uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Antoni Marczyński - Aloha

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :831.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Aloha.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 37 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 168 stron)

Antoni Marczyński ALOHA 2013

Spis treści 1 Egzotyczna znajomość 2 Wspomnienia z odległej przeszłości 3 Ważna nowina 4 Noc podzwrotnikowa 5 Chmury na pogodnym niebie 6 Na plaży Waikiki 7 Na progu śmierci 8 Podejrzenia 9 Cyklon 10 Uwięzieni 11 Zasadzka 12 Nieoczekiwane spotkanie 13 Epilog Opracowano na podstawie edycji Towarzystwa Wydawniczego”Rój”, Warszawa 1929.

ROZDZIAŁ I Egzotyczna znajomość Jakiś ciemny punkcik zamajaczył nagle wśród białych płatów piany na siwym grzbiecie grzywacza, a potem znikł równie szybko, jak się ukazał. Zapewne zsunął się po tylnym zboczu bałwanu i znajdował się w szerokiej na kilkanaście metrów dolinie, pomiędzy dwiema potężnymi falami. Jakoż zaczerniał znowu na szczycie grzebienia następnej góry wodnej. Ryszard przeciągnął się leniwie i wyjął ze skórzanego pokrowca lornetę. Nie mógł się powstrzymać od lekkiego okrzyku zdumienia, skoro poznał, że owym ciemnym punktem, który go od chwili intrygował, jest głowa ludzka. Śmiały pływak sunął równolegle do lekko wygiętej linii brzegu, potem skręcił na miejscu, odwracając się frontem w stronę obserwatora. Chciał widocznie lądować. Silnymi rzutami wygimnastykowanych ramion zbliżał się szybko, korzystając z każdej fali. Każda niosła go na swym spienionym grzbiecie kilka metrów i przysuwała do brzegu. - Kobieta? - szepnął Ryszard w pewnej chwili. Upewniał się z każdą sekundą o trafności swego spostrzeżenia, a przekonał się ostatecznie, kiedy znakomita pływaczka dotarła do mielizny i szła po płytkim dnie, kołysząc się lekko w biodrach. Była naga zupełnie. Po tym szczególe, po cerze złotobrązowej, tak różnej od zwykłego opalenia się mimo pozorów podobieństwa, wreszcie po sposobie upięcia czarnych, lśniących włosów poznał z daleka, że ma przed sobą kobietę z miejscowego plemienia, a nie jakąś ekscentryczną miss, trenującą do zawodów pływackich. Zauważył także ze zdumieniem, że w ustach trzymała drewniany trzon olbrzymiego noża. - Pływa w pełnym rynsztunku bojowym - mruknął, uśmiechając się na widok uzbrojenia wyspiarki. Przeszła całkiem blisko obok leżącego mężczyzny, nie dostrzegając go jednak, może dlatego, że zasłonięty był z tej strony kępą karłowatych paproci. Oglądała uważnie pnie kilku palm, wybrała wreszcie jedno drzewo i zaczęła się na nie wspinać z małpią zręcznością. Wysoko nad powierzchnią łączki wisiała spódniczka z rafii. - Cha, cha, cha! - chichotał Ryszard rozweselony. - Piękna Hawajka urządziła sobie

kabinę kąpielową na drzewie i tam zostawia garderobę. Byłbym ją gdzie schował, gdybym wiedział, cha, cha, cha... Ale pomysł bądź co bądź niepowszedni, oryginalny. Dźwignął się z ziemi i, skradając się ostrożnie, dotarł aż pod palmę; przyczaił się za grubą osłoną pnia. Hawajka, zajęta przeglądaniem się w małym lusterku oraz poprawianiem nieco uszkodzonej w kąpieli fryzury, nie zauważyła intruza zupełnie. Po dobrej chwili zaczęła się opuszczać w dół. I w momencie, kiedy miała zeskoczyć z dwumetrowej wysokości, jej spódniczka z rafii zaczepiła się o korę drzewa. Wówczas miał Ryszard doskonałą sposobność podziwiać siłę muskułów brązowej dziewczyny. Nie opierając się nogami o pień drzewa, wisiała na jednej ręce, a drugą odłamywała skrawki złośliwej kory; potem, żeby móc lepiej sięgnąć, ugięła rękę w łokciu, dźwignęła się w górę i w tej trudnej pozycji wisiała czas dłuższy... Zauważył jednak, że zaczyna się wyczerpywać. Wysunął się więc szybko, pochwycił jej nogi w kostkach, a stopy oparł sobie na głowie, podtrzymując ją w ten sposób i przychodząc z wydatną pomocą zmęczonej ręce. Hawajka przestraszyła się trochę, lecz nie cofnęła nóg, nie odtrąciła pomocy. Szybko odplątała ostatnie włókna i zeskoczyła wprost w ramiona mężczyzny. W ten sposób zawarli znajomość. Zaprowadził ją do swego legowiska i wyjął zapasy z plecaka. Hawajka po kilkugodzinnym pływaniu miała bajeczny apetyt, lecz pomimo to nie jadła bynajmniej żarłocznie. Jej ruchy miały w sobie dużo wdzięku, a nawet dystynkcji, która go zdumiewała... Każdy sandwich brała w dwa palce, w taki sposób, by nie dotknąć szynki, i pochłaniała zapasy wytrwale, ale bez pośpiechu. Mówiła po angielsku biegle, mieszając tylko od czasu do czasu hawajskie wyrazy. Kiedy zauważyła, że towarzysz przygląda się uporczywie jej smukłym, bardzo długim nogom, cofnęła je, podwinęła wstydliwie pod siebie i jeść przestała. Wobec tego musiał się zadowolić tylko dorywczą obserwacją. Stwierdził więc przede wszystkim, że nowa znajoma, a raczej nieznajoma jest zbudowana wspaniale, że rysy ma regularne, włosy jak heban, oczy podłużne, głębokie i ciemne, nosek tak minimalnie zadarty, że prostym go nazwać można, wargi nieco za grube, a zęby równe, białe, jak dwa rzędy dobieranych pereł. Tak, gdyby nie wargi, mogłaby uchodzić za skończoną piękność nawet dla wybrednego smaku człowieka białej rasy. Przy deserze, złożonym z tabliczki czekolady i cukierków, zawiązała się rozmowa. Ryszard dowiedział się przede wszystkim, jak brzmi imię pięknej wyspiarki. Było długie, lecz

brzmiało dźwięcznie: Lilinokalana1 . Postanowił więc nazywać ją jakoś krócej, na przykład Lili lub Kala. Dalsza pogawędka dotyczyła celu długiej, męczącej wycieczki wpław przez nurty zatoki Maunalua. Lili wyjaśniła, że pływa codziennie po kilka godzin bez względu na pogodę i na wysokość fal, po prostu dla zabicia czasu oraz by nie wyjść z wprawy. - A po cóż sztylet? - zagadnął, wskazując na olbrzymi nóż, jaki można spotkać chyba u rzeźnika. W odpowiedzi rozchyliła swe mięsiste, purpurowe wargi, demonstrując po raz nie wiedzieć który drapieżne, białe jak śnieg ząbki: - To na rekiny. Ryszard wzdrygnął się mimowolnie. W czasie przejażdżek statkami Inter Islands Steamship Company lub podczas kilku wycieczek kutrem wzdłuż brzegów O`ahu miał niejedną sposobność przyjrzeć się z bliska tym bestiom i wyobraził sobie nagle smukłą sylwetkę Lili w nierównej walce z nimi. Cóż znaczył głupi sztylet, choćby był jeszcze trzy razy dłuższy niż jest. Szalona dziewczyna nie zdaje sobie chyba sprawy z ogromu niebezpieczeństwa, na jakie się naraża. Prędzej czy później padnie ofiarą własnej lekkomyślności. I z całym zapałem, energią dwudziestopięcioletniego mężczyzny, z wiarą w swój przekonywający sposób mówienia zaczął tłumaczyć towarzyszce bezsensowność takich eskapad. Biorąc pod uwagę, że przemawia do dziewczyny stojącej zapewne na niskim stopniu kultury, do dziecka Dalekiego Wschodu, do którego wyobraźni trafiają najłatwiej malownicze opisy i przenośnie, zaczął przedstawiać, snuć przed jej oczyma możliwie najbardziej barwne i fantastyczne obrazy, których bohaterką była ona, Lili. Odpowiedziała rezolutnie, że gdyby spotkała rekina, da nurka i pchnie go nożem od spodu w biały brzuch, o ile potwór w ogóle nie pierzchnie z placu, jak się to najczęściej zdarzało. - A jeśli będzie ich dwa, dziesięć, dwadzieścia? Lili rozłożyła ręce bezradnie. Tej ewentualności nie brała dotychczas w rachubę. Przyrzekła w przyszłości nie zapuszczać się tak daleko od brzegu. Potem jakaś nowa myśl musiała jej przyjść do głowy, bo przerwała jego potok wymowy i spytała niespodzianie: - Czy byłoby ci smutno, gdyby mnie rekin pożarł? - Ależ naturalnie, Lili. Byłoby mi bardzo smutno, bardzo. Przypatrywała mu się badawczo, jakby nieufnie, potem zagadnęła o coś i rozmowa przeszła na obojętne tematy. W pewnym momencie zerknął Ryszard dyskretnie na zegarek.

