak by to powiedzieć... czystsze... Gibbons usiłował sobie wyobrazić, o co może tamtemu chodzić, ale przed oczyma stanęły mu jedynie plastry wędliny na wystawie sklepu mięsnego. — Jak to „staranniejsze"? — Na podstawie tego, co zobaczyłem, powiedziałbym, że morderca chciał ich właśnie przepołowić. U mężczyzny uderzenie poszło od lewej strony przez plecy, u kobiety od prawej, chociaż nie na wylot. Ci faceci z kostnicy mieli piekielny problem przy wyciąganiu ich z samochodu — żeby to wszystko utrzymać razem. Lekarz powiedział, że nie byłby zdziwiony, gdyby okazało się, że czegoś brakuje. To były naprawdę potężne cięcia. Ale, jak mówiłem, Gib, najdziwniejsze jest to, że są one takie równiutkie, precyzyjne, czyste... Nigdy jeszcze nie widziałem tak załatwionych ciał: na cztery plastry. Gibbons zdjął okulary i poczekał, aż odpłynie fala mdłości. Poczuł smak śniadania.
— Rozumiem, plastry. I powinienem teraz sprawdzić każdego rzeźnika w New Jersey? — Niezły z ciebie twardziel, co? — Elam pokręcił powoli głową. — Żadne takie gówno nie zrobi na tobie wrażenia, wszystko się już widziało? — A co mam niby robić? Wyciągnąć chusteczkę i popłakać sobie trochę? Gdy wstępowałem do FBI, nie zauważyłem, żeby lista moich obowiązków obejmowała współczucie dla ofiar. Moim zadaniem jest znalezienie facetów, którzy robią takie rzeczy, żeby to się już więcej nie powtórzyło. — Gibbons czuł bolesny ucisk w żołądku. A to sukinsyn. Elam wsadził ręce do kieszeni, zakołysał się na obcasach i popatrzył uważnie na agenta-weterana. — Chwalić Boga, że coraz mniej jest takich jak ty. — Elam, odwal się ode mnie — prychnął Gibbons. — Podrzuciłeś nam sprawę i głowa już cię nie boli. Dobrej zabawy. — Z chęcią obejrzałbym doroczną ocenę twojej pracy. Co tam szefowie piszą w rubryce „postawa"? „Do rany przyłóż"? Zaatakowany nie odpowiedział na zaczepkę. Wpatrywał się w za- wieszonego na linie volkswagena i usiłował sobie wyobrazić, jaka broń czy narzędzie może pociąć ciała na „plastry", zastanawiał się, jakiż to chory umysł mógł wpaść na tak makabryczny pomysł i dlaczego morderca zadał sobie tak wiele trudu, jeżeli w istocie chciał tylko zabić swoje ofiary. Jeżeli rzeczywiście tylko o to mu chodziło... — Były na ciałach jeszcze jakieś ślady? Elam pokręcił głową. — Nie widzieliśmy. — Jakieś podejrzenia, kim są ofiary? Znowu przeczący ruch głowy. — Nie było niczego, co by pozwoliło ich zidentyfikować. Żadnych portfeli, forsy, kluczy, tylko trochę drobiazgów. — Ktoś sprawdził w rejestrze zaginionych? — Nie. To już nie nasza sprawa, brachu, lecz wasza. Gibbons wpatrzył się w czubki swoich butów. — To doprawdy wielka radość widzieć, że stosunek policji nowo jorskiej do Federalnego Biura Śledczego tak gwałtownie się polepszył. — Trudno było się spodziewać, by gliniarz kiwnął palcem, kiedy chodziło o pomoc agentom Biura. Niepisana reguła pracy policyjnej od Atlantyku po Pacyfik brzmiała: Pieprzyć feda, ile się da.
