uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Antoni Marczyński - Byczy sen

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :898.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Byczy sen.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 48 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 157 stron)

Antoni Marczyński BYCZY SEN

Spis treści OCH, TE LISTY! PIEŚŃ ZEMSTY PERPETUUM MOBILE ZA KULISAMI FILMU ODGADYWACZ PŁCI WIERNA TRZECIA PRÓBA OGŁASZAM KONKURS!!! GENIALNY WYNALAZEK POJEDYNCZY PAN NA NIEKRĘPUJĄCYM BALKONIE SAMOBÓJCA MIZERIĘ CZEKA SENSACJA PORCJA ASTROLOGII MASZYNA PIEKIELNA KRAJOWY GULASZ FILMOWY OMYŁKI ZECERSKIE BYCZY SEN Tekst według wydania Gebethnera i Wolffa, Kraków 1933

OCH, TE LISTY!

Powtarzałem stale, że w Polsce ludzie mają chroniczny wstręt do korespondowania nawet w sprawach handlowych, i nie tylko ludzie, ale także wydawcy. A w jednym ze swoich felietonów udowodniłem niezbicie, iż Rzeczpospolitą zamieszkują sami analfabeci, prócz czternastu kulturalnych osobników, odpisujących na listy. Liczbę owych chlubnych wyjątków zaokrąglił do piętnastki mój krawiec. Nie pisałem doń wcale, zapomniałem go zawiadomić o zmianie adresu, za to on o mnie pamięta, i pisuje często, i rozczula mnie swoim optymizmem, tak cennym w dzisiejszych czasach, w których nie tylko literaci zalegają pół roku z zapłatą miesięcznych rat. Wspomniany wyżej felieton wywołał żywą reakcję społeczeństwa w formie dziewiętnastu listów. Powróciwszy do Paryża po czteromiesięcznej nieobecności, zdębiałem na widok tak obfitej poczty i niezwłocznie zabrałem się do lektury owych dziewiętnastu listów w porządku, w jakim je konsierżka ułożyła. I oto, co z tego wyniknęło: List pierwszy był w zielonej (nadzieja!) kopercie, zaadresowanej energicznym męskim pismem. — Jakiś dzielny businessman… Proponuje interes… Chce zapewne, bym napisał scenariusz. Chce kręcić, tak, niewątpliwie. Świadczą o tym choćby te zakrętasy przy dużych literach — snułem grafologiczne rozważania, rozdzierając ostrożnie kopertę. Treść listu była krótka: Panie! Mam wyżej uszu Pańskich powieści bez końca. Jeśli w następnej Pańskiej książce nie dowiem się, za kogo wyszła za mąż Iris1, albo jeśli Pan, po tym wszystkim, co tę biedaczkę już spotkało, ośmieli się ją zabić, to taki Panu zrobię „ciąg dalszy”, że Pana rodzona babka nie pozna. Z najgłębszym poważaniem Teodor Potulny — Ładnie mi potulny — westchnąłem, wkładając list do teczki, noszącej na grzbiecie optymistyczny napis: POCHLEBNE GŁOSY CZYTELNIKÓW. Drugi list był od wydawcy, co poznałem po firmowej kopercie. Nie znalazłszy w niej oczekiwanego od pięciu miesięcy czeku, zabrałem się do czytania listu w nastroju żałosnym: Szanowny Panie! Tyle już razy przestrzegaliśmy Pana przed zbyt pospiesznym uśmiercaniem bohaterów powieści. Musi ich Pan natychmiast wskrzesić w sposób logiczny, i w ciągu ośmiu dni napisać dla nas

siódmy tom NIEWOLNIC Z BUJDYSLANDU, w objętości co najmniej czterystu stron. Szósty tom tej powieści idzie świetnie, co najlepiej zbija Pańskie śmieszne uprzedzenia przeciwko „dalszym ciągom”. Wysłanie zaliczki wstrzymujemy jeszcze na miesiąc, w Pańskim interesie! Bowiem wiemy z doświadczenia, jak fatalnie wpływa na twórczość Panów Autorów posiadanie gotówki. Zwłaszcza tam, w tym osławionym Paryżu! Z poważaniem za Książnicę „Ul”, Spkę z ogr. odpow. Józef Maria Piskler P.S. W tych dniach, po odsiedzeniu kary dwuletniego więzienia odzyskał wolność niejaki E. Krach, który przedtem zajmował się, między innymi, wydawaniem powieści. Jest to także wydawniczy rekin, pijawka, skończony oszust, analfabeta, a ponadto homoseksualista i zwyczajny galicyjski handełes z pejsami, przed czym Pana gorąco przestrzegamy. Przeczytałem dwukrotnie końcowy ustęp, nie mogąc się zorientować prima vista, czy szlachetny wydawca ostrzega mnie tylko przed galicyjskimi pejsami E. Kracha, czy także przed jego innymi zaletami. Już następny list przekonał mnie, że wydawca mocno przesadził z tym analfabetyzmem, bowiem pieściłem właśnie w rękach ceńmy rękopis i autograf oczernionego gentlemana, E. Kracha. Cytuję to pismo dosłownie i „doliternie”, nie ważąc się poprawiać bardzo oryginalnej ortografii. A zatem: Szan. Pan Literat i Ałtor! Po dwuletni gruntowny kuracjy zagranicom puszczam nanowo w róch muj ksionszkowy interes i chentnie chciał bym mieć z Szan. Panem stosunek uczciwy, oparty na kupiecki tradyci moje Firnie, znane tu i zagranicą tyż. Jak można było zadawać się wogule z taki „Ul”? Ten Piskler, co jest teraz Juzef Maryja, to skonczony ignorant literacki i alfabeta, ja jego pamientam z Chszanowa, i osobiście dużo Szan-Panu onim opowim. Takie firme powodóje wielki kompromitacji Szan. Pan Ałtoruf, a kszonrzki „Ula” pod względem wyglond zewnentszny to prawdziwy porkus delikti, wstyd i zakał naszy branrzy księgarski. W oczekiwaniu, że bende zaszczycony cenno Wspu Prace Szan. Pana, pisie sie jóż teraz z wysokiem poważanie Franczesko-Titto E. Krach. List ten w zestawieniu z poprzednim poprawił mi humor, z lekka uszkodzony obietnicą potulnego czytelnika. Bez namysłu zaadresowałem dwie koperty, jedną do