- Och! To już tak późno! - zauważył ze zdziwieniem, zrywając się szybko z ziemi. - Mister Dragon będzie miał znów okazję do zrobienia kilku cierpkich uwag o mej niepunktualności - mruknął do siebie i zaczął się żegnać ze swą towarzyszką. Hawajka zamieniła się w słuch. Wstała szybko z miękkiej, gęstej trawy, oddała niezgrabny uścisk dłoni i spytała: - O kim ty mówiłeś? Powtórz raz jeszcze... - Ech, nic... Przypomniałem sobie tylko, że jestem zaproszony na lunch do pewnych znajomych i spóźnię się zapewne. Ładny kawałek drogi mam jeszcze do Honolulu. A może ty byś mnie odprowadziła?... - Nie, nie... Ja także się spieszę w swą stronę... Tylko powiedz, mi, jak się nazywa ten pan... ci państwo, do których idziesz. - nalegała. - A cóż ci może na tym zależeć, moja piękna przyjaciółko? - pytał, zaciekawiony jej natarczywością. Kiedy nalegała w dalszym ciągu, powtórzył nazwisko, które przedtem machinalnie powiedział. - Mister Dragon!... Mister Dragon! - szeptała brązowa dziewczyna z. niezwykłym jakimś ożywieniem, którego mimo wysiłków nie potrafiła ukryć. Ryszard zaczął się niecierpliwić. Pożegnanie trwało zbyt długo jak na tak świeżą znajomość. Pragnąc się prędzej pozbyć swej zamyślonej towarzyszki, spytał, czy będzie ją mógł nazajutrz spotkać w tym samym miejscu. - Jutro nie... Za cztery dni dopiero tu będę - odparła. - Dobrze... Zabiorę swój kostium kąpielowy i będziemy razem pływać. A teraz żegnaj mi, piękny kwiecie egzotycznej krainy, bo śpieszę się diabelnie. - Więc za cztery dni... Aloha!... Aloha! Rozstali się i ruszyli w dwie przeciwne strony. Ona poszła powoli, z głową nisko schyloną, zamyślona, skupiona dziwnie. Poszła w kierunku Wailupe, w stronę wysoko wystrzelających, żelaznych wieżyczek radiostacji. On przyśpieszył kroku i jął się wspinać po łagodnym zboczu Diamond Head. Na myśl o tym, że za godzinę ujrzy anielsko piękną Mistress Violet Dragon, że uczuje na sobie ciepłe spojrzenie jej fiołkowych, jakby wciąż zalęknionych oczu, uściśnie jej dłoń białą, na myśl o tym zapomniał szybko o Hawajce. Czyż mógł przewidzieć, że ten drobny epizod, to dzisiejsze poznanie zaważy, i jak bardzo zaważy, na szali jego życia?... Docierał właśnie do najwyższego punktu drogi. Jeszcze chwila i ujrzy stolicę Wysp Hawajskich, piękne Honolulu, setki białych willi rozrzuconych pośród malowniczych ogrodów, a wśród nich ten najmilszy, najładniejszy domekpałacyk letni, gdzie przy boku

męża tyrana mieszka ona, Violet. Pozna tę willę z daleka! Sąsiaduje ona z parkiem Kapiolani. Swymi dwiema wieżyczkami patrzy wprost na słynne na cały świat akwarium honolulskie. Idąc bardzo szybko pod górę, zmęczył się trochę; przystanął na moment i w tejże chwili usłyszał zbliżający się tętent bosych stóp. - Lili - zdziwił się głośno, odwróciwszy głowę. Była to rzeczywiście Lilinokalana. Przybiegła doń zadyszana, lecz uśmiechnięta radośnie, jakby ucieszona, że znów ma sposobność zamienienia słów kilku. Ale uśmiech ten ustąpił natychmiast miejsca zakłopotaniu, lękowi, czy jej pytanie nie wywoła grymasu zniecierpliwienia lub niezadowolenia. - No powiedzże, co masz na języku - rzekł łaskawie. Ośmielona tym wstępem, wyrecytowała jednym tchem: - Słuchaj!... ile on ma lat, ten Mister Dragon? - Co takiego?... Nie, to zaczyna być interesujące! A cóż ci zależy na tej informacji? Hawajka nie pojęła znaczenia tak trudnego słowa jak informacja, lecz pochwyciła oburącz dłoń Ryszarda i z uporem dziecka zaczęła powtarzać swe pytanie w kółko, aż ustąpił. - Mister Dragon ma lat pięćdziesiąt dwa - odrzekł. - Teraz na ciebie kolej, moja brązowa boginko. Musisz mi powiedzieć, dlaczego... - Zaraz!... zaraz - przerwała mu szybko. - Powiedz mi jeszcze, czy on ma długie ręce... Bardzo długie, jak małpa... - The devil! - parsknął Ryszard rozweselony. - Jak widzę, stary Ralph nie stracił tych dwu tygodni na O`ahu. Już tu wiedzą o jego sławetnych łapach. No, mała, przyznaj się teraz, kiedy z nim zawarłaś znajomość? Lilinokalanie żartobliwy nastrój towarzysza nie udzielił się bynajmniej. Była poważna, zamyślona. Powtarzała wciąż jedno zdanie, jakby sobie jego treść w pamięć wbić chciała dokładnie... - Ralph Dragon. Ralph Dragon, zły człowiek o rękach małpy... Tak, to on... I wiek się zgadza... To on na pewno. - Co ty tam mruczysz pod nosem? - spytał Ryszard, który z całej oracji, wypowiedzianej w obcym dla siebie języku, zrozumiał tylko nazwisko męża Violet. Hawajka otrząsnęła się z zadumy. - Za cztery dni nad zatoką Maunalua, tam, gdzie dziś - rzekła, uwalniając zręcznie swą dłoń, którą Ryszard chciał teraz przytrzymać. - Czekajże, filutko - zawołał, ale już zbiegła kilkanaście kroków. Raz jeszcze obejrzała się wstecz, raz jeszcze rzuciła swe pożegnalne aloha i pomknęła z chyżością ściganej przez drapieżnego kota antylopy. Zasłonił ją przed oczyma zdziwionego mężczyzny występ skalny,

który drożynę górską do zatoczenia łuku w tym miejscu przymuszał. - Muszę Ralpha spytać - mruknął Ryszard zaintrygowany; potem wzruszył ramionami i puścił się w dalszą drogę do miasta, wyrzucając sobie nową, niepotrzebną zwłokę... - 1 Właściwie Lili`uokalani; takie imię nosiła ostatnia ostatnia królowa niepodległych Hawajów. Pozostawiam angielskojęzyczną pisownię zastosowaną przez autora. Litera ` oznacza niemą spółgłoskę (zwarcie krtani) jaką wymawiamy w wyrazach idea, kamea, zoo, choć jej nie zaznaczamy w piśmie. (Wszystkie przypisy od red.)

