Antoni Marczyński
CENNA BIAŁA KREW
POWIEŚĆ EGZOTYCZNA
Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Epilog
Tekst wg wydania Gebethnera i Wolffa z 1937 r.
ROZDZIAŁ I
O północy wiatr wydał ostatnie tchnienie, nad ranem znikł wszelki ślad parudniowej
martwej fali, w południe zwykłe szaleństwo podzwrotnikowego słońca przeszło w
niszczycielską furię. Cała przyroda zastygła w bezruchu. Powierzchnia morza stała się
zwierciadłem, do którego gdzieś tam w pośrodku przylepiła się mrówka, duża szalupa
ratunkowa. Stłoczeni w niej ludzie, brudni, obdarci, wychudzeni nie dawali znaków życia
juz od wielu godzin. Aż wreszcie poruszyły się spieczone, popękane z gorączki wargi
jakiegoś dziecka i spłynął z nich prawie niedosłyszalny szept:
— Mamusiu, woooody.
Wody było dokoła w bród, cały Ocean Spokojny; wody do picia nie mieli ani kropli.
Pięć dni temu spotkali po raz ostatni śliczną chmurę deszczową, niestety szkwał
przemknął bokiem i bardzo skąpo pokropił rozbitków. Resztki tej wilgoci wyssali co
prędzej, by nie wyparowała, o po tym wróciła męka niezaspokojonego pragnienia, męka
gorsza niż głód, upał i sto innych dolegliwości, jakie dręczyły ich od chwili katastrofy
Leonidasa, od trzynastu dni! Oczywiście najwięcej cierpiały dzieci.
— Pić, mamooo!
Matka struchlała z przerażenia, ujrzawszy łzy napływające do oczu jej córeczki. Boże
broń płakać! Wczoraj wywołało to awanturę, która miała tragiczny epilog. Jeden z
majtków chciał uderzyć wciąż łkającego chłopca, zamachnął się i niechcący trafił pięścią
w twarz siostrę tego beksy. Za poszkodowaną ujęli się pasażerowie, za marynarzem jego
koledzy, a podczas ogólnej bijatyki zleciała za burtę jakaś staruszka. Ktoś wysunął ku niej
wiosło natychmiast, lecz niemal równocześnie dopadł ją olbrzymi rekin i na oczach
wszystkich… och, to był widok potworny! Więc dzisiaj każda matka…
— Nie płacz, dziecino, tylko nie płacz, na Boga… Pan ma scyzoryk, prawda, drogi
panie Barwood?
Wendell Barwood, jeden z najmłodszych oficerów pechowego Leonidasa, pełnił
funkcje komendanta jego szalupy ratunkowej numer 5 i bezgranicznie przygnębiony
siedział obecnie na ostatniej ławeczce, przy sterze. Aż do wczoraj trzymał się najlepiej ze
wszystkich, świecił przykładem wytrwałości i hartu ducha, dopiero wypadek z rekinem
zepchnął go na dno otchłani rozpaczy; mimo uczciwego przeświadczenia, że jest
niewinny, że bez użycia broni palnej nikt nie byłby zdołał rozdzielić wczoraj walczących,
nie mógł wydrzeć ze swej pamięci sceny okrutnej śmierci staruszki, nie mógł zagłuszyć
głosu sumienia służbisty: — Ty jesteś odpowiedzialny za ich życie!
Dziewczynka zaczęła płakać. Matka szybko zakryła jej usta szalem i pociągnęła
porucznika za rękaw.
— Proszę o scyzoryk, usilnie proszę… Błagam!
Barwood ocknął się z zadumy, spojrzał podejrzliwie na mówiącą. Po co tej potrzebny
nóż? Wyjaśniła mu na migi, że chce napoić dziecko swoją krwią, jak to praktykowało się
tutaj od paru dni. Jeszcze onegdaj surowo zabraniał tych operacji, teraz bez wahania
wręczył kobiecie swój scyzoryk. — Jeśli baba złapie gangrenę, zrobi niezły interes —
myślał, spoglądając obojętnie na bohaterskie poświęcenie matki — nie będzie już patrzała
na śmierć swojego dziecka, nie będzie, jak my, powoli zdychała z głodu.
Głód doskwierał coraz gorzej. Nie powiodły się łowy na wędkę, a żadna z latających
ryb nie wpadła dziś do szalupy. Za to rekiny zjawiały się coraz częściej. Raz po raz
dostrzegał ktoś ciemną płetwę grzbietową potwora, która jak nóż równo pruła gładką,
wyiskrzoną szatę morza, a po tym okrążała spiralnie szalupę, wywołując obłędne
przerażenie u kobiet i dzieci. Na krótko przed zachodem słońca zebrało się tych bestii
sześć.
— Ani myślą odpłynąć. To pewny znak, że w nocy ktoś z nas odwali kitę — mruknął
jeden z majtków. — Te ścierwa zawsze to przeczują.
Na temat przeczuć zeszła rozmowa marynarzy zabobonnych, jak wszyscy ci, którzy z
racji swego zawodu muszą często śmierci zaglądać w ślepia. Każdy z nich przechwalał sie
teraz swoimi przygodami, w których główną rolę rzekomo odegrało przeczucie, nikt
jednak nie przeczuł fatalnej niespodzianki, jaka miała ich spotkać tej nocy.
Była to parna noc, jak przed burzą. Niebo, tak niedosiężnie wyniosłe za dnia, raczyło
zniżyć się ku morzu fosforyzującemu przecudnie, raczyło wejrzeć na zbłąkana szalupę
miliardem swoich błyszczących oczu. Ale ich spojrzenia pozostały zimne, bezlitosne i
nikogo z rozbitków nie byłoby zasmuciło to, że o północy chmura zaczęła gasić gwiazdy.
Byłoby ich to nawet ucieszyło, bo chmura mogła przynieść upragniony deszcz, lecz nie
patrzyli na niebo, nie zauważyli nadciągających od zachodu obłoków. Przeważnie spali.
Czuwały tylko matki chorych dzieci i jedna z nich pogrążona w modlitwie stwierdziła w
pewnym momencie, że nie wszystkie gwiazdy są nieruchome
— Okręt!!!
Okręt? Obudzeni wzruszali ramionami; ten elektryzujący okrzyk powtarzał się niemal
każdej nocy i zawsze był to fałszywy alarm. Po tylu zawodach… Co, tym razem
naprawdę? Gdzie, na Boga?!… Rzeczywiście!!
— Poruczniku, racę, racę prędko!
Rakieta wystrzeliła w powietrze i… nic. Potem druga, potem kilkanaście sekund
oczekiwania, lęku, hamowanych zrywów nadziei, aż wreszcie na widnokręgu trysnęła w
niebo fontanna wielobarwnego ognia. To rakieta ze statku, to odpowiedź, że dostrzegli
rozbitków.
— O, dzięki Ci, Boże!
Tak pracowitych wioślarzy Wendell Barwood nie widział nigdy. Radość wróciła
utracone siły wycieńczonym majtkom i szalupa pomykała żwawo, tym bardziej, że z
wiatrem.
— Do licha z takimi porządkami; albo nic nie ma, albo jest wszystko naraz — zrzędził
ktoś żartobliwie — i okręt, i wiatr, i deszczyk także siknie lada chwila.
Barwood spojrzał na niebo, na morze pokrywające się już pianą, z kolei odwrócił się
pod wiatr i jął kręcić głową.
— W samą porę przychodzi ratunek — mruknął. — Za godzinę zacznie się tu sztorm,
jak diabli. Ale wtedy będziemy już na tym statku.
Zanosiło się na to… przynajmniej na razie. Natychmiast po dostrzeżeniu rakiet,
parowiec zmienił kurs, wyruszył prosto w stronę szalupy, a potem okrążył ją dużym
łukiem i stanął bokiem do wiatru. Dzięki temu manewrowi, nie groziło rozbitkom to, że
fale rzuca ich kruchą łódź na burtę statku; jego wysoka ściana miała ich zasłonić przed
wiatrem.
— Niezły marynarz z tego kapitana — orzekł Wendell Barwood łaskawie. —
Ciekawym, czy to również Anglik.
Okazało się, że tak, powiew wiatru donosił do szalupy każde słowo komendy. Za to
nazwy statku Barwood nie zdołał już odczytać, gdyż przed chwilą chmura zakryła ostatnie
gwiazdy i wszystko spowiła czarna noc. W ciemnościach migotała tylko latarnia szalupy i
światła parowca. Najjaśniejsze z nich płonęło ponad daszkiem sterówki, to reflektor. Biała
smuga jego światła padała ukośnie poprzez mostek na pokład, na majtków czekających
dalszych rozkazów swego komendanta. Ów zaś przebywał jeszcze w strefie cienia, ale
jego głos, wzmocniony przez tubę, rozbrzmiewał raz po raz, zagłuszając pierwsze
poświsty wichru.
— Gotów?
Zanim padła potwierdzająca odpowiedź, wśród majtków zjawił się rosły, brodaty
mężczyzna w długim, czarnym chałacie i dziwacznej czapie.
— Co to znaczy? — krzyknął. — Dlaczego stoimy?
— Przyjmuję spotkanych na morzu rozbitków — odparł kapitan statku, wkraczając w
strefę światła reflektora. — Hej tam, wy z szalupy, możecie już przybić. A ostroż…
— Wara! Zabraniam przyjmować na pokład obcych ludzi!
— Ależ, panie to są rozbitk…
— Wszystko jedno! Zgasić reflektor i jazda dalej, rozkazuję!
— Pan nie ma mi nic do rozkazywania! Jako kapitan…
— Jako kapitan musi pan słuchać swego chlebodawcy!
— Którym nie jest pan, lecz pan O’Darp.
— Właśnie on przysyła rozkaz natychmiastowego wyruszenia w dalszą drogę,
zrozumiano?!
W szalupie zabrzmiały protesty i ostre wymówki pod adresem tajemniczego pana
O’Darpa, Irlandczyka, sądząc z nazwiska. Nie przycichła jeszcze ta wrzawa, kiedy czarno
odziany drab ukazał się już na mostku.
— Wykona pan ten rozkaz, czy nie?! — wrzasnął.
— Nie! Jako uczciwy marynarz nie mogę pozostawić rozbitków na pastwę losu,
choćbym miał stracić u was posadę.
— Czeka to pana w najbliższym porcie!
— Pana tam czeka coś gorszego! Kryminał!
— Mnie?! — Drągal parsknął szyderczym śmiechem, po tym zwrócił się do
młodszego oficera, który stał w drzwiach sterówki. — Cała naprzód !
— Nie waż się pan! Dopóki ja, Box jestem kapitanem, nikt…
— Ty jesteś już trupem!
Padł strzał i kapitan statku runął na wznak bezwładnie, jak kłoda. Sześćdziesiąt osób w
szalupie słyszało ten głuchy łoskot, słyszało każde słowo sprzeczki zakończonej
wystrzałem, słyszało dzwonek telegrafu maszynowego, oznaczający, iż mostek posłał
maszynowni rozkaz Cała naprzód. I rzeczywiście parowiec ruszył z miejsca ku
nieopisanemu wzburzeniu rozbitków. Zaraz po owym wystrzale zdążyli wprawdzie
przybić do burty, ale cóż z tego; czyż wycieńczony człowiek może wdrapać się na gładki,
wysoki mur, który w dodatku kołysze się, cofa i podskakuje? Tylko jeden majtek dokazał
tej sztuki; podniesiony przez Barwooda i paru innych towarzyszy niedoli, zdołał uchwycić
poręcz niższego pokładu, podciągnął się w górę i… runął na głowy kobiet i dzieci w
szalupie, gdyż ktoś z załogi parowca trzasnął go pięścią w skroń.
— Stójcie, łotry! Zbrodniarze!!
Okrzyki, jęki, złorzeczenia zagłuszył ryk syreny statku zwolna nabierającego rozpędu.
Kiedy minął szalupę, rzuciły się na nią fale, które wzrosły tymczasem zastraszająco, a
przed którymi osłaniał ją dotychczas bok przeklętego parowca.
— Toniemy!
— Mamusiu, ratuj!
Ktoś jął uspokajać dzieci (i siebie), jął dowodzić, że każda szalupa ratunkowa ma
komory powietrzne hermetycznie zamknięte, więc choćby ją woda napełniła po brzegi, nie
zatonie.
— Tak, ona nie zatonie, ale my na pewno — dorzucił inny pasażer.
— O, żeby Bóg skarał tego kata!
Okrzyk ten pochwycili wszyscy i wszystkie spojrzenia, rozżalone i nienawistne
pobiegły w stronę oddalających się światełek.
Tylko Wendell Barwood nie oglądał się za nimi. Dzierżąc ster łodzi, starał się
odwracać jej dziób prostopadle do fal, a przy tym myślał, obwiniał znowu siebie; trzeba
było poświecić jeszcze jedna rakietę i w jej świetle odczytać nazwę łotrowskiego statku.
— Że mi to wcześniej do łba nie przyszło, — żałował teraz, pienił sie na myśl, iż
nieludzkie okrucieństwo wobec nich, rozbitków, może ujść bezkarnie. Bo i kogo
oskarżyć? Zaraz, zaraz, ów nieszczęsny kapitan wymienił nazwisko szypra; jakże to ono
brzmiało?
— O’Darp — odparło kilka głosów w odpowiedzi na jego pytanie.
— O’Darp — powtórzył Barwood, zgrzytając zębami w bezsilnej wściekłości. — Hej,
ludzie, zapamiętajcie sobie dobrze nazwisko tego potwora! Jeśli kto z nas wyjdzie żywy
stąd — podniósł głos, by przekrzyczeć coraz silniejsze poświsty wichru — niechaj pomści
innych! O’Darp! O’Darp! A żeby cię trąd stoczył, przeklęty O’Daaa… — nie skończył,
gdyż w tej samej chwili olbrzymia fala runęła na szalupę.
ROZDZIAŁ II
W dniu, w którym upłynął trzeci tydzień od chwili, gdy nieszczęsny Leonidas
wyruszył z Hongkongu w swoją ostatnią podróż, z okien sklepu firmy Miguel Vidalez and
Co., Ship Store and Provision Dealers w Makao znowu nie dostrzeżono ani jednego
statku. Nie należy jednak brać tego dosłownie; ożywiona Zatoka Kantońska to nie wodna
pustynia koło Wyspy świętej Heleny czy koło Grenlandii. Chińskich dżonek, sampanów
wszędzie snuło się sporo, wśród nich krążyły małe parowce żeglugi przybrzeżnej i
motorówki polujące na przemytników, tylko dalekobrzeżnych statków handlowych, na
których shipshandler może coś zarobić, nie było tego dnia na lekarstwo. Ani wczoraj, ani
onegdaj! Ten zastój w interesie wpłynął fatalnie na humor Leopolda van Puttena. który był
współwłaścicielem i duszą firmy, chociaż na jej szyldzie nie figurowało jego
cudzoziemskie nazwisko. Klął, zrzędził, zadręczał personel litanią wciąż nowych
rozkazów, a gdy w samo południe zszedł do sklepu Chińczyk wypatrujący okrętów z
dachu budynku, Leopold chlusnął go spojrzeniem pełnym pogardy.
— Już do koryta, co? — warknął. — Zegarka bestia nie ma, ale na minutę dokładnie
wie, kiedy nadchodzi pora tiffinu.
Chińczyk pozwolił chlebodawcy wygadać się do syta, przy czym, jak gdyby pragnął
rozzłościć go jeszcze więcej, nie odrywał wzroku od tarczy ściennego zegara… Kazanie
trwało dziesięć minut i wzruszyło… kaznodzieję.
— A zresztą idź już żreć swoje cuchnące frykasy, idź, idź.
— Idę, panie. Chciałem tylko rzec, iż widać dymek od…
— Bydlę! — wrzasnął Leopold, zrywając się z krzesła. — Teraz dopiero mówi, że
widać statek… — Miguel! Hej, Migiii!… Mój szwagierek oczywiście śpi, jakżeby mogło
być inaczej. Ale ja cię zbudzę, tytanie lenistwa!
Pchnął nogą drzwi wiodące ze sklepu do kantoru, w którym Miguel Vidalez, leżąc na
kanapie, szlifował sobie paznokcie. Wykonywał tę bezproduktywną czynność w takim
skupieniu ducha, jakby sporządzał bilans firmy, ów drugi pesymistyczny bilans dla władz
podatkowych — pomyślał zgorszony Leopold, który sam musiał prowadzić księgowość i
w ogóle w niczym nie mógł się doczekać pomocy od szwagra. — Miguel, bierz
motorówkę i pędź na morze pełnym gazem. Zbliża się jakiś parowiec, który…
— Który na pewno płynie do Hongkongu, a nie tutaj — wtrącił tamten, nie ruszając się
z miejsca. — Czy sprawdziłeś, jaki ma kurs?