Zaterkotał silnik dźwigu i volkswagen został przeniesiony na nabrzeże. Kiedy stanął wreszcie na kołach, Gibbons wyciągnął notes i poszedł obejrzeć wóz. Przede wszystkim zapisał numery rejestracyjne, potem przez boczne okno od strony kierowcy zlustrował przednie i tylne siedzenia. W szybie zobaczył odbicie Elama, który zaglądał mu przez ramię. — No i co tam widzisz, Gib? — Mokry samochód, panie poruczniku. Murzyn wydął usta i pokiwał głową. — Oto bystra obserwacja, której można się było spodziewać po utalentowanym ongiś detektywie. Teraz rozumiem, dlaczego FBI odwołało cię z emerytury. — Kto mówi o emeryturze? — Gibbons spoglądał teraz przez okno od strony pasażera. Elam znowu wbił ręce w kieszenie i odchylił głowę. — Wiesz jak to jest, Gib. Wieści się rozchodzą. Agent wyrwał z notatnika kartkę papieru i przez nią nacisnął klamkę, aby nie zatrzeć ewentualnych śladów palców. — Jakie znowu wieści? Wtajemnicz i mnie, Elam. — Powiadają, że Biuro odwołało cię z emerytury, żebyś odszukał zdrajcę z oddziału na Manhattanie. Gibbons pochylił się do środka, zajrzał do skrytki, a potem poruszył dźwignią, ustawioną tak, jak przypuszczał, na jałowym biegu. Trupy same nie wjeżdżają do wody. Trzeba je wepchnąć. — Zgodnie z tym, co do mnie dotarło, Gib, ktoś zaczął odstrzeliwać wszystkich tych parszywców, którzy zgodzili się zeznawać przed sądem, a których sprawy ten świr wcześniej prowadził. Chciał być w jednej osobie prokuratorem, sędzią i katem. — Widziałeś to w telewizji, Elam? — mruknął Gibbons ze środka wozu. Skąd on się, do licha, dowiedział o Tozzim? — Wiesz, mówię tylko o tym, co obiło mi się o uszy. Że ty niby coś wiedziałeś o tym facecie, jak się zachowuje, gdzie bywa, te rzeczy. Podobno szefowie doszli do wniosku, że jesteś jedynym, który potrafi go dopaść, zanim narobi więcej szkód. Tak było, Gib? W oddziale manhattańskim znalazłoby się parę osób, które poskładawszy jedno z drugim, potrafiłyby wywnioskować, że to Tozzi zaczął działać na własną rękę, choć Ivers zaklinał się, iż wszystko dokładnie zatuszował. Może zresztą plotki rozpuszczał sam Ivers.
Może szepnął kilka słówek temu i owemu spośród swoich kumpli, całą sprawę przedstawiając w taki sposób, by uznano go za czujnego i sprawnego szefa. To by pasowało do tego marnego dupka. — No dalej, Gib. Mnie możesz powiedzieć. Jesteś Głównym Łapaczem Renegatów? Gibbons wyprostował się i spojrzał na Elama ponad dachem samochodu. — Bogiem a prawdą, nie wiem, o czym mówisz, ale ta historyjka brzmi nieźle. Powinieneś pisać książki. Elam tylko błysnął zębami w uśmiechu. — Pewnie, chyba się za to wezmę. — A teraz ty mi coś powiedz, Elam. — Wal. — Grałeś w reprezentacji Michigan, tak? — W uniwersyteckiej. Byłem obrotowym. Walczyliśmy z Indianą o wejście do Wielkiej Dychy, byłem wtedy na drugim roku. — Porucznik wydawał się bardzo dumny z siebie . — Ale grałeś też chyba w lidze zawodowej? — Krótko. Miałem zostać u Bulletsów, jednak wszystko skończyło się na kilku meczach. — Co się stało? — Bardzo się starałem, ale miałem słabe kolana. — Aha, słabe kolana. — Gibbons raz jeszcze zmierzył wzrokiem sylwetkę Elama. Jego pas znajdował się niemal na wysokości dachu garbusa. Willis Reed także miał słabe kolana, a w niczym mu to nie przeszkodziło. Agent przyjrzał się siedzeniom pasażerskim, na których nie było śladów krwi. Woda obmyła je do czysta. Zatrzasnął drzwi i przycisnął dłoń do żołądka w miejscu, gdzie doskwierał mu wrzód. Zastanawiał się, czy morderca był niskim, zaciekłym sukinsynem.
