uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Antoni Marczyński - Jedna szalona noc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Jedna szalona noc.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 106 stron)

Antoni Marczyński JEDNA SZALONA NOC 2014

Opracowano na podstawie edycji Wydawnictwa Z. Gustowski i M. Wojciechowski, Poznań 1938. Spis treści 1 JEDNA SZALONA NOC 2 CZARODZIEJSKA PIEŚŃ 3 DAMA Z EUROPY I KABOKLO 4 REWOLUCJA TROPIKALNA 5 PIRANIE LUBIĄ ZAPACH KRWI 6 ZYSKAŁ, CZY STRACIŁ? 7 NAD AMAZONKĄ 8 JEGO TRZYNASTA OFIARA

JEDNA SZALONA NOC

Słońce szło spać, jak mawiała Talina i szafirowy ocean nucił mu do snu swoją kołysanką. Wśród szczytów gór, od skał Dois Irmaoes aż po lasy ogromnej Tijuca, niby owce na rozległym pastwisku snuły się niezliczone, maleńkie obłoczki; białe dotychczas, zaróżowiły się nagle i zaczerwieniły wnet, tak że wyglądały jak plamy krwi na tle modrego adamaszku. Lecz błękit nieba przeszedł zaraz w seledyn, skały przyoblekły się w biskupie fiolety, a morze, w którym zorza wieczorna przeglądała się niczym w lustrze, zagrało chromatyczną gamę kolorów. Ani małe perequitos, ani zielone marakany,(1) ani nawet najpiękniejsze z papug szkarłatno-niebieskie arary nie posiadają w upierzeniu tego bogactwa barw, które wokół roztacza złote słońce, kiedy po dniu pogodnym żegna swą ulubienicę, Brazylię. Na ławce blisko południowego wylotu ulicy Montenegro siedziało dwoje młodych. Siedzieli smutni, bo czekała ich długa rozłąka. Jutro skoro świt ona, Talina, musi wyjechać do Petropolis, on zaś, Roberto, pozostanie tutaj, w Rio de Janeiro. Może zobaczą się za miesiąc, ale raczej za dwa lub za trzy miesiące. Bowiem podróż koleją w obydwie strony kosztuje dziesięć milrejsów, to znaczny wydatek dla dwojga ludzi zarabiających mało, a zmuszonych oszczędzać, oszczędzać, oszczędzać, aby zebrać aż trzy tysiące milów, jako cenę swojego szczęścia. — Cały rok jest nam potrzebny na zebranie tej sumy — obliczał Roberto, lecz zaraz dodał z naciskiem, że rok, o ile każde z nich potrafi co miesiąc odłożyć całą pensję i wstrzymać się od wszelkich wydatków. — Ja potrafię — oświadczyła Talina z zapałem. Była pewna, że potrafi, choć niezmiernie lubiła wszelkie świecidełka, zwłaszcza bransoletki. Nie, nie, chętnie z nich zrezygnuje na razie, byle jak najprędzej uskładać owe trzy tysiące, oczywiście z pomocą Roberta, który zarabiał miesięcznie dwieście milów, podczas gdy ona pięćdziesiąt. Ponieważ zaś każde z nich miało zapewniony dach nad głową i wikt, mogli na upartego całą pensję odkładać i przez rok uciułać właśnie tyle, ile wynosił za nią okup. Okupu tego zażądał ojczym, Bustangura, który po śmierci żony chciał zagarnąć schedę i, by wygryźć z domu piętnastoletnią pasierbicę, bił ją przy każdej sposobności. Rozumie się, krzyczała wówczas wniebogłosy, krzyczała bezskutecznie, aż pewnego razu posłyszał tę wrzawę Roberto, przechodzący obok ogrodzenia jej szakry(2). Bez namysłu przesadził płotek, wyrwał z niego sztachetę i połamał ją na… Bustangurze! Już za to Talina pokochała swego wybawcę, który zresztą nie poprzestał na jednej interwencji, lecz postanowił na zawsze uwolnić sierotę od złego ojczyma. Czyż ta ćwierćhektarowa szakra wraz z chatką nie była jej dziedzictwem, jej wyłączną własnością?