— Ja mam sprawdzać? Nie dość, że wszystko na mojej głowie…
— W to tylko twoja żona wierzy, nikt więcej. Każdo dziecko w Chinach wie, iż
głównym filarem naszej firmy jestem ja!
Rzekłszy to, „główny filar firmy” odwrócił się na kanapie w ten sposób, że Leopold
ujrzał jego plecy oraz to, co poniżej. Oburzony nie tyle tą demonstracją, ile autoreklamą
tytana lenistwa, pospieszył na dach domu z lornetą, odgrażając się, iż niebawem zmieni
dotychczasowy, krzywdzący go wybitnie podział pracy. Pogróżka ta musiała zrobić pewne
wrażenie, skoro Miguel po dłuższym namyśle zdecydował się wyjść na „taras”.
— Gdzież oooon? — ziewnął serdecznie.
— Tam. — Leopold machnął wolną ręką w kierunku południowo-wschodnim. —
Widzisz? Skąd też płynie, ciekawym.
— Pewnie z Singapuru.
— Nonsens. Ani nie z Singapuru, ani nawet nie z Manili. On ma taki kurs, jakby szedł
prościuteńko od Wysp Hawajskich. A wobec tego… — van Putten rozpromienił się i nie
odejmując lornety od oczu, przyjaźnie palnął dłonią… powietrze, gdyż dystyngowany
Miguel usunął się w porę — wobec tego on płynie tutaj! Gdyby zdążał do Victorii,
skręciłby w prawo już dawno. Zatem, szwagierku, jazda na morze.
— Czyś się wściekł! Jeśli wyruszę za godzinę, będzie w sam raz. Chyba, że chcesz,
żebym wypalił niepotrzebnie paręnaście galionów gazoliny.
Ten ostatni argument przekonał Leopolda będącego, w przeciwieństwie do szwagra,
wzorem oszczędności; ileż to miesięcy upłynęło, zanim Miguel zdołał go nakłonić do
kupna motorówki, dzięki której mogli wyprzedzić każdego z miejscowych konkurentów.
Udali się więc do mieszkania, spożyli tiffin, wypalili po cygarze, przepłukali gardło
szklanką whisky and soda, po czym zawrócili ku krętym schodkom wiodącym na płaski
dach, zwany tu wytwornie tarasem.
— Za późno — jęknął Leopold van Putten — a mówiłem, mówiłem!
Miguel, idący za nim, od razu jął dowodzić, że nikt nie mógł przewidzieć, iż ten
parowiec posiada tak silną maszynę, lecz gdy stanął obok szwagra, odetchnął, przestał
obawiać się jego wymówek; ów statek mijał już ich miasto, najwidoczniej nie zamierzał tu
zawinąć do portu.
— Dokąd on płynie, u licha? Hm, prosto na północ, jak strzelił.
— Czyli do ujścia Perłowej Rzeki!
— Chcesz przez to powiedzieć, że przemytnik?
— Bo ja wiem, Leopoldzie. Na mętnych wodach Czu-Kiang stokroć łatwiej spotkać
przemytników, czy korsarzy, niż na przykład pielgrzymów, ale ten siatek nie wygląda na
przeciążony kontrabandą; spójrz, jego waterlinia jest mocno wynurzona. To będzie raczej
jacht jakiegoś narwanego…
— Nonsens. Jeśli kogoś stać na parowy jacht, to stać go tym samym na trochę farby, a
ten odrapany gruchot…
— Gruchot jak gruchot, maszynę to pudło ma potężną; gna niczym parowiec
pasażerski.
— Bo też to jest pasażer albo półpasażer.
— Więc zapewne statek wycieczkowy.
— W takim razie na pokładach roiłoby się od turystów, a ja tam widzę zaledwie kilka
osób. Na mostku stoi jakiś brodaty dryblas w czarnym płaszczu i… a cóż on ma na
głowie? Spójrz no.
Miguel wziął lornetę z rąk szwagra, podniósł ją ku oczom i od razu dokonał odkrycia
w swoim stylu:
— Na pokładzie szalupowym przechadza się, che, che, che, kobietka!
Patrząc wciąż przez lornetę, wolną ręką poprawił sobie krawat, wysunął zalotnie
chusteczkę z górnej kieszeni marynarki, po czym wyjął grzebyk i przyczesał się szybko.
— Ty myślisz, że ona cię widzi, co? — parsknął Leopold. — Zamiast mizdrzyć się
głupio, spróbuj odczytać bilet tego parowca.
„Bilet wizytowy” każdego statku jest wymalowany na jego rufie. Niebawem więc.
Miguel Vidalez mógł oznajmić szwagrowi, że tajemniczy parowiec, który właśnie minął
Makao, wabi się Vengeance.
— Groźna nazwa. — (Vengeance zarówno po angielsku jak i po francusku znaczy tyle
co zemsta). — A jego port macierzysty?
Litery dolnego napisu są zwykle mniejsze, pomimo to Miguel zdołał odczytać… lub
część odczytał, reszty domyślił się łatwo:
— San Francisco.
— Z Friśko? Zatem miałem rację, gdy mówiłem, iż on płynie prościuteńko od Wysp
Hawajskich. Tam po raz ostatni musiał wziąć bunkier i prowiant — tu Leopold van Putten
westchnął zazdrośnie — a teraz… och, idę o zakład, że wiezie bibułę komunistyczną dla
kantończyków! Ten czarno ubrany brodacz to typowy herszt piratów…
Wszystkich szyprów, którzy nie zaopatrywali się w towar w firmie Miguel Vidalez and
Co., Leopold posądzał o korsarstwo lub o konszachty z bolszewikami, albo, jak w
konkretnym wypadku, o jedno i drugie razem.
Powrócili do sklepu, gdzie obydwaj zajęli się sumiennie porównywaniem: van Putten
cenników konkurencyjnych firm z Hongkongu, Vidalez krawatów, jakie mu przysłano aż z
Szanghaju. Ani im przez myśl nie przeszło, że jaszcze dzisiaj odwiedzi ich ktoś ze statku
Vengeance, który popłynął jakoby do ujścia Perłowej Rzeki.
— Trudno konkurować z tymi szczęściarzami.
Leopold miał na myśli nie tylko dostawców okrętowych z Hongkongu, ale w ogóle
Anglików w koloniach. Choć sam był obywatelem brytyjskim (narodowości
holenderskiej) sympatyzował gorąco z Portugalczykami, zwłaszcza od chwili, gdy
poślubił siostrę Miguela i wżenił się w ich starą firmę.
— Bo pomyśleć tylko, wicekrólem Indii był ongiś wasz sławny Vasco da Gama! To
wszystko, co dziś mają Anglicy i Holendrzy, było wasze!
Dzieje odkryć i podbojów portugalskich w Azji znał na pamięć tak, że nieomal
wiedział, co zjadł na obiad Alfons d’Albuquerque w dniu, w którym zdobył Malakkę (w
roku, jak wiadomo, 1511).
— Albo i to nasze Makao, nad którym portugalska flaga powiewa od prawie czterystu
lat. Było pierwszą kolonią europejską w Chinach. Było darem tubylczych władców,
wdzięcznych za pomoc w tępieniu korsarzy. Było do roku 1852 jedynym otwartym dla
handlu europejskiego portem Chin. Ich oknem na świat mogło stać się w tych warunkach,
ich głównymi wrotami…
A tymczasem? Tymczasem w najbliższe sąsiedztwo… – diabli przynieśli Anglików. –
Zajęli górzystą wyspę Hongkong (Anglicy, nie diabli), zbudowali na niej miasto, Victorię,
której port odwiedza rocznie około trzydzieści tysięcy statków! Trzecia część całego
wywozu Chin i czwarta część importu przechodzi tamtędy, zamiast przez pobliskie
Makao. I obecnie, po niespełna stu latach, Victoria liczy z górą pół miliona mieszkańców,
sześć razy tyle, co Makao!
— Czy z nimi w ogóle można konkurować?
— Spróbuję — rzekł z uśmiechem Miguel, który już wybrał na dzisiejszy wieczór
najstosowniejszy, najbardziej zabójczy krawat (w zielone groszki) — spróbuję ocalić
Makao. Do widzenia, stary.
Leopold spojrzał przede wszystkim na zegar, co miało oznaczać: — o ile mi wiadomo,
godziny urzędowe kończą się w naszej firmie o dziewiętnastej, czyli za pięćdziesiąt
siedem minut! — potem w formie luźnej uwagi napomknął, iż personelu nic tak nie
demoralizuje, jak zły przykład szefów, aż wreszcie wrzasnął: — Dokąd? — Wrzasnął tak
potężnie, że z pewnością obudził narażony na demoralizację personel, który składał się z
trzech półnagich tubylców i w komplecie spał od południa na workach z ryżem o pięć
kroków stąd w linii powietrznej, mianowicie za drewnianą ścianką oddzielająca sklep od
magazynu.
— Dokąd? — Miguel uśmiechnął się tajemniczo i musnął dłonią swój oszałamiający
krawat; ten prosty ruch w wykonaniu największego pogromcy serc niewieścich w Makao i
w okolicy miał swoją wymowę.
— Naturalnie! Ja pracuję, jak wół, a ten wałkoń całymi dniami…
— Raczej nocami.
— …uwodzi cudze żony!
— Bądź rad, że twojej to nie grozi — odparł wesoło Miguel, który był przecież
rodzonym bratem żony Leopolda. — Tyle wciąż opowiadasz o rozwoju stolicy
Hongkongu, że przejęty troską o nasze ukochane Makao, postanowiłem zwiększyć
przyrost jego ludności… Żegnaj mi, zrzędo.
Zanim jednak dotarł do progu, drzwi otworzyły się na oścież, palnęły w ścianę, aż
posypał się tynk i do sklepu wpadł zdyszany kulis.
— Moja przywieźć klient! Moja dostać procent! No?
— Dostaniesz — przyrzekł Miguel bez wahania, lecz oszczędny Leopold dorzucił w
porę:
— Jeśli to nie jest nasz stały klient!
— Nie wasz. On nie być jeszcze nigdy w Makao, moja to poznać.
— Aha, od razu poznałeś i oczywiście wiozłeś go do nas możliwie najdłuższą drogą, ty
łobuzie. Hen dokoła, aż po świątynię Lin-Fong-Miu, co?
— Moja tak chcieć — przyznał kulis z uśmiechem — ale on być mnóstwo za ciężki,
riksza aż trzeszczeć pod nim, a moja się zasapać.
Chińczyk rzeczywiście wyglądał na zmęczonego, chociaż bieganie z rikszą obciążoną
pasażerem było jego zawodem, jego powszednim chlebem.
— No, ale gdzież ten twój klient? — wtrącił van Putten, śląc szwagrowi karcące
spojrzenie, że wdaje się w pogawędkę z kolorowym!
Nie czekając odpowiedzi, podszedł do drzwi, odemknął je i odruchowo uskoczył
wstecz jakby przestraszony. Tuż za progiem stał barczysty, ogromnie wysoki mężczyzna z
długą brodą, czarną jak jego lśniąca, powłóczysta szata i jak turban, który jeszcze
przyczyniał mu wzrostu, a który obecnie do połowy był zasłonięty przez górną listwę
futryny drzwi. Pochyliwszy głowę, olbrzym wszedł, lub raczej wślizgnął się do sklepu,
stanął, wyprostował się w całej swej okazałości, bystrym wzrokiem omiótł cały sklep, aż
w końcu wejrzał z góry na przysadzistego Leopolda, który ponownie cofnął się o krok i
drgnął nerwowo.
— Miałem uczucie, że diabeł na mnie patrzy, albo czarownik — zwierzał się później
wszystkim, a Miguel Vidalez, tak zawsze skory do podrwiwania sobie ze szwagra,
wyjątkowo nie wykpił tych słów. On również długo, długo nie mógł otrząsnąć się z
niesamowitego wrażenia, jakie tu wywołał ów wielkolud nie tyle swoim wyglądem, co
dziwnie obezwładniającymi spojrzeniami czarnych i zda się bezdennych oczu.
ROZDZIAŁ III
Leopold van Putten, kupiec z krwi i kości rozpoczynał zwykle rozmowę od pytania: —
Czym możemy służyć? — Lecz van Putten na widok czarnego olbrzyma zapomniał
języka w gębie, a Miguel Vidalez, potomek rycerzy–konkwistadorów chciał zawsze
wiedzieć najpierw: — Z kim mamy zaszczyt?
— Jestem sekretarzem — odparł przybyły głosem niskim i, jeśli można użyć tego
określenia, dudniącym — sekretarzem właściciela parowego jachtu; potrzebuję pilnie… to
jest szukam…
— Zrobi się, sir. — Leopold już z grubsza przyszedł do siebie. — Mamy na składzie
wszystko, co potrzebne na statkach.
Równocześnie szwagrowie-wspólnicy porozumieli się wzrokiem; to nie był zwykły
szyper, szczwany wilk morski, znający się na cenach ich artykułów, ale szczur lądowy, ba,
sekretarz jakiegoś milionera! Dla takich frajerów mieli tu specjalny cenniczek, lecz przed
rozpoczęciem rzeczowej rozmowy należało wywołać odpowiedni nastrój. Leopold puścił
więc w ruch punkę, olbrzymi wiatrak zawieszony u pułapu, Miguel przysunął gościowi
trzcinowy fotel, Leopold dorzucił poduszkę, Miguel wyjął z lodowni trzy flaszki piwa,
Leopold przyniósł tyleż szklanek, Miguel podał cygara, Leopold zapałki itd. itp. Trwało to
wszystko razem zaledwie pół minuty, a pomimo to przybyły już zaczął się niecierpliwić.
— Dziękuję za poczęstunek, wolę od razu przystąpić do rzeczy.
— Ha, cóż począć — westchnął obłudnie Leopold i odstawił cygara na półkę. — Oto
spis towarów, których zapas każdy żeglarz powinien…
— Nic z tego nie wezmę — wtrącił szybko gość, odsuwając cennik, na który nawet nie
spojrzał, a w pięć minut później, zniecierpliwiony natarczywością van Puttena ani
myślącego dać za wygraną, dorzucił podniesionym głosem: — Nic, powiedziałem już raz!
— Więc tylko bunkier? — Tym razem Leopold westchnął szczerze.
— W Victorii węgiel jest tańszy.
— Ależ, sir, pan jeszcze nic zna naszych cen, które…
— Znam — wskazał tabliczkę na ścianie. — Zresztą paliwa mamy dość.
— Rozumiem — Miguel pospieszył szwagrowi na pomoc — pan woli zakupy odłożyć
na później, zamierzając tutaj pozostać dłuż…
— Nie. Za trzy godziny podniesiemy kotwicę.
— Więc czymże… — spytał Leopold i dodał w myśli do najjaśniejszej cholery
azjatyckiej… — możemy panu służyć?
— Hm, uważa pan… — gość obejrzał się podejrzliwie, cisnął kulisowi pod nogi
srebrną monetę i stanowczym ruchem wskazał mu drzwi — mieliśmy przykry wypadek na
statku; nasz kapitan urżnął się, jak nieboskie stworzenie i w nocy… to było parę dni
temu… zleciał za burtę.
— A, jej, jej! Zginął na miejscu?
— Nie… Co? No, oczywiście, że zaraz utonął. — Olbrzym poprawił się szybko,
zagryzł wargi i zmierzył pytającego karcącym wzrokiem.
— Bardzo smutne wydarzenie — uznał van Putten. Jak nazywał się ten pechowiec?
— Dlaczego? — ryknął brodacz. — Co to pana obchodzi?!
Leopold cofnął się szybko ku przejściu między dwiema ladami; poza tym przejściem,
niemal w rogu sklepu znajdowały się drzwiczki od kantoru.
— Nic, sir, proszę mi wierzyć. Zapytałem, bo może znaliśmy go tutaj.
— Nie przyszedłem tu na pogawędkę — „dudnił” dalej głos przybyłego — ale za
interesem… Ponieważ nasz kapitan utonął, potrzebuję odpowiedniego następcy. I to
natychmiast!
Leopold van Putten nie ograniczył się do ironicznego wzruszenia ramionami; już stał
za ladą, a w tej swojej twierdzy czuł się wcale pewnie.
— Źle pan trafił. Ja nie mam biura pośrednictwa pracy, ani…
— Wiem.