ROZDZIAŁ II Wspomnienia z odległej przeszłości Uchwyciwszy odpowiedni moment, zwrócił się Ryszard do gospodarza. W krótkich, treściwych słowach opowiedział przebieg zawarcia znajomości z piękną Hawajką i powtórzył w skróceniu obie rozmowy, opuszczając oczywiście aluzje do długich rąk Mister Dragona. Na ustach gości wykwitły domyślne uśmieszki, na moment zapanowała nawet trochę kłopotliwa cisza, przerwana na szczęście dość szybko przez rubasznego inżyniera Le Brixa, który huknął na całe gardło: - A to cię wsypali przed małżonką! No, stary przyjacielu, przyznaj się, jak to było z ową uroczą Hawajką. Grzechy na stół! - Tak, tak. Proszę nam opowiedzieć - piszczała Mistress Rebecca Yeats. potrząsając zalotnie swą ptasią głową przytłoczoną brzemieniem utlenionych na rudo włosów. - Ja proszę, ja bardzo proszę. Pierwsze spojrzenie stalowych oczu gospodarza padło na młodą małżonkę, z kolei przeniosło się na twarz Ryszarda i stało się zimne, jakby wzgardliwe; zdawało się mówić: Wiem, dlaczego to opowiedziałeś w obecności Violet. Rozumiem cię doskonale, młokosie! Potem Mister Dragon zaczął wyjaśniać spokojnie, że odkąd przybył ze Stanów na O`ahu, a więc w ciągu dwóch ostatnich tygodni, przebywał zawsze w towarzystwie żony, o ile naturalnie nic znajdował się w miejscowym jachtklubie, że wobec tego nie miał nawet okazji do zawarcia znajomości z jakąś egzotyczną pięknością. - Zachodzi tu więc nieporozumienie, jeśli w ogóle cała historia nie jest doskonałym dowcipem naszego sympatycznego Mister Gratha - zakończył. Ryszard zaprotestował gorąco. Już miał na języku szczegół, który najlepiej dowodził, że nie może być mowy o jakimś qui pro quo, mianowicie wzmiankę o charakterystycznych rękach gospodarza. Powstrzymał się jednak na czas, powtarzając tylko, że nic nie zmyślił, nie dodał, a na dowód swej prawdomówności proponuje, by mu ktokolwiek towarzyszył w następnej przechadzce nad zatokę Maunalua. - Za cztery dni mam się tam spotkać z Lili - dodał. - Patrzcie państwo! - pisnęła Mistress Yeats. - Nasz młody przyjaciel nie traci czasu. Już sobie zdążył schadzkę naznaczyć. Chi, chi, chi! Nie uszło bacznego oka gospodarza, że ledwie przebrzmiały słowa Mistress Yeats,

lękliwa Violet, zahukana, potulna małżonka, rzuciła badawcze spojrzenie na Ryszarda. Ten drobny szczegół zanotował sobie Mister Dragon dobrze w pamięci. - Mam! - krzyknął w tej chwili siwiuteńki jak gołąb Le Brix i mówił dalej bardzo głośno, jak wszyscy, którzy nie dosłyszą. - Zagadka rozwiązana. Przecież byłeś tutaj ongiś jako oficer marynarki wojennej. Prawda, Ralph? - Owszem. - No tak, ale owa Hawajka ma mieć kilkanaście wiosen zaledwie, a tyś był tutaj... bo ja wiem... będzie chyba z trzydzieści latek. - Dwadzieścia cztery - poprawił Mister Dragon z kwaśnym uśmiechem. Jak wszyscy starsi panowie, nie lubił aluzji do swego wieku. - Niech będzie dwadzieścia cztery - ciągnął Le Brix. - Tak, tak. To się zgadza. Archipelag został przyłączony do Stanów w roku 1898. - Dnia 12 września roku 1898 - uzupełnił milczący dotychczas doktor Hearne. - To nowość usłyszałam - wtrąciła swe trzy grosze pani Rebecca. - Byłam pewna, iż wyspy Hawajskie już od wielu stuleci do Stanów należą, a teraz słyszę, że ani ćwierć wieku nie upłynęło... Le Brix parsknął głośnym śmiechem... - Od wielu stuleci, od wielu stuleci! - powtarzał. - Pyszny kawał! Kochana pani zdaje się zapomniała, że nasze poczciwe Stany to młode państwo. Zaledwie półtora wieku sobie liczy. Mistress Yeats nie czuła się bynajmniej zażenowana. (Nieznajomość historii i wielu innych nauk, tak pielęgnowanych w starej Europie, jest na porządku dziennym u Amerykanek, należy jak gdyby do dobrego tonu). Zrobiła więc tylko minę podlotka i zwróciła się do gospodarza z prośbą, by dla uświadomienia młodszych zechciał opowiedzieć historię wysp Hawajskich. - Tylko możliwie najkrócej - zastrzegła przezornie. Mister Dragon chrząknął, jak na mówcę przystało, i zaczął w te słowa: - Pierwotną ludność archipelagu stanowili Kanakowie. Miało ich być około pół miliona, a jak James Cook obliczył, za jego czasów, trochę ponad trzysta tysięcy. Kanakowie odznaczali się wspaniałą budową ciała, byli bardzo gościnni, słynęli z rycerskości, męstwa i dumy. Ich kobiety znane były z urody, wdzięku, z wielkiej skłonności ku białym podróżnikom, marynarzom, awanturnikom, ale znane też były z niesłychanej mściwości. Bodaj czy nie to właśnie było przyczyną zamordowania sławnego Cooka. Ten lud wojowniczy, żyjący przeważnie z rozboju, rozleniwiony przez przyrodę, która

zaopatrywała go we wszystko, nie mógł czy nie chciał przystosować się do zmienionych warunków życia i wymierał w szybkim tempie. Dziś autochtonów pozostało zaledwie dwadzieścia tysięcy na całym archipelagu... - To straszne - szepnęła Mistress Violet Dragon. - Trudno, moja droga. Słabsi muszą zawsze zrobić miejsce silniejszym. Panowanie nad światem należy do nas, do silnej rasy białej. Zresztą nie ma czego żałować tych ludożerców. - Ludożerców?! - przeraziła się Mistress Yeats. - A tak, droga pani. Dzisiaj jeszcze utrzymała się tradycja, że w czasie uczty weselnej obok ciasta poipoi, ryb, owoców i innych przysmaków wnoszą jako honorową potrawę wielką, upieczoną w całości świnię. Za dawnych „lepszych” czasów wnoszono człowieka, upieczonego również w całości, aczkolwiek ten kanibalski przysmak figurował w „jadłospisie” pod niewinną firmą długiej, białej świni. Spytajcie państwo doktora, czy kłamię. - Tak, to prawda - potwierdził krótko małomówny doktor Hearne. - W ten sposób znakomity podróżnik James Cook, a raczej jego doczesna powłoka znalazła się na stole i w żołądku króla Kamehamehy1 oraz jego najwyższych dostojników dworskich... Ale wracam do mego opowiadania. Otóż u schyłku ubiegłego stulecia zanosiło się na to, że wyspy Hawajskie przypadną Japonii. Nawiasem dodam, że połowę dzisiejszej, trzystutysięcznej ludności tutejszej stanowią Żółci, licząc Chińczyków razem z Japończykami. Przybywa ich z każdym rokiem, a kompetentne czynniki patrzą na to z bezmyślną pobłażliwością. Przedostatni monarcha hawajski, król Kalākaua chciał wydać swą piękną córkę Ka`iulani za następcę tronu kraju Wschodzącego Słońca. Wianem jej miały być wyspy Hawajskie. Na szczęście intrygi naszej dyplomacji zdołały połaskotać próżność głupiego mikada, który propozycję króla Kalākauy2 ze wzgardą odrzucił. Ladies and gentlemen. Proszę mi wierzyć, że Hawaje w rękach Japonii to rewolwer przystawiony do skroni Stanów! Nie doszło do tego jednak. Wypadki potoczyły się szybko. Nastąpił zamach na ostatniego władcę, na królową Lilinokalanę... - Jak?! - krzyknął Ryszard Grath - Lilinokalana, pan powiada? Ależ tak właśnie brzmi imię młodej wyspiarki, którą dziś poznałem wśród romantycznych okoliczności... Mister Dragon wzruszył ramionami niecierpliwie niezadowolony, że przerwano mu znów opowiadanie. - Cóż w tym dziwnego lub nadzwyczajnego? - rzekł. - Czy sądzi pan, że tylko królowe