— Jej — przyznał Bustangura, ślubując w duchu zemstę sąsiadom, którzy niepowołanemu opiekunowi dziewczyny udzielili tych informacji następnego dnia — ale mnie za pasierbicę należy się okup. Tu Roberto żachnął się srodze. Wprawdzie Brazylia zniosła niewolnictwo najpóźniej spośród wielkich państw, bo dopiero w roku 1888, niemniej jednak od tej daty upłynęło blisko pół wieku, a kto o tym w praktyce zapomni, zostanie zesłany do kolonii karnej na wyspy Fernando Noronha! Bustangura, poznawszy, że przeciwnik ma łeb nabity mądrością, niczym Europejczyk, zrejterował zręcznie; wyraził się źle, nazywając okupem zwyczajny dług, powiedział teraz. Ten dług wynosi… hm, wynosi dziesięć kont. Łgał bezczelnie! Conto to tysiąc milrejsów i nawet jednego tysiąca ten dziadyga nigdy nie miał w życiu, cóż więc dopiero dziesięć tysięcy. Łgał dalej, kiedy Roberto kazał mu wyliczyć się z tych pieniędzy. Twierdził na przykład, iż choroba zmarłej żony kosztowała go 900 milów, tymczasem Talina przeczyła temu stanowczo; żadnych lekarstw nie kupował jej matce i tylko raz wezwał do niej znachorkę-czarownicę, która tytułem honorarium zażądała pięciu kur, a dostała trzy. — Ano, to pójdziemy do sądu! — wrzasnął zdemaskowany kłamca. Z pewnych względów Roberto wolał unikać bliższej styczności z władzami, zresztą wiedział dobrze, jak długo wloką się procesy. Uznał więc tę pretensję, lecz od dziewięciuset milów do dziesięciu kont bardzo daleko; na co Bustangura wydał resztę? Odpowiedź brzmiała, że na wytrzebienie dżungli, która ongiś zarastała cały obszar szakry, na uprawę roli, budowę płotu i na sadzenie jarzyn. — Przecież wszystko to robiliśmy we troje własnymi rękami! Chciwy staruch znów przyznał słuszność pasierbicy; rzeczywiście, pracowali tu razem, ale praca mężczyzny jest najdroższa i za tę jego pracę należy mu się 9.100 milów, plus 900 za koszty leczenia żony. Mniej niż połowę tej olbrzymiej sumy wart był cały spadek, toteż Roberto chciał dać za wygraną i tylko umieścić dziewczynę pod lepszą opieką. — Sprzedać mu cudzej ziemi nie wolno — kalkulował głośno — a kiedy umrze, szakra będzie znów twoja, Talino. — Lecz zanim umrę — odparł Bustangura — spalę jej gri-gri!!! Gri-gri to po prostu amulet, więc Roberto, pobożny chrześcijanin parsknął śmiechem, usłyszawszy taką pogróżkę, lecz umysł Taliny był ciemny jak jej skóra, która teraz pod wpływem strachu stała się na twarzy szara. To nie jest zwykły amulet z gatunku tych, co się je fabrykuje masowo dla turystów, twierdziła, ale wypróbowany w jej rodzinie, zabezpieczający przed złymi urokami, cudowny! Ona woli stracić szakrę, niż to cenne gri- gri. Roberto postanowił wyleczyć dziewczynę z tych zabobonów kiedyś w przyszłości, na razie jednak musiał uporządkować jej interesy. Dwa tygodnie trwały zawzięte targi przeplatane wzajemnymi pogróżkami, wreszcie Bustangura opuścił siedem kont i w obecności sąsiadów jako świadków zawarto ugodę tej treści: w dniu, w którym Talina wypłaci trzy tysiące milrejsów ojczymowi, ten zwróci jej gri-gri i szakrę.

Oczywiście Bustangura nie liczył się z tą ewentualnością zupełnie. Bo ileż może zarobić piętnastoletnia dziewczyna, Murzynka? Najwyżej pół setki na miesiąc, z czego połowę wyda na fatałaszki. — Ani za dwadzieścia lat nie zbierze tej sumy — pocieszał się początkowo, później zaś, gdy Talina wyprowadziła się stąd, w ogóle zapomniał o umowie i uważał szakrę za swoją własność. Talina wyprowadziła się wówczas, gdy znalazła sobie zajęcie u niemieckiego inżyniera, który niedawno przybył do Brazylii. Miał on pięcioro dzieci, dla najmłodszego synka szukał niańki, a dostawca mleka, proszony o to przez Roberta, polecił mu Talinę. Zaledwie jednak objęła tę posadę, Niemcy zaczęli chorować; no cóż, aklimatyzację przechodzi tu prawie każdy białoskóry przybysz. Za radą lekarza postanowili wreszcie zamieszkać w górach i wybór padł na miasteczko Petropolis, odlegle od Rio de Janeiro o 58 kilometrów. Przestrzeń tę miał inżynier przebywać codziennie autem swej firmy, lecz Talina?