3 John D'Urso spoglądał spod oka na swego szefa, Carmine Antonellego, nalewającego kawę do dwóch filiżanek, i zastanawiał się, od czego zacząć, aby go przekonać. To był wielki pomysł, prawdziwa żyła złota. Wiedział o tym od pierwszego momentu, kiedy Nagai zabrał go do burdelu na Sześćdziesiątej Ulicy, jednego z tych, które Hamabuchi założył jedynie dla japońskich biznesmenów. Od tej chwili nie mógł już opędzić się od myśli o możliwościach, cudownych szansach i tych niebywałych dziewczynkach. Panienka, którą miał tamtej nocy, była naprawdę niesamowita. Bogiem a prawdą, tej nocy był zupełnie nie w formie, ale ona szybko to odmieniła. Wyglądało to tak, jakby miała tam w środku małą chwytliwą łapkę. Nigdy sobie nie wyobrażał, że drobna, wstydliwa istotka może być tak seksowna, tak przytulna, tak świetna. Z tego, co zasłyszał, wszystkie były podobne: małe erotyczne arcydziełka. Nie było dwóch zdań; musi mieć własny dom z Japoneczkami. Potrzebna mu tylko zgoda Antonellego. Nic więcej. Antonelli był upartym starym sukinsynem, ale też miał swój rozum. Jeśli zachował jeszcze tyle ikry, by zrobić jeden numerek z którąś z tych dziewuszek, wejdzie w interes jak w dym. Wprawdzie Antonelli raz już się sprzeciwił, jednak D'Urso mógłby zmienić jego postanowienie, o ile dobrze rozegra tę partię. Sprytna zagrywka i stary jest kupiony. Bo niby czemu nie? — Ładny garnitur, John — odezwał się Antonelli, nie patrząc na D'Ursa. — Błyszczący. — Postawił przed nim spodek i filiżankę. John dobrze wiedział, o co chodzi staremu. Nie lubił światła, blasku, rozgłosu. Nie można „rzucać się w oczy"; ciągle to powtarzał.
Trzyczęściowy jedwabny garnitur, tyle że zamówiony u włoskiego krawca, a ten zaraz „błyszczący"! Niech to cholera! Antonelli z namaszczeniem potarł skórką cytryny brzeg filiżanki. Kościste, pomarszczone dłonie przypominały ręce wiedźmy, w którą zamieniła się niegodziwa królowa z Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków. Mieli w domu wideo i córka oglądała tę bajkę na okrągło. Ręce starego wyglądały tak samo, jak dłonie wiedźmy, gdy podawała Śnieżce zatrute jabłko. D'Urso czekał na dalszy ciąg. Ponaglanie starego capo di capi było uważane za wielki nietakt, nawet gdyby sędziwy sukinsyn miał mieszać cukier przez cały tydzień. Zerknął na Vincenta, który siedział za barem i także popijał kawę. Ten, jak przystało na goryla, odpowiedział mu pustym spojrzeniem. Vincent, oczywiście, nigdy by nie przyznał, że boss jest za stary na kierowanie rodziną. Trudno się dziwić, skoro dziadyga hoduje go na swego następcę. Kurczę blade, Vincent, goryl, cholerny szoferzyna! Vincent, który babrał się w najmarniejszych gówienkach na Brooklynie! A teraz stary widzi w nim swego następcę. Nie do wiary! Antonelli sięgnął po ciasteczko i odgryzł kawałek. Żuł go powoli, z namaszczeniem, a potem popił kawą z filiżanki ze złoconym brzegiem. D'Urso czasami odnosił wrażenie, że znalazł się w domu starców. Popatrzył przez okno na samochody, sunące Mulberry Street, potem zatrzymał wzrok na odwróconych literach, które obwieszczały przechodniom: TOWARZYSTWO SPORTOWE CAMPANIA. WSTĘP TYLKO DLA CZŁONKÓW. Nienawidził tych swoich wizyt, ukłonów i tej daniny, tych ogromnych udziałów, które musiał oddawać, chociaż staremu tak naprawdę gówno na tym zależało. Do diabła, Antonelli ostatni raz był w tym pieprzonym New Jersey jeszcze za czasów Nixona. Po cholerę więc wlec się tutaj i proponować bossowi kurewskie pięćdziesiąt procent, kiedy jemu samemu miało zostać, po odliczeniu kosztów, dziesięć? Dobre pytanie. Niemniej D'Urso ugryzł się w język i łyknął trochę kawy, która miała dla niego smak trucizny. Nie znosił espresso i pijał je tylko tutaj, z grzeczności. — Powiedz — odezwał się znowu Antonelli, strząsając okruchy ciastka z operetkowo wielkich klap garnituru — jak układa ci się współpraca z naszymi japońskimi przyjaciółmi? — Po raz pierwszy podniósł wzrok i D'Urso jak zwykle poczuł się zaskoczony czystością