Książnicy „Ul”, drugą do świetnego polonisty E. Kracha, i włożyłem do nich przysłane mi listy z krótkimi dopiskami: Szanowna Firmo! Przesyłam do dalszego urzędowania referencje, jakie otrzymałem o Nich od Ich konkurenta. Nie wątpię, że bez mego pośrednictwa porozumiecie się Panowie szybciej. Żałuję, że nie będę przy tym obecny. Z poważaniem Dokonawszy tego dzieła pacyfikacji, bowiem nie wątpię ani trochę, że obaj konkurenci zawrą kiedyś spółkę z nieograniczoną nieodpowiedzialnością,… zabrałem się do przerwanego zajęcia. Już pismo i wytworna koperta czwartego listu powiedziały mi, że tym razem autorem elaboratu będzie człowiek kulturalny. Czytałem więc z uwagą i w skupieniu, aby nadążyć myślą za tokiem jego myśli, zaklętych niewątpliwie w układne słowa: Szanowny Panie Kolego! Z dawna już dawał się w Polsce odczuwać brak tygodnika satyryczno-literackiego, który by lemieszem fachowych piór przeorał te bezkresne ugory, odłogiem leżące, niestety, niestety. Pragnąc wypełnić tę lukę w naszym piśmiennictwie i ponieść oświaty kaganiec tam, gdzie na pozór braknąć jej nie powinno, grono ludzi dobrej woli postanowiło rozpocząć wydawanie czasopisma pod tytułem, od którego trudno by było znaleźć odpowiedniejszy, a mianowicie: „ALBOŚMY TO JACY TACY???”. Zapewniliśmy już sobie współpracę najznakomitszych literatów polskich, jak pp. Rogera Śmigło-Auspuffa i Alfonsa Culotte- Majtalskiego, który zarazem będzie prowadził „Kącik dla Pań” w naszym piśmie. Pomimo to, pragnąc użyczyć poparcia autorom młodym, zwróciliśmy się do kilkunastu Panów Kolegów po piórze, w tej liczbie również do Szan. Kolegi, ofiarując Mu do dyspozycji szpalty naszego tygodnika. Zaznaczam, że okres organizacyjny pisma „ALBOŚMY TO JACY TACY” minął już dawno, że materiał redakcyjny do pierwszych pięciu numerów mamy przygotowany, i szukamy tylko odpowiedniego wydawcy, co rzeczą łatwą nie jest, wobec mnóstwa ofert, jakimi jesteśmy zasypywani. Podkreślamy w końcu, że ofiarujemy Szan. Koledze okazję do współpracy honorowej, bo o honorowaniu wybranych przez nas utworów nie może być mowy z przyczyn zasadniczych. Z koleżeńskim pozdrowieniem za zespół Redakcyjny tygodnika „ALBOŚMY TO JACY TACY???” Alfons Culotte R. Śmigło-Auspuff

sekretarz redaktor naczelny Takie elaboraty załatwiam zawsze od ręki i całkiem stereotypowo, mianowicie: a) wyrażeniem swojej szalonej radości z powodu założenia pisma, którego brak bardziej ojczyźnie dokuczył niż kryzys gospodarczy; b) życzeniami zdrowia, szczęścia i pomyślności dla ciała redakcyjnego; c) jękiem bólu i rozpaczy, że statut spółki akcyjnej „HUMBUG, Rocznik dla jednorocznych niemowląt”, którego jestem honorowym wiceprezesem, wzbrania mi przyjmować honorowe członkostwo w jakiejkolwiek innej redakcji. Uporawszy się z „bratnim organem” mego również nieistniejącego „Rocznika”, przeciąłem kopertę piątego listu. Panie!! Doszło do mojej wiadomości, że w gronie osób znajomych wyrażał się Pan o mnie uszczypliwie i z przesadą, używając określeń takich, jak idiota, kabotyn, jołop, półgłówek, erotoman, wymoczek, bufon, zazdrosny grafoman, lichy tłumacz, degenerat, matołek itp., itp. Nad pierwszym z tych epitetów nie mogę przejść do porządku dziennego, i mam zaszczyt donieść Panu, że skończonymi idiotami są tylko ci, którzy czytają Pańskie utwory. Tylko Ci!!! Przeczytałem onegdaj Pańską powieść pod tytułem (żal się Boże) „CZARCI WĄWÓZ”. O nieba, jaka płycizna kryteriów w tym pornograficznym romansidle! I to „ludzie” czytają! Powinszować Mistrzowi, bo tamtym kretynom tylko współczuć należy. Kończąc na tym oświadczeniu naszą znajomość, kreślę się z odpowiednim szacunkiem i należnym Panu poważaniem Z. Graboś Współkierownik literacki Ilustracji Codz. — Zaraz, zaraz,… powoli — mruczałem — jak on to napisał? Że tylko idioci czytają… A zaraz poniżej: Przeczytałem onegdaj Pańską powieść… Zatem przyznał otwarcie, że jest idiotą. No, mówiłem przecież — uspokoiłem się, powierzając list najgrubszej teczce, zatytułowanej KRYTYCY I RECENZENCI. Z kolei przeczytałem siedem listów naprawdę sympatycznych, zwłaszcza od młodszych czytelniczek (tych oczywiście nie myślę cytować), aż przyszła feralna trzynastka: Łaskawy Panie! Jako gorliwy czytelnik Pańskich utworów, pozwalam sobie rzucić tu garść uwag, jakie mi się nasunęły w trakcie czytania Pańskiej „Królowej Podziemi”. Nie wątpię, że Pan nie weźmie mi za złe szczerości, a przeciwnie, skorzysta ze spostrzeżeń naprawdę Mu