… — Przejazd w obie strony kosztuje dziesięć milów, nie licząc tramwaju z dworca — dowiedział się Roberto. — A my musimy oszczędzać. Oszczędzali już od czterech tygodni, lecz mieszkając w tym samym mieście mogli przynajmniej spotykać się co wieczór; teraz zaś konieczność oszczędzania pieniędzy skazywała ich na długie rozłąki. Dlatego tak smutni siedzieli podczas schadzki, ostatniej przed wyprowadzką Niemców do Petropolis. Siedzieli na kamiennej ławce, blisko południowego wylotu ulicy Montenegro, czyli przy Avenida Vieira Souto. Przed nimi ciągnęła się plaża, a dalej huczał ocean. Nie byli tu jedyną czarną parą, lecz jedną spośród bardzo wielu par. Murzyni, gdy są smutni, najchętniej idą nad morze i milcząc, patrzą w dal godzinami. To zapewne atawizm. Ich przodkowie, biedni udręczeni niewolnicy tak samo tu spoglądali na wschód, ku Afryce, odległej o tysiące mil. Wybiła dziesiąta. Talina musiała wracać do swoich Niemców, którzy dotychczas mieszkali w dzielnicy Botafogo. Roberto odprowadził ukochaną, jak zwykle i jak zwykle szli pieszo dla oszczędności. Szło się przeszło godzinę! Po pierwszym kwadransie, mijając potężną, ciemną masę Morro dos Cabritos, jednocześnie westchnęli; tu właśnie, na stokach tej góry znajdowała się szakra zagarnięta przez Bustangurę, tu stała kaza, domeczek, w którym chcieli zamieszkać we dwoje. Kiedy to nastąpi?… Gdy zbiorą trzy tysiące milrejsów, czyli w najlepszym razie za rok. — Wcześniej! — zawołał nagle Roberto. — Bo przecież napiwki! Napiwki dawali mu goście jego pana, ilekroć odwoził ich autem. Zdarzało się to z początku rzadko, dlatego zapomniał o tym źródle dochodów, jednak przez miesiąc, licząc od wyjazdu Taliny, naskładało się tego 25 milów. Zaraz więc w najbliższą niedzielę doskoczył do Petropolis z upominkiem; były nim dwie barwne bransoletki ze szkła, po pięć milów sztuka. Talina nie posiadała się z radości, lecz kiedy żartem napomknęła, że wydatek niepotrzebny, że mieli oszczędzać, Roberto zmieszał się ogromnie. Przyznał jej rację, przyrzekł, iż to nie powtórzy się nigdy i słowa dotrzymał. Dopiero w cztery miesiące

później spotkali się ponownie, a tym razem podróż nie kosztowała go nic. Tak się bowiem szczęśliwie złożyło, że jego chlebodawcę silnie bolała głowa i powiedział z rezygnacją do szofera, żeby go wiózł, dokąd chce. Roberto zawiózł go więc do Petropolis, posadził na werandzie kawiarni, sam zaś, otrzymawszy godzinny urlop, zajechał z fasonem przed willę wynajętą przez niemieckiego inżyniera, któremu już znowu powiększyła się rodzina. Pieluchy tej najmłodszej pociechy musiała prać Talina i wyglądała źle. Żaliła się, że tęskni za nim, że jest przemęczona pracą, że obydwie jej sukienki drą się niemiłosiernie, a trzeciej nie ma za co kupić, skoro musi całą pensję odkładać; kiedyż to skończy się nareszcie? Roberto pocieszał ją po męsku, rzeczowo, cyframi: Od zawarcia umowy z Bustangurą mija pół roku. Przez ten czas powinni byli uskładać 1.500 milów, a mają dzięki owym napiwkom 1.680. Jeśli tak dalej pójdzie, to zbiorą potrzebną resztę gładko w ciągu następnych pięciu miesięcy zamiast sześciu. Nie na 1 maja, jak było w planie, lecz na 1 kwietnia! Rzeczywistość zgotowała im dwie wielkie niespodzianki w lutym, ale do lutego było teraz jeszcze bardzo daleko. Ciężko pracującej Talinie szybciej schodziły dni, niż Robertowi, który jako kierowca prywatnego samochodu większą część dnia spędzał bezczynnie, czekając na swojego chlebodawcę. W bezczynności czas wlecze się nieznośnie, w bezczynności rodzą się przeróżne zachcianki, marzenia, pożądania. Oto na przykład zbliża się Boże Narodzenie, każdy dostanie od swoich bliskich jakiś upominek, tylko biedna Talina nic, bo i od kogo? Właśnie od niego powinna otrzymać paczkę zawierającą: ze dwie sukienki, trzewiki, torebkę, pierścionek, naszyjnik z krzyżykiem i w metalowej bransoletce mały zegarek, o jakim zawsze marzyła. Ba, lecz to kosztowałoby moc pieniędzy, a tu trzeba oszczędzać, trzeba więc na razie z listy prezentów skreślić to, co najdroższe, zegarek. Potem skreślił suknie, potem naszyjnik i tak dalej, aż w końcu posłał jej tylko kartkę z życzeniami. Niby dumny był ze swego zwycięstwa nad pokusą, ale chciało mu się płakać przez całe święta, że Talina nic nie dostała. A w tydzień później Sylwester. W tym dniu Roberto w innych latach bawił się do upadłego, jak miliony ludzi, tym razem