mają monopol na pewne imiona? Wracam do wątku przerwanej historii. Nastąpił okres pięcioletnich rządów republikańskich. Biali osadnicy słali jedną petycję po drugiej do rządu Stanów, prosząc o opiekę i zaprowadzenie porządku. Bojaźliwy prezydent Cleveland wahał się. Lecz potem przyszedł energiczny Mac Kinley, który też w roku 1898 ogłosił aneksję wysp Hawajskich do USA. Oczywiście nie wystarczało ogłosić. Trzeba było ten akt poprzeć bardziej ważkimi argumentami. Dwie eskadry naszych statków wojennych krążyły już od dawna w pobliżu. Skierowano je w stronę wysp. Tu i ówdzie były małe akcje patriotów, finansowane niewątpliwie przez zazdrosną Japonię, która poniewczasie spostrzegła, jaki kąsek z rąk wypuściła lekkomyślnie. Ja, jako komendant torpedowca T33, miałem także sposobność zetknąć się z buntownikami i kilkunastu z nich wysłałem do krainy duchów. Tak, tak. W związku z tym miałem nawet ciekawy epizod z pewną pięknością tubylczą, ale to już do rzeczy nie należy. Ostatecznie, wszelkie zamieszki stłumiliśmy w ciągu kilku miesięcy i od tej pory panuje tutaj wzorowy ład i porządek. Wnieśliśmy kulturę, pobudowaliśmy szkoły, porty, dworce, linie kolejowe, szpitale. Yes! Dawniej trędowaci włóczyli się wszędzie, roznosząc straszną zarazę. Dziś mają wspaniałą kolonię na Moloka`i. Tak, moi państwo. Ludność rdzennie tubylcza potrafiła też doskonale ocenić ogrom dobrodziejstw, jakie spłynęły na jej kraj z łaski Stanów i, jak wskazują każdorazowe wybory, naszymi największymi zwolennikami, sprzymierzeńcami, przyjaciółmi są właśnie rodowici Kanakowie. Malkontentów można by szukać tylko wśród ludności japońskiej. Ladies and gentlemen, skończyłem. Nikt jakoś nie kwapił się z zabraniem głosu. Po dłuższej chwili przemówiła pierwsza Mistress Violet Dragon: - A co się stało z rodziną królewską, z dawną arystokracją, dostojnikami? - Kiedy stąd odjeżdżałem, darling, przedmiotem debat była właśnie kwestia emerytur dla członków rodziny królewskiej i innych uprzywilejowanych kacyków. Jaki jednak obrót sprawa wzięła, nie wiem. Nie interesowałem się tym nigdy. Nasz doktor, który mieszka tu stale, będzie cię mógł lepiej zapewne objaśnić. Cóż, doktorze? - Wiem niewiele więcej od pana - odparł doktor Hearne. - Podobno kilku ambitniejszych Kanaków zrezygnowało z „jałmużny”, nie uznając w głębi duszy, oczywiście, obecnego stanu rzeczy. A inni biorą dolary z wielkim zamiłowaniem. Mistress Yeats zaczęła się niecierpliwić. Głośno zamanifestowała swe uczucia:

- Może byśmy jednak pozostawili tych nieciekawych Kanaków w spokoju. Mówmy raczej o jutrzejszej wycieczce do Pearl Harbour. Mister Dragon, panu udzielam głosu. Pan, jako były oficer marynarki, musi być naszym przewodnikiem w tej eskapadzie. Przecież Pearl Harbour jest główną bazą wojennej floty morskiej i powietrznej Stanów na Oceanie Spokojnym; jest, jak to wyczytałam w jakimś dzienniku, kluczem do władania nad olbrzymim Pacyfikiem. Pan więc, jako fachowiec, będzie miał wdzięczne pole do popisu, bo co do mnie, to nie odróżniam krążownika od torpedowca - dodała z rozbrajającym uśmiechem. - Doskonale. Proponuję jednak, abyśmy program wycieczki omówili na świeżym powietrzu... Violet, każ nam kawę przynieść do altany. W chwilę później całe towarzystwo przeniosło się do ogrodu, który otaczał ze wszystkich stron mały pałacyk wynajęty przez Mister Dragona na całe tegoroczne lato. - 1 Kamehameha - Była dynastia pięciu królów o tym imieniu. 2 Kalākaua - Poprzednik Lili`uokalany na tronie hawajskim. (Pozioma kreska nad samogłoską oznacza jej wydłużenie.)

ROZDZIAŁ III Ważna nowina - Prędzej... Prędzej - komenderowała młoda dziewczyna, stojąca na samym dziobie łodzi bardzo długiej a wąskiej jak koryto do pojenia bydła. Dwunastu wioślarzy zwiększyło tempo, dobywając resztek sił. Ich nagie, potem zlane ciała lśniły jak brąz w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca. Ich muskularne ramiona prężyły się w nadludzkim wysiłku, ilekroć łopatki wioseł zapadały w zieloną wodę, a pochylony wstecz korpus przyciągał ręce ku sobie. Lecz mimo całkowitego wyczerpania nie podniosła się ani jedna skarga na rozkaz bezlitosny. Żadna głowa nie odwróciła się i ani jedno spojrzenie, pełne niemego wyrzutu, nie pobiegło ku smukłej sylwetce niecierpliwej dziewczyny. A po każdym jej przynagleniu brązowe ciała Kanaków kołysały się jeszcze szybciej, cienkie wiosła gięły się nieprawdopodobnie i długa, wąska łódź dziwacznego kształtu mknęła, jak jaskółka, poprzez spokojną toń morza. Ocean zdawał się drzemać, wypoczywać. Rozleniwił go zapewne wściekły, całodniowy żar słońca, które teraz pochyliło swą szczerozłotą tarczę i dolnym jej brzeżkiem dotykało już szczytów wyniosłych palm. Cały bukiet tych przepięknych drzew wystrzelał z wyniosłego brzegu wysepki ku lazurowemu niebu, a bujne pióropusze ogromnych liści zdawały się płonąć żywym ogniem w pożodze słońca. Dziób niezwykłego kajaka mierzył wprost w wysepkę. Widać była ona celem podróży. Młoda dziewczyna przebiegła wzrokiem przestrzeń dzielącą łódź od tej małej oazy, kaprysem bogów rzuconej w bezmiar wodnej pustyni. Przestrzeń kurczyła się szybko, nie dość szybko jednak dla wymagań niespokojnej pasażerki. Zmarszczki zniecierpliwienia, na kształt chmurek pędzonych wiatrem po niebie, przebiegały raz po raz gładkie, wyniosłe czoło stojącej. Niekiedy obracała się poza siebie, przelotnym spojrzeniem obrzucała świecące od potu plecy wioślarzy, ich napęczniałe od wysiłku karki oraz węzły muskułów na rękach i znów rzucała swój bezlitosny rozkaz: Prędzej... Jeszcze prędzej, słyszycie?! Słowa jej działały jak smagnięcie biczem na posłuszną dwunastkę brązowych atletów. - Rekin! - krzyknęła dziewczyna w pewnym momencie. Przestraszyła się trochę, bo wypłynął całkiem niespodziewanie, jak gdyby spod zadartego dzioba łodzi, i wyglądał na