— I pomimo to zaszczycił pan swoją wizytą właśnie nas!
— Sądziłem, że panowie znacie kogoś takiego, co…
— Nikogo! — Nadeszła chwila srogiego odwetu. — Nie znam absolutnie nikogo
odpowiedniego. — (Żeglarz, który nie chce nic kupić, nie zasługuje na żadne względy!)
— Trzeba być naiwnym, by sądzić, iż dostawca okrętowy ma na składzie dyplomowanych
kapitanów żeglugi. — (A może on jednak coś kupi w końcu?) — To znaczy, owszem; ja
wyjątkowo znam wielu doskonałych marynarzy, będących chwilowo bez posady i gdyby
w pańskim położeniu znalazł się któryś z naszych klientów, na pewno poszedłbym mu na
rękę. Dałbym mu tuzin zuchów do wyboru. Dwa tuziny! Ale paaanu?!
Gdy van Putten, udając, że powraca do przerwanej pracy, jął przerzucać karty księgi
kasowej, Miguel Vidalez pochylił się w stronę groźnie wyglądającego olbrzyma i pouczył
go szeptem:
— Niech pan kupi cokolwiek, to van Putten udobrucha się natychmiast; on już jest
taki, ale za to zna wszystkich marynarzy świata!
Wiadomość ta, której prawdziwość była przesadzona o dziewięćdziesiąt dziewięć
procent, uczyniła wielkie wrażenie na przybyszu. Szybko sięgnął po cennik, kupił
prowiantu za sześćdziesiąt patacas (prawie trzydzieści dolarów), po czym Leopold van
Putten stał się jego oddanym przyjacielem, doradcą, sługą.
— Sir, jestem do pańskiej dyspozycji, proszę rozkazywać.
— Mówiłem już, że potrzebujemy oficera pokładowego.
— Doskonale… Kogo by tu panu polecić, jak myślisz, Miguelu?
— Hm, trzeba by się zastanowić.
— Może by tak Orellanę?
Miguel spojrzał na szwagra ze zdziwieniem; czyżby Leopold zapomniał, że Joaquin
Orellano nie żyje od trzech lat? Nie, Leopold miał pamięć nadzwyczajną. Zatem?… By go
nie wsypać, Miguel odpowiedział, że Orellano już znalazł sobie nową posadę… — u
świętego Piotra — dodał w myśli.
— Nie wiedziałem… Więc może rudy Allan Smith?
Miguel omal nie krzyknął: — Czyś ty upadł na głowę?! — Każde dziecko w Makao
wie, że Allan Smith zginął, walcząc bohatersko z chińskimi piratami, którzy podstępnie
opanowali jego szkuner… Wreszcie pojął Miguel Vidalez, iż chytry szwagierek, nie mając
nikogo odpowiedniego dla tego klienta, chce mu przynajmniej przedstawić całą litanię
nazwisk i w ten sposób uratować honor firmy. Z chwilą, gdy obydwaj wspólnicy
zrozumieli się nawzajem, tempo tej zabawy stało się znacznie szybsze; van Putten
wymieniał jedno nazwisko po drugim, a Vidalez natychmiast zmyślał jakiś powód
nieobecności danego kandydata w Makao.
— Do stu piorunów! — zaklął wreszcie klient. — Więc tutaj nie ma ani jednego
bezrobotnego kapitana?!
— W Hongkongu prędzej pan znajdzie, ale tu nie ma absolutnie niko…
— Jest! — zabrzmiał czyjś głos.
Obejrzeli się wszyscy trzej jak na komendę. W szparze uchylonych drzwi od ulicy
widniała żółta twarz kulisa, który tu przywiózł dzisiejszego klienta. — Moja znać
najświetniejszy kapitan!
— Ten łajdak podsłuchiwał! — Van Putten był wściekły, że Chińczyk słyszał, jak on tu
wymieniał kandydatury samych nieboszczyków. — Precz!
— Moja pójść precz, kiedy dostać procent od sześćdziesiąt patacas, co wy je zarobić
dzięki moja!
— Ja ci dam taki procent, że cię na tamtym świecie sam Konfucjusz nie pozna, żółta
małpo. Precz, lub wyrzucę na zbity łeb!
— Moja to chcieć widzieć!
Kulis wszedł do sklepu i kołysząc się na rozkraczonych nogach, patrzał wyzywająco
na niskiego van Puttena, który podskakiwał jak kogucik, krzyczał piskliwie Precz, ale
wolał nie podchodzić bliżej. Miguel już zamierzał pospieszyć z pomocą szwagrowi, lecz
powstrzymał go brodacz; jemu chodziło przede wszystkim o znalezienie nowego
komendanta dla jachtu, a ten kulis podobno znał kogoś odpowiedniego.
— No i któż to jest ten twój najświetniejszy kapitan? — spytał łaskawie i skinął na
Chińczyka, by podszedł bliżej.
— A moja dostać procent?
— Dostaniesz pięć patacas.
— Pięć patacas! Sir, pan demoralizuje tych…
— Milczeć! Pan wziął sześćdziesiąt i za nic!… A ty, gadaj.
— Najświetniejszy kapitan na cały ocean być… — kulis zrobił pauzę dla
spotęgowania wrażenia… — być pan Byt-Oms-Ki!
Van Putten i Vidalez spojrzeli po sobie, a wzrok ich mówił: — że też nam to do głowy
nie przyszło! Naturalnie! Tylko on! — …Ponieważ jednak tę kandydaturę wysunął nędzny
kulis, w dodatku tak bezczelny, należało ją utrącić z miejsca. Miguel parsknął więc
szyderczym śmiechem, Leopold zaś zrobił grobową minę i oświadczył, że uważa za swój
święty obowiązek ostrzec każdego przed tym indywiduum… Dlaczego? Och, z bardzo
wielu powodów. Po pierwsze, już samo niemożliwe do wymówienia nazwisko Bytomski,
budzi nieufność. Po drugie, Bytomski pochodzi z Syberii, a zatem to bolszewik. Po
trzecie, Bytomski musiał coś przeskrobać, skoro Anglicy wysiedlili go z Hongkongu i
skoro dotychczas nie znalazł żadnej posady. Po czwarte, kilka razy znikał z Makao na parę
tygodni, a kiedy wracał, znowu miał pieniądze; nie ulega tedy wątpliwości, że ten
wykolejony marynarz, gdy go bieda przyciśnie, uprawia szmugiel lub zgoła korsarstwo!
Wyliczywszy jeszcze z dziesięć podobnych grzechów tego indywiduum spod ciemnej
gwiazdy, Leopold van Putten spojrzał zwycięsko na kulisa, który nie rzekł ani słowa w
obronie swojego protegowanego i trwał w posągowym bezruchu, patrząc uporczywie na
czarno ubranego olbrzyma.
Miguel Vidalez wolał patrzeć na ścienny zegar; obecnie dochodziła siódma. Ależ
ględził szwagierek, ależ ględził, niech go kule biją. Jeszcze dziesięć minut zwłoki i
schadzka przepadła. Mimo takiego krawata!
Kres milczeniu położył wreszcie gość. Strzelił palcami, powstał, wyprostował się, przy
czym kita na jego turbanie niemal muskała sufit.
— O ile to — rzekł, zwracając się do van Puttena — co pan tu mówił przed chwilą jest
prawdą, to…
— Zaręczam, że tak. Mogę dać słowo.
— …to kandydatura tego Bytomskiego…
— Odpada automatycznie — wtrącił szybko Miguel, zapatrzony w tarczę zegara;
pozostało mu zaledwie osiem minut.
— Wręcz przeciwnie! — Dziwny uśmieszek zaigrał na ponurym obliczu brodacza;
prócz zadowolenia był w tym uśmiechu odblask jakiejś złej myśli, złych zamiarów wobec
kogoś. — Wręcz przeciwnie, panowie. Do kompletu szukam właśnie takiego draba, jak
ów Bytomski!
ROZDZIAŁ IV
Człowiek, o którym plotkarz van Putten naopowiadał tyle niepochlebnych rzeczy,
obecnie toczył z sobą ciężką walkę wewnętrzną. Od trzech dni nie miał w ustach nic,
oprócz wody. Głód skręcał mu jelita, wywoływał nudności, tępy ból głowy i niebywałe
rozdrażnienie, które jeszcze potęgowały autoreklamowe okrzyki hawkera, czyli
właściciela przenośnej restauracyjki. Jedyny specjał tej ohydnej garkuchni chińskiej
przypominał pod każdym względem produkt morskiej choroby i spoczywał w brudnej
misce, w której nie każdy Biały odważyłby się myć nogi. Jeszcze tydzień temu Bytomski
odwracał się z obrzydzeniem na widok kulisów ucztujących na uliczkach wokół tych
restauracyjek, lecz dzisiaj… dzisiaj cierpiał, gdy milkły okrzyki wędrownego restauratora
poparte biciem w pokrywki; minuta ciszy oznaczała, że hawker złapał klienta i nakłada
mu jadło do kokosowej łupiny. A po tym znów rozbrzmiewały okrzyki zachwalające
najwspanialsze jadło pod słońcem…
Zakrył sobie uszy, by nie słyszeć, by zapomnieć, że są szczęśliwcy, którzy teraz jedzą!
Lecz tacy byli i tutaj, w tej starej altanie, która służyła mu za kwaterę, kiedy zanosiło się
na deszcz. Po zbutwiałych słupkach podtrzymujących dach biegały małe jaszczurki
polujące na tłuste termity. Pod ławkami ucztowały siedzące rzędem ropuchy. W drzwiach
kot żywcem konsumował ptaka wyrywającego się rozpaczliwie, a nieopodal na ścieżce
wąż pożerał szczura. Wszyscy jedli, o wszystkich pamiętała przyroda, tylko on, zdrowy,
silny mężczyzna, nie mogąc znaleźć pracy, musiał głodować.
Czy tylko on jeden? Przed nim leżała stara gazeta chińska, którą niegdyś kupił w
Kantonie; z jej pierwszej stronicy wołała o pomstę do nieba wiadomość: W Chinach
umiera z głodu milion ludzi rocznie!
Więc nasza planeta nie może wyżywić wszystkich swoich mieszkańców? Ależ
owszem, nawet cztery razy więcej ludzi mogłaby wyżywić, bo osiem miliardów, tak
obliczyli uczeni. Dlaczego tedy brakuje chleba dla miliona Chińczyków i tylu innych
nędzarzy rozsianych po całym globie? Odpowiedź na to pytanie przyniosła mu inna
notatka zamieszczona w tym samym dzienniku: Dla utrzymania zeszłorocznych cen zboża,
związek farmerów w USA nakazał spalić dwa miliony buszli pszenicy.
— A łotry — wybuchnął Bytomski. — Skazują na głodową śmierć setki tysięcy ludzi,
byle zwiększyć swój zysk…
Smutny, rozżalony wzrok zwrócił ku niebu, było jeszcze błękitne w pośrodku, ale
niżej, w zachodniej stronie już płonęło szkarłatnym ogniem jak… jak stogi pszenicy
niszczonej przez chciwych farmerów. Zawarł szczelnie powieki, lecz to również nic nie
pomogło, wizja tego zbrodniczego pożaru nawiedziła go znowu. Oczyma duszy ujrzał
niebotyczną piramidę wzniesioną z bochenków chleba (ślicznie wypieczony był ten chleb
i pachniał odurzająco!). Wtem… ze środka, ze szczytu góry chlebowej wytrysnął gejzer
płomieni, piramida stała się złowrogim wulkanem. Wandalski pożar ogarnął wszystko z
taką szybkością, że on, Bytomski, zdążył ocalić tylko jeden bochenek. Wydarł mu go
natychmiast jakiś opasły farmer, zasapany z gniewu. Warcząc jak pies, któremu kość
odbierają, jął dowodzić, że nie może dopuścić do spadku cen pszenicy i cisnął ów ostatni
bochen chleba w ogień.
— Zbrodniarzu! — zawył Bytomski i… obudził się. — Majaczyłem, widzę… mam
gorączkę, stwierdził, dotknąwszy się swych pałających policzków, po czym wstał, spojrzał
w dół.
Purpurowa kula słońca wisiała tuż nad tonią zatoki. Słońce zachodziło tutaj, w
Chinach, a wschodziło teraz nad krajem, w którym spalono dalsze dwa miliony buszli
pszenicy … Nie mogąc ani rusz odegnać tych myśli, Bytomski jął zastanawiać się nad
motywami czynu farmerów-podpalaczy. Głównym pierwiastkiem chemicznym ich
postępowania była niewątpliwie chciwość, poza tym egoizm i okrutna obojętność na
niedolę bliźnich, którzy konają z głodu. Zatem ich czyn był nieetyczny, niemoralny,
zbrodniczy!
— A skoro tak — myślał dalej głośno — skoro oni, syci bogacze, postępują w ten
sposób, to dlaczego ja, zgłodniały nędzarz mam być lepszy? Będę takim samym draniem
jak oni… Będę! Przysięgam!
Zawołał z rozpaczliwą determinacją przysięgam, bo w duchu uważał te słowa za
niewykonalna pogróżkę; zbyt dobrze znał siebie, swój wstręt do wszelkiej nieuczciwości,
swój absolutny brak inwencji na tym polu.
— Przysiągłem, ale czy ja potrafię cos takiego wymyślić?
Lecz oto zapadł zmrok. Zapadł z tą zaskakującą człowieka szybkością, z jaką zapada
zawsze w krajach podzwrotnikowych. Nieprzebite ciemności ogarnęły ogród i od razu
wypełzły skądś myśli czarne jak słotna noc, która jest ich siostrą: — Kradnij! Rabuj! Masz
prawo! To obrona konieczna! Broń się przed głodową śmiercią! Oszukuj! Rabuj! Kradnij!
Na to ostatnie zdecydował się wreszcie, po długiej walce wewnętrznej. Postanowił
ukraść cokolwiek, spieniężyć to, a za uzyskane stąd pieniądze najeść się, och, najeść do
syta!… Ale co ukraść? Komu? Gdzie to spieniężyć?… Okazało się zaraz, że złodziejskie
rzemiosło nie jest takie łatwe dla
laika; bo pół biedy ściągnąć coś komuś niespostrzeżenie, lecz gdzie to sprzedać i za jaką
cenę, by nie wzbudzić podejrzeń? Pierwszy lepszy człowiek na pewno nie kupi
przedmiotu wątpliwego pochodzenia, trzebaby odnaleźć paserów, czy jak -tam zowią się
ci specjaliści.
— I kto by przypuszczał, że to taka zawiła procedura — westchnął.
Rozważając, czy nie można by sobie uprościć roboty, w końcu znalazł wyjście:
szalbierstwo! Ponieważ zdecydował się na kradzież tylko dlatego, by zaspokoić głód, więc
wystarczy, jeśli wejdzie do którejkolwiek jadłodajni, naje się za wszystkie czasy, a potem
oświadczy kelnerowi: — Nie zapłacę, nie mam ani dwóch centavos przy duszy, czyń pan
swoją powinność, ja nie uciekam. — Przy tej kombinacji zawiła procedura będzie
skrócona o dwa najtrudniejsze stadia, to jest o kradzież i o równie ryzykowną sprzedaż
przywłaszczonego sobie przedmiotu.
— Że też mi to wcześniej na myśl nie przyszło — powtarzał z wątpliwą brawurą, goląc
się przy świeczce, która stała się wnet stosem ofiarnym dla niezliczonych owadów.
W godzinę później Tadeusz Bytomski z duszą na ramieniu wkroczył do sali jadalnej
hotelu Riviera; wybrał najdroższą restaurację w Makao, wychodząc z założenia, że skoro
już ma zrobić grandę, to niech na tym straci przedsiębiorstwo bogate, a nie jakiś biedny
restauratorzyna. Wejście nieznanego w tym wytwornym lokalu mężczyzny w tandetnym,
połatanym ubraniu wywołało zdziwienie, którego jednak nikt głośno nie objawił. Skoro
ten gość nie wyszedł stąd po obejrzeniu jadłospisu, w którym ceny były przecież podane,
to widać nie popełnił omyłki, widać dochody pozwalały mu na
korzystanie z restauracji w randze Riviery, a czemu przyszedł w nieodpowiednim stroju,
to jego rzecz; należało go obsłużyć tak, jak gdyby był dobrym, stałym klientem. Przede
wszystkim uprzejmość!