błękitu jego oczu. A także twardością i podejrzliwością spojrzenia, które po prostu nie pasowało do starego. — Bardzo, bardzo dobrze panie Antonelli. Bardzo dobrze. — W swoim głosie wyraźnie słyszał znienawidzone, służalcze tony. Czuł palący niesmak w gardle, gdy sięgał po walizeczkę stojącą u jego nóg i pokazywał ją staremu. Czterysta sześćdziesiąt osiem tysięcy dolarów, świeżo wyprane na koszt D'Ursy w Atlantic City. I po co to wszystko? Antonelli wziął skórzany neseser i przekazał go Vincentowi, który zaczął przeliczać pieniądze. — Widziałem się w zeszłym tygodniu z Hamabuchim — oznajmił Antonelli. — Jest w znacznie lepszym nastroju teraz, kiedy zaczęły już napływać dochody. Nigdy nie podobał mu się pomysł, że zapłatę za swój towar otrzyma dopiero z pierwszych czystych zysków. Towar, cholera jasna. Na Boga, przecież to niewolnicy. Dlaczego nie nazywać ich wprost niewolnikami? — Hamabuchi ma zresztą ciągle pewne wątpliwości. Powiada, że nadal nie widzi w Ameryce ludzi, którzy chcieliby korzystać z pracy przymusowej. — Nasi klienci... No cóż, oni nie wiedzą, że ci ludzie to niewolnicy. — Antonelli znał, oczywiście, wszystkie szczegóły, ale lubił, by mu każdą sprawę przedstawiać po kilka razy, jak najdokładniej. Dzięki temu było wiadomo, kto jest bossem. — Wynajmujemy ich różnym klientom, głównie przedsiębiorcom, ale także do prac domowych: jako służące, kucharki, nianie... — Jako co? — Nianie — takie opiekunki do dzieci, które mieszkają razem z rodziną. Wie pan, ostatnio jest to bardzo modne. Zajmuje się nimi moja żona... Antonelli zamknął oczy, ale kiwnął głową do Johna, by kontynuował. D'Urso znowu poczuł skurcz w żołądku. Traktuje go jak szczeniaka. — Założyliśmy też — oprócz firmy mojej żony — jeszcze dwie lipne agencje. Jak mówiłem, klienci nie wiedzą, że ludzie im dostarczani to niewolnicy. O nic zresztą nie pytają, z uwagi na okazyjne ceny. Niektórzy chyba podejrzewają, że nie wszystko jest w absolutnym porządku, ale wolą w to nie wnikać, gdyż nęcą ich zyski. Powtarzają tylko, że z pewnością i my nieźle na tym zarabiamy. Nasze autobusy przywożą niewolników z samego rana i odbierają ich o umówionej godzinie, a zamawiający o nic więcej nie muszą się troszczyć.
Stary uśmiechnął się dobrotliwie i pokiwał głową. — Tak właśnie mówiłem Hamabuchiemu, John. D'Urso zacisnął zęby. Powinien dać w pysk temu zgrzybiałemu, protekcjonalnemu skurwielowi. W tej samej jednak chwili pochwycił spojrzenie Vincenta, liczącego banknoty i zezującego znad okularów w złotej oprawie. Vincenta, który zawsze nosił dwie spluwy. Antonelli wziął drugą połowę ciastka, włożył do ust i ssał przez kilka chwil. — Wiesz, John, zapytałem Hamabuchiego, dlaczego te japońskie dzieciaki zgadzają się w ogóle na taki układ. Osiemnasto-dwudziesto- latki sprzedają się na trzy lata ciężkiej pracy, żeby tylko wyjechać do Stanów. Rozumiałbym jeszcze, gdyby byli z któregoś z tych biednych i brudnych krajów, ale Japonia nie jest biedna. Wy, Japończycy, mówię Hamabuchiemu, macie teraz wszystko, czego dusza zapragnie. Dlaczego więc te dzieciaki to robią, pytam go. D'Urso znał odpowiedź, ale wiedział też, że raz jeszcze musi wysłuchać wyjaśnień. Aby okazać szacunek. — I co odpowiedział, panie Antonelli? — Oni w tej Japonii doprowadzają dzieciaki do szaleństwa. Czy wiesz, że kiedy idą doprzedszkola, muszązdawaćegzamin?Maszpojęcie? Przyszło mu na myśl, by zwrócić staremu uwagę, że także tutaj, w Nowym Jorku, dzieci z zamożnych domów poddawane są testom przed przyjęciem do renomowanych przedszkoli. Ale lepiej nie przerywać: Antonelli lubił udawać ignoranta, człowieka starej daty, który nic nie wie o zmianach. — W Japonii szczeniaki nieustannie zdają egzaminy, a ci, którzy obleją, są skończeni. Dzieciaki dostają świra. Hamabuchi mówił mi, że mają dziesięć godzin szkoły, sześć, siedem dni w tygodniu. Ale po co, pytam Hamabuchiego. A on na to, że chcą mieć dobre posady w Panasonicu, Sony, Toyocie — wszystkich tych kompaniach, których pełno jest tutaj — ale żeby zostać tam kierownikiem, trzeba skończyć jedną z liczących się uczelni. Jeśli nie uzyskasz fantastycznych wyników w tych idiotycznych testach, idziesz do jakiejś pośledniejszej szkoły, po której możesz dostać tylko jakąś poślednią pracę z poślednią płacą. W kraju, gdzie nędzna filiżanka kawy kosztuje pięć dolców. I dlatego te dzieciaki wolą się zaprzedać gangowi Hamabuchiego. — Fugukai — pokiwał głową D'Urso. Musiał zaznaczyć, że z nie słabnącą uwagą słucha starego.