postanowił o sylwestrowej tradycji zapomnieć. Nie było to łatwą rzeczą, gdyż zapraszali go na wszystkie strony nowi znajomi, szoferzy, służące ze sąsiedztwa, mleczarz, rozwoziciel lodów, sklepikarze. Zapraszali go nie tylko Czarni, Mulaci, Metysi, lecz nawet czystej krwi Biali! Przemili ludzie, jakże inni od zarozumiałych jankesów, zwanych tu norteamerykanami. Jankesów nie cierpiał! Urodził się w ich potężnej ojczyźnie, na Florydzie, blisko snobistycznego letniska, Miami. Na chrzcie otrzymał imię Robert, ale wołano nań zawsze Bob. Jako czternastoletni chłopiec wywędrował do Nowego Yorku, gdzie przez dziesięć lat harował ciężko w różnych zawodach, aż dorobił się własnej taksówki i byłby nią jeździł tam dotychczas, gdyby nie fatalne zajście. Krytycznej nocy odwoził jakąś panią, która przy wyjściu z dancingu pokłóciła się ze swoim mężem i sama wsiadła do taksówki. Gdy przybyli pod wskazany adres, Bob stwierdził, iż jego pasażerka twardo zasnęła. Nie było to dlań nowością, nieraz już na rękach wnosił do mieszkania spitych do nieprzytomności klientów i sądził, że w tym

wypadku będzie musiał postąpić tak samo. Zaledwie jednak wyciągnął z taksówki niewiastę, zjawił się jej towarzysz, który właśnie nadjechał swoim autem. Także był pijany, zataczając się podbiegł do Boba i uderzył go w twarz, wołając: — Precz z łapami od białej kobiety, ty czarne bydlę! Bob w swoim życiu zniósł niejedno upokorzenie od jankesów, ale jeszcze nikt nie znieważył go w ten sposób i w okolicznościach tak sprzyjających odwetowi; noc, pusta uliczka, żadnych świadków, bo nawet ta kobieta nie wchodziła w rachubę, jako nieprzytomna. Złożył ją na chodniku z głową opartą o słup latarni i zaczął Białego okładać pięściami z wzrastającym zapałem. Tamten, choć pijany, boksował się nieźle, lecz znacznie lepiej wrzeszczał. Obudzeni wrzawą sąsiedzi, gdy podbiegli do okien, spostrzegli najpierw kobietę leżącą pod latarnią, a potem walczącego z kimś Murzyna; to wystarczyło im najzupełniej, aby domyślić się reszty, oczywiście mylnie. — Trzymaj go! Biegniemy na pomoc! — zabrzmiało z góry kilka okrzyków i wreszcie to złowrogie: — Zlinczować Negra! Lincz! Bob zdrętwiał. Scenę tego straszliwego samosądu widział tylko raz, miał wtedy dziewięć lat, ale nie zapomni jej póki życia. Tam również poszło o białą kobietę. Tam również niewinnym, jak okazało się później, był Murzyn, którego tłum żywcem ćwiartował. Och, nie ma bardziej okrutnej, mściwej, krwiożerczej bestii niż rozwścieczony tłum. A taki tłum może zgromadzić się tutaj lada chwila i, zanim przybiegnie policja, będzie po linczu. Boże, Boże, co robić, jak ratować życie? Uciekać! — przemknęło mu przez myśl. — Schronić się pod opiekę władz, które nie pozwolą wyrządzić mi żadnej krzywdy. Ale wpierw trzeba uwolnić się od hałaśliwego amatora boksu. Bob z całej siły kopnął go w brzuch i wskoczył do swojej taksówki. Gdy ruszał z miejsca, otwierano już bramę kamienicy, z której natychmiast zaczęli wysypywać się mniej lub bardziej roznegliżowani lokatorzy. Jeden z nich strzelił w powietrze, kilku innych wsiadło do samochodu pobitego sąsiada, puściło się w pogoń za Murzynem, lecz zawzięta gonitwa po ulicach trwała tylko parę minut. Potem Bob, wciąż zerkając na lusterko, w którym widział pościg, zderzył się z jakąś limuzyną, a tamci z tyłu także nie zdążyli zahamować ani skręcić w bok. Po dwóch metalicznych łoskotach zapanowała w stercie roztrzaskanych aut grobowa cisza, której położył kres okrzyk jednego z tych, co należeli do pościgu: — Czarny winien! Zlinczować przeklętego Murzyna! Bob zadrżał, wygrzebał się z przewróconej taksówki, musnął ją pożegnalnym spojrzeniem i znów zaczął uciekać, ale tym razem pieszo i na wschód, w stronę rzeki Harlem. Tam, na jej drugim brzegu, w noszącej tę samą nazwę dzielnicy murzyńskiej łatwo znalazł chwilową kryjówkę. Nazajutrz ujrzał swą podobiznę w gazetach i dowiedział się z nich, że w katastrofie samochodowej, którą spowodował podczas swej panicznej ucieczki, cztery osoby zostały ciężko ranne. Teraz nie mógł już schronić się pod opiekę władz, jak wczoraj zamierzał, przeciwnie, teraz szukała go policja; jeżeli chciał uniknąć więzienia, musiał zmykać za granicę.