dobre szesnaście stóp długości. Wioślarz siedzący na pierwszej ławeczce zerwał się błyskawicznie z miejsca i stanął tuż obok swej pani. Zasłoniwszy się przed blaskiem słońca dłonią od czoła, wpił groty swych bystrych spojrzeń w zielone nurty, zamącone gniewnym trzepnięciem ogona potwora. Straszliwy władca oceanów znikł równie szybko, jak się pokazał. Wyłonił się po dłuższej chwili w odległości kilkudziesięciu metrów, ale z tyłu lodzi. Widocznie badał teren oraz szanse ewentualnej walki. Złowroga płetwa sunęła czas jakiś poza pędzącym stateczkiem, po czym znikła powtórnie, aby wypłynąć tym razem całkiem blisko, z boku łodzi. Szkaradna paszcza ukazała się tuż koło łopatki drugiego wiosła. Wówczas Kanak, stojący obok dziewczyny, wyszczerzył swe zdrowe zęby w szerokim uśmiechu. - To jednooki! - zawołał... - Stary znajomy. Wszystkie spojrzenia pobiegły w stronę rekina, który, posuwając się równolegle do łodzi w głębokości pół metra poniżej zwierciadła wody, wybałuszał swe jedyne oko na załogę i wciąż jeszcze kalkulował, czy warto się porywać na przeciwników. Drugie oko było jak gdyby przekreślone grubą blizną, na łokieć długą, biegnącą pionowo poprzez łeb. - A któż go tak naznaczył? - zagadnęła dziewczyna, nie spuszczając z oka manewrującego w pobliżu potwora. - Stary Puna - brzmiała odpowiedź... - Jednooki pożarł mu żonę. - Ach, więc to ten rekin. - Ten, ale wtedy miał jeszcze drugie oko. - Opowiedz, jak to było, a wy tam wiosłujcie szybciej - zadysponowała i usiadła na podniesionym dziobie kajaka. Wioślarz śledził jeszcze przez chwilę oddalającą się płetwę. Potem zajął miejsce na pierwszej ławeczce, zwracając się plecami do towarzyszy, a twarzą do uroczej słuchaczki. - Trzy zimy już upłynęły od tego czasu - zaczął. - Puna łowił ryby na wędkę, z łódki, tam, przy drugim atolu; poczuł, że coś szarpie przynętę; ciągnie, ani rusz; ryba zdołała widać opłynąć krzak koralowy, co rósł na dnie. Więc Puna - hyc do wody! Była tam głębia na pięciu rosłych chłopów. Ryba tak zaplątała linkę, że mu tchu zaczynało brakować, ale odplątał w końcu, rybę w garść - i płynie ku górze. Nagle widzi dwa cienie: jeden od łódki, a drugi... Puna widział, że rekin. Noża nie miał z sobą; w rękach ryba... no źle, śmierć pewna... wtem trzeci cień, mniejszy... Puna zrozumiał, że żona skoczyła z czółna, że idzie z pomocą... Ominął potwora, rzucił rybę w łódź, porwał nóż i dalej do walki. Ale jego żonie gorzej poszło tymczasem. Rekin dał nurka spodem, otarł się o nią i swą ostrą łuską zdarł starej kobiecie skórę z brzucha, nóg, piersi. Puna mówił, że, kiedy wypłynęła tuż koło niego, była jak jedno

krwawe mięso. Puna objął ją lewą ręką, pchnął ku łodzi, lecz w tej chwili zmartwiał z bólu. Paszcza rekina pochwyciła w pół kobietę i zarazem lewą dłoń męża... Wtedy z całej siły palnął nożem w łeb wroga. Przejechał przezeń z góry na dół, aż trysnęło... Prawe oko, mówi Puna. Wynurzył się tuż koło burty czółna; był wolny. Rekin znikł, unosząc z sobą żonę i lewą dłoń Puny. On sam zdołał się jakoś wgramolić na łódkę, lecz nie wie, co potem, bo objęły go mroki. Fale wyrzuciły łódź na sąsiednią rafę, gdzie ją znaleźli poławiacze pereł. Takim sposobem Puna wrócił na naszą wyspę, ale bez żony, bez lewej dłoni. Więc - reasumował narrator - ten rekin to na pewno stary znajomy Puny. Prawego oka nie miał, dobrze widziałem... - No, to powiedz mu, jak przyjedziemy, że żarłacz grasuje w tej stronie wyspy. Niech na nim pomsty poszuka. - Stanie się, jako rozkazałaś - odparł wioślarz, pochylając głowę nisko, na znak posłuszeństwa oraz wielkiego szacunku. - Powtórzę mu, że ma zemsty na jednookim poszukać. Ale młoda osóbka, która taki respekt w wioślarzach budziła, nie dosłyszała ostatnich słów. Zadumała się nad czymś głęboko. Twarz objęła dłońmi, łokcie wsparła na kolanach i siedziała nieruchomo jak posąg. Ocknęła się dopiero wtedy, gdy wioślarz, który jej o wypadku Puny opowiadał, powstał z ławki. - Dojeżdżamy - rzekł krótko. - To dobrze. Dźwignęła się elastycznie, by objąć komendę nad załogą stateczku. Łódź zatoczyła duży łuk, gdyż w tym miejscu nie można było lądować. Trzysta metrów dalej bariera raf koralowych urywała się, jak nożem uciął, ukazując wyłom szeroki na trzydzieści metrów. Wyłom ten był zapewne dziełem jakiegoś większego huraganu. Wewnątrz olbrzymiego pierścienia atolu woda była spokojna jak w stawie. Łódź żeglowała teraz po cichej lagunie, równolegle do wewnętrznej krawędzi pasa startych na miał korali. Pas ten, szeroki miejscami do stu metrów, był porośnięty gęstym płaszczem zieleni, która schodzi aż do linii wody i zwie się mangrowe. - Tam stoi Puna, a to, co widać poza kępą bananów, to jego chata - rzekł pierwszy wioślarz, skoro łódź upłynęła dobry kilometr i zbliżyła się do najszerszego miejsca atolu. Rzeczywiście, obok małego zagajnika szerokolistnych bananów stał bardzo wysoki, chudy Kanak, a przysłoniwszy sobie oczy dłonią od słońca, wypatrywał uważnie, jakich gości bogi wiodą na zapomnianą przez ludzi wysepkę. Chata jego stała opodal małej wioski, przyczajonej u stóp wysokich palm. Toteż puścił się pędem wzdłuż brzegu w stronę domostw