— Właśnie, Fugukai! Dzieciaki, które nie zdały egzaminów, czują się skończone. Nie wiedzą, kto mógłby im pomóc. Wtedy pojawiają się ludzie Hamabuchiego i łagodnie tłumaczą, że nadal istnieje szansa odzyskania honoru, a to jest wielka sprawa dla każdego z nich. Fugukai obiecuje im wyjazd do Ameryki, do kraju wspaniałych możliwości. Jeśli zgodzą się na trzyletni okres przyuczenia do zawo du — tak to się oficjalnie nazywa — mają zapewniony wjazd do Ameryki, mieszkanie i utrzymanie. A dzieciaki są w takiej rozpaczy, że zgadzają się na wszystko. — Antonelli pstryknął głośno palcami. Teraz kolej na mnie, pomyślał D'Urso. — Urok zaś całego układu polega zaś na tym, że wcale nie musimy trzymać się ich umowy z Fugukai. Są nasi tak długo, jak długo chcemy. Mogą dla nas pracować dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat. Spłacamy Hamabuchiego w trzy lata, potem z każdej osoby mamy osiemnaście, dwadzieścia tysięcy rocznie. Mamy ich teraz w kraju dwanaście setek, w drodze jest następnych osiemnaście. — Wyciągnął długopis i zaczął kreślić coś na serwetce. — Trzy tysiące niewolników po osiemnaście kawałków z każdego, to daje co roku pięćdziesiąt cztery miliony, przez czterdzieści lat. Całkiem nieźle. — To dlatego nie chcesz mi dać lepszego udziału, stary sukinsynu. Antonelli ujął w palce orzeszek, który wypadł z ciastka, potrzymał go chwilę, a potem włożył do ust. D'Urso popatrzył na żujące szczęki i odwrócił wzrok do okna. Właśnie zaczynało padać. Stary stawał się równie nieprzewidywalny jak cholerni Japończycy. — Niestety, nie wszyscy są tak chętni do współpracy. W końcu nie są głupcami. Z niektórymi musisz mieć kłopoty. Nie może wszystko układać się tak gładko. Znowu skurcz żołądka. Johnowi nagle przypomniał się ksiądz, który w konfesjonale natarczywie wypytywał o wszystko, który nigdy nie wierzył i który podejrzewał, że John ukrywa jakieś ciężkie, śmiertelne grzechy — Tym zajmują się już ludzie Hamabuchiego — powiedział. — Czy jest dostatecznie wielu yakuzów, by zapanować nad tymi wszystkimi dzieciakami? — zapytał sceptycznie Antonelli. — Naliczyliśmy ich co najmniej setkę, ale z tymi typami to nie takie proste. Niczego z nich nie można wydobyć, a po prostu zjawiają się wtedy, kiedy są potrzebni. To niesamowite. — D'Urso zamilkł i przez chwilę zastanawiał się, co powiedzieć dalej. — Zainstalowałem
kiedyś kamery wideo w dokach i paru fabrykach, żeby mieć oko na yaków. Antonelli skrzywił się z niesmakiem. — To mi się nie podoba, John, taki brak zaufania. Hamabuchi to mój stary przyjaciel; bardzo pomagaliśmy sobie po wojnie. On swoim ludziom nie kazałby nas szpiegować. Nie kazałby, a jakże. — Żadnego dalej węszenia. Zlikwiduj te kamery. D'Urso spuścił wzrok i przytaknął. — Dobrze. — Wypchaj się. — Ale powróćmy do mojego pytania. Czy ludziom Hamabuchiego udaje się utrzymać porządek wśród dzieciaków? — Całkowicie. Mówiąc prawdę, kłopoty mamy tylko z tymi, którzy harują w fabrykach, ale przy każdej próbie protestu yakowie bez żadnego ostrzeżenie ostro ich karcą. Na początek dostają solidne lanie. A potem jest ten przyboczny Nagaiego, Mashiro. Nie wiem, na czym to polega, ale wystarczy, aby się pokazał, a wszyscy natychmiast kładą uszy po sobie. Panicznie się go boją. Jego