życzliwego Czytelnika, przy pisaniu następnej powieści. Zacznijmy od bohaterki. Dlaczego Tania? Przecież mamy tyle pięknych imion polskich, jak np. Bożenna, Bogumiła, Grzymisława, Danuta, Damiła, Melania, Kunegunda i wiele innych. Dlaczego więc wsławiać rosyjską Tatianę? Dalej, czemu Tatiana oddaje się kochankowi dopiero w czterdziestym rozdziale, kiedy w dwudziestym piątym aż się o to prosiło!!! A dlaczego właśnie na tapczanie i w czasie burzy? Czy chciał Pan przez to powiedzieć, że przy normalnej pogodzie nie byłaby upadła? Temu jednak przeczą dalsze epizody erotyczne, liczne, ale za mało drastyczne! Ceny kokainy, jakie Pan podaje w tej powieści, są zbyt wygórowane. Usprawiedliwia to wprawdzie moralny upadek Mury (och, znowu takie cudzoziemskie imię!), ale osłabia tendencję odstraszenia czytelników od straszliwego nałogu. Poza tym Mura, w przeciwstawieniu do Tatiany, oddaje się kochankowi za szybko… Na tym kończyła się pierwsza stronica listu, którego lekturę odłożyłem na później, wobec uwagi, zamieszczonej na czterdziestej ósmej stronie, że dalszy ciąg życzliwych spostrzeżeń o swojej „KRÓLOWEJ PODZIEMI” otrzymam najpóźniej w ciągu tygodnia. List numer 14 pochodził od pewnego kamienicznika warszawskiego z ulicy Marszałkowskiej. Szanowny Panie Autorze! Pańskiemu wydawcy zawdzięczając Pański adres, spieszę donieść, że takich świństw porządni ludzie nie robią! Niech Pan Sobie lokuje swoich bohaterów w Tworkach, albo na świeżym powietrzu, ale nie w moim domu. Od ukazania się Pańskiej przeklętej książki pt. „CZARCI WĄWÓZ” nie mam ani minuty spokoju, a dozorca wypowiedział miejsce. Tłumy naiwnych głupców nachodzą nas, dopytując, w którym mieszkaniu rozegrały się wstrząsające wypadki, które Pan tak interesująco opisał, a które rozegrały się tytko w Pańskiej, za przeproszeniem, mózgownicy. Ja Pana nie zaczepiałem, ja chcę mieć spokój w swojej kamienicy, a Pan Sobie posyłaj swoich bohaterów do mieszkań krytyków literackich; niech się tam kochają, i zabijają, i w ogóle. Ale nie do mego domu, do moich lokatorów, których potem Pańscy narwani Czytelnicy pytaniami zadręczają. Stanowczo żądam, aby w drugim wydaniu „CZARCIEGO WĄWOZU” akcja rozgrywała sią w innej kamienicy, a nie w mojej. Ja Panu nawet dopłacę 100 zł., jeżeli Pan przeniesie Swoich bohaterów do mieszkania mojej teściowej, której adres Panu chętnie podam. Z poważaniem Kleofas Obłok-Chmuralski

Potężna teczka REKLAMACJE wzbogaciła się o autograf pana Chmuralskiego i o list następny, który brzmiał: Panie! Ród Kozików, dzięki czystości obyczajów i gorącej miłości Ojczyzny nie doszedł wprawdzie do tytułów hrabiowskich, jakie osiągnęli różni zdrajcy i sprzedawczykowie, niemniej jest rodem starym, nieposzlakowanym, zacnym. Dość powiedzieć, że Mickiewicz w swoim „Pan-Tadeuszu” wspomina zaszczytnie jednego z moich przodków, zowiąc go tam przez dyskrecję „Scyzorykiem”. Ale i ten dyplom, wystawiony naszemu rodowi przez wieszcza, nie powstrzymał Pana od łajdackiego szkalowania naszego nazwiska. Jakim czołem śmiał Pan w swojej powieści pod tytułem „GAZ 606” nadać zwyczajnemu złodziejaszkowi szacowne nazwisko „Kozik”?! Czy zdajesz Pan Sobie sprawę w ogromu krzywdy, jakąś wyrządził mnie i mojej rodzinie? Już się to rozniosło po całym Kaczym Dole i obecnie ja, radca miejski, jestem narażony na to, że ulicznicy wołają za mną: „Kozik, puść to ciało! Oddaj, coś buchnął!”… A burmistrz, mrużąc złośliwie swoje szklane oko, zapytał mnie kiedyś na plenum: „Panie Kolego, jak to było u pana właściwie z tym gazem 606”? Oburzenie nie pozwała mi pisać dalej. Zaznaczam tylko, że jeśli Pan w ciągu dwudziestu czterech godzin nie wycofa i nie spali publicznie całego nakładu Swojej niecnej powieści, to oddam sprawą adwokatowi, wyślę Panu sekundantów i zrobię doniesienie karne o zniesławienie i oszczerstwo. Jako też o zhańbienie, albowiem Pan mnie zbezcześcił!!! Bez poważania Romuald Albin Kozik I znowu były trzy listy miłe, wśród nich jeden od jakiegoś gimnazjalisty, zakonspirowanego po pseudonimem „Ofiara belfrów”, która to ofiara nawymyślała mi w arcywesoły sposób. Że przeze mnie oblał z matematyki, że ditto z polskiego, że musi wypożyczalni odkupić książkę, moją powieść, którą czytał właśnie, kiedy srogi profesor urządził ekspedycję karną do jego ławki i zarządził doraźną konfiskatę… Bujał smyk oczywiście, domawiając się o egzemplarz książki, ale w takich wypadkach pozwalam się chętnie naciągnąć. Aż wreszcie, na zakończenie kolekcji przeczytałem list „życzliwej przyjaciółki” i „gorliwej czytelniczki”, panny Irmy Kopankiewicz. List ten liczył stron dwanaście, a zaczynał się w te słowa: Czcigodny Mistrzu! Bratowa mojej przyjaciółki powiedziała mi wczoraj, że jej kuzynka słyszała od swojej siostrzenicy, iż Pan, Drogi Mistrzu, bawi na zasłużonych wywczasach na Majorce w towarzystwie swojej…

małżonki!!! Pan miałby być żonaty?! Nie! To przecież nędzne oszczerstwo! Zapewne ma Pan tylko narzeczoną. O, tak, tak, niewątpliwie! I jeżeli jest to osoba, którą mi wymieniono, to, Drogi Mistrzu, zaklinam Pana na wszystko, namyśl się Pan i posłuchaj rady życzliwej, oddanej Ci na wylot duszy. Bo człowiek taki jak Pan musi mieć odpowiednią towarzyszkę życia, nie młodą kobietę, w dodatku współczesną, czyli w najwyższym stopniu lekkomyślną, pustą, że nie powiem, zepsutą! A przecież znalazłaby się kobieta wcale niezbyt stara, dosyć przystojna, kulturalna, religijna, a przy tym prawie postępowa, równocześnie stateczna, zrównoważona, która byłaby Panu i siostrą, i matką, i żoną, i… ach, kochanką! Boże, jaka szkoda, że Pan mnie nie zna osobiście! Co się zaś tyczy wiadomej młodej osoby, to, jeżeli odziedziczyła wszystkie wady po swojej matce, o której wiele słyszałam,… będzie Pan miał krzyż pański i dużo, dużo młodych „przyjaciół” w domu, zwłaszcza w czasie Pańskiej nieobecności, spowodowanej częstymi wyjazdami za granicę… Wstrząśnięty do głębi przerwałem w tym miejscu lekturę listu troskliwej panny Kopankiewicz i odpisałem jej z miejsca dosłownie: Czcigodna Przyjaciółko! Przed chwilą moja dziewiętnastoletnia wnuczka odczytała mi Pani przemiły liścik. Czemuż, ach czemuż odezwała się Pani tak późno, kiedy już jestem zgrzybiałym, niewidomym starcem… Nad Pani zarzutami czynionymi mojej małżonce, nie mogę jednak przejść do porządku dziennego i zrobię piekło, jak się patrzy! Proszę zatem donieść mi odwrotnie, której z moich byłych żon one dotyczą. Albowiem, jak Pani zapewne dowiedziała się od siostrzenicy kuzynki bratowej Swojej przyjaciółki, owdowiałem trzy razy, rozwodziłem się dwukrotnie, jedna żona zaginęła mi w Argentynie, a z obecną, siódmą moją małżonką żyję w separacji od stołu i tapczanu. (Łóżek nigdy nie używam.) Gdyby więc te zarzuty do niej się odnosiły, mógłbym łatwiej przeprowadzić rozwód i wtedy, wtedy, Nieznana choć Czcigodna Przyjaciółko,… kto wie, czy nie posunąłbym w konkury do niejakiej p. Irmy Kopankiewicz. W oczekiwaniu spiesznej odpowiedzi kreślę się na oślep jako niewidomy i sparaliżowany miejscami, ale zawsze gotów do wiadomych usług. A. M.