sąsiadów, ponieważ łódź zmierzała w tamtym kierunku. Ale spóźnił się i przybył, kiedy już leżała wyciągnięta na brzegu. Zmęczeni wioślarze porozkładali się obok na niskiej zbitej trawie; zajęci byli bardzo intensywnie wypróżnianiem całej serii kokosów, które im wciąż jeszcze znosili mieszkańcy wioski. - Kogo przywieźliście? - zagadnął przybyły prosto z mostu. - A, Puna!... ucieszył się pierwszy wioślarz, wyjadając żarłocznie miąższ soczystego kokosu. - Dobrze, żeś przyszedł - mówił, mlaskając językiem. - Spotkaliśmy jednookiego, tego, co żonę ci pożarł. No i ręki kawał także... Ten kokos jest trochę stęchły... Puna spojrzał mimowolnie na ucięty aż po dłoń kikut lewej ręki i pogładził go drugą ręką pieszczotliwie. Potem, podnosząc wzrok na zajadającego z apetytem ziomka, powtórzył swe pytanie; - Kogoście przywieźli? Widziałem jakąś kobietę... - Dobrześ widział... Przyjechała ona. Tak, przyjechała. Widziała także jednookiego i powiedziała, że powinieneś na nim zemsty poszukać. - Tak ona powiedziała? - Wszyscy słyszeli. - To dobrze. Poszukam jednookiego. - No, no, stary... Żeby on ciebie nie poszukał. - Jego śmierć albo moja - odparł Puna spokojnie i zaczął wypytywać, dokąd udała się przybyła... Tymczasem dziewczyna uszła szmat drogi. Jak wicher popędziła przez środek maleńkiej wioski rybackiej, odpowiadając niecierpliwym ruchem ręki na owacyjne okrzyki mieszkańców, trochę zdziwionych tak niezwykłym pośpiechem rzadkiego gościa. Potem zwolniła, gdyż las palmowy, który w poprzek przecięła, był bardzo długi, lecz równocześnie bardzo wąski, a poza lasem rozlewał się pas płytkiej wody. Pas ten miał w najwęższym miejscu około sześćdziesięciu kroków szerokości i był przecięty z kamieni oraz większych głazów zbudowaną groblą, na której szczycie biegła karkołomna ścieżka. Dziewczyna pędziła znaną sobie dobrze drożyną śmiało, gdyż w razie potknięcia groził jej co najwyżej upadek z trzymetrowej wysokości w płytką wodę. Grobla owa łączyła koralowy atol z małą, lecz wysoko sterczącą wysepką wulkanicznego pochodzenia. Droga wznosiła się teraz pod kątem jakichś trzydziestu stopni. Toteż przybyła zwolniła kroku, zwłaszcza że była dobrze zdyszana dotychczasowym biegiem. Zbocze góry porastał puszysty kobierzec paproci, na ogół karłowatych, pośród których trafiały się jednakże imponujące rozmiarami okazy. Ścieżka, wijąca się w gzygzak, była miejscami dobrze

zarośnięta jakimiś pełzającymi pnączami czy lianami; snadź nieczęsto tędy chodzono. Wreszcie gąszcz bujnej podzwrotnikowej roślinności zaczął się przerzedzać i oczom idącej ukazała się mała polana, a w głębi chata okryta olbrzymimi liśćmi, tylną ścianą przytulona do prawie prostopadłego wzniesienia. Jakiś stary Kanak dźwignął się krzepko z ziemi i posłał gniewne spojrzenie intruzowi, który ośmielał się wtargnąć do tego azylu. Ale nieprzyjazny wyraz jego zwiędłej twarzy znikł natychmiast, skoro poznał nadchodzącą, skoro usłyszał jej słodki, świeży głosik. Bo dziewczyna wołała już z daleka: - Witaj mi, Kalohi!... Nie poznałeś mnie, widzę... Gdzie moja poczciwa Kameha?1 - Bądź błogosławiona, królewno - odparł stary bardzo ceremonialnie, po czym dodał, wznosząc trzęsące się dłonie ku niebu: - Dzięki wam składam, Kukane i Lono, iżeście pozwolili mym oczom ujrzeć raz jeszcze córę władców moich. - Ujrzysz mnie jeszcze niejeden raz - zaszczebiotała z figlarnym uśmiechem, lecz pomyślała, że żartobliwy ton mógłby urazić starca i szybko zastosowała się do górnolotnego stylu: - Dziękuję ci za te słowa, najwyższy kapłanie mego ludu. Zechciej mi teraz powiedzieć, gdzie jest moja ciotka, gdyż niosę jej wielką nowinę. - Ciotka jest w chacie, królewno. Dobre aumakua opiekowały się nią, jak zawsze. - Więc chodźmy do niej - rzekła szybko, widząc że znów się zanosi na dłuższe okresy krasomówcze. Powitanie ciotki z siostrzenicą było bardzo serdeczne. Wyściskawszy dziewczynę, zaczęła stara narzekać, że tak długo musiała tym razem czekać na przybycie najdroższego gościa, że lękała się, by jej przyjazdu śmierć nie uprzedziła... - Bo czuję, że umrę niebawem - dodała i rozgadała się na dobre: - Dawniej miałam cel jakiś w życiu. Ciebie jeszcze wówczas nie było na świecie, Lilinokalano, lecz Kalohi pamięta. Towarzyszył mi poczciwiec w dziesięcioletniej tułaczce po dalekich krajach, zamieszkałych przez Białych. Balet księżniczki Kamehy, jak nazywano mnie i trzy moje wierne przyjaciółki, zwiedził wszystkie większe miasta Ameryki. Pisali o nas w swych obrzydliwych, cuchnących farbą płachtach papieru, które sprzedają po ulicach. Sławili nas, płacili dobrze, klaskali, przysyłali kwiaty. Jeden Kalohi wiedział, że tańczę nie dla pieniędzy, bo ich nie potrzebowałam nigdy, nie dla sławy, bo smutna to sława, gdy córa królewska robi z siebie widowisko. Jeden Kalohi wiedział, że włóczę się po świecie tylko dlatego, by jego odnaleźć... i zapłacić mu za moją krzywdę straszliwą. Może źle zrobiłam, że nie dopuściłam do swej tajemnicy przyjaciółek. Nie byłyby mnie zapewne tak prędko porzuciły. A tak? Jedna się rozpiła, że ustać na nogach nie mogła,

druga uciekła z jakimś drabem, co jej kiesę pełną dolarów pokazał, trzecia, och... szkoda wspominać, zaraziła się szkaradną chorobą. Zostałam sama. Jeszcze jeździłam od miasta do miasta, jeszcze wciąż tańczyłam dla Białych. Ale czułam, że takie życie mnie zżera, że się starzeję, a twarz moja więdnie. W końcu dostałam ospy. Kalohi sprawił lekami, że nie umarłam, lecz kiedy po chorobie dźwignęłam się z łoża i spojrzałam w zwierciadło, upadłam jak nieżywa. Nie dlatego, iżby mi żal było straconej urody. Nie. Zemdlałam, bo zrozumiałam, że zemsty mej sprawiedliwej już nie będę mogła wykonać. Z takimi dziobami na twarzy nie mogłam już tańczyć. Straciłam raz na zawsze sposobność do odnalezienia tego łotra przeklętego, straciłam więc cel życia... Wróciłam tu, by spokojnie czekać śmierci... Och, to straszny los czuć własną niemoc, nie móc zemsty dokonać i umierać niepomszczona... Poczciwy Kalohi pociesza mnie ciągle, że on już pewnie nie żyje, że potężny bóg Lono pokarał go swą ręką sprawiedliwą... To nieprawda. Pytam duchów, czy on już jest tam, w krainie cieni... Odpowiedziały: nie. On żyje i śmieje się z mej bezsilności, przeklęty rekin, pies podły... Stara Kameha zachłysnęła się nagle, zakaszlała. Kaszel wyczerpał ją bardzo. Skurczyła się, zgarbiła, jakby jej jeszcze z dziesięć lat przybyło. Zapanowała chwila dłuższego milczenia. Lilinokalana, która biegła tu, by jak najprędzej powiadomić ciotkę o niezwykłym odkryciu; Lilinokalana, która z najwyższym zniecierpliwieniem słuchała dobrze znanej sobie historii, starczego ględzenia Kamehy, Lilinokalana, którą usta paliły, by powiedzieć, jaki był właściwy cel dzisiejszej jej wizyty, teraz milczała uparcie, bojąc się, czy nieoczekiwana wiadomość nie zabije chorej ciotki, czy nie pogorszy choćby stanu jej zdrowia... Wreszcie nie wytrzymała. Z bijącym głośno sercem, trzęsącymi się ze wzruszenia wargami, zaczęła mówić, nie mówić, lecz cedzić wolno słówko po słówku: - Kameho... Spotkałam Białego... który powiedział mi w rozmowie, że zna człowieka, który ma... długie, bardzo długie ręce - odpoczęła chwilę, potem ciągnęła dalej: - Ten człowiek ma pięćdziesiąt dwa lata... Nazywa się... Stara dźwignęła się na łokciu z posłania... - Jak?... Jak się nazywa? - wysepleniła. - Ralph... Dragon!... Chwilę trwało milczenie. Kameha chwytała powietrze szeroko otwartymi ustami. Nagle zakrzyknęła takim głosem, że przestraszona dziewczyna odskoczyła aż pod ścianę: - Li!... słuchaj, jeśli kłamiesz, Lono cię trądem ukarze... Kalohi!.. czy ja śnię?... Co