specjalność to tropienie zbiegów. Jak dotąd, mieliśmy tylko paru. — Postanowił nie wspominać bossowi o dwójce, którą Mashiro odszukał wczoraj. Zastanawiał się, czy Antonelli wie, jaka jest tradycyjna kara Hamabuchiego za ucieczkę. Okropne marnotrawstwo dobrego towaru, zdaniem D'Ursa. — Cieszę się, że wszystko pomyślnie się układa. Bardzo dobrze, John. — Ton głosu Antonellego zapowiadał koniec rozmowy. — Jeszcze jedno, panie Antonelli. — D'Urso głęboko odetchnął, żeby dodać sobie odwagi. — Czy zastanowił się pan nad moim pomysłem, by zorganizować luksusowy burdel w Atlantic City? Mam na oku dobre miejsce w pobliżu kasyn. Chciałbym je urządzić w stylu tradycyjnego domu gejsz. Dziewczęta nosiłyby kimona itepe. Wie pan, wiele z tych dziewczątek to naprawdę wyjątkowe ślicznotki i trochę szkoda marnować je na doglądanie dzieci i podobne sprawy. Słyszałem, że one doskonale znają się na tych rzeczach. Większość facetów nigdy nie próbowała jeszcze orientalnej panienki i ciekawi są, jak to jest. Myślę, że moglibyśmy wszystko tak zorganizować... — Nie! — Ale... — Powiedziałem „nie" i wystarczy! — Stary walnął dłonią w stół,
a Vincent poruszył się na stołku i spuścił nogi na ziemię na wypadek, gdyby znalazło się dla niego coś do roboty. — Tłumaczyłem ci już: to zbyt ryzykowne, zbyt rzuca się w oczy. Poza tym Hamabuchi ładne dziewczyny przeznacza do swojego własnego domu, tu w mieście. — Ależ, panie Antonelli, zapewniam pana, wszystko dałoby się tak załatwić, że... — Nie udawaj głupca, John. Rusz trochę głową. Gliny także chodzą do burdeli. A jak któraś dziewczynka zacznie gadać z nieodpowiednim facetem, co wtedy? — Będziemy ich pilnować i... — Jak? Będziesz właził im pod łóżka, żeby sprawdzić, czy nie paplają? — Oczy Antonellego płonęły ze złości, ale i D'Urso był teraz tak wściekły, że ręce trzęsły mu się pod stołem. Zagryzł wargi do krwi. Żeby szlag cię trafił, dziadygo, żebyś zdechł. I tak mam już burdel na chodzie. Już od półtora miesiąca wszystko się kręci, ty pierdoło. — Rozumiemy się, John? — Antonelli nachylił się nad stołem i czekał na odpowiedź z miną dobrotliwego dziadunia. Za kogo on się, u diabła, uważa? Za ojca Geppetto? D'Urso rzucił okiem na Vincenta. — Tak, panie Antonelli, wszystko rozumiem. Widać było, że Vincent się odprężył. — To dobrze. Pracuj tak dalej. — Antonelli wyraźnie się żegnał. D'Urso powstał. Stary nie patrzył na niego, w przeciwieństwie do Vincenta. — Nie bierz sobie wszystkiego tak bardzo do serca — poradził goryl. Co znaczyło: „Zjeżdżaj stąd, brachu". D'Urso zapiął marynarkę i ruszył ku drzwiom. Starał się iść spokojnie, tak by nie wyglądało to na ucieczkę. Gdyby miał przy sobie spluwę, Bóg mu świadkiem, że rozwaliłby starego. Tak przecież postąpił Lucarelli i uszło mu to na sucho. Zdarzyło się to wprawdzie dwadzieścia lat temu, ale przecież się zdarzyło. Niebo pokryły ciężkie chmury, padał zimny deszcz. John, idąc szybkim krokiem do samochodu, zastanawiał się, jakie ma szanse. Jak wielu capi jest lojalnych wobec Antonelliego? Jak wielu, oprócz Vincenta, stanęłoby do walki w jego obronie? Odpowiedź brzmiała wielu. Ale przecież Lucarelli zastrzelił Joego Kokosa, choć wtedy miał jeszcze niewielu chłopców za sobą. Dopiero potem zaczęli go szanować.