____________________ 1 Rozszyfrowywanie licznych aluzji do książek A. Marczyńskiego i ich bohaterów i bohaterek oraz do osób i realiów II Rzeczypospolitej pozostawiamy Czytelnikom, którzy lubią łamigłówki. (Przyp. red.)

PIEŚŃ ZEMSTY

Pewnego dnia we wszystkich bez wyjątku dziennikach nowojorskich pojawiło się takie ogłoszenie: EKRAN NA NIEBIE! NOWOŚĆ! SENSACJA! REWELACJA! DZIŚ WIECZÓR NAD CENTRAL PARKIEM! Tylko tyle. Kilkanaście wyrazów rozsiadło się zaborczo na pierwszej stronie szanownych Heraldów, Worldów, Timesów, Telegraphów. Kilkadziesiąt trzycalowych liter na całej kosztownej stronicy. O dziewiątej rano z gondol ciężarowych hydroplanów lunął na miasto barwny deszcz ulotek. W nich były bliższe szczegóły: Że wyświetlany będzie nowy obraz pt. PIEŚŃ ZEMSTY, nakręcony w ścisłej tajemnicy. Że początek pierwszego seansu punktualnie o godzinie 20. Że wstęp dzisiaj bezpłatny! Że ponadto każdy widz otrzyma cenny upominek na pamiątkę tego dnia, który rozpocznie nową erę New Yorku. To samo głosiły płachty olbrzymich afiszów i kolorowe wstęgi transparentów rozpiętych nad wąwozami ulic. To samo powtarzały w kółko setki gigantofonów ze szczytów najwyższych drapaczy. A ponad Brooklynem, Newarkiem, Jersey City, nad każdą większą osadą Długiej Wyspy i Staten Island zwinne awionetki pisały niestrudzenie na niebie: DZIŚ WIECZÓR WSZYSCY NA MANHATTAN!!! Słony oddech morki tłamsił to nietrwałe pismo, lecz już nowe, białe litery wykwitały na błękitnym adamaszku niebiańskiego baldachimu i nowy zwiewny napis przypominał raz jeszcze: DZIŚ WIECZÓR WSZYSCY NA MANHATTAN!!! A wieczór rozpętało się piekło. Zmobilizowano wszystkie aerobusy, nawet te stare gruchoty dwupłatowe, co ledwie po sześćdziesiąt osób mogły zabrać na pokład. Nawet ciężarowe samoloty i karawaniarskie, używane tylko przy pogrzebach ludzi niezamożnych. Ba, jakiś przedsiębiorca wyciągnął z lamusa osiemdziesiąt starych, dwupiętrowych autokarów, budzących powszechną wesołość. Żartownisie wołali wśród salw śmiechu tłumów, by i tramwaje wynieść z muzeów na dzisiaj, zaś matki tłumaczyły dzieciom, co to był tramwaj i dyliżans. Tuż po zachodzie słońca kordon samolotów policyjnych otoczył Manhattan, powstrzymując najazd prywatnych awionetek. Świetlne sygnały ryczały bezgłośnie:

WSZYSTKIE DACHY ZAJĘTE! LĄDOWAĆ NA PRAWYM BRZEGU HUDSONU! Szczęśliwcy, którzy zdążyli umieścić swoje latawce na dachach manhattańskich drapaczy, zjeżdżali windami na dół wraz z pasażerami hałaśliwych elevated, wypadali z bram domów na streets i, brnąc po kolana w ulotkach, pędzili do najbliższej avenue, aby dalszą drogę odbyć już bez fatygi na ruchomych chodnikach. W miarę zbliżania się do celu tłum gęstniał. Z każdej poprzecznej street wybiegały nowe gromady, nowymi tysiącami pluły potężne lifty dworców kolejki podziemnej. Aż wreszcie CENTRAL PARK, piękna oaza wśród betonowej pustyni. Olbrzym połknął już milion ludzi, już mu dobrze burczało w brzuchu po tej dawce, lecz jego dwadzieścia pięć paszcz, na oścież otwartych ssało wciąż chciwie płynną masę tłumu. New York nie pamiętał takiego tłoku od dnia tryumfalnego wjazdu braci Stanley’ów, bohaterów pierwszej udanej podróży na Marsa. Wybiła ósma. Latarnie w parku zgasły, a hen, wysoko ponad zadartymi głowami zajaśniał kwadrat ekranu rozpiętego niemal poziomo. Z niebios, z niewidzialnego aparatu projekcyjnego padły nań czarne litery napisu: PIEŚŃ ZEMSTY Bez „jadłospisu” aktorów, reżyserów, pomocników, bez „wkładek” aktualności i bez Girlsqualerei. Bez śmiesznej formułki w guście tych nieodzownych dawniej: Wespazjan Smalec ma zaszczyt przedstawić Klarę Miau i Konrada Nago w POKRZYWACH HAWAJSKICH. Nic z tego. Od razu cudny krajobraz nadmorski, zatoka, ujście wielkiej rzeki, rój wysp, wysepek pokrytych leśnym gąszczem. Potem wieś indiańska, wigwamy, ognisko, wokół niego pląsy wojowników; nad ich rasowymi głowami, strojnymi w pióra, zawrotny wir tomahawków. Obok, w malowniczych strojach wierne squaw, zajęte liczeniem skór jaguarów i srebrnych lisów; to posag żony wodza szczepu. Piękną jak baśń ceremonię ślubną przerywa przybycie zdyszanego wyrostka. Zamieszanie. Co żyje, pędzi na wybrzeże i staje jak wryte. Okręt! Mały, pękaty żaglowiec, lecz olbrzym przy wąskich pirogach indyjskich. W szalupie, mknącej do brzegu garść brodaczy. Ich skóra jaśniejsza, broń inna, pewnie lepsza, i dziksze spojrzenia oczu uśmiechniętych obłudnie. Próżno mądry czarownik ostrzega, lamentuje, radzi z łuków prać do przybyszów. W dziecięcych sercach miedzianoskórych wojowników nie ma ani krzty gniewu czy nieufności. Gościnnie przyjmują brodaczy, z radością wymieniają bryły złota i futra bezcenne na szklane paciorki, na szmatki. Potem wiodą gości do swojej wioski, a jedyna droga wiedzie przez las. I nagle drzewa wyginają się w ozdobne litery napisu: W LIPCU R. 1524 PO RAZ PIERWSZY STANĘLI BIALI TWARDĄ STOPĄ NA