Ta uprzejmość zatruwała Bytomskiemu pobyt w Rivierze daleko więcej, niż
perspektywa nieuniknionego, jak sądził, epilogu dzisiejszej uczty w areszcie. — Może
gospodarz każe mu zapłacić za mnie? — myślał z obawą i zawodowy uśmiech kelnera
biczował go moralnie w sposób niewypowiedzianie dotkliwy. — Może biedak ma liczną
rodzinę, może chorą żonę — dręczył się w swoim czułym sumieniu i wybierał z karty
najtańsze potrawy, wbrew pierwotnemu zamiarowi. — Trzeba nieboraka oszczędzać —
postanowił. Kazał więc podać sobie do mięsa wodę sodową, choć od godziny cieszył się
na piwo, zrezygnował z deseru, z czarnej kawy, aż uległ pokusie przy cygarach. — Twoja
wina, bo po cóżeś mi je przyniósł — mówił wzrokiem do kelnera, który jak na złość był
wcieleniem uprzejmości. — Ale ja ci wszystko zwrócę z procentem, gdy tylko złapię jaką
robotę — ślubował sobie w duchu… Takie to Bytomski miał kwalifikacje na szalbierza.
Upłynęła znowu godzina, Bytomskiemu wydawało się, iż wieczność. Dziesięć razy
powtórzył już sobie, że nie ma sensu zwlekać, że lepiej przebrnąć przez te przykrości jak
najprędzej, ale gdy spojrzał na ugrzecznionego kelnera, na swoją ofiarę, głos zamierał mu
w krtani, a dłoń nie mogła odlepić się od stołu, by wykonać przyzywający gest.
Aż nagle czyjaś dłoń spoczęła mu na ramieniu.
— Mam cię, bratku!
Bytomski ani nie przestraszył się, ani nie zdziwił, był przecież przygotowany na takie
zakończenie dzisiejszej kolacji. Nic wątpił, że stoi za nim policjant, przywołany przez
zarząd restauracji celem przytrzymania gościa, który przybył tu w tak lichym ubraniu,
zdradzał silne zdenerwowanie i nie kwapił się płacić, chociaż skończył jeść już dawno.
— Szukają go po najgorszych zaułkach chińskiej dzielnicy, a ten magnat urządza sobie
libacje w Rivierze? — ciągnął dalej przybyły. — Hallo, ocknij się, człowieku; znaleźliśmy
dla pana świetną posadę!
Bytomski, który siedział dotychczas z głową nisko zwieszoną, drgnął, obejrzał się
gwałtownie; za nim stał Miguel Vidalez, a nieco dalej jego najświeższa zdobycz, jakaś
pretensjonalnie ubrana damulka.
— Posadę?! — Nie wierzył uszom. — Macie dla mnie zajęcie?!
— Jeszcze jakie! Stanowisko kapitana statku!
Bardzo zwięźle i trochę żartobliwie odmalował Miguel wizytę nieznajomego olbrzyma
w ich firmie, przemilczając oczywiście ten szczegół, że kandydaturę Bytomskiego
wysunął kulis; kulis obecnie szuka pana kapitana Byt-Oms-Ki w chińskiej dzielnicy, a
brodacz czeka u nich, w sklepie, bo musi stamtąd zabrać towary, jakie mu wkręcił
szwagierek, van Putten.
— To sen, to chyba sen! — powtarzał uszczęśliwiony marynarz, który od wielu
tygodni szukał posady choćby bosmana, choćby zwykłego majtka, a teraz dowiedział się,
że znowu, jak za dawnych, dobrych czasów będzie komendantem statku. — Ale jeśli on
mnie przyjmie, będę wam wdzięczny do śmierci!
— Daj Boże, by pan nas do śmierci nie przeklinał — odparł Miguel, zapewniając na
migi swą zniecierpliwioną towarzyszkę, że już-już kończy tę rozmowę — bo ów brodacz
wygląda mi na…
— Na przemytnika? — wtrącił Bytomski wyraźnie rozczarowany.
— Eeee, to byłoby drobnostką! On robi wrażenie takie, jakby…
— Migi! — pisnęła damulka. — Jak długo każesz mi czekać?!
— Już idę, duszko… No, do widzenia, panie Bytomski. życzę dużo szczęścia na nowej
posadzie, ale… ale niech pan ma się na baczności!
ROZDZIAŁ V
Został komendantem statku Vengeance, ofiarowano mu pensję, o jakiej nigdy nie
marzył, otrzymał z góry pokaźną zaliczkę, dzięki czemu wykupił wszystkie swoje
manatki, zlombardowane u licznych wierzycieli w Makao, i nareszcie, po tylu tygodniach
przymusowego niechlujstwa, zażywał rozkoszy ciepłej kąpieli w łazience sąsiadującej z
jego kapitańską kabiną. Radość powinna go była rozpierać, tymczasem siedział w wannie
nachmurzony, ponury i nieomal żałował, iż przyjął tę posadę.
— Wplątałem się w bardzo podejrzaną historię, co do tego nie ma dwóch zdań —
mruknął niezadowolony, rozpamiętując wypadki dzisiejsze.
Szorstki sekretarz nowego chlebodawcy nie zrobił na nim sympatycznego wrażenia,
lecz to było jeszcze drobnostką wobec przeróżnych niespodzianek. Zaczęły się one od
oświadczenia, że podróż będzie trwała mniej więcej trzy miesiące, po czym zwolni się
wszystkich.
— Wolałbym pensję o połowę mniejszą od tej, jaką mi pan ofiarował, lecz za to posadę
stałą — rzekł Bytomski wtedy, na co brodacz odparł:
— Kto wie, może otrzyma pan stałe zajęcie. O, na pewno, jeśli okaże się pan godnym
swojej tutejszej sławy.
— Tutejszej sławy? Hm, mieszkam w Makao zbyt krótko, aby tu znano moje
kwalifikacje. Ciekawym, co też van Putten mógł mówić o mnie.
— Nazwał pana niebezpiecznym indywiduum spod ciemnej gwiazdy.
— Coooo?!
— I gorąco ostrzegał mnie przed panem.
Bytomski oburzony tym, przedstawił swoje dokumenty, lecz olbrzym odsunął je ze
wzgardliwą miną; nie chciał obejrzeć nawet jego dyplomu kapitańskiego ani świadectw z
dotychczasowej praktyki żeglarskiej.
— Żaden świstek papieru nie uchroni statku przed awarią, jeśli ktoś jest złym
marynarzem — powiedział, a po tym wpił wzrok w oczy Bytomskiego i dodał tonem
poufnej rady: — Proszę jednak pływać jak należy. Bo jeśli pan wpakuje jacht na jaką rafę,
to ja bezzwłocznie wpakuję panu w brzuch tyle kul, ile ich będzie w magazynku mojej
spluwy w danej chwili.
Na tym urwała się rozmowa; Bytomski uznał, iż brodaty pan sekretarz ma klepki nie w
porządku, a szaleńca nie należy drażnić.
— Całe moje szczęście, że on jest pomylony; po wysłuchaniu opinii, jaką wydał o
mnie ten obłudny łajdak van Putten, żaden normalny człowiek nie byłby mnie
zaangażował — sądził. — Ciekawym, czy na pokładzie jest takich dziwaków więcej…
Okazało się, że tak. Kiedy łódź przybiła do jachtu zakotwiczonego z dala od brzegów,
jakiś piskliwy głos zawołał z góry:
— Nareszcie! Czy przywieźliście dla mnie stibosan?
— Co takiego? — spytał olbrzym.
— No, stibosan, czyli metachloroparaacetylamino-fenylantymon sodu.
— Panie Rupens, w pana znów licho wstąpiło?
— „Wstąpiło, wstąpiło”! Pan, widzę, nie zdaje sobie sprawy z tego, jak poważną
chorobą jest leishmaniansis interna!
— Hę?
— „Hę, hę” — przedrzeźniał tamten z górnego pokładu. — Fachowa nazwa nic panu
nie mówi oczywiście, więc użyję popularnej: kala-azar!
— O! — zdziwił Się Bytomski. — Macie na statku wypadek tej gorączki indyjskiej?
— Nic podobnego, tylko on ma bzika na punkcie wszelkich chorób.
Tymczasem ów Rupens irytował się coraz hałaśliwiej, że nie przywieziono mu
żądanych lekarstw których całą litanię spisał na karteczce.
— Czy steward nie doręczył panu tej kartki?
— Owszem, ale wyrzuciłem ją; nie jestem pańskim lokajem!
— To jest po prostu świństwo! Najpilniejszych sprawunków nie załatwią, a człowieka
na ląd nie chcą puścić, żeby je załatwił sobie sam.
— Racja — zawtórował mu inny mężczyzna, ani w Honolulu nie pozwolili nam
wysiąść na parę godzin, ani tutaj.
— W ogóle cała ta ekspedycja zaczyna mi wyglądać podejrzanie!
Zauważywszy snadź, że Bytomski chwieje głową ze zdziwienia i chciwie łapie każde
słowo dobiegające z pokładu, brodacz uznał za stosowne rzucić kilka słów wyjaśnienia.
— Proszę nie przejmować się jego gadaniem. To nieszkodliwy wariat.
— Wariat?! — zapiał Rupens dotknięty do żywego. — Nie wiadomo, kto jest
wariatem, czy ja, czy pan i pana diabelski pryncypał.
— Milczeć! — Olbrzym odepchnął Bytomskiego od sztormtrapu i pierwszy zaczął
wspinać się na statek bełkocąc coś z wściekłością.
Tymczasem za jego „diabelskim pryncypałem” ujęła się jakaś kobieta.
— O, przepraszam, pan O’Darp to prawdziwy anioł!
Bytomski, stojąc jeszcze wciąż w łodzi, wytężał wzrok, ale na próżno; nie przebił nim
ciemności, nie dojrzał ani tamtych dwóch malkontentów, ani ich towarzyszki, która
stanęła w obronie właściciela jachtu, pana O’Darpa.
— Anioł? — Rupens zachichotał szyderczo. — On ma z aniołem tyle tylko wspólnego,
że również jest absolutnie niewidzialny!
— Nie dla wszystkich — odparł znów głosik kobiecy. — Ja na przykład miałam
szczęście rozmawiać z panem O’Darpem kilka razy.
— Wiem, w Los Angeles, ale tutaj?
— No, tutaj nie, podobno leży chory.
— A ja mam wątpliwości, czy on w ogóle jeszcze żyje. On miałby… nie, nie, to
niemożliwe!
— Panno Kitty — Rupens zniżył głos — wasze kabiny nieomal sąsiadują z sobą; pani
najłatwiej byłoby sprawdzić, czy O’Darp…
— Tak, tak, ma pan rację. Dzisiejszej nocy to uczynię. Ta niepewność byłaby dla mnie
nie do zniesienia!
— Doskonale. Zatem jutro będę już wiedział, jak sprawy stoją. Bo mnie wydaje się
wciąż, że O’Darp to postać mitycz…
— Milczeć!! — Tubalny głos brodacza zabrzmiał już na wyższym pokładzie. — Wara
komukolwiek wycierać sobie gębę moim panem!
— Panie Turrut, proszę liczyć się ze słowami!
— Żebym ja ci kości nie policzył! Precz stąd, albo…
Tamci troje odeszli pospiesznie i na tym zakończyło się to słuchowisko, którego każde
słowo rozpamiętywał Bytomski teraz, siedząc w wannie.
— Wplątałem się w bardzo podejrzaną historię — powtórzył, zaciskając pięści w
bezsilnym gniewie na los.
Bo nie był nigdy poszukiwaczem przygód, one zaś prześladowały go ustawicznie od
najmłodszych lat. W piątym roku życia wyjechał na Syberię z matką, która pospieszyła w
ślad za swoim mężem, skazanym na zesłanie za udział w rewolucji z roku 1905. Próbę
ucieczki… tuż przed wybuchem wojny światowej… ojciec przypłacił życiem, matkę
trafiła zbłąkana kula podczas bratobójczych walk Rosjan w roku 1917. Szesnastoletni
wówczas Tadeusz Bytomski przyłączył się do grupy uchodźców, którą na granicy
Mandżurii napadła banda chunchuzów i wycięła w pień, oprócz kilku wyrostków; tych
wcielono do bandy i w ich liczbie znalazł się również Bytomski.
— Och, to był najbardziej koszmarny fragment mego życia…
Wzdrygnął się na wspomnienie mordów, podpaleń, grabieży, jakich musiał być
świadkiem i pozornie uczestnikiem w ciągu przeklęcie długich dwudziestu miesięcy.
Wreszcie, podczas jednej takiej łupieskiej wyprawy trafiła kosa na kamień, banda wpadła
w pułapkę zastawioną przez oddział północnej armii chińskiej. Bytomski wraz z innymi,
którzy nie zginęli w walce, został skazany na śmierć. Ocaliło go przypadkowe spotkanie z
misjonarzem-Polakiem, cieszącym się wielkim mirem u władz chińskich, ale jego losy
ważyły się do ostatniej chwili tak, że ułaskawienie przyszło na pół godziny przed
egzekucją niedobitków bandy.
Misjonarz zaopiekował się serdecznie młodym rodakiem. To, że Bytomski uzupełnił
swoje wykształcenie ogólne, że po tym ukończył szkołę marynarki handlowej, że uzyskał
obywatelstwo chińskie, zawdzięczał przede wszystkim pomocy swego ustosunkowanego
protektora w sutannie. A tymczasem Kraj ludu kwiecistego środka stał wciąż w ogniu
wojen domowych, które aż nazbyt wiele nowych przygód dostarczyły przyszłemu wilkowi
morskiemu; szczególnie gorące chwile przeżył w Szanghaju, podczas bombardowania
dzielnicy Sza-Pei, gdzie spędził cztery doby w piwnicy pełnej rannych, pod gruzami
zawalonego domu.
Ukończywszy szkołę marynarki, pływał kolejno na siedmiu statkach i w dość
regularnych odstępach czasu awansował z trzeciego oficera pokładowego na drugiego,
pierwszego, wreszcie na kapitana. Równie regularne były dalsze przygody, nieodzowne
zresztą w zawodzie marynarza, lecz najgorsza z nich spotkała go wtedy, gdy jej najmniej
pożądał, a mianowicie podczas podróży, w której po raz pierwszy nie był niczyim
podkomendnym, ale samodzielnym komendantem statku. Cieszył się jak dziecko, z
rozkoszą dźwigał brzemię odpowiedzialności za życie trzydziestu ludzi załogi i za cztery
tysiące ton ładunku, wesoło pokpiwał z siebie, że przybrzeżny rejs z Szanghaju do Victorii
to nie żegluga, tylko tor tramwajowy, aż tu nagle…
— Taki już mój pech — zgrzytnął zębami i wyszedł z wanny, bo zanurzanie się w
wodzie zanadto mu przypominało ów wypadek.
Był niemal u kresu podróży, górzysta wyspa Hongkong miała ukazać się lada chwila,
kiedy diabli przynieśli mgłę i… torpedowiec angielski, który z dużym poczuciem symetrii
przepołowił mu statek. Torpedowiec zasłużył się przynajmniej o tyle, że uratował
rozbitków, bo o spuszczeniu własnej szalupy nie było mowy; statek obciążony do
maksimum i przekrajanv tak dokładnie, zatonął w rekordowym czasie, jak Anglicy zeznali
w sądzie.
Sąd orzekł, iż winę ponosi wyłącznie torpedowiec, niemniej pozostało faktem, że
kapitan Bytomski stracił piękny statek podczas swojej pierwszej samodzielnej podróży. Z
taką sławą nie było po co wracać do Szanghaju, pozostał więc w Victorii i czekał na nowa
posadę. Czekał przeszło rok, gdyż tymczasem także i w Hongkongu rozkwitły owe dwa
„kwiatuszki”, jakie wojna światowa rozsiała po całym świecie, kryzys i bezrobocie.
Wreszcie otrzymał zajęcie w miejscowej agencji jednej z największych linii okrętowych.
Nudna praca biurowa dogadzała mu bardzo, po tylu przejściach łaknął gorąco spokojnego
trybu życia, ale jego pech czuwał i poczęstował go nową przygodą, najgłupszą ze
wszystkich.