Zastrzelić bossa i w ten sposób wyrobić sobie pozycję: tak się załatwia te sprawy. Wsiadł do czarnego mercedesa 420 SEL i spojrzał na swojego szwagra, Bobby'ego Francione, który siedział za kierownicą i ładował właśnie pociski do magazynka małego automatycznego pistoletu. — Czyś ty zgłupiał? — warknął D'Urso. — Walisz konia, czy co? Schowaj tę pieprzona spluwę, zanim się zjawi jakiś gliniarz. Bobby odrzucił z rozmachem głowę, by odgarnąć z oczu starannie ufryzowany pukiel włosów, ten sam idiotycznie wyglądający pukiel który każdego ranka pracowicie zaczesywał w taki sposób, by mu właśnie opadał na oczy. — Marnie poszło, co? John nie potrafił się już opanować. Walnął w oparcie fotela z taką pasją, że cały wóz się zatrząsł. Widok za oknem rozmazywał się w strugach bębniącego o szybę deszczu. — Prowadzę dwa salony samochodowe, firmę budowlaną, trzy nocne kluby na wybrzeżu, siedem lokali czynnych przez całą dobę, a on traktuje mnie jak jakiegoś pieprzonego gnojka. Klnę się na Boga, Bobby, że on sam mnie prowokuje. Będę musiał to zrobić. On nie wie, co to takiego sprawiedliwość; spycha mnie do drugiego szeregu. I co mi pozostaje? Nie ma innego rozwiązania: on musi odejść! Bobby wepchnął spluwę do kieszeni, przygładził włosy, przejrzał się w lusterku i skrzywił usta w uśmieszku, który wyćwiczył, kiedy siedział w pudle. — Ciągle ci to powtarzam, John. Musisz tak zrobić. — Zapuścił silnik i włączył się w strumień pojazdów. D'Urso spoglądał na profil Bobby'ego, ręce mu się trzęsły, a serce łomotało. Tak... Tak właśnie powinien postąpić.
4 Z okien pustego mieszkania Tozzi spoglądał na stertę gruzu, pozostawioną na podwórku za domem. Nędznie wyglądający pies z długą, posklejaną w strąki sierścią sikał na jakieś połamane dechy. Kawałki aluminiowej blachy połyskiwały w październikowym słońcu. Z drzewa rosnącego pod rozklekotanym płotem opadały na stertę odpadków pożółkłe liście. Sąsiednie podwórka wyglądały podobnie. Wszędzie leżały góry rupieci pozostałe po ostatnich remontach. Michael zatrzymał wzrok na własnym odbiciu w szybie: ciemne, głęboko osadzone oczy w kwadratowej, smutnej twarzy. Ciekawe, pomyślał, czy zechcą to kiedykolwiek uprzątnąć. — Jak pani mówiła, ile wynosi czynsz? — Osiemset pięćdziesiąt, bez ogrzewania i ciepłej wody — powtórzyła pani Carlson z agencji wynajmu mieszkań. Miała duże, wypukłe szkła i gruby pokład czerwonej szminki na ustach, a także denerwujący zwyczaj stawania tuż za plecami i wyłamywania palców w stawach. Wyglądała jak Charley Chan * na tropie. — Dość dużo — powiedział. — Adams Street to raczej nie jest najlepsza część Hoboken. Uśmiechnęła się przymilnie, odsłaniając końskie zęby i ignorując jego uwagę. — Czy wspominałam już panu, że Frank Sinatra mieszkał kiedyś w tym bloku? Może nawet w tym właśnie mieszkaniu. Musiałabym sprawdzić. * Niski i gruby, zawsze uśmiechnięty detektyw, Chińczyk z pochodzenia. Postać znana z literatury, audycji radiowych i seriali TV.