Współplemieńcy pomogli mu zakraść się na statek towarowy, odpływający do Buenos Aires. Po dwóch dniach wyszedł z ukrycia na pokład, otrzymał tradycyjne lanie jako pasażer na gapę, po czym kazano mu pracować w kotłowni. W Argentynie spędził rok, nauczył się po hiszpańsku, zaczął nawet dobrze zarabiać, ale ciągnęło go wciąż do Brazylii; jej tolerancyjnych na punkcie rasy mieszkańców, jej porty, klimat, bujną roślinność poznał z grubsza podczas dość licznych postojów statku, którym przypłynął z północnej półkuli na południową i wszystko tam podobał mu się bardziej, niż w Argentynie. Powróciwszy z interioru do Buenos Aires, jakże przypominającego New York!, dopóty węszył po marynarskich knajpach na Boca i na Leandro N. Alem, dopóty łaził po najstarszej części portu, nad cuchnącą rzeczką Riachuelo, gdzie stoją przycumowane trampy, dopóki nie znalazł odpływającego do Brazylii statku, którego kapitan zgodził się zabrać go i przeszmuglować bez paszportu. Pochłonęło to prawie wszystkie pesy, jakie Bob zarobił w Argentynie, lecz zabezpieczało go przed wydaniem w ręce policji portowej, czego tam cudem uniknął po pierwszej swojej żegludze na gapę. W Rio de Janeiro poszczęściło mu się nadzwyczajnie. W kilka dni po swoim przybyciu (a zszedł na ląd 15-go kwietnia), przeglądając ogłoszenia w tutejszych dziennikach, stwierdził z ulgą, że je rozumie, że język portugalski jest bardzo do hiszpańskiego podobny. Wtem, gdy przyszła kolej na poważny JORNAL DO COMMERCIO, rzucił mu się w oczy inserat, zredagowany po angielsku! Z anonsu tego wynikało, że jakiś pan Corbett, zamieszkały przy rua Montenegro, czyli w odległej dzielnicy Ipanema, poszukuje od zaraz rutynowanego szofera, władającego płynnie językiem angielskim. — Posada jakby dla mnie stworzona! — uznał z radością Bob. Nie, już nie Bob, jak było przez 25 lat, ale koniecznie Roberto, co zresztą na jedno wychodzi. W tramwaju w drodze na Ipanemę opadły go wątpliwości najgrubszego kalibru: Jak to! Tyle wycierpiał przez jankesów i u jankesów miałby teraz pracować?! Na szczęście, mister Reginald Corbett był Anglikiem, a północnych Amerykanów krytykował przy każdej okazji. Skrzywił się też zaraz, posłyszawszy ten „okropny dialekt”, lecz mimo to przyjął Murzyna i okazał się przemiłym chlebodawcą. Jak na prokurenta bankowego stanowczo za wiele zarabiał, za dużo jeździł, za mało siedział w biurze; to bardzo intrygowało jego kucharza, Sampsona, natomiast Bob, pardon, Roberto, nie interesował się tą sprawą nigdy, miał dosyć własnych trosk. Pragnął wyrobić sobie dokumenty, zdać tutejszy egzamin szoferski, przez chrzest zapewnić zbawienie Talinie, tej uroczej pogance, poślubić ją w kościele, kupić jej białą suknię i dla siebie białe płócienne ubranie, wyszukać fryzjera, który by potrafił rozondulować im obojgu kędzierzawe włosy murzyńskie… Och, bardzo długi był spis tych zamierzeń, ale pierwsze miejsce wśród nich zajmowało nadal to: zebrać trzy tysiące milrejsów na spłacenie Bustangury. Dopóki to nie nastąpi, nie wolno im wydać ani pół mila!