Gdy pewnego wieczora wracał z biura do domu, posłyszał przeraźliwe jęki
dobiegające z ciemnej uliczki, której wylot mijał właśnie: jakiś nietrzeźwy drab bił laską
kulisa, który już leżał na ziemi i osłaniał sobie głowę rękami. Bytomski wyrwał
napastnikowi laskę, lecz ów nie dał za wygraną; odłamał dyszelek rikszy, kropnął nim
przez grzbiet podnoszącego się kulisa, a stwierdziwszy w ten sposób, że nowy oręż jest
dostatecznie mocny, zaatakował z furią Bytomskiego. Bójkę zlikwidowała policja. Po
wylizaniu się z ran, trójka zapaśników stanęła przed sędzią, który, jak przystało
gentlemanowi, nie zadawał niedyskretnych pytań, kto zaczął, dlaczego itp., tylko uznał
wszystkich trzech za uciążliwych cudzoziemców i polecił wysiedlić ich bezzwłocznie z
terytorium Hongkongu. Wyrok zapadł w dnu, w którym Bytomski ukończył bezpłatną
praktykę biurową i nareszcie miał zacząć zarabiać.
— Choćbym widział, że kogoś żywcem obdzierają ze skóry, palcem nie kiwnę w jego
obronie, odgrażał się stale od tego dnia.
Na powrót do Szanghaju nie miał pieniędzy, swoje dawne oszczędności przejadł już
Antoni Marczyński CENNA BIAŁA KREW POWIEŚĆ EGZOTYCZNA
Spis treści Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Rozdział XXI Rozdział XXII Rozdział XXIII Rozdział XXIV Epilog Tekst wg wydania Gebethnera i Wolffa z 1937 r.
ROZDZIAŁ I O północy wiatr wydał ostatnie tchnienie, nad ranem znikł wszelki ślad parudniowej martwej fali, w południe zwykłe szaleństwo podzwrotnikowego słońca przeszło w niszczycielską furię. Cała przyroda zastygła w bezruchu. Powierzchnia morza stała się zwierciadłem, do którego gdzieś tam w pośrodku przylepiła się mrówka, duża szalupa ratunkowa. Stłoczeni w niej ludzie, brudni, obdarci, wychudzeni nie dawali znaków życia juz od wielu godzin. Aż wreszcie poruszyły się spieczone, popękane z gorączki wargi jakiegoś dziecka i spłynął z nich prawie niedosłyszalny szept: — Mamusiu, woooody. Wody było dokoła w bród, cały Ocean Spokojny; wody do picia nie mieli ani kropli. Pięć dni temu spotkali po raz ostatni śliczną chmurę deszczową, niestety szkwał przemknął bokiem i bardzo skąpo pokropił rozbitków. Resztki tej wilgoci wyssali co prędzej, by nie wyparowała, o po tym wróciła męka niezaspokojonego pragnienia, męka gorsza niż głód, upał i sto innych dolegliwości, jakie dręczyły ich od chwili katastrofy Leonidasa, od trzynastu dni! Oczywiście najwięcej cierpiały dzieci. — Pić, mamooo! Matka struchlała z przerażenia, ujrzawszy łzy napływające do oczu jej córeczki. Boże broń płakać! Wczoraj wywołało to awanturę, która miała tragiczny epilog. Jeden z majtków chciał uderzyć wciąż łkającego chłopca, zamachnął się i niechcący trafił pięścią w twarz siostrę tego beksy. Za poszkodowaną ujęli się pasażerowie, za marynarzem jego koledzy, a podczas ogólnej bijatyki zleciała za burtę jakaś staruszka. Ktoś wysunął ku niej wiosło natychmiast, lecz niemal równocześnie dopadł ją olbrzymi rekin i na oczach wszystkich… och, to był widok potworny! Więc dzisiaj każda matka… — Nie płacz, dziecino, tylko nie płacz, na Boga… Pan ma scyzoryk, prawda, drogi panie Barwood? Wendell Barwood, jeden z najmłodszych oficerów pechowego Leonidasa, pełnił funkcje komendanta jego szalupy ratunkowej numer 5 i bezgranicznie przygnębiony siedział obecnie na ostatniej ławeczce, przy sterze. Aż do wczoraj trzymał się najlepiej ze wszystkich, świecił przykładem wytrwałości i hartu ducha, dopiero wypadek z rekinem zepchnął go na dno otchłani rozpaczy; mimo uczciwego przeświadczenia, że jest niewinny, że bez użycia broni palnej nikt nie byłby zdołał rozdzielić wczoraj walczących, nie mógł wydrzeć ze swej pamięci sceny okrutnej śmierci staruszki, nie mógł zagłuszyć głosu sumienia służbisty: — Ty jesteś odpowiedzialny za ich życie! Dziewczynka zaczęła płakać. Matka szybko zakryła jej usta szalem i pociągnęła porucznika za rękaw. — Proszę o scyzoryk, usilnie proszę… Błagam! Barwood ocknął się z zadumy, spojrzał podejrzliwie na mówiącą. Po co tej potrzebny nóż? Wyjaśniła mu na migi, że chce napoić dziecko swoją krwią, jak to praktykowało się
tutaj od paru dni. Jeszcze onegdaj surowo zabraniał tych operacji, teraz bez wahania wręczył kobiecie swój scyzoryk. — Jeśli baba złapie gangrenę, zrobi niezły interes — myślał, spoglądając obojętnie na bohaterskie poświęcenie matki — nie będzie już patrzała na śmierć swojego dziecka, nie będzie, jak my, powoli zdychała z głodu. Głód doskwierał coraz gorzej. Nie powiodły się łowy na wędkę, a żadna z latających ryb nie wpadła dziś do szalupy. Za to rekiny zjawiały się coraz częściej. Raz po raz dostrzegał ktoś ciemną płetwę grzbietową potwora, która jak nóż równo pruła gładką, wyiskrzoną szatę morza, a po tym okrążała spiralnie szalupę, wywołując obłędne przerażenie u kobiet i dzieci. Na krótko przed zachodem słońca zebrało się tych bestii sześć. — Ani myślą odpłynąć. To pewny znak, że w nocy ktoś z nas odwali kitę — mruknął jeden z majtków. — Te ścierwa zawsze to przeczują. Na temat przeczuć zeszła rozmowa marynarzy zabobonnych, jak wszyscy ci, którzy z racji swego zawodu muszą często śmierci zaglądać w ślepia. Każdy z nich przechwalał sie teraz swoimi przygodami, w których główną rolę rzekomo odegrało przeczucie, nikt jednak nie przeczuł fatalnej niespodzianki, jaka miała ich spotkać tej nocy. Była to parna noc, jak przed burzą. Niebo, tak niedosiężnie wyniosłe za dnia, raczyło zniżyć się ku morzu fosforyzującemu przecudnie, raczyło wejrzeć na zbłąkana szalupę miliardem swoich błyszczących oczu. Ale ich spojrzenia pozostały zimne, bezlitosne i nikogo z rozbitków nie byłoby zasmuciło to, że o północy chmura zaczęła gasić gwiazdy. Byłoby ich to nawet ucieszyło, bo chmura mogła przynieść upragniony deszcz, lecz nie patrzyli na niebo, nie zauważyli nadciągających od zachodu obłoków. Przeważnie spali. Czuwały tylko matki chorych dzieci i jedna z nich pogrążona w modlitwie stwierdziła w pewnym momencie, że nie wszystkie gwiazdy są nieruchome — Okręt!!! Okręt? Obudzeni wzruszali ramionami; ten elektryzujący okrzyk powtarzał się niemal każdej nocy i zawsze był to fałszywy alarm. Po tylu zawodach… Co, tym razem naprawdę? Gdzie, na Boga?!… Rzeczywiście!! — Poruczniku, racę, racę prędko! Rakieta wystrzeliła w powietrze i… nic. Potem druga, potem kilkanaście sekund oczekiwania, lęku, hamowanych zrywów nadziei, aż wreszcie na widnokręgu trysnęła w niebo fontanna wielobarwnego ognia. To rakieta ze statku, to odpowiedź, że dostrzegli rozbitków. — O, dzięki Ci, Boże! Tak pracowitych wioślarzy Wendell Barwood nie widział nigdy. Radość wróciła utracone siły wycieńczonym majtkom i szalupa pomykała żwawo, tym bardziej, że z wiatrem. — Do licha z takimi porządkami; albo nic nie ma, albo jest wszystko naraz — zrzędził ktoś żartobliwie — i okręt, i wiatr, i deszczyk także siknie lada chwila. Barwood spojrzał na niebo, na morze pokrywające się już pianą, z kolei odwrócił się pod wiatr i jął kręcić głową.
— W samą porę przychodzi ratunek — mruknął. — Za godzinę zacznie się tu sztorm, jak diabli. Ale wtedy będziemy już na tym statku. Zanosiło się na to… przynajmniej na razie. Natychmiast po dostrzeżeniu rakiet, parowiec zmienił kurs, wyruszył prosto w stronę szalupy, a potem okrążył ją dużym łukiem i stanął bokiem do wiatru. Dzięki temu manewrowi, nie groziło rozbitkom to, że fale rzuca ich kruchą łódź na burtę statku; jego wysoka ściana miała ich zasłonić przed wiatrem. — Niezły marynarz z tego kapitana — orzekł Wendell Barwood łaskawie. — Ciekawym, czy to również Anglik. Okazało się, że tak, powiew wiatru donosił do szalupy każde słowo komendy. Za to nazwy statku Barwood nie zdołał już odczytać, gdyż przed chwilą chmura zakryła ostatnie gwiazdy i wszystko spowiła czarna noc. W ciemnościach migotała tylko latarnia szalupy i światła parowca. Najjaśniejsze z nich płonęło ponad daszkiem sterówki, to reflektor. Biała smuga jego światła padała ukośnie poprzez mostek na pokład, na majtków czekających dalszych rozkazów swego komendanta. Ów zaś przebywał jeszcze w strefie cienia, ale jego głos, wzmocniony przez tubę, rozbrzmiewał raz po raz, zagłuszając pierwsze poświsty wichru. — Gotów? Zanim padła potwierdzająca odpowiedź, wśród majtków zjawił się rosły, brodaty mężczyzna w długim, czarnym chałacie i dziwacznej czapie. — Co to znaczy? — krzyknął. — Dlaczego stoimy? — Przyjmuję spotkanych na morzu rozbitków — odparł kapitan statku, wkraczając w strefę światła reflektora. — Hej tam, wy z szalupy, możecie już przybić. A ostroż… — Wara! Zabraniam przyjmować na pokład obcych ludzi! — Ależ, panie to są rozbitk… — Wszystko jedno! Zgasić reflektor i jazda dalej, rozkazuję! — Pan nie ma mi nic do rozkazywania! Jako kapitan… — Jako kapitan musi pan słuchać swego chlebodawcy! — Którym nie jest pan, lecz pan O’Darp. — Właśnie on przysyła rozkaz natychmiastowego wyruszenia w dalszą drogę, zrozumiano?! W szalupie zabrzmiały protesty i ostre wymówki pod adresem tajemniczego pana O’Darpa, Irlandczyka, sądząc z nazwiska. Nie przycichła jeszcze ta wrzawa, kiedy czarno odziany drab ukazał się już na mostku. — Wykona pan ten rozkaz, czy nie?! — wrzasnął. — Nie! Jako uczciwy marynarz nie mogę pozostawić rozbitków na pastwę losu, choćbym miał stracić u was posadę. — Czeka to pana w najbliższym porcie!
— Pana tam czeka coś gorszego! Kryminał! — Mnie?! — Drągal parsknął szyderczym śmiechem, po tym zwrócił się do młodszego oficera, który stał w drzwiach sterówki. — Cała naprzód ! — Nie waż się pan! Dopóki ja, Box jestem kapitanem, nikt… — Ty jesteś już trupem! Padł strzał i kapitan statku runął na wznak bezwładnie, jak kłoda. Sześćdziesiąt osób w szalupie słyszało ten głuchy łoskot, słyszało każde słowo sprzeczki zakończonej wystrzałem, słyszało dzwonek telegrafu maszynowego, oznaczający, iż mostek posłał maszynowni rozkaz Cała naprzód. I rzeczywiście parowiec ruszył z miejsca ku nieopisanemu wzburzeniu rozbitków. Zaraz po owym wystrzale zdążyli wprawdzie przybić do burty, ale cóż z tego; czyż wycieńczony człowiek może wdrapać się na gładki, wysoki mur, który w dodatku kołysze się, cofa i podskakuje? Tylko jeden majtek dokazał tej sztuki; podniesiony przez Barwooda i paru innych towarzyszy niedoli, zdołał uchwycić poręcz niższego pokładu, podciągnął się w górę i… runął na głowy kobiet i dzieci w szalupie, gdyż ktoś z załogi parowca trzasnął go pięścią w skroń. — Stójcie, łotry! Zbrodniarze!! Okrzyki, jęki, złorzeczenia zagłuszył ryk syreny statku zwolna nabierającego rozpędu. Kiedy minął szalupę, rzuciły się na nią fale, które wzrosły tymczasem zastraszająco, a przed którymi osłaniał ją dotychczas bok przeklętego parowca. — Toniemy! — Mamusiu, ratuj! Ktoś jął uspokajać dzieci (i siebie), jął dowodzić, że każda szalupa ratunkowa ma komory powietrzne hermetycznie zamknięte, więc choćby ją woda napełniła po brzegi, nie zatonie. — Tak, ona nie zatonie, ale my na pewno — dorzucił inny pasażer. — O, żeby Bóg skarał tego kata! Okrzyk ten pochwycili wszyscy i wszystkie spojrzenia, rozżalone i nienawistne pobiegły w stronę oddalających się światełek. Tylko Wendell Barwood nie oglądał się za nimi. Dzierżąc ster łodzi, starał się odwracać jej dziób prostopadle do fal, a przy tym myślał, obwiniał znowu siebie; trzeba było poświecić jeszcze jedna rakietę i w jej świetle odczytać nazwę łotrowskiego statku. — Że mi to wcześniej do łba nie przyszło, — żałował teraz, pienił sie na myśl, iż nieludzkie okrucieństwo wobec nich, rozbitków, może ujść bezkarnie. Bo i kogo oskarżyć? Zaraz, zaraz, ów nieszczęsny kapitan wymienił nazwisko szypra; jakże to ono brzmiało? — O’Darp — odparło kilka głosów w odpowiedzi na jego pytanie. — O’Darp — powtórzył Barwood, zgrzytając zębami w bezsilnej wściekłości. — Hej, ludzie, zapamiętajcie sobie dobrze nazwisko tego potwora! Jeśli kto z nas wyjdzie żywy stąd — podniósł głos, by przekrzyczeć coraz silniejsze poświsty wichru — niechaj pomści innych! O’Darp! O’Darp! A żeby cię trąd stoczył, przeklęty O’Daaa… — nie skończył,
gdyż w tej samej chwili olbrzymia fala runęła na szalupę.