MANHATTANIE * * * Mauretański pałacyk mister Petroniusza Breitschwanza stał na rozległym płaskim dachu stupiętrowego drapacza, mieszczącego biura jego fabryk, a zbudowanego tam, gdzie ongiś wznosił się gmach Museum of Natural History. Muzeum, jak wiadomo, przeniesiono do marmurowego pałacu na Long Island, ufundowanego przez Breitschwanza, który potrzebował odpowiedniej parceli w centrum Manhattanu i był gotów za nią zapłacić każdą cenę. Korzystając z tak bliskiego sąsiedztwa Central Parku, goście miliardera mogli brać udział w widowisku bez przykrego zetknięcia się z motłochem. I gdy w przestworzach ukazał się ów napis: W lipcu r. 1524 po raz pierwszy stanęli Biali na Manhattanie, profesor Sampson Neverforget zauważył głośno: — Odkrywca Manhattanu zwał się Giovanni Verrazano, zaś jego statek Dauphine. Po uciążliwej podróży morskiej, która trwała aż… — Historia mnie nudzi — ziewnęła pani domu. — Powiedz mi pan lepiej, na czym ten ekran wisi. Znakomity uczony rozłożył ręce na znak, że to pytanie przekracza zakres jego wiedzy. Ale drugi sekretarz Breitschwanza, Karol Franciszek Habsburg, zerwał się usłużnie, przez furtkę w żywopłocie wpadł na plac tenisowy, opuścił złożone skrzydła swej awionetki oraz śmigi jej helikoptera i lotem skowronka zaczął się wzbijać ku gwiazdom. Nie zauważono tego na tarasie mauretańskiego pałacyku, gdyż awionetka Karola Franciszka Habsburga posiadała tłumik systemu Patis, ściszający pracę stukonnego silnika do skali brzęczenia muchy. Tymczasem na ekranie przesuwały się szybko dalsze wypadki, towarzyszące założeniu Nowego Yorku, zwanego wtedy: Nieuw Amsterdam. Oto Henry Hudson, od którego wielka rzeka wzięła dzisiejszą swoją nazwę, oto brutalne żołdaki sławetnej West India Company i jej chytry dyrektor Peter Minnewit. Oto kupuje od naiwnych wodzów indiańskich cały ogromny Manhattan za marne sześćdziesiąt guldenów! Ale ma gest. Na przyczynek dodaje baryłkę wody ognistej. Skądś, jakby z nieba zabrzmiał dźwięczny baryton, głośny jak huk Niagary dzięki stu gigantofonom: — Brawo Yankees! Tanio kupiliście New York. Za sześćdziesiąt guldenów! Za dwadzieścia cztery dolary! Znowu kalejdoskop historycznych wydarzeń, potwornych zbrodni białych najeźdźców. Willem Kieft, krwiożercza bestia w ludzkim ciele sprasza całe szczepy Miedzianoskórych na widowisko. Tysiące mężczyzn, kobiet, starców i dzieci stłacza w ciasnym dziedzińcu i morduje wszystkich do nogi! Bez powodu! Dla dogodzenia swoim instynktom li tylko. Następstwem tego „widowiska” jest bunt Indian, stłumiony w niagarach krwi.

Baryton zahuczał, jak grom: — Hej, wy z New Jersey! Tam, na waszej stronie w Pavonii, gdzie dziś wznosi się dworzec Erie Railroad, tam Kieft mordował. Na kościach jego ofiar stoją wasze gmachy… I tam gdzie leży park Corlears Hook, wy z Manhattan! Mistress Beatrix Breitschwanz skrzywiła się z niesmakiem. — Same Mordgeschichten — skrytykowała film. — Może przejdziemy do mojego salonu Rubensa. — Zaczekaj, żoneczko. Ja także chciałbym się wpierw skądś dowiedzieć, na czym to olbrzymie płótno wisi. — A co sądzisz o filmie? — Sprytna reklama jakiegoś mydła lub pasty do trzewików. A może mięsnych tabletek? — zaniepokoił się nagle i jego genialny umysł rozpoczął natychmiast walkę z domniemaną konkurencją. — Więc zgadzasz się ze mną, że to kicz. — Ilustracja muzyczna bez zarzutu — bąknął nieśmiało profesor Neverforget. Miał słuszność. Tak dobranej do treści obrazu ilustracji muzycznej, tak mistrzowskiego jej wykonania i takiej głębi klasycznej w lgnących do ucha, więc pozornie łatwych melodiach, nie słyszano dotychczas w żadnym filmie. A starcy pamiętający jeszcze narodziny dźwiękowców, ich charkot i zgrzyty, mieli teraz łzy w oczach. Wydawało się im, że naprawdę z nieba płyną te anielskie pienia, te melodie łzawe, wzruszające, lecz jakże dalekie od taniego sentymentalizmu. I ta woń kwiatów tysiąca. (Film był oczywiście dźwiękowo-zapachowy.) Na podniebnym ekranie przedstawiano ciąg dalszy wesołego curriculum vitae miasta New Yorku i przesmutne dzieje jego prawych dziedziców, pierwotnych mieszkańców wyspy Manhattan. Dzielni Irokezi, Apacze, Siuksowie, Komancze, podjudzani przez Białych mordowali się wzajemnie, a reszty dokonały owoce kultury Białych; pieniądz, broń palna i gorzałka. Och, najwięcej ona, przeklęta woda ognista! Zepchnięci do rezerwatów Indianie wymierali szybko. W roku 1866 wpuszczono białych osadników nawet do stanu Oklahoma, ostatniego azylu Miedzianoskórych. W roku 1922 było ich w całych Stanach Zjednoczonych tylko 350 tysięcy na 120 milionów mieszkańców. Według spisu ludności z roku 1962 pozostało ich ledwie tysiąc trzysta głów! — A dzisiaj… słuchajcie, o, Yankees… dziś żyje ich w Stanach tylko dwadzieścioro siedmioro, w czym zaledwie cztery stadła małżeńskie. Dla dziewiętnastu mężczyzn nie ma żon… A oto jak żyją obecnie dziedzice amerykańskiego kontynentu… Baryton umilkł, na ekranie ujrzano dwa nędzne szałasy, a przy nich garść niedobitków. Nędzarzy! Znowu zabrzmiał głos tajemniczego spikera: — Teraz ujrzycie zdarzenie sprzed kilku lat. Patrzcie uważnie!