W przeciągu tygodnia Tozzi obejrzał siedem lokali w Hoboken i w pięciu usłyszał, że mieszkał tam ongiś Frank Sinatra. Zewsząd spoglądały tu Niebieskie oczy*. — Hoboken to bardzo modna okolica. — Pani Carlson rozpoczęła tę samą przemowę, jaką raczono Tozziego we wszystkich agencjach, z którymi się dotąd skontaktował. — Wielu ludzi chce tu zamieszkać. Łatwo stąd dostać się na Manhattan, a przy tym wyczuwa się tu pewien szczególny nastrój. Nie uważa pan, że Hoboken bardzo przypomina europejskie miasteczko? Urocze sklepiki, piekarenki, warzywniaki... Tozzi był ciekaw, w jak wielu europejskich miasteczkach zobaczyłby wielkie grillowe patia, domy z apartamentami za ćwierć miliona dolarów i klubami rocka, w których Bruce Springsteen nakręca swoje filmy wideo, a składka ubezpieczenia od pożaru wielokrotnie przewyż- sza średnią krajową. Ach, Hoboken, nic dodać, nic ująć. Przeszedł do frontowego pokoju, gdzie słońce odbijało się w lśniącej, świeżo wypastowanej podłodze. Nie wyczuwało się tutaj tego staroświec- kiego klimatu, typowego dla wielu wcześniej oglądanych mieszkań. Nie było tu marmurowego kominka i wydzielonego pomieszczenia na garderobę. Ale na taki luksus to ciebie nie stać. Chociaż na wynajęcie byle czego też nie mógł sobie pozwolić. Zwłaszcza teraz, gdy został odsunięty od służby czynnej. Tym razem, po małej zbójnickiej przygodzie, Ivers nie potrzebował wiele, by go uziemić. Mówiąc szczerze, obecnie nie miał raczej możliwości popadnięcia w nowe kłopoty. Zesłany za biurko w archiwum, podlegał rozlazłemu i przygłupiemu Hayesowi. Że też na bezpośredniego zwierzchnika musiał mu się trafić właśnie taki facet: zbyt wstydliwy czy może zbyt tępy, by powiedzieć wprost, co trzeba zrobić. Konieczność ciągłego nudnego zgadywania o co szefowi chodzi sprawiła, że każdy dzień dłużył się Tozziemu niemiłosiernie. Nie spiesz się, musisz trochę ochłonąć, wrócić do równowagi, oznajmił mu Ivers z tym swoim pieprzonym ojcowskim uśmieszkiem. Mogłoby to nawet być zabawne, gdyby nie było tak podłe. Jeszcze kilka miesięcy temu cały jego majątek dawał się zamknąć w jednej walizce: garnitur, parę koszul, dżinsy, kilka par slipów, skarpetki, mokasyny, buty na podwyższonych obcasach, automat kalibru 9, trzydziestkaósemka special, czterdziestkaczwórka i trzy pudełka nabo- jów. To wszystko. Resztę mizernego dobytku zgarnęło paru kotesi * Tak nazywa się w USA Franka Sinatrę.
z mafii, którzy splądrowali mieszkanie jego zmarłej ciotki, gdzie się przez jakiś czas ukrywał. Wspomnienie tego wydarzenia ciągle jeszcze go przygnębiało. Tak czy owak, pomyślał, znacznie lepiej jest być zamkniętym w swej zagrodzie, niźli marznąc gdzieś na chłodzie. Rozejrzał się wkoło. Czysto, nowe instalacje, białe ściany. Oczywiś- cie może to zmienić, wypełnić swoimi rzeczami — wtedy, zapewne, poczuje się bardziej swojsko. Ciągle jednak trudno mu było przywyknąć do faktu, że wszystko ma nowiutkie jak spod igły. Pewnie dlatego zdecydował się na Hoboken. W jakiś sposób przypominało mu krainę jego dzieciństwa: dzielnicę Vailsburg w Newark. — Nasza agencja przygotowała małą broszurkę, w której znajdzie pan informację o sklepach, restauracjach, punktach usługowych, szkołach i imprezach artystycznych. — Na blacie dzielącym kuchnię od salonu pani Carlson położyła teczkę, otworzyła ją i zaczęła wertować papiery. Tozzi nie zwracał na nią uwagi. Przyglądał się odzianej w czarną kurtkę z frędzlami młodej Latynosce, która bawiła się z dzieckiem, siedząc na progu domu po przeciwnej stronie ulicy. Uznał, że to matka. Malec dopiero uczył się chodzić, stawiając chwiejne kroki po chodniku w tych maciupcich, białych bucikach, które w czasach jego dzieciństwa zwykle pastowano na brązowo. Szkrab śmiał się od ucha do ucha, podobnie jak dziewczyna. Kiedy wreszcie do niej dotarł, porwała go w ramiona i mocno przytuliła. Miała tak promienną twarz... Tozzi uśmiechnął się lekko. — O, tutaj jest. — Pantofle pani Carlson zadudniły na podłodze, gdy z broszurą w ręku pokonywała dzielącą ich przestrzeń. — Może okazać się bardzo przydatna... Właśnie w tym momencie, ku zdumieniu Michaela, odezwał się jego sygnalizator. Musiał go ze sobą nosić, ale na Boga, nie spodziewał się, że ktokolwiek z Biura będzie chciał się z nim skontaktować. Z pewnością nastąpiła jakaś straszna katastrofa. Może Hayesowi zabrakło dużych spinaczy? — Przepraszam. Czy telefon jest podłączony? — Chyba tak... Nie wiem, jak poprzedni klient... Przypuszczam, że jest, ale... — Proszę się nie martwić. To na rachunek odbiorcy. — Tozzi zdjął słuchawkę z białego aparatu wiszącego na kuchennej ścianie. Był sygnał. — Przepraszam, panie Tozzi, zapomniałam zapytać, gdzie pan pracuje.