ROZDZIAŁ II W dniu, w którym upłynął trzeci tydzień od chwili, gdy nieszczęsny Leonidas wyruszył z Hongkongu w swoją ostatnią podróż, z okien sklepu firmy Miguel Vidalez and Co., Ship Store and Provision Dealers w Makao znowu nie dostrzeżono ani jednego statku. Nie należy jednak brać tego dosłownie; ożywiona Zatoka Kantońska to nie wodna pustynia koło Wyspy świętej Heleny czy koło Grenlandii. Chińskich dżonek, sampanów wszędzie snuło się sporo, wśród nich krążyły małe parowce żeglugi przybrzeżnej i motorówki polujące na przemytników, tylko dalekobrzeżnych statków handlowych, na których shipshandler może coś zarobić, nie było tego dnia na lekarstwo. Ani wczoraj, ani onegdaj! Ten zastój w interesie wpłynął fatalnie na humor Leopolda van Puttena. który był współwłaścicielem i duszą firmy, chociaż na jej szyldzie nie figurowało jego cudzoziemskie nazwisko. Klął, zrzędził, zadręczał personel litanią wciąż nowych rozkazów, a gdy w samo południe zszedł do sklepu Chińczyk wypatrujący okrętów z dachu budynku, Leopold chlusnął go spojrzeniem pełnym pogardy. — Już do koryta, co? — warknął. — Zegarka bestia nie ma, ale na minutę dokładnie wie, kiedy nadchodzi pora tiffinu. Chińczyk pozwolił chlebodawcy wygadać się do syta, przy czym, jak gdyby pragnął rozzłościć go jeszcze więcej, nie odrywał wzroku od tarczy ściennego zegara… Kazanie trwało dziesięć minut i wzruszyło… kaznodzieję. — A zresztą idź już żreć swoje cuchnące frykasy, idź, idź. — Idę, panie. Chciałem tylko rzec, iż widać dymek od… — Bydlę! — wrzasnął Leopold, zrywając się z krzesła. — Teraz dopiero mówi, że widać statek… — Miguel! Hej, Migiii!… Mój szwagierek oczywiście śpi, jakżeby mogło być inaczej. Ale ja cię zbudzę, tytanie lenistwa! Pchnął nogą drzwi wiodące ze sklepu do kantoru, w którym Miguel Vidalez, leżąc na kanapie, szlifował sobie paznokcie. Wykonywał tę bezproduktywną czynność w takim skupieniu ducha, jakby sporządzał bilans firmy, ów drugi pesymistyczny bilans dla władz podatkowych — pomyślał zgorszony Leopold, który sam musiał prowadzić księgowość i w ogóle w niczym nie mógł się doczekać pomocy od szwagra. — Miguel, bierz motorówkę i pędź na morze pełnym gazem. Zbliża się jakiś parowiec, który… — Który na pewno płynie do Hongkongu, a nie tutaj — wtrącił tamten, nie ruszając się z miejsca. — Czy sprawdziłeś, jaki ma kurs? — Ja mam sprawdzać? Nie dość, że wszystko na mojej głowie… — W to tylko twoja żona wierzy, nikt więcej. Każdo dziecko w Chinach wie, iż głównym filarem naszej firmy jestem ja! Rzekłszy to, „główny filar firmy” odwrócił się na kanapie w ten sposób, że Leopold ujrzał jego plecy oraz to, co poniżej. Oburzony nie tyle tą demonstracją, ile autoreklamą tytana lenistwa, pospieszył na dach domu z lornetą, odgrażając się, iż niebawem zmieni
dotychczasowy, krzywdzący go wybitnie podział pracy. Pogróżka ta musiała zrobić pewne wrażenie, skoro Miguel po dłuższym namyśle zdecydował się wyjść na „taras”. — Gdzież oooon? — ziewnął serdecznie. — Tam. — Leopold machnął wolną ręką w kierunku południowo-wschodnim. — Widzisz? Skąd też płynie, ciekawym. — Pewnie z Singapuru. — Nonsens. Ani nie z Singapuru, ani nawet nie z Manili. On ma taki kurs, jakby szedł prościuteńko od Wysp Hawajskich. A wobec tego… — van Putten rozpromienił się i nie odejmując lornety od oczu, przyjaźnie palnął dłonią… powietrze, gdyż dystyngowany Miguel usunął się w porę — wobec tego on płynie tutaj! Gdyby zdążał do Victorii, skręciłby w prawo już dawno. Zatem, szwagierku, jazda na morze. — Czyś się wściekł! Jeśli wyruszę za godzinę, będzie w sam raz. Chyba, że chcesz, żebym wypalił niepotrzebnie paręnaście galionów gazoliny. Ten ostatni argument przekonał Leopolda będącego, w przeciwieństwie do szwagra, wzorem oszczędności; ileż to miesięcy upłynęło, zanim Miguel zdołał go nakłonić do kupna motorówki, dzięki której mogli wyprzedzić każdego z miejscowych konkurentów. Udali się więc do mieszkania, spożyli tiffin, wypalili po cygarze, przepłukali gardło szklanką whisky and soda, po czym zawrócili ku krętym schodkom wiodącym na płaski dach, zwany tu wytwornie tarasem. — Za późno — jęknął Leopold van Putten — a mówiłem, mówiłem! Miguel, idący za nim, od razu jął dowodzić, że nikt nie mógł przewidzieć, iż ten parowiec posiada tak silną maszynę, lecz gdy stanął obok szwagra, odetchnął, przestał obawiać się jego wymówek; ów statek mijał już ich miasto, najwidoczniej nie zamierzał tu zawinąć do portu. — Dokąd on płynie, u licha? Hm, prosto na północ, jak strzelił. — Czyli do ujścia Perłowej Rzeki! — Chcesz przez to powiedzieć, że przemytnik? — Bo ja wiem, Leopoldzie. Na mętnych wodach Czu-Kiang stokroć łatwiej spotkać przemytników, czy korsarzy, niż na przykład pielgrzymów, ale ten siatek nie wygląda na przeciążony kontrabandą; spójrz, jego waterlinia jest mocno wynurzona. To będzie raczej jacht jakiegoś narwanego… — Nonsens. Jeśli kogoś stać na parowy jacht, to stać go tym samym na trochę farby, a ten odrapany gruchot… — Gruchot jak gruchot, maszynę to pudło ma potężną; gna niczym parowiec pasażerski. — Bo też to jest pasażer albo półpasażer. — Więc zapewne statek wycieczkowy. — W takim razie na pokładach roiłoby się od turystów, a ja tam widzę zaledwie kilka
osób. Na mostku stoi jakiś brodaty dryblas w czarnym płaszczu i… a cóż on ma na głowie? Spójrz no. Miguel wziął lornetę z rąk szwagra, podniósł ją ku oczom i od razu dokonał odkrycia w swoim stylu: — Na pokładzie szalupowym przechadza się, che, che, che, kobietka! Patrząc wciąż przez lornetę, wolną ręką poprawił sobie krawat, wysunął zalotnie chusteczkę z górnej kieszeni marynarki, po czym wyjął grzebyk i przyczesał się szybko. — Ty myślisz, że ona cię widzi, co? — parsknął Leopold. — Zamiast mizdrzyć się głupio, spróbuj odczytać bilet tego parowca. „Bilet wizytowy” każdego statku jest wymalowany na jego rufie. Niebawem więc. Miguel Vidalez mógł oznajmić szwagrowi, że tajemniczy parowiec, który właśnie minął Makao, wabi się Vengeance. — Groźna nazwa. — (Vengeance zarówno po angielsku jak i po francusku znaczy tyle co zemsta). — A jego port macierzysty? Litery dolnego napisu są zwykle mniejsze, pomimo to Miguel zdołał odczytać… lub część odczytał, reszty domyślił się łatwo: — San Francisco. — Z Friśko? Zatem miałem rację, gdy mówiłem, iż on płynie prościuteńko od Wysp Hawajskich. Tam po raz ostatni musiał wziąć bunkier i prowiant — tu Leopold van Putten westchnął zazdrośnie — a teraz… och, idę o zakład, że wiezie bibułę komunistyczną dla kantończyków! Ten czarno ubrany brodacz to typowy herszt piratów… Wszystkich szyprów, którzy nie zaopatrywali się w towar w firmie Miguel Vidalez and Co., Leopold posądzał o korsarstwo lub o konszachty z bolszewikami, albo, jak w konkretnym wypadku, o jedno i drugie razem. Powrócili do sklepu, gdzie obydwaj zajęli się sumiennie porównywaniem: van Putten cenników konkurencyjnych firm z Hongkongu, Vidalez krawatów, jakie mu przysłano aż z Szanghaju. Ani im przez myśl nie przeszło, że jaszcze dzisiaj odwiedzi ich ktoś ze statku Vengeance, który popłynął jakoby do ujścia Perłowej Rzeki. — Trudno konkurować z tymi szczęściarzami. Leopold miał na myśli nie tylko dostawców okrętowych z Hongkongu, ale w ogóle Anglików w koloniach. Choć sam był obywatelem brytyjskim (narodowości holenderskiej) sympatyzował gorąco z Portugalczykami, zwłaszcza od chwili, gdy poślubił siostrę Miguela i wżenił się w ich starą firmę. — Bo pomyśleć tylko, wicekrólem Indii był ongiś wasz sławny Vasco da Gama! To wszystko, co dziś mają Anglicy i Holendrzy, było wasze! Dzieje odkryć i podbojów portugalskich w Azji znał na pamięć tak, że nieomal wiedział, co zjadł na obiad Alfons d’Albuquerque w dniu, w którym zdobył Malakkę (w roku, jak wiadomo, 1511). — Albo i to nasze Makao, nad którym portugalska flaga powiewa od prawie czterystu
lat. Było pierwszą kolonią europejską w Chinach. Było darem tubylczych władców, wdzięcznych za pomoc w tępieniu korsarzy. Było do roku 1852 jedynym otwartym dla handlu europejskiego portem Chin. Ich oknem na świat mogło stać się w tych warunkach, ich głównymi wrotami… A tymczasem? Tymczasem w najbliższe sąsiedztwo… – diabli przynieśli Anglików. – Zajęli górzystą wyspę Hongkong (Anglicy, nie diabli), zbudowali na niej miasto, Victorię, której port odwiedza rocznie około trzydzieści tysięcy statków! Trzecia część całego wywozu Chin i czwarta część importu przechodzi tamtędy, zamiast przez pobliskie Makao. I obecnie, po niespełna stu latach, Victoria liczy z górą pół miliona mieszkańców, sześć razy tyle, co Makao! — Czy z nimi w ogóle można konkurować? — Spróbuję — rzekł z uśmiechem Miguel, który już wybrał na dzisiejszy wieczór najstosowniejszy, najbardziej zabójczy krawat (w zielone groszki) — spróbuję ocalić Makao. Do widzenia, stary. Leopold spojrzał przede wszystkim na zegar, co miało oznaczać: — o ile mi wiadomo, godziny urzędowe kończą się w naszej firmie o dziewiętnastej, czyli za pięćdziesiąt siedem minut! — potem w formie luźnej uwagi napomknął, iż personelu nic tak nie demoralizuje, jak zły przykład szefów, aż wreszcie wrzasnął: — Dokąd? — Wrzasnął tak potężnie, że z pewnością obudził narażony na demoralizację personel, który składał się z trzech półnagich tubylców i w komplecie spał od południa na workach z ryżem o pięć kroków stąd w linii powietrznej, mianowicie za drewnianą ścianką oddzielająca sklep od magazynu. — Dokąd? — Miguel uśmiechnął się tajemniczo i musnął dłonią swój oszałamiający krawat; ten prosty ruch w wykonaniu największego pogromcy serc niewieścich w Makao i w okolicy miał swoją wymowę. — Naturalnie! Ja pracuję, jak wół, a ten wałkoń całymi dniami… — Raczej nocami. — …uwodzi cudze żony! — Bądź rad, że twojej to nie grozi — odparł wesoło Miguel, który był przecież rodzonym bratem żony Leopolda. — Tyle wciąż opowiadasz o rozwoju stolicy Hongkongu, że przejęty troską o nasze ukochane Makao, postanowiłem zwiększyć przyrost jego ludności… Żegnaj mi, zrzędo. Zanim jednak dotarł do progu, drzwi otworzyły się na oścież, palnęły w ścianę, aż posypał się tynk i do sklepu wpadł zdyszany kulis. — Moja przywieźć klient! Moja dostać procent! No? — Dostaniesz — przyrzekł Miguel bez wahania, lecz oszczędny Leopold dorzucił w porę: — Jeśli to nie jest nasz stały klient! — Nie wasz. On nie być jeszcze nigdy w Makao, moja to poznać. — Aha, od razu poznałeś i oczywiście wiozłeś go do nas możliwie najdłuższą drogą, ty
łobuzie. Hen dokoła, aż po świątynię Lin-Fong-Miu, co? — Moja tak chcieć — przyznał kulis z uśmiechem — ale on być mnóstwo za ciężki, riksza aż trzeszczeć pod nim, a moja się zasapać. Chińczyk rzeczywiście wyglądał na zmęczonego, chociaż bieganie z rikszą obciążoną pasażerem było jego zawodem, jego powszednim chlebem. — No, ale gdzież ten twój klient? — wtrącił van Putten, śląc szwagrowi karcące spojrzenie, że wdaje się w pogawędkę z kolorowym! Nie czekając odpowiedzi, podszedł do drzwi, odemknął je i odruchowo uskoczył wstecz jakby przestraszony. Tuż za progiem stał barczysty, ogromnie wysoki mężczyzna z długą brodą, czarną jak jego lśniąca, powłóczysta szata i jak turban, który jeszcze przyczyniał mu wzrostu, a który obecnie do połowy był zasłonięty przez górną listwę futryny drzwi. Pochyliwszy głowę, olbrzym wszedł, lub raczej wślizgnął się do sklepu, stanął, wyprostował się w całej swej okazałości, bystrym wzrokiem omiótł cały sklep, aż w końcu wejrzał z góry na przysadzistego Leopolda, który ponownie cofnął się o krok i drgnął nerwowo. — Miałem uczucie, że diabeł na mnie patrzy, albo czarownik — zwierzał się później wszystkim, a Miguel Vidalez, tak zawsze skory do podrwiwania sobie ze szwagra, wyjątkowo nie wykpił tych słów. On również długo, długo nie mógł otrząsnąć się z niesamowitego wrażenia, jakie tu wywołał ów wielkolud nie tyle swoim wyglądem, co dziwnie obezwładniającymi spojrzeniami czarnych i zda się bezdennych oczu.
ROZDZIAŁ III Leopold van Putten, kupiec z krwi i kości rozpoczynał zwykle rozmowę od pytania: — Czym możemy służyć? — Lecz van Putten na widok czarnego olbrzyma zapomniał języka w gębie, a Miguel Vidalez, potomek rycerzy–konkwistadorów chciał zawsze wiedzieć najpierw: — Z kim mamy zaszczyt? — Jestem sekretarzem — odparł przybyły głosem niskim i, jeśli można użyć tego określenia, dudniącym — sekretarzem właściciela parowego jachtu; potrzebuję pilnie… to jest szukam… — Zrobi się, sir. — Leopold już z grubsza przyszedł do siebie. — Mamy na składzie wszystko, co potrzebne na statkach. Równocześnie szwagrowie-wspólnicy porozumieli się wzrokiem; to nie był zwykły szyper, szczwany wilk morski, znający się na cenach ich artykułów, ale szczur lądowy, ba, sekretarz jakiegoś milionera! Dla takich frajerów mieli tu specjalny cenniczek, lecz przed rozpoczęciem rzeczowej rozmowy należało wywołać odpowiedni nastrój. Leopold puścił więc w ruch punkę, olbrzymi wiatrak zawieszony u pułapu, Miguel przysunął gościowi trzcinowy fotel, Leopold dorzucił poduszkę, Miguel wyjął z lodowni trzy flaszki piwa, Leopold przyniósł tyleż szklanek, Miguel podał cygara, Leopold zapałki itd. itp. Trwało to wszystko razem zaledwie pół minuty, a pomimo to przybyły już zaczął się niecierpliwić. — Dziękuję za poczęstunek, wolę od razu przystąpić do rzeczy. — Ha, cóż począć — westchnął obłudnie Leopold i odstawił cygara na półkę. — Oto spis towarów, których zapas każdy żeglarz powinien… — Nic z tego nie wezmę — wtrącił szybko gość, odsuwając cennik, na który nawet nie spojrzał, a w pięć minut później, zniecierpliwiony natarczywością van Puttena ani myślącego dać za wygraną, dorzucił podniesionym głosem: — Nic, powiedziałem już raz! — Więc tylko bunkier? — Tym razem Leopold westchnął szczerze. — W Victorii węgiel jest tańszy. — Ależ, sir, pan jeszcze nic zna naszych cen, które… — Znam — wskazał tabliczkę na ścianie. — Zresztą paliwa mamy dość. — Rozumiem — Miguel pospieszył szwagrowi na pomoc — pan woli zakupy odłożyć na później, zamierzając tutaj pozostać dłuż… — Nie. Za trzy godziny podniesiemy kotwicę. — Więc czymże… — spytał Leopold i dodał w myśli do najjaśniejszej cholery azjatyckiej… — możemy panu służyć? — Hm, uważa pan… — gość obejrzał się podejrzliwie, cisnął kulisowi pod nogi srebrną monetę i stanowczym ruchem wskazał mu drzwi — mieliśmy przykry wypadek na statku; nasz kapitan urżnął się, jak nieboskie stworzenie i w nocy… to było parę dni
temu… zleciał za burtę. — A, jej, jej! Zginął na miejscu? — Nie… Co? No, oczywiście, że zaraz utonął. — Olbrzym poprawił się szybko, zagryzł wargi i zmierzył pytającego karcącym wzrokiem. — Bardzo smutne wydarzenie — uznał van Putten. Jak nazywał się ten pechowiec? — Dlaczego? — ryknął brodacz. — Co to pana obchodzi?! Leopold cofnął się szybko ku przejściu między dwiema ladami; poza tym przejściem, niemal w rogu sklepu znajdowały się drzwiczki od kantoru. — Nic, sir, proszę mi wierzyć. Zapytałem, bo może znaliśmy go tutaj. — Nie przyszedłem tu na pogawędkę — „dudnił” dalej głos przybyłego — ale za interesem… Ponieważ nasz kapitan utonął, potrzebuję odpowiedniego następcy. I to natychmiast! Leopold van Putten nie ograniczył się do ironicznego wzruszenia ramionami; już stał za ladą, a w tej swojej twierdzy czuł się wcale pewnie. — Źle pan trafił. Ja nie mam biura pośrednictwa pracy, ani… — Wiem. — I pomimo to zaszczycił pan swoją wizytą właśnie nas! — Sądziłem, że panowie znacie kogoś takiego, co… — Nikogo! — Nadeszła chwila srogiego odwetu. — Nie znam absolutnie nikogo odpowiedniego. — (Żeglarz, który nie chce nic kupić, nie zasługuje na żadne względy!) — Trzeba być naiwnym, by sądzić, iż dostawca okrętowy ma na składzie dyplomowanych kapitanów żeglugi. — (A może on jednak coś kupi w końcu?) — To znaczy, owszem; ja wyjątkowo znam wielu doskonałych marynarzy, będących chwilowo bez posady i gdyby w pańskim położeniu znalazł się któryś z naszych klientów, na pewno poszedłbym mu na rękę. Dałbym mu tuzin zuchów do wyboru. Dwa tuziny! Ale paaanu?! Gdy van Putten, udając, że powraca do przerwanej pracy, jął przerzucać karty księgi kasowej, Miguel Vidalez pochylił się w stronę groźnie wyglądającego olbrzyma i pouczył go szeptem: — Niech pan kupi cokolwiek, to van Putten udobrucha się natychmiast; on już jest taki, ale za to zna wszystkich marynarzy świata! Wiadomość ta, której prawdziwość była przesadzona o dziewięćdziesiąt dziewięć procent, uczyniła wielkie wrażenie na przybyszu. Szybko sięgnął po cennik, kupił prowiantu za sześćdziesiąt patacas (prawie trzydzieści dolarów), po czym Leopold van Putten stał się jego oddanym przyjacielem, doradcą, sługą. — Sir, jestem do pańskiej dyspozycji, proszę rozkazywać. — Mówiłem już, że potrzebujemy oficera pokładowego. — Doskonale… Kogo by tu panu polecić, jak myślisz, Miguelu?