To samo tło, te same dwa wigwamy. Z pobliskiego lasu wyszło dwóch brązowych mężczyzn, obejmując się czule za szyję. Szli na gumowych nogach. Że pijani, poznać nietrudno. Cóż tedy dziwnego, że, zanim doszli do namiotu, przyjaźń zamieniła się w kłótnię, w bijatykę. Słabszy dobył noża. Machnął. Zabił od jednego ciosu. W denerwującym zbliżeniu widać było potworną ranę, nóż w niej tkwiący i krew. Żona dopadła do zwłok, i siostra, i ojciec, ostatni czarownik „ostatnich Mohikanów”. A bratobójca wydobył dużą flaszkę z łachmanów swojego płaszcza. Wysączył ognistą wodę aż do dna. Kiedy przyszli policemani, leżał nieprzytomny. Zasiadł później na elektrycznym krześle, bo Biali bardzo chętnie skazują na śmierć Kolorowych, zwłaszcza od czasu powstania Murzynów z roku 1973. A kiedy policjanci wywlekli pijanego zabójcę, czarownik odstąpił od zwłok pierworodnego syna, niedoszłego spadkobiercy ojcowskiego urzędu i wielkich tajemnic przodków. Wzniósł drżące ręce nad siwą głową i jął miotać przekleństwa: — Pomór na was, Yankees! Na wasze żony i dzieci! Zginiecie od tej samej broni, która nas zgubiła. Złoto, którego jestem ostatnim strażnikiem, przeznaczam na walkę z wami! Wielki Duch wybaczy mi to świętokradztwo… Ryczał tak właśnie, gdy na placu tenisowym przed mauretańskim pałacykiem opadł lekko samolot-skowronek. Karol Franciszek Habsburg przynosił swemu chlebodawcy nowiny z przestworzy… Że ekran ma podobno kilometr kwadratowy powierzchni. Że podtrzymuje go szesnaście zakotwiczonych balonów. Że wysoko ponad nim zawisł w powietrzu hydroplan z gigantycznym aparatem projekcyjnym. Że ów hydroplan otaczają setki awionetek reporterskich. Że dopchać się nie można, skutkiem tego on, Karol Franciszek Habsburg, nie mógł się dowiedzieć nic pewnego. Że jednak, zdaniem reporterów, cała ta impreza jest tylko reklamą jakiegoś nowego fabrykatu… — A co?! — triumfował mister Petroniusz Breitschwanz. — Nie mówiłem? Reklama! — Oj, jakie on ma straszne oczy! — przestraszyła się mistress Beatrix. Dostojne grono zadarło znów głowy ku niebu. Cały ekran wypełniała obecnie pomarszczona twarz czarownika, a potem już tylko jego oczy. Jakaś groza szła z tych drapieżnych, tygrysich ślepiów, groza przykuwająca spojrzenia i sącząca w nie, a przez nie w zdrętwiałe mózgi, nakaz silniejszej woli. Woli tytana! mocarza!! półboga!!! — Szarlatana, hipnotyzera — myślał z oburzeniem naczelny prokurator mister Jack Lawoverall, próbując odlepić choć na chwilę wzrok od ekranu. Na próżno!… — Kto dał pozwolenie na to widowisko?! Na ten humbug?! Kto wpuścił tych głupców nocą do Central Parku?! — zżymał się resztkami świadomości… Znowu było widać całą twarz indiańskiego czarownika. Z zaciśniętych ust padały słowa-rozkazy: — Będziecie pić WODĘ OGNISTĄ, którą JA wam dam! Ja, mściciel moich ojców, braci i dzieci! Musicie pić WODĘ OGNISTĄ! Niby pomruk dalekiej, nadchodzącej burzy, zahuczało w parku, na ulicach i dachach pobliskich drapaczy:

— Wo-dę og-nis-tąąąą… — Teraz, baczność!!! Posłyszycie moją pieśń, PIEŚŃ ZEMSTY! Zaludniło się na ekranie. Zmartwychwstały znów hufce czerwonoskórych wojowników i niezrównany chór męski zaintonował hymn będący godnym ukoronowaniem filmu. Zrazu majestatyczny, dostojny, nabierał zwolna ognia, a w refrenie stawał się już skocznym four-stepem, melodyjnym, łatwo wnikającym w ucho, i stąd mającym wszelkie dane na popularny przebój sezonu… Barwne sylwetki na ekranie jęły się zacierać, mętnieć. Poprzez szeregi indyjskiego chóru wyjrzało znów oblicze czarownika. Jego niesamowite, olbrzymie oczy trzymały w kleszczach mózgi i serca milionów nowojorczyków. — Refren śpiewać mi wszyscy! — zagrzmiał baryton po raz ostatni. I znowu miliony ludzi miały tylko jedną wolę, tę którą im narzucił kategoryczny nakaz hipnotyzera. Posłusznie, tu i ówdzie fałszując, nucili: — WODĘ OGNISTĄ WSZYSCY CHCEMY PIĆ, ACH TYLKO JĄ, OGNISTĄ WO-O-DĘ! Straszliwa twarz czarownika zniknęła w przestworzach. Jej miejsce zajął na ekranie napis przeraźliwie prozaiczny: PIJCIE WÓDKĘ TYLKO MARKI Ognista Woda. PRZY WYJŚCIU OTRZYMA KAŻDY BEZPŁATNIE PRÓBKĘ TEGO NIEZASTĄPIONEGO NAPITKU. OPUSZCZAJCIE PARK SZYBKO, ZRÓBCIE MIEJSCE INNYM. DRUGI SEANS ROZPOCZNIE SIĘ JUŻ ZA 45 MINUT Pękły tajemnicze ogniwa, skuwające oczy nieprzeliczonego tłumu z ślepiami z podniebnego ekranu. Pękły pozornie! Miliony Jankesów odrabiały dwugodzinny okres milczenia pracowitą młócką słów podziwu: — Morowy gość, co? Tak se ekran zawiesić na niebie, no, no! — Myślał człek, Bóg wie co, a to reklama nowej wódki. — Fiu, fiu, i jaka reklama! — Słono za nią wybulił, myślę. — Odbije se te koszty, odbije. — Przyśpiewka była klawa. Jakże to? Wodę ognistą musisz brachu chlać, ach tylko ją… — Nie tak. Inaczej jakoś. — Ja spamiętałem. Posłuchajcie!