ona mówiła?... Dragon? Dragon?... - potem, zeskoczywszy na równe nogi z pęku skór, wczepiła swe przeraźliwie chude palce w ramiona siostrzenicy: - Gdzie jest ten pies? Gdzie? Mów, widziałaś go?! - bełkotała. Nie bez trudu udało się obojgu uspokoić Kamehę. Lilinokalana opowiedziała z najdrobniejszymi szczegółami historię zawarcia znajomości z Ryszardem, nie tając bynajmniej, że młody Amerykanin zrobił na niej wrażenie i że ujęła ją za serce jego troskliwość o jej bezpieczeństwo. - Li, nie ufaj Białemu... Nie ufaj! Ja ci to mówię - przerwała Kameha. Potem, ku najwyższemu zdziwieniu kapłana, zaczęła się przechadzać nerwowym krokiem po chacie. Nie była to już ta sama Kameha, niedołężna, schorowana staruszka, śmierci tylko od litościwych bogów wyglądająca. Elektryzująca wiadomość ujęła jej w mgnieniu oka kilkanaście lat, odmłodziła ją, nadała jej członkom elastyczność pełnej życia kobiety. Nawet jej oczy, wiecznie przymrużone do tej pory, rozszerzyły się drapieżnie, rzucając dokoła błyskawice gniewnych, mściwych spojrzeń. Nawet jej trzęsący się głos odzyskał dawną dźwięczność, kiedy przemówiła wreszcie: - Kalohi!... Idź zaraz do wioski. Żeby mi się wioślarze nie porozchodzili za dziewczętami. Niech dobrze wypoczną. Jutro, skoro świt, wyruszymy na O’ahu. Tylko śpiesz!... Kiwając głową na znak podziwu, opuścił stary kapłan chatę i puścił się szybko drożyną, biegnącą po zboczu stożkowatej góry w dół ku grobli, a dalej ku wiosce. Ciotka z siostrzenicą zostały same. Od dłuższej chwili trwające milczenie zaczęło ciążyć Lilinokalanie, lecz przerwać go nie śmiała. Chorowita ciotka nigdy jeszcze nic wydała jej się tak majestatyczna jak dzisiaj... Wreszcie... Wreszcie Kameha przemówiła półgłosem, jak gdyby treść wyrzeczonych słów nie była przeznaczona dla nikogo prócz niej samej: - Nie!... Podrzucić truciznę, pchnąć sztyletem czy strzelić z zasadzki to żadna zemsta... On musi wiedzieć, z czyjej ręki ginie i za co... Tak!... On tam winien śmierć ponieść, gdzie zbrodni dokonał, aby się sprawiedliwości stało zadość... A ja go tam nie zwabię... Za staram na to, za brzydka... Ogarnęło ją znowu zniechęcenie. Zgarbiła się, zmalała; dolna warga odwinęła się, ukazując zepsute zęby; oczy straciły blask. Ten widok wzruszył dziewczynę, ośmielił ją znowu. - Kameho! - zaczęła, obejmując łagodnym uściskiem wąską kibić ciotki. - Słyszałam twoje słowa... Powiedz!... Może mogłabym ci być w czymś pomocna. Stara, zwiędła, dziobata twarz dźwignęła się w górę powoli. Pytające spojrzenia

przygasłych oczu spoczęły na świeżych, zarumienionych licach dziewczyny, oceniły szybko harmonię rysów twarzy, spłynęły na szyję łabędzią, na toczone, silne ramiona i twarde, jędrne piersi. Potem Kameha uwolniła się z uścisku siostrzenicy, odsunęła się kilka kroków wstecz, a w miarę, jak podziwiała jej postawę, niezrównany łuk bioder i linie nóg smukłych, w przygasłych oczach zaczęły migotać jakieś żywsze blaski. - Ty jesteś bardzo piękna - powiedziała w końcu - tak urodziwa ja nie byłam nigdy, ani twoja królewska matka nawet... - Ależ, ciociu - przerwała zapłoniona dziewczyna. - Tak, Li... Mogłabym cię chyba porównać z Ka`iulani, z czasów, kiedy sława jej wdzięków biegła aż hen, do Kraju Wschodzącego Słońca. Lilinokalana spuściła oczy skromnie, by nie okazać, jaką dumą napawały ją słowa ciotki. Wszak już najwyższym komplementem jest powiedzieć Hawajce: masz uśmiech księżniczki Ka`iulani lub takie oczy miała jedna Ka`iulani. A tu stara Kameha. która pamięta ową piękność wysp Hawajskich, oświadcza z całą szczerością, że ona, Lilinokalana. nie ustępuje urodą tamtej. Tymczasem Kameha podeszła całkiem blisko do siostrzenicy i objęła ją wyschłymi ramionami. - I ty byś chciała dopomóc starej ciotce? - spytała, a kiedy usłyszała solenne zapewnienie, zaczęła ją ściskać serdecznie i dziękować: - Lono ci to wynagrodzi, kochanie... Tak, tak... On, ten łotr przeklęty, pójdzie za tobą wszędzie, jak wierny pies, skoro cię ujrzy, skoro go w sobie rozkochasz. Ty go zwabisz bez trudu do świętego lasu, który szumi u stóp grzmiącej góry Kilauea, a gdy tam przybędzie, spełni się jego los. Moja w tym głowa... Tylko ty go musisz wciągnąć w zasadzkę. Li, kochanie... Potężny bóg Lono ci to wynagrodzi. - No, dobrze, Kameho - odparła Lilinokalana. - Ale Dragon przebywa na O`ahu, a święty las rośnie na odległej Hawai`i. Jakże więc... - Nad tym się właśnie musimy naradzić... Czekaj, nogi mi ścierpły. Usiądziemy na mym posłaniu... - pociągnęła zaciekawioną i przejętą swą rolą siostrzenicę w kąt chaty, posadziła obok siebie na legowisku ze skór i tam odbyła się tajemna narada, która trwała długo, bardzo długo... - 1 Kameha - W oryginale Kamcha. Zmieniłem, by nadać temu imieniu hawajskie brzmienie. Głoska ch nie występuje w języku hawajskim. (Prawdopodobnie w odręcznych notatkach autora litery c i e były do siebie podobne; stąd pomyłka. Również królewskie

nazwisko Kamehameha u Marczyńskiego figuruje jako Kamchamcha.)

ROZDZIAŁ IV Noc podzwrotnikowa Doktor Hearne, który jako gospodarz musiał się często zrywać z miejsca, usiadł na samym skraju; za nim szli kolejno: Mrs Rebecca Yeats, Mr Dragon, Mrs Violet Dragon, Mr Le Brix, Miss Lucy Hearne, bratanica gospodarza, wreszcie Ryszard Grath. W siedem osób obsiedli półkolem dwa filigranowe, złączone z sobą stoliki, zastawione chłodnikami oraz stertami najpiękniejszych owoców. - Panie i panowie, uwaga - rzekł gospodarz. - Przedstawienie rozpocznie się za chwilę - dodał, klaszcząc w dłonie. Na werandę weszły dwie filigranowe służące japońskie, ubrane w barwne kimona, zbliżyły się do frontowej ścianki i w momencie, kiedy dr Hearne przekręcił taster, odsunęły na dwie strony skrzydła siodzi1 , po czym cicho, jak duchy, znikły w przyległym pokoju. Oczy, przyzwyczajone do silnego światła elektrycznego, nie widziały początkowo nic w tych ciemnościach. - Chmura zasłoniła księżyc - mruknął lekarz niezadowolony - zastąpimy go więc na razie małym reflektorem. Podszedł do bocznego stolika, na którym spoczywał maleńki aparat. Nagle strumień oślepiającego białego światła lunął z werandy w przestrzeń, ukazując zebranym gościom malowniczy obraz. Na puszystym kobiercu łączki, u stóp kilkunastu rosłych palm, siedziała grupa dziewcząt. Mr Dragon, któremu na widok młodych, półnagich ciał od razu oczy zabłysły, naliczył piętnaście tancerek, ale było ich właściwie pięć tylko, bo reszta stanowiła „orkiestrę”. Jakoż w tej chwili zabrzmiały tony ukulele i rozległ się śpiew. Choć poza lekarzem goście słów piosenki nie rozumieli, jednak tęskna, sentymentalna melodia chwyciła wszystkich za serce. Harmonizowała ona doskonale z przepięknym tłem. Bo w głębi, poza wąskim pasem łąki, widać było jeszcze węższą wstążkę jasnego piasku, na którym konały zmęczone swą nieustanną, odwieczną pracą srebrne fale zatoki Waikiki. A w dali ukazał się rząd żółtych lampeczek, ponad nim zaś dwie kolorowe latarki. To statek Inter Islands Steamship Company defilował równolegle do linii wybrzeża, mierząc dziobem w wyniosły Diamond Head, którego kontury oświecił księżyc. Tak, udało mu się przedrzeć misternie utkany woal obłoków i ukazał wysoko swe pucołowate oblicze, oblewając całą okolicę srebrzystą poświatą.