— Hm, trzeba by się zastanowić. — Może by tak Orellanę? Miguel spojrzał na szwagra ze zdziwieniem; czyżby Leopold zapomniał, że Joaquin Orellano nie żyje od trzech lat? Nie, Leopold miał pamięć nadzwyczajną. Zatem?… By go nie wsypać, Miguel odpowiedział, że Orellano już znalazł sobie nową posadę… — u świętego Piotra — dodał w myśli. — Nie wiedziałem… Więc może rudy Allan Smith? Miguel omal nie krzyknął: — Czyś ty upadł na głowę?! — Każde dziecko w Makao wie, że Allan Smith zginął, walcząc bohatersko z chińskimi piratami, którzy podstępnie opanowali jego szkuner… Wreszcie pojął Miguel Vidalez, iż chytry szwagierek, nie mając nikogo odpowiedniego dla tego klienta, chce mu przynajmniej przedstawić całą litanię nazwisk i w ten sposób uratować honor firmy. Z chwilą, gdy obydwaj wspólnicy zrozumieli się nawzajem, tempo tej zabawy stało się znacznie szybsze; van Putten wymieniał jedno nazwisko po drugim, a Vidalez natychmiast zmyślał jakiś powód nieobecności danego kandydata w Makao. — Do stu piorunów! — zaklął wreszcie klient. — Więc tutaj nie ma ani jednego bezrobotnego kapitana?! — W Hongkongu prędzej pan znajdzie, ale tu nie ma absolutnie niko… — Jest! — zabrzmiał czyjś głos. Obejrzeli się wszyscy trzej jak na komendę. W szparze uchylonych drzwi od ulicy widniała żółta twarz kulisa, który tu przywiózł dzisiejszego klienta. — Moja znać najświetniejszy kapitan! — Ten łajdak podsłuchiwał! — Van Putten był wściekły, że Chińczyk słyszał, jak on tu wymieniał kandydatury samych nieboszczyków. — Precz! — Moja pójść precz, kiedy dostać procent od sześćdziesiąt patacas, co wy je zarobić dzięki moja! — Ja ci dam taki procent, że cię na tamtym świecie sam Konfucjusz nie pozna, żółta małpo. Precz, lub wyrzucę na zbity łeb! — Moja to chcieć widzieć! Kulis wszedł do sklepu i kołysząc się na rozkraczonych nogach, patrzał wyzywająco na niskiego van Puttena, który podskakiwał jak kogucik, krzyczał piskliwie Precz, ale wolał nie podchodzić bliżej. Miguel już zamierzał pospieszyć z pomocą szwagrowi, lecz powstrzymał go brodacz; jemu chodziło przede wszystkim o znalezienie nowego komendanta dla jachtu, a ten kulis podobno znał kogoś odpowiedniego. — No i któż to jest ten twój najświetniejszy kapitan? — spytał łaskawie i skinął na Chińczyka, by podszedł bliżej. — A moja dostać procent? — Dostaniesz pięć patacas. — Pięć patacas! Sir, pan demoralizuje tych…
— Milczeć! Pan wziął sześćdziesiąt i za nic!… A ty, gadaj. — Najświetniejszy kapitan na cały ocean być… — kulis zrobił pauzę dla spotęgowania wrażenia… — być pan Byt-Oms-Ki! Van Putten i Vidalez spojrzeli po sobie, a wzrok ich mówił: — że też nam to do głowy nie przyszło! Naturalnie! Tylko on! — …Ponieważ jednak tę kandydaturę wysunął nędzny kulis, w dodatku tak bezczelny, należało ją utrącić z miejsca. Miguel parsknął więc szyderczym śmiechem, Leopold zaś zrobił grobową minę i oświadczył, że uważa za swój święty obowiązek ostrzec każdego przed tym indywiduum… Dlaczego? Och, z bardzo wielu powodów. Po pierwsze, już samo niemożliwe do wymówienia nazwisko Bytomski, budzi nieufność. Po drugie, Bytomski pochodzi z Syberii, a zatem to bolszewik. Po trzecie, Bytomski musiał coś przeskrobać, skoro Anglicy wysiedlili go z Hongkongu i skoro dotychczas nie znalazł żadnej posady. Po czwarte, kilka razy znikał z Makao na parę tygodni, a kiedy wracał, znowu miał pieniądze; nie ulega tedy wątpliwości, że ten wykolejony marynarz, gdy go bieda przyciśnie, uprawia szmugiel lub zgoła korsarstwo! Wyliczywszy jeszcze z dziesięć podobnych grzechów tego indywiduum spod ciemnej gwiazdy, Leopold van Putten spojrzał zwycięsko na kulisa, który nie rzekł ani słowa w obronie swojego protegowanego i trwał w posągowym bezruchu, patrząc uporczywie na czarno ubranego olbrzyma. Miguel Vidalez wolał patrzeć na ścienny zegar; obecnie dochodziła siódma. Ależ ględził szwagierek, ależ ględził, niech go kule biją. Jeszcze dziesięć minut zwłoki i schadzka przepadła. Mimo takiego krawata! Kres milczeniu położył wreszcie gość. Strzelił palcami, powstał, wyprostował się, przy czym kita na jego turbanie niemal muskała sufit. — O ile to — rzekł, zwracając się do van Puttena — co pan tu mówił przed chwilą jest prawdą, to… — Zaręczam, że tak. Mogę dać słowo. — …to kandydatura tego Bytomskiego… — Odpada automatycznie — wtrącił szybko Miguel, zapatrzony w tarczę zegara; pozostało mu zaledwie osiem minut. — Wręcz przeciwnie! — Dziwny uśmieszek zaigrał na ponurym obliczu brodacza; prócz zadowolenia był w tym uśmiechu odblask jakiejś złej myśli, złych zamiarów wobec kogoś. — Wręcz przeciwnie, panowie. Do kompletu szukam właśnie takiego draba, jak ów Bytomski!
ROZDZIAŁ IV Człowiek, o którym plotkarz van Putten naopowiadał tyle niepochlebnych rzeczy, obecnie toczył z sobą ciężką walkę wewnętrzną. Od trzech dni nie miał w ustach nic, oprócz wody. Głód skręcał mu jelita, wywoływał nudności, tępy ból głowy i niebywałe rozdrażnienie, które jeszcze potęgowały autoreklamowe okrzyki hawkera, czyli właściciela przenośnej restauracyjki. Jedyny specjał tej ohydnej garkuchni chińskiej przypominał pod każdym względem produkt morskiej choroby i spoczywał w brudnej misce, w której nie każdy Biały odważyłby się myć nogi. Jeszcze tydzień temu Bytomski odwracał się z obrzydzeniem na widok kulisów ucztujących na uliczkach wokół tych restauracyjek, lecz dzisiaj… dzisiaj cierpiał, gdy milkły okrzyki wędrownego restauratora poparte biciem w pokrywki; minuta ciszy oznaczała, że hawker złapał klienta i nakłada mu jadło do kokosowej łupiny. A po tym znów rozbrzmiewały okrzyki zachwalające najwspanialsze jadło pod słońcem… Zakrył sobie uszy, by nie słyszeć, by zapomnieć, że są szczęśliwcy, którzy teraz jedzą! Lecz tacy byli i tutaj, w tej starej altanie, która służyła mu za kwaterę, kiedy zanosiło się na deszcz. Po zbutwiałych słupkach podtrzymujących dach biegały małe jaszczurki polujące na tłuste termity. Pod ławkami ucztowały siedzące rzędem ropuchy. W drzwiach kot żywcem konsumował ptaka wyrywającego się rozpaczliwie, a nieopodal na ścieżce wąż pożerał szczura. Wszyscy jedli, o wszystkich pamiętała przyroda, tylko on, zdrowy, silny mężczyzna, nie mogąc znaleźć pracy, musiał głodować. Czy tylko on jeden? Przed nim leżała stara gazeta chińska, którą niegdyś kupił w Kantonie; z jej pierwszej stronicy wołała o pomstę do nieba wiadomość: W Chinach umiera z głodu milion ludzi rocznie! Więc nasza planeta nie może wyżywić wszystkich swoich mieszkańców? Ależ owszem, nawet cztery razy więcej ludzi mogłaby wyżywić, bo osiem miliardów, tak obliczyli uczeni. Dlaczego tedy brakuje chleba dla miliona Chińczyków i tylu innych nędzarzy rozsianych po całym globie? Odpowiedź na to pytanie przyniosła mu inna notatka zamieszczona w tym samym dzienniku: Dla utrzymania zeszłorocznych cen zboża, związek farmerów w USA nakazał spalić dwa miliony buszli pszenicy. — A łotry — wybuchnął Bytomski. — Skazują na głodową śmierć setki tysięcy ludzi, byle zwiększyć swój zysk… Smutny, rozżalony wzrok zwrócił ku niebu, było jeszcze błękitne w pośrodku, ale niżej, w zachodniej stronie już płonęło szkarłatnym ogniem jak… jak stogi pszenicy niszczonej przez chciwych farmerów. Zawarł szczelnie powieki, lecz to również nic nie pomogło, wizja tego zbrodniczego pożaru nawiedziła go znowu. Oczyma duszy ujrzał niebotyczną piramidę wzniesioną z bochenków chleba (ślicznie wypieczony był ten chleb i pachniał odurzająco!). Wtem… ze środka, ze szczytu góry chlebowej wytrysnął gejzer płomieni, piramida stała się złowrogim wulkanem. Wandalski pożar ogarnął wszystko z taką szybkością, że on, Bytomski, zdążył ocalić tylko jeden bochenek. Wydarł mu go natychmiast jakiś opasły farmer, zasapany z gniewu. Warcząc jak pies, któremu kość
odbierają, jął dowodzić, że nie może dopuścić do spadku cen pszenicy i cisnął ów ostatni bochen chleba w ogień. — Zbrodniarzu! — zawył Bytomski i… obudził się. — Majaczyłem, widzę… mam gorączkę, stwierdził, dotknąwszy się swych pałających policzków, po czym wstał, spojrzał w dół. Purpurowa kula słońca wisiała tuż nad tonią zatoki. Słońce zachodziło tutaj, w Chinach, a wschodziło teraz nad krajem, w którym spalono dalsze dwa miliony buszli pszenicy … Nie mogąc ani rusz odegnać tych myśli, Bytomski jął zastanawiać się nad motywami czynu farmerów-podpalaczy. Głównym pierwiastkiem chemicznym ich postępowania była niewątpliwie chciwość, poza tym egoizm i okrutna obojętność na niedolę bliźnich, którzy konają z głodu. Zatem ich czyn był nieetyczny, niemoralny, zbrodniczy! — A skoro tak — myślał dalej głośno — skoro oni, syci bogacze, postępują w ten sposób, to dlaczego ja, zgłodniały nędzarz mam być lepszy? Będę takim samym draniem jak oni… Będę! Przysięgam! Zawołał z rozpaczliwą determinacją przysięgam, bo w duchu uważał te słowa za niewykonalna pogróżkę; zbyt dobrze znał siebie, swój wstręt do wszelkiej nieuczciwości, swój absolutny brak inwencji na tym polu. — Przysiągłem, ale czy ja potrafię cos takiego wymyślić? Lecz oto zapadł zmrok. Zapadł z tą zaskakującą człowieka szybkością, z jaką zapada zawsze w krajach podzwrotnikowych. Nieprzebite ciemności ogarnęły ogród i od razu wypełzły skądś myśli czarne jak słotna noc, która jest ich siostrą: — Kradnij! Rabuj! Masz prawo! To obrona konieczna! Broń się przed głodową śmiercią! Oszukuj! Rabuj! Kradnij! Na to ostatnie zdecydował się wreszcie, po długiej walce wewnętrznej. Postanowił ukraść cokolwiek, spieniężyć to, a za uzyskane stąd pieniądze najeść się, och, najeść do syta!… Ale co ukraść? Komu? Gdzie to spieniężyć?… Okazało się zaraz, że złodziejskie rzemiosło nie jest takie łatwe dla laika; bo pół biedy ściągnąć coś komuś niespostrzeżenie, lecz gdzie to sprzedać i za jaką cenę, by nie wzbudzić podejrzeń? Pierwszy lepszy człowiek na pewno nie kupi przedmiotu wątpliwego pochodzenia, trzebaby odnaleźć paserów, czy jak -tam zowią się ci specjaliści. — I kto by przypuszczał, że to taka zawiła procedura — westchnął. Rozważając, czy nie można by sobie uprościć roboty, w końcu znalazł wyjście: szalbierstwo! Ponieważ zdecydował się na kradzież tylko dlatego, by zaspokoić głód, więc wystarczy, jeśli wejdzie do którejkolwiek jadłodajni, naje się za wszystkie czasy, a potem oświadczy kelnerowi: — Nie zapłacę, nie mam ani dwóch centavos przy duszy, czyń pan swoją powinność, ja nie uciekam. — Przy tej kombinacji zawiła procedura będzie skrócona o dwa najtrudniejsze stadia, to jest o kradzież i o równie ryzykowną sprzedaż przywłaszczonego sobie przedmiotu. — Że też mi to wcześniej na myśl nie przyszło — powtarzał z wątpliwą brawurą, goląc się przy świeczce, która stała się wnet stosem ofiarnym dla niezliczonych owadów.