Jakiś zapoznany maestro odśpiewał zdartym tenorem początek refrenu. Kilkanaście osób zawtórowało mu natychmiast, a niebawem śpiewały tysiące, setki tysięcy, i z pieśnią na ustach płynęły podniecone tłumy ku dwudziestu pięciu bramom parku. Przy każdej bramie czekały karawany ciężarowych aut, naładowanych kopiato maleńkimi buteleczkami. Każdy uczestnik spektaklu brał ile chciał, lecz zanim jedną kieszeń napełnił, zepchnęli go dalsi. Kroczył więc ulicami, podziwiał wytwornie zaadiustowaną flaszeczkę z etykietką: WODA OGNISTA a potem wyciągał korek i niby to z ciekawości czy dla żartu, a naprawdę z podświadomego przymusu… kosztował! Mistress Beatrix Breitschwanz zerwała się z leżaka. Miała ceglaste wypieki na twarzy, gdy wszczepiła drapieżne palce w ramię nieszczęsnego Karola Franciszka Habsburga. — Chcę tej WODY OGNISTEJ! Prędko! Na Boga, prędko! Już! Sekretarza jakby zmiotło z dachu stupiętrowego drapacza. Lecz prokurator Lawoverall przyskoczył do wzburzonej pani domu. — Co pani chce uczynić? — syknął. — Pić! — brzmiała jasna odpowiedź. Zaszumiało w powietrzu. Na dachy drapaczy chmur, na place, ulice, ogrody posypał się grad gumowych piłeczek. To z przelatujących hydroplanów ciężarowych. Mister Petroniusz Breitschwanz zawył nagle. Piłka, która go cmoknęła w łysinę, była wcale, wcale ciężka. Uczony profesor Neverforget, ugodzony w słabiznę, orzekł po gruntownych oględzinach (oczywiście piłki), że są to gumowe flakoniki, napełnione jakąś cieczą, i że już odkrył maleńki koreczek metalowy osadzony na gwincie. Mistress Beatrix wyrwała mu piłkę brutalnie, podniosła ją ku ustom. Mister Petroniusz na czworakach szukał swojej piłeczki. Prokurator, który wyjmował właśnie z kieszeni nadawczy aparacik radiowy, pragnąc się porozumieć z policją i nie dopuścić do drugiego seansu, wydał okrzyk zgrozy i skokiem kulawej pantery przypadł do mistress Beatrix. — Nie wolno! — wrzasnął głosem dziwnie zmienionym, wydzierając pani domu ów gumowy przedmiot. (Honni soit qui mal y pense.1) — Zostaw! — Precz! — Nie pozwolę! Może trucizna?! Sam wpierw sprawdzę!… Kiedy arcyksiążęcy sekretarz wylazł z kabiny expressliftu we fraku podartym na strzępy, taras pałacyku wyglądał jak pobojowisko. Całe dostojne towarzystwo leżało pokotem na marmurowych płytach, a prokurator, pijaniusieńki na wylot, siedział okrakiem na mister Petroniuszu i nucił PIEŚŃ ZEMSTY. — Ktoś mnie uprzedził — jęknął Karol Franciszek Habsburg, wydzierając sobie garściami włosy z peruki. — Spóźniłem się i przez to stracę posadę — zakwilił. Potem z nagłą determinacją odkorkował przyniesioną buteleczkę, zdobytą za cenę fraka i licznych sińców. Wysączył jej zawartość duszkiem, w następstwie czego zaczął wyciągać

sznurowadła i zaproponował poważnemu Neverforgetowi żołnierską grę w cymbergaja2. — Profesorze! Daję panu dwa krzyki for! — bełkotał, szczypiąc mistress Beatrix. A cóż dopiero mówić o tamtych z dołu! Od pamiętnego glosowania w Senacie w roku 1943, kiedy w Stanach ostatecznie zniesiono prohibicję, New York nie widział podobnych orgii pijaństwa i rozpusty. * * * Nazajutrz WODA OGNISTA ukazała się w sklepach i barach. Cena? Butelka półlitrowa… centa! Fabrykanci wódek, importerzy, szmuglerzy (cło!) wyli z rozpaczy. Pusta flaszka z takiego szkła kosztowała w hutach dwa centy. Pusta flaszka! A gdzie wódka? Robocizna? Gdzie zysk, do najjaśniejszej cholery?! — Czy ON z wody morskiej pędzi alkohol? — biadali. Inni sądzili: — Długo ON tak nie wytrzyma. Najkosztowniejsza reklama musi mieć swoje granice. Musi! Lecz najciekawsze było to, że nikt, nawet najsprytniejszy reporter nie mógł dociec, kim jest ów zagadkowy ON. Skutki taniości WODY OGNISTEJ nie dały na siebie czekać. New York pił na umór, fabryki stawały jedna po drugiej, przybywających okrętów handlowych nie miał kto debarkować, szpitale zapełniły się ofiarami bijatyk, a więzienia sprawcami awantur. Wzrosła też zastraszająco liczba karamboli taksówek-awionetek prowadzonych przez wstawionych szoferów. Ukoronowaniem tych katastrof powietrznych było zderzenie się dwóch przepełnionych aerobusów (rzecz nienotowana w kronice nieszczęśliwych wypadków od piętnastu lat!), co przysporzyło zakładom pogrzebowym z górą dziewięciuset klientów. W tydzień później cena półlitrowej butelki WODY OGNISTEJ podskoczyła na jednego dolara, i o dolara podnosiła się codziennie. Fabrykanci wódek zacierali ręce, lecz miny zrzedły im szybko; kto raz zakosztował WODY OGNISTEJ, ten gardził już zwykłą whisky, brandy, koniakiem czy rumem, ba, nawet szampanem, a lękając się nowej zwyżki cen niezastąpionego trunku, kupował go na zapas, zadłużał się, wyprzedawał co miał pod ręką, własne czy nie własne. A co wieczór ponad coraz to inną dzielnicą metropolii wyświetlano na podniebnym ekranie film pod tytułem PIEŚŃ ZEMSTY. Kupcy, przemysłowcy, bankierzy, którym gotówka uciekała z kas, wieszcząc run na banki, w ogóle wszyscy poszkodowani wszczęli energiczną akcję obronną. Rzucili na płachty dzienników krzyczące cyfry klęsk zadanych miastu przez WODĘ OGNISTĄ, i wyniki sfałszowanej analizy. — To trucizna! Zawiera składniki mordercze dla zdrowia! Wywołuje niechęć do jadła, więc wycieńcza. Powoduje apatię, wstręt do pracy, więc rujnuje majątek. A w końcowym stadium sprowadza ostry napad szału, udar mózgowy i śmierć! — ostrzegali,