- Wobec takiej konkurencji - zauważył dr Hearne z humorem i wskazał na księżyc - można reflektor zgasić. Piątka właściwych tancerek oderwała się od siedzącej grupy. Ubrane były jednakowo: charakterystyczna spódniczka z rafii, spływająca od pasa w dół ku kostkom, a na szyi zawieszona girlanda z kwiatów, dla przysłonięcia piersi. Tancerki rozpoczęły swe pląsy, pląsy zrazu poważne, uroczyste, godne może starych świątyń heiau. Ale w miarę jak rosło tempo akompaniującej muzyki, w miarę jak bandżo zaczęło zagłuszać dźwięczne ukulele, zwiększył się i rytm tańca, spódniczki rozwiały się jakoś, ukazując smukłe nogi w całej ich długości, a girlandy poobsuwały się na boki i na plecy. Nagle pięć tancerek wydało jakiś okrzyk i, trzymając się za ręce, pobiegło ku bocznemu żywopłotowi. Znikły na chwilę z oczu patrzących. - Very interesting - zaopiniowała Mrs Yeats. - Więc to jest ów sławny taniec hulahula. - No, najciekawsza faza dopiero nastąpi - rzekł gospodarz i ciszej dodał kilka słów, które słyszała zarówno Mrs Yeats, jak też jej sąsiad od prawej ręki, Mr Dragon, który zainteresował się bardzo zasłyszaną nowiną. - Może byśmy bliżej trochę podeszli - zaproponował. - O, choćby tutaj - dodał, wskazując okryte dywanem stopnie schodów wiodących z łączki na werandę. Wniosek ten zyskał ogólną aprobatę. Całe towarzystwo przeniosło się szybko na nowy punkt obserwacyjny. W tym samym prawie momencie wbiegły tancerki wracające z zaimprowizowanej na łonie natury szatni. Toaletę, jaką każda z nich miała teraz na sobie, można by nazwać toaletą listka figowego, tylko że rolę listka spełniał bukiet dużych, różowych kwiatów. Girlandy oraz spódniczki z rafii znikły. - Teraz się zacznie - mruknął cicho gospodarz. Jakoż zaczęło się. Nie była to już pantomima ani rytmiczny taniec, ale wściekły pląs, na widok którego kręciło się w głowie patrzącym. Dziesięć toczonych gibkich ramion, lśniących od kokosowego olejku, wiło się w powietrzu na kształt stada wężów. Dziesięć długich, wysmukłych nóg drgało w oszałamiającym tempie. Pięć ciał brązowych skłębiło się, zbiło w jedno, rzekłbyś: jakaś olbrzymia ośmiornica, polip o dwudziestu kończynach. Wreszcie z tego kłębowiska oderwała się jedna tancerka. Nie leciała, nie szła, lecz płynęła poprzez rozgrzane powietrze parnej, podzwrotnikowej nocy. Przesunęła się tuż przed oczyma gości doktora Hearne’a, tak blisko, że można ją było ręką dosięgnąć. Przeciągnęła się, przegięła lubieżnie i odpłynęła szybko ku czterem pląsającym siostrzycom, by za chwilę znowu powrócić. Ryszard, który przy zmienianiu miejsc tak manewrował, by znaleźć się obok Mrs Violet Dragon, chciał właśnie szepnąć swej sąsiadce, że w „primabalerinie”

rozpoznaje uroczą Lilinokalanę znad zatoki Maunalua, kiedy dostrzegł pewien ruch porozumiewawczy tancerki. Trzymając prawą ręką bukiet ceglastoróżowych kwiatów na wysokości łona, palce lewej dłoni przytknęła na chwilę do swych warg ukarminowanych. Ryszard schwycił jej przelotne, lecz błagalne spojrzenie i zrozumiał jego treść; miał milczeć, nie zdradzić, że zna tancerkę. Lekko skinął głową na znak zgody i zajął się z zapałem rozmową z piękną Violet, odkładając na później rozwiązanie zagadki. Tymczasem Lilinokalana rozpoczęła jakiś taniec solowy. Mr Dragon musnął dłonią kilkakrotnie swój rudy wąsik, dumny niezmiernie, że z czterech mężczyzn jego właśnie tancerka wyróżniała. Do niego najczęściej podbiegała, przed nim wykonywała najrozkoszniejsze przegięcia, jemu jednemu rzuciła wonny kwiatek z bukietu wyrwany, przedtem go do ust przytknąwszy. Potem odbiegła z powrotem do towarzyszek. - No, stary, nie ma co mówić - zachichotał Le Brix. - Boska primabalerina okazała ci wyraźny preferans. Nie będę się dziwił, jeśli ci twoja pani uszu natrze w domu. - A co? Widać nie jesteśmy jeszcze tacy starzy, drogi przyjacielu. - Mr Dragon zacierał ręce z widocznym zadowoleniem, śmiejąc się w duszy z aluzji do ewentualnej reprymendy od żony. Rzeczywiście, doskonały kawał! Potulna, przestraszona Violet i natrzeć uszu! Poprawił sobie kwiat, zatknięty w klapę białego smokingu, potem zerknął zaczepnie w stronę żony. Jego spojrzenie zawierało w sobie równą dozę zarozumiałości, jak i pogardy dla ślamazarności zahukanej doszczętnie w ciągu trzechletniego pożycia małżeńskiego Violet. Ale ton tego spojrzenia zmienił się błyskawicznie, skoro dostrzegł wzrok swej ofiary. Patrzyła właśnie na Ryszarda i patrzyła w taki sposób, w jaki może spoglądać tylko kobieta bardzo słaba, bardzo niezaradna życiowo na wybranego mężczyznę, którego uważa za opiekuna, starszego brata, przewodnika po rozstajach trudnej, doczesnej podróży. Mr Dragon przyłapał ten wzrok i przypomniał sobie swe pierwsze spostrzeżenie, tam w domu, podczas lunchu wydanego na cześć gości, kiedy to żartobliwe powiedzenie Mrs Yeats wywołało zalęknione spojrzenie Violet. Ale w tej chwili coś zaszeleściło delikatnie, coś jedwabistego musnęło mu dłonie, na kolanach splecione. - Ho, ho! - rżał Le Brix, rozweselony niebywale: - Primabalerina zagięła parol na ciebie, Ralphku. Znowu cię zaczepia. Produkcje taneczne dobiegały końca. Gospodarz zaproponował przechadzkę nad brzegiem morza. Jego siostrzenica, Miss Lucy, urażona trochę zachowaniem się Ryszarda, który jej się od dawna podobał, pochwyciła za rękę rubasznego inżyniera i zawołała: - Brawo, stryju! To mi pomysł!... Spacer nad oceanem przy blasku księżyca... Hej, za