W godzinę później Tadeusz Bytomski z duszą na ramieniu wkroczył do sali jadalnej hotelu Riviera; wybrał najdroższą restaurację w Makao, wychodząc z założenia, że skoro już ma zrobić grandę, to niech na tym straci przedsiębiorstwo bogate, a nie jakiś biedny restauratorzyna. Wejście nieznanego w tym wytwornym lokalu mężczyzny w tandetnym, połatanym ubraniu wywołało zdziwienie, którego jednak nikt głośno nie objawił. Skoro ten gość nie wyszedł stąd po obejrzeniu jadłospisu, w którym ceny były przecież podane, to widać nie popełnił omyłki, widać dochody pozwalały mu na korzystanie z restauracji w randze Riviery, a czemu przyszedł w nieodpowiednim stroju, to jego rzecz; należało go obsłużyć tak, jak gdyby był dobrym, stałym klientem. Przede wszystkim uprzejmość! Ta uprzejmość zatruwała Bytomskiemu pobyt w Rivierze daleko więcej, niż perspektywa nieuniknionego, jak sądził, epilogu dzisiejszej uczty w areszcie. — Może gospodarz każe mu zapłacić za mnie? — myślał z obawą i zawodowy uśmiech kelnera biczował go moralnie w sposób niewypowiedzianie dotkliwy. — Może biedak ma liczną rodzinę, może chorą żonę — dręczył się w swoim czułym sumieniu i wybierał z karty najtańsze potrawy, wbrew pierwotnemu zamiarowi. — Trzeba nieboraka oszczędzać — postanowił. Kazał więc podać sobie do mięsa wodę sodową, choć od godziny cieszył się na piwo, zrezygnował z deseru, z czarnej kawy, aż uległ pokusie przy cygarach. — Twoja wina, bo po cóżeś mi je przyniósł — mówił wzrokiem do kelnera, który jak na złość był wcieleniem uprzejmości. — Ale ja ci wszystko zwrócę z procentem, gdy tylko złapię jaką robotę — ślubował sobie w duchu… Takie to Bytomski miał kwalifikacje na szalbierza. Upłynęła znowu godzina, Bytomskiemu wydawało się, iż wieczność. Dziesięć razy powtórzył już sobie, że nie ma sensu zwlekać, że lepiej przebrnąć przez te przykrości jak najprędzej, ale gdy spojrzał na ugrzecznionego kelnera, na swoją ofiarę, głos zamierał mu w krtani, a dłoń nie mogła odlepić się od stołu, by wykonać przyzywający gest. Aż nagle czyjaś dłoń spoczęła mu na ramieniu. — Mam cię, bratku! Bytomski ani nie przestraszył się, ani nie zdziwił, był przecież przygotowany na takie zakończenie dzisiejszej kolacji. Nic wątpił, że stoi za nim policjant, przywołany przez zarząd restauracji celem przytrzymania gościa, który przybył tu w tak lichym ubraniu, zdradzał silne zdenerwowanie i nie kwapił się płacić, chociaż skończył jeść już dawno. — Szukają go po najgorszych zaułkach chińskiej dzielnicy, a ten magnat urządza sobie libacje w Rivierze? — ciągnął dalej przybyły. — Hallo, ocknij się, człowieku; znaleźliśmy dla pana świetną posadę! Bytomski, który siedział dotychczas z głową nisko zwieszoną, drgnął, obejrzał się gwałtownie; za nim stał Miguel Vidalez, a nieco dalej jego najświeższa zdobycz, jakaś pretensjonalnie ubrana damulka. — Posadę?! — Nie wierzył uszom. — Macie dla mnie zajęcie?! — Jeszcze jakie! Stanowisko kapitana statku! Bardzo zwięźle i trochę żartobliwie odmalował Miguel wizytę nieznajomego olbrzyma w ich firmie, przemilczając oczywiście ten szczegół, że kandydaturę Bytomskiego wysunął kulis; kulis obecnie szuka pana kapitana Byt-Oms-Ki w chińskiej dzielnicy, a
brodacz czeka u nich, w sklepie, bo musi stamtąd zabrać towary, jakie mu wkręcił szwagierek, van Putten. — To sen, to chyba sen! — powtarzał uszczęśliwiony marynarz, który od wielu tygodni szukał posady choćby bosmana, choćby zwykłego majtka, a teraz dowiedział się, że znowu, jak za dawnych, dobrych czasów będzie komendantem statku. — Ale jeśli on mnie przyjmie, będę wam wdzięczny do śmierci! — Daj Boże, by pan nas do śmierci nie przeklinał — odparł Miguel, zapewniając na migi swą zniecierpliwioną towarzyszkę, że już-już kończy tę rozmowę — bo ów brodacz wygląda mi na… — Na przemytnika? — wtrącił Bytomski wyraźnie rozczarowany. — Eeee, to byłoby drobnostką! On robi wrażenie takie, jakby… — Migi! — pisnęła damulka. — Jak długo każesz mi czekać?! — Już idę, duszko… No, do widzenia, panie Bytomski. życzę dużo szczęścia na nowej posadzie, ale… ale niech pan ma się na baczności!
ROZDZIAŁ V Został komendantem statku Vengeance, ofiarowano mu pensję, o jakiej nigdy nie marzył, otrzymał z góry pokaźną zaliczkę, dzięki czemu wykupił wszystkie swoje manatki, zlombardowane u licznych wierzycieli w Makao, i nareszcie, po tylu tygodniach przymusowego niechlujstwa, zażywał rozkoszy ciepłej kąpieli w łazience sąsiadującej z jego kapitańską kabiną. Radość powinna go była rozpierać, tymczasem siedział w wannie nachmurzony, ponury i nieomal żałował, iż przyjął tę posadę. — Wplątałem się w bardzo podejrzaną historię, co do tego nie ma dwóch zdań — mruknął niezadowolony, rozpamiętując wypadki dzisiejsze. Szorstki sekretarz nowego chlebodawcy nie zrobił na nim sympatycznego wrażenia, lecz to było jeszcze drobnostką wobec przeróżnych niespodzianek. Zaczęły się one od oświadczenia, że podróż będzie trwała mniej więcej trzy miesiące, po czym zwolni się wszystkich. — Wolałbym pensję o połowę mniejszą od tej, jaką mi pan ofiarował, lecz za to posadę stałą — rzekł Bytomski wtedy, na co brodacz odparł: — Kto wie, może otrzyma pan stałe zajęcie. O, na pewno, jeśli okaże się pan godnym swojej tutejszej sławy. — Tutejszej sławy? Hm, mieszkam w Makao zbyt krótko, aby tu znano moje kwalifikacje. Ciekawym, co też van Putten mógł mówić o mnie. — Nazwał pana niebezpiecznym indywiduum spod ciemnej gwiazdy. — Coooo?! — I gorąco ostrzegał mnie przed panem. Bytomski oburzony tym, przedstawił swoje dokumenty, lecz olbrzym odsunął je ze wzgardliwą miną; nie chciał obejrzeć nawet jego dyplomu kapitańskiego ani świadectw z dotychczasowej praktyki żeglarskiej. — Żaden świstek papieru nie uchroni statku przed awarią, jeśli ktoś jest złym marynarzem — powiedział, a po tym wpił wzrok w oczy Bytomskiego i dodał tonem poufnej rady: — Proszę jednak pływać jak należy. Bo jeśli pan wpakuje jacht na jaką rafę, to ja bezzwłocznie wpakuję panu w brzuch tyle kul, ile ich będzie w magazynku mojej spluwy w danej chwili. Na tym urwała się rozmowa; Bytomski uznał, iż brodaty pan sekretarz ma klepki nie w porządku, a szaleńca nie należy drażnić. — Całe moje szczęście, że on jest pomylony; po wysłuchaniu opinii, jaką wydał o mnie ten obłudny łajdak van Putten, żaden normalny człowiek nie byłby mnie zaangażował — sądził. — Ciekawym, czy na pokładzie jest takich dziwaków więcej… Okazało się, że tak. Kiedy łódź przybiła do jachtu zakotwiczonego z dala od brzegów, jakiś piskliwy głos zawołał z góry:
— Nareszcie! Czy przywieźliście dla mnie stibosan? — Co takiego? — spytał olbrzym. — No, stibosan, czyli metachloroparaacetylamino-fenylantymon sodu. — Panie Rupens, w pana znów licho wstąpiło? — „Wstąpiło, wstąpiło”! Pan, widzę, nie zdaje sobie sprawy z tego, jak poważną chorobą jest leishmaniansis interna! — Hę? — „Hę, hę” — przedrzeźniał tamten z górnego pokładu. — Fachowa nazwa nic panu nie mówi oczywiście, więc użyję popularnej: kala-azar! — O! — zdziwił Się Bytomski. — Macie na statku wypadek tej gorączki indyjskiej? — Nic podobnego, tylko on ma bzika na punkcie wszelkich chorób. Tymczasem ów Rupens irytował się coraz hałaśliwiej, że nie przywieziono mu żądanych lekarstw których całą litanię spisał na karteczce. — Czy steward nie doręczył panu tej kartki? — Owszem, ale wyrzuciłem ją; nie jestem pańskim lokajem! — To jest po prostu świństwo! Najpilniejszych sprawunków nie załatwią, a człowieka na ląd nie chcą puścić, żeby je załatwił sobie sam. — Racja — zawtórował mu inny mężczyzna, ani w Honolulu nie pozwolili nam wysiąść na parę godzin, ani tutaj. — W ogóle cała ta ekspedycja zaczyna mi wyglądać podejrzanie! Zauważywszy snadź, że Bytomski chwieje głową ze zdziwienia i chciwie łapie każde słowo dobiegające z pokładu, brodacz uznał za stosowne rzucić kilka słów wyjaśnienia. — Proszę nie przejmować się jego gadaniem. To nieszkodliwy wariat. — Wariat?! — zapiał Rupens dotknięty do żywego. — Nie wiadomo, kto jest wariatem, czy ja, czy pan i pana diabelski pryncypał. — Milczeć! — Olbrzym odepchnął Bytomskiego od sztormtrapu i pierwszy zaczął wspinać się na statek bełkocąc coś z wściekłością. Tymczasem za jego „diabelskim pryncypałem” ujęła się jakaś kobieta. — O, przepraszam, pan O’Darp to prawdziwy anioł! Bytomski, stojąc jeszcze wciąż w łodzi, wytężał wzrok, ale na próżno; nie przebił nim ciemności, nie dojrzał ani tamtych dwóch malkontentów, ani ich towarzyszki, która stanęła w obronie właściciela jachtu, pana O’Darpa. — Anioł? — Rupens zachichotał szyderczo. — On ma z aniołem tyle tylko wspólnego, że również jest absolutnie niewidzialny! — Nie dla wszystkich — odparł znów głosik kobiecy. — Ja na przykład miałam szczęście rozmawiać z panem O’Darpem kilka razy.
— Wiem, w Los Angeles, ale tutaj? — No, tutaj nie, podobno leży chory. — A ja mam wątpliwości, czy on w ogóle jeszcze żyje. On miałby… nie, nie, to niemożliwe! — Panno Kitty — Rupens zniżył głos — wasze kabiny nieomal sąsiadują z sobą; pani najłatwiej byłoby sprawdzić, czy O’Darp… — Tak, tak, ma pan rację. Dzisiejszej nocy to uczynię. Ta niepewność byłaby dla mnie nie do zniesienia! — Doskonale. Zatem jutro będę już wiedział, jak sprawy stoją. Bo mnie wydaje się wciąż, że O’Darp to postać mitycz… — Milczeć!! — Tubalny głos brodacza zabrzmiał już na wyższym pokładzie. — Wara komukolwiek wycierać sobie gębę moim panem! — Panie Turrut, proszę liczyć się ze słowami! — Żebym ja ci kości nie policzył! Precz stąd, albo… Tamci troje odeszli pospiesznie i na tym zakończyło się to słuchowisko, którego każde słowo rozpamiętywał Bytomski teraz, siedząc w wannie. — Wplątałem się w bardzo podejrzaną historię — powtórzył, zaciskając pięści w bezsilnym gniewie na los. Bo nie był nigdy poszukiwaczem przygód, one zaś prześladowały go ustawicznie od najmłodszych lat. W piątym roku życia wyjechał na Syberię z matką, która pospieszyła w ślad za swoim mężem, skazanym na zesłanie za udział w rewolucji z roku 1905. Próbę ucieczki… tuż przed wybuchem wojny światowej… ojciec przypłacił życiem, matkę trafiła zbłąkana kula podczas bratobójczych walk Rosjan w roku 1917. Szesnastoletni wówczas Tadeusz Bytomski przyłączył się do grupy uchodźców, którą na granicy Mandżurii napadła banda chunchuzów i wycięła w pień, oprócz kilku wyrostków; tych wcielono do bandy i w ich liczbie znalazł się również Bytomski. — Och, to był najbardziej koszmarny fragment mego życia… Wzdrygnął się na wspomnienie mordów, podpaleń, grabieży, jakich musiał być świadkiem i pozornie uczestnikiem w ciągu przeklęcie długich dwudziestu miesięcy. Wreszcie, podczas jednej takiej łupieskiej wyprawy trafiła kosa na kamień, banda wpadła w pułapkę zastawioną przez oddział północnej armii chińskiej. Bytomski wraz z innymi, którzy nie zginęli w walce, został skazany na śmierć. Ocaliło go przypadkowe spotkanie z misjonarzem-Polakiem, cieszącym się wielkim mirem u władz chińskich, ale jego losy ważyły się do ostatniej chwili tak, że ułaskawienie przyszło na pół godziny przed egzekucją niedobitków bandy. Misjonarz zaopiekował się serdecznie młodym rodakiem. To, że Bytomski uzupełnił swoje wykształcenie ogólne, że po tym ukończył szkołę marynarki handlowej, że uzyskał obywatelstwo chińskie, zawdzięczał przede wszystkim pomocy swego ustosunkowanego protektora w sutannie. A tymczasem Kraj ludu kwiecistego środka stał wciąż w ogniu wojen domowych, które aż nazbyt wiele nowych przygód dostarczyły przyszłemu wilkowi
morskiemu; szczególnie gorące chwile przeżył w Szanghaju, podczas bombardowania dzielnicy Sza-Pei, gdzie spędził cztery doby w piwnicy pełnej rannych, pod gruzami zawalonego domu. Ukończywszy szkołę marynarki, pływał kolejno na siedmiu statkach i w dość regularnych odstępach czasu awansował z trzeciego oficera pokładowego na drugiego, pierwszego, wreszcie na kapitana. Równie regularne były dalsze przygody, nieodzowne zresztą w zawodzie marynarza, lecz najgorsza z nich spotkała go wtedy, gdy jej najmniej pożądał, a mianowicie podczas podróży, w której po raz pierwszy nie był niczyim podkomendnym, ale samodzielnym komendantem statku. Cieszył się jak dziecko, z rozkoszą dźwigał brzemię odpowiedzialności za życie trzydziestu ludzi załogi i za cztery tysiące ton ładunku, wesoło pokpiwał z siebie, że przybrzeżny rejs z Szanghaju do Victorii to nie żegluga, tylko tor tramwajowy, aż tu nagle… — Taki już mój pech — zgrzytnął zębami i wyszedł z wanny, bo zanurzanie się w wodzie zanadto mu przypominało ów wypadek. Był niemal u kresu podróży, górzysta wyspa Hongkong miała ukazać się lada chwila, kiedy diabli przynieśli mgłę i… torpedowiec angielski, który z dużym poczuciem symetrii przepołowił mu statek. Torpedowiec zasłużył się przynajmniej o tyle, że uratował rozbitków, bo o spuszczeniu własnej szalupy nie było mowy; statek obciążony do maksimum i przekrajanv tak dokładnie, zatonął w rekordowym czasie, jak Anglicy zeznali w sądzie. Sąd orzekł, iż winę ponosi wyłącznie torpedowiec, niemniej pozostało faktem, że kapitan Bytomski stracił piękny statek podczas swojej pierwszej samodzielnej podróży. Z taką sławą nie było po co wracać do Szanghaju, pozostał więc w Victorii i czekał na nowa posadę. Czekał przeszło rok, gdyż tymczasem także i w Hongkongu rozkwitły owe dwa „kwiatuszki”, jakie wojna światowa rozsiała po całym świecie, kryzys i bezrobocie. Wreszcie otrzymał zajęcie w miejscowej agencji jednej z największych linii okrętowych. Nudna praca biurowa dogadzała mu bardzo, po tylu przejściach łaknął gorąco spokojnego trybu życia, ale jego pech czuwał i poczęstował go nową przygodą, najgłupszą ze wszystkich. Gdy pewnego wieczora wracał z biura do domu, posłyszał przeraźliwe jęki dobiegające z ciemnej uliczki, której wylot mijał właśnie: jakiś nietrzeźwy drab bił laską kulisa, który już leżał na ziemi i osłaniał sobie głowę rękami. Bytomski wyrwał napastnikowi laskę, lecz ów nie dał za wygraną; odłamał dyszelek rikszy, kropnął nim przez grzbiet podnoszącego się kulisa, a stwierdziwszy w ten sposób, że nowy oręż jest dostatecznie mocny, zaatakował z furią Bytomskiego. Bójkę zlikwidowała policja. Po wylizaniu się z ran, trójka zapaśników stanęła przed sędzią, który, jak przystało gentlemanowi, nie zadawał niedyskretnych pytań, kto zaczął, dlaczego itp., tylko uznał wszystkich trzech za uciążliwych cudzoziemców i polecił wysiedlić ich bezzwłocznie z terytorium Hongkongu. Wyrok zapadł w dnu, w którym Bytomski ukończył bezpłatną praktykę biurową i nareszcie miał zacząć zarabiać. — Choćbym widział, że kogoś żywcem obdzierają ze skóry, palcem nie kiwnę w jego obronie, odgrażał się stale od tego dnia. Na powrót do Szanghaju nie miał pieniędzy, swoje dawne oszczędności przejadł już