próbując równocześnie podrobić tak rentowną truciznę. Na próżno! Wreszcie przemówił Biały Dom w Washingtonie. Gubernator stanu New York otrzymał nieograniczone pełnomocnictwa, i przede wszystkim zarządził konfiskatę wszelkich zapasów WODY OGNISTEJ. Sam dyrektor policji wyruszył o świcie na czele armii i policemanów, a tegoż dnia po południu w gabinecie gubernatora odbywała się walna narada miejskich dygnitarzy i poszkodowanych milionerów. Właśnie mister Petroniusz Breitschwanz ukończył swą jeremiadę, właśnie prokurator Lawoverall rozpoczynał płomienną filipikę od słów: Quousque tandem abutere, aqua vulcanica, patientia nostra?!3, gdy za oknami zaturkotały motory. Do sali wtoczył się dyrektor policji. Wśród cmentarnej ciszy podszedł chwiejnym krokiem do gubernatora i zameldował: — Skonfis… fis… fiskowałem wszy… wszysściuteńko, ale… eppp… Mister Petroniusz zbladł, prokurator spurpurowiał, gubernator zzieleniał. Od przybyłego „jechało” na dziesięć jardów nie tylko WODĄ OGNISTĄ, ale i śledzikiem. — Ale co? Proszę mówić natychmiast! — Aaaale nasi chłoppppcy pooołowę wy… wyp… wypiiiili… Co rzekłszy, zwalił się jak długi, a w tej samej chwili zadrżały mury od gromkiego śpiewu rozochoconych policemanów, agentów, komisarzy: — WSZYSCY CHCEMY PIĆ, ACH TYLKO JĄ, OGNISTĄ WO-O-DĘ! Nazajutrz gubernator ogłosił stan oblężenia. Zestrzelono balony podtrzymujące podniebny ekran, a miejsce zdemoralizowanej policji zajęli marynarze z Floty Atlantyku. Lecz nie na długo. W cztery dni później oni także śpiewali PIEŚŃ ZEMSTY. Tegoż dnia stanęła elektrownia, gazownia, wodociąg, telefony, aerobusy, aerotaksówki. Ruch zamarł i rozpoczął się pierwszy w dziejach ludzkości strajk generalny na tle… alkoholowym… * * * Minęło pół roku. New York cofał się w rozwoju z przeraźliwą szybkością. Nie produkował nic, nie importował niczego, prócz najtańszych jarzyn i mięsnych tabletek z fabryk Breitschwanza w Chicago. Przejadał dorobek pięciu stuleci, żył kosztem wysychającego szpiku. Luksusowy jacht, willa lub dziesięć najdroższych ongiś aut, można było kupić w New Yorku za tysiąc dolarów. Tyle kosztowała obecnie flaszka WODY OGNISTEJ. Nowy gubernator (jego poprzednik skończył na delirium tremens) wydał drakońskie rozporządzenia, których sankcją był nieodmiennie elektryczny fotel. Między innymi kara śmierci groziła za próbę przekroczenia drutów kolczastych, które oddzieliły „zapowietrzony” stan New York od innych stanów, lękających się rozniesienia pijackiej zarazy. Pomimo to wszystko zwinne, nieuchwytne łodzie podwodne tajemniczego fabrykanta WODY OGNISTEJ dostarczały wciąż błogiej trucizny tym, których stać było na zapłacenie za butelkę tysiąca dolarów i więcej. Aż raz nie dowiozły ładunku. Minął tydzień. Cena butelki podskoczyła do dziesięciu

tysięcy dolarów. Z końcem drugiego tygodnia płacono za naparstek przeklętej wódki tyle studolarowych banknotów, ile ważył. Bogacze płacili, biedniejsi starali się w krótkiej drodze dojść do pieniędzy; napady rabunkowe w biały dzień powtarzały się co parę minut w różnych stronach miasta. W trzecim tygodniu ostatnie zapasy WODY OGNISTEJ wyczerpały się doszczętnie! Na wagę brylantów nie można było dostać pół kieliszka i nieszczęsne ofiary płynnego narkotyku wiły się w męczarniach. Potem ludzi ogarnął szał bojowy, a jego ostrze zwróciło się przeciwko tym, którzy rzekomo odcięli dowóz WODY OGNISTEJ. Z bezprzykładną pogardą śmierci popędził tłum na szczekające kulomioty i uciszył je na zawsze. Nowych policjantów, kolorowych, zlinczowano. Gubernator zawisł na niezwykłej szubienicy; stryczek trzymała w dłoni Statua Wolności. Władze objął pod wieczór komitet obywatelski. Komitet rozpoczął rządy od zniesienia prohibicji, którą pół roku temu narzucił Washington oszalałemu stanowi New York. Z radiostacji pomknęły w przestrzeń błagalne prośby niewolników nałogu do nieznanego tyrana. Tysiące depesz! Licytowano się wzajemnie, ofiarowując coraz zawrotniejsze sumy za dawkę eliksiru, bez którego życie stało się piekłem od dnia, w którym straszne oczy indiańskiego czarownika spojrzały w tłum z ekranu i narzuciły mu swoją wolę. Trzy dni znów minęły w bolesnym oczekiwaniu. I nic. Przeklęty fabrykant płynnego narkotyku milczał… Kiedy mistress Beatrix Breitschwanz odwieziono do zakładu dla obłąkanych, mister Petroniusz, kochający swoją małżonkę prawie tak namiętnie jak swoje fabryki w Chicago, zagrał va banque! Kropnął sobie w eter taką radiodepeszę: DAM MILIARD ZA RECEPTĘ WODY OGNISTEJ LUB PROPONUJĘ SPÓŁKĘ. Odpowiedź przyszła jeszcze tego samego dnia, z… Kanady. Brzmiała: GWIŻDŻĘ NA MILIARD. CHCĘ KUPIĆ CAŁY MANHATTAN. DAJĘ ZAŃ TYLE, CO WY NIEGDYŚ, 24 DOLARY. JEŚLI PAN DOPROWADZI DO SKUTKU TEN INTERES, DAM PANU TYTUŁEM PROWIZJI RECEPTĘ NA WYRÓB „WODY OGNISTEJ”. MŚCICIEL Mister Petroniusz upewnił się przede wszystkim, że to nie jest głupi kawał jakiegoś pijaka, ale całkiem poważna propozycja businessmana. Propozycja była nie do pogardzenia, lecz wykupić cały Manhattan?! Mimo szalonego spadku cen nieruchomości w New Yorku, mister Petroniusz czuł się za słaby finansowo. Zresztą nie mógł się pozbawiać rezerw kapitału, potrzebnych na eksploatację recepty narkotyku; należało wszakże wybudować takie fabryki, żeby móc cały świat zaopatrzyć w OGNISTĄ WODĘ.