Wierny tej zasadzie, nie skorzystał z żadnego zaproszenia w sylwestrową noc; zaproszony gość na razie nie płaci za nic, rychło jednak odwzajemnić się musi; o tym wiedział dobrze i dlatego został w domu. Odwiózłszy chlebodawcę na bal, zamknął się na klucz w swym pokoju, lecz nawet tutaj, do suteren willi Corbetta, dobiegały skądś dźwięki tanecznych melodii. Z winy tego radiowego głośnika Roberto cierpiał przez kilka godzin, bo nieludzko lub raczej ludzko, bardzo ludzko był spragniony zabawy. Zwłaszcza tańca! Z ciekawości spróbował, czy jeszcze nie zapomniał dżyga. Nie! Poszło doskonale tylko nie dało mu żadnej satysfakcji; Murzyn może tańczyć bez kobiety, ale chce, by kobiety go widziały i sam chce na nie patrzyć w tańcu. Tutaj Roberto nie miał żadnych widzów, więc zniechęcony runął na łóżko i, przeklinając radio, męczył się długo, długo… Przebrnąwszy zwycięsko przez Boże Narodzenie i Sylwestra, nie lękał się już pokus. Rzeczywiście styczeń przeszedł mu gładko, jak również pierwsza połowa następnego miesiąca. Kalendarzowy karnawał dobiegał końca; na te ostatki Reginald Corbett wybierał się do São Paulo, gdzieś w tamtych stronach mieszkał jego brat, plantator kawy. Przed wyjazdem Anglik wypłacił służbie pensje za luty, ponieważ zaś był w świetnym humorze, zapytał, czy nie mają jakich życzeń. Sampson przymówił się o jedno z ubrań pana i dostał je zaraz. Ogrodnik miał chrapkę na rower, który popadł w niełaskę przed rokiem, gdy Corbettowi ktoś przepowiedział żylaki. — Bierz rower — rzekł Anglik bez wahania, po czym zwrócił się do swojego szofera. — A ty, co? Tylko nie zażądaj auta, bo go nie dam. Wówczas Roberto zachęcony łaskawym uśmiechem chlebodawcy, poprosił o wypłacenie mu z góry pensji za marzec… Dlaczego? Czy zamierza uciec?… Broń Boże! Lepszego pana nie znalazłby przecież, ale on chce… żenić się i potrzebuje pieniędzy. Corbett, zaprzysiężony stary kawaler, powiedział coś zjadliwego na temat instytucji małżeńskiej, ale wypłacił Murzynowi z góry pensję za marzec i dołożył dwieście milrejsów na prezent ślubny, który niech sobie kupią sami… No, no, tylko bez przesadnych podziękowań, dystynkcja przede wszystkim! Przeliczywszy swoje wszystkie pieniądze, Roberto z radości magnął kozła i popędził do najbliższego biura Correios e Telegrapho, żeby wysłać depeszę do Petropolis. Rozrzutność? Nie; taryfa pocztowa i telegraficzna w Brazylii jest nieprawdopodobnie niska, zresztą on, Roberto, miał już przeszło trzy tysiące milów, a z nadwyżką mógł robić, co chciał. Zatelegrafował po prostu: Przyjedź natychmiast, czeka cię ogromna radość. Źle zrobił, że był taki zwięzły, że nie wspomniał, iż mogą już spłacić Bustangurę. Dlatego Talina, licząca się nadal z chlebodawcami, czekała tam, aż dadzą jej wychodne. Roberto byłby po nią chętnie pojechał, ale jak na złość Corbett opóźnił o kilka dni swój wyjazd i wciąż potrzebował szofera. Nie pozostało nic innego jak wysłać do Taliny obszerny list, a potem rozmówić się z Bustangurą.

Wreszcie wyjechał Corbett, zalecając służącym, aby na zmianę czuwali przy telefonie; zamknął też auto na klucz w swoim garażyku przy willi, po czym taksówką pospieszył na lotnisko. Roberto był wolny, mógł odwiedzić Bustangurę, przypomnieć mu zawartą umowę i zaznaczyć, że samowolne jej zerwanie byłoby według niego oszustwem, a za oszustwo w Brazylii płaci się kulą. Staruch smętnie pokiwał głową na znak, że wie o tym i życia ryzykować nie chce. Wprawdzie ceny terenów znacznie poszły w górę, lecz ugoda ugodą; skoro dostanie umówione trzy tysiące, odda pasierbicy szakrę i gri-gri. Pytanie tylko, czy ona ma tyle pieniędzy. — Ma więcej — zawołał Roberto, wyjmując z kieszeni gruby plik banknotów, głównie dwudziestek i setek. — Widzisz? — Widzę — westchnął Mulat; żal mu było szakry, z której jarzyny sprzedawane na merkado niosły ładny dochód, a równocześnie pożerał wzrokiem te banknoty, ot klasyczny chciwiec. — Muszę pieniądze przeliczyć, pozwól. — Talina ci je wręczy przy świadkach jutro lub pojutrze. — Jutro lub pojutrze? — powtórzył Bustangura przeciągle i w jego chorych, stale zaczerwienionych oczach zamigotał jakiś chytry błysk. — Dobrze, będę na was czekał… Nie czekał. Gdy nazajutrz po południu przybyli oboje z pieniędzmi, zastali drzwi domu zamknięte na kłódkę. Z godzinę oglądali szakrę, gawędząc o tym jak oni tu sobie wszystko urządzą inaczej, lepiej, ładniej, aż w końcu Roberto stracił cierpliwość, poszedł szukać Bustangury u sąsiadów. Nie zastał nikogo, ani mężczyzn, ani kobiet, ani dzieci; gdyby nie psy, cale osiedle wyglądałoby jak wymarłe. Lecz ujadanie psów miało pewien skutek, przerwało sen jedynej ludzkiej istocie, jaka tu pozostała, bo odejść nie mogła, nie miała nóg. Roberto podbiegł do wołającego nań kaleki, zapytał o Bustangurę i dowiedział się nareszcie, że ów wyszedł z domu już rano szukać sobie jakoby nowego mieszkania, że po południu pójdzie na plac Maua i tam, w kawiarni będzie na nich czekał choćby do północy. — Dobrze, tylko w której? Na Praça Maua jest kawiarń kilka. Kaleka nie pamiętał nazwy, wiedział jedynie, że nad ową kawiarnią wznosi się jakiś olbrzymi dom… Aha! Roberto skinął głową. Drapacz chmur dziennika A NOITE. Podziękował kalece, wrócił po Talinę i razem wyruszyli do miasta, którego zmieniony wygląd rzucał się w oczy nawet tu, tak daleko od centrum. Te dalej położone ulice były puste, jak wymiótł. Roberto, z konieczności domator, odludek, jeszcze nie wiedział i pytał, co się stało, dlaczego tak cicho tutaj, na co Talina nadąsana dziś odburknęła, że tam, głębiej będzie aż za głośno. Co, u licha, czy Roberto jest małym dzieckiem?! Albo raczej niemowlęciem, bo już każdy kilkuletni brzdąc wie, że te trzy dni przed Popielcową Środą, to największe święta tutejsze, to przesławne brazylijskie ostatki… — …a ja w takich łachmanach — dodała z wyrzutem. — Za miesiąc nie będziemy sobie odmawiali niczego.

— Za miesiąc będzie post. nowa suknia przydałaby mi się dzisiaj! Ty jeszcze nie wiesz, co to nasz karnawał… Dowiedział się tego niebawem, a pierwszą próbkę miał obok, w dzielnicy will, nowych hoteli i kilkunastopiętrowych kamienic, Copacabana. Wzdłuż najpiękniejszej z rioskich plaż, od kasyna Atlantico ku Leme mknęły przybrane kwiatami samochody. Odświętnie wystrojeni ludzie siedzieli w nich na dachach, na złożonych budach, na maskach silników, albo stali na stopniach, rzucając serpentyny, confetti lub „żabki”, które z hukiem pękały pod nogami przechodniów. Cała ta hałaśliwa struga pieszych i aut, nie dotarłszy do Leme, skręciła w lewo, by przez nowy tunel dotrzeć do dzielnicy Botafogo, do słynnej nadmorskiej alei, Beira Mar. Tu dopchać się już nie zdołali. Równoległa do niej Praia de Botafogo, jej chodniki, jezdnia i podłużny skwer przed Beira Mar były nabite tłumem żądnym widowiska. Roberto nie mógł tych gapiów zrozumieć; czyż warto dla zobaczenia pochodu masek tłoczyć się tak przy sześćdziesięciu stopniach gorąca?! — Warto — twierdziła Talina — i tam, w cieniu, jest na pewno chłodniej. Spróbujmy przecisnąć się do drzew. Próba zawiodła. Nie zrobili najmniejszego wyłomu w żywym murze, za to zwrócili na siebie uwagę sąsiadów i nagle Talina krzyknęła; nitka lodowatej zimnej cieczy wpadła jej za dekolt. To najczęstszy karnawałowy żart brazylijski, to tandetne perfumy na eterze, który chłodzi rozgrzaną skórę i posiada ciśnienie potrzebne do wytrysku wonnego płynu i trochę… oszałamia. Roberto doświadczył tego na sobie, chociaż trafiono go w oczy, tak że przez kilka minut nic nie widział. Szczypało go boleśnie, był oburzony na sprawcę tych żartów, ale jednocześnie czuł błogie zamroczenie, jakby po paru kieliszkach wódki. Otrząsnąwszy się z tego, rozpoczął odwrót; nic tu po nich, muszą znaleźć Bustangurę, muszą dotrzeć do Praça Maua. Talina usłuchała niechętnie. Idąc obok, potrząsała z irytacją syfonikiem, który nie działał, musiał już być pusty, i który Roberto zauważył dopiero teraz: A to, co?… To perfumy lansa… Dobrze, lecz skąd w jej rękach?… Dostała ten bisnag od jakiegoś grzecznego senhora, który choć widział ją po raz pierwszy, nie był takim skąpcem, jak on, Roberto… Ufff, znowu wymówka. Większość wehikułów biorących udział w korsie(3) skierowano przez Praia do Flamengo, większość pieszych spieszyła przez równoległą do tamtej, długą rua do Cattete. Tu rozbawieni ludziska szli szóstkami, ósemkami, tuzinami, trzymając się za ręce i śpiewając karnawałowe przeboje. Tu każda niebrzydka niewiasta dostawała tyle pachnących zastrzyków, że piszczała z zimna, choć rozgrzane słońcem kamienie parzyły przez podeszwy. Młodziutka, zgrabna Talina miała szczególne powodzenie, zimne perfumy zlewały ją raz po raz, eter upajał, podniecał. Ujrzawszy kram z wonną amunicją, porwała cztery syfoniki, a Roberto usłyszał od niej tylko: — Zapłać. Przecież mamy pieniędzy sporo ponad trzy tysiące.

Zapłacił z bólem serca, bo te zabawki były jednak znacznie droższe, niż przypuszczał, potem dogonił Talinę, która specjalizowała się w opryskiwaniu męskich oczu. Już jeden syfon opróżniła i zaczęła drugi, to straszna rozrzutność! Gdy mówił to właśnie, trysnęła mu eterem prosto w rozchylone usta. No?… Owszem, owszem, wcale przyjemnie, lecz jeśli ty, kochana szelmo myślisz, że ci to ujdzie bezkarnie!… Śmiejąc się, pobiegł do następnego kramu, by uzbroić się w taki sam oręż i walczyć jak inni, jak wszyscy. Nawet dzieciom kupuje się mrożące perfumy, nawet niemowlętom w powijakach maluje się wargi, policzki, powieki, paznokcie, żeby nikt nie straszył bladością, żeby każdy wyglądał ponętnie jak artystka filmowa. Przecież to tylko przez trzy dni w roku, nie stale bynajmniej. Ścigając wciąż Talinę zręcznie mijającą wesołe gromady śpiewaków, Roberto coraz bardziej rozbawiony dotarł wreszcie do ulicy Gloria. Tu już tańczono przy dźwiękach jednej z orkiestr opłacanych przez zarząd miasta. Kochane miasto; za muzykę płaci, ognie sztuczne funduje, setki tysięcy milrejsów rozdaje klubom na kostiumy do maskarady i przez te ostatnie trzy dni karnawału darmo karmi mlekiem wszystkie dzieciaki, by rodzice nie musieli wracać z nimi do odległych mieszkań. Z wielkiego auta rozwożącego to mleko Roberto porwał jedną butelkę, wsunął ją do kieszeni i puścił się w tany. To samba, czy tango? Ech, wszystko jedno, co, byle tańczyć, tańczyć, tańczyć! Nie, nie, to za powolne tempo dla niego, dla niego niech zagrają jakiegoś jiga, którego tańczy się tak! Talina pociągnęła za sobą Roberta zziajanego dżygiem, przy którym spocić się można nawet podczas mrozu, co dopiero w tak upalny dzień. Rua da Gloria kończy się obszernym placem, Praça da Lapa, odgrodzonym od zatoki zielenią bardzo rozległych skwerów. Całą tę ogromną przestrzeń oprócz szpaleru dla korsa, pokrywało teraz niezliczone mrowie ludzi. No, niezliczone, jak niezliczone; wiedząc, że Rio de Janeiro ma 1.800.000 stałych mieszkańców, wiedząc, jakie krocie jeszcze zjeżdżają tu zewsząd na karnawałowe ostatki, wiedząc, że przez te trzy dni wszelkie sklepy, biura, urzędy są zamknięte, można z grubsza obliczyć ilość uczestników zabawy. Gdyż bawią się wszyscy, w roli widza nikt nie wytrzyma do popielca; nawet staruszek niezdolny do młodzieńczych szaleństw kupi sobie trąbkę, piszczałkę, grzechotkę i będzie hałasował, jak najbardziej niesforny dzieciak. Wejście na plac Lapa było już zakorkowane tłumem, ale przez wąską szyjkę w tym korku wpuszczano nadal auta z alegorycznymi postaciami, platformy z dekoracjami wysokimi jak dwupiętrowe domy, wpuszczano tonące w kwiatach samochody prywatne, jeźdźców, a nawet pieszych, byle przebranych, im cudaczniej, tym lepiej. Tę okoliczność postanowił wyzyskać Roberto, widząc, że inaczej nie dobrnie od Avenida Rio Branco, głównej arterii miasta, łączącej plac Lapa z placem Maua, gdzie w kawiarni czeka ojczym Taliny. Nabył u przekupnia kostiumów różowy czepek oraz maskę przedstawiającą twarz płaczącego dziecka, przywdział to, podciągnął spodnie za kolana, Talinie zaś na szyi zawiesił ściągniętą przedtem butelkę mleka ze smoczkiem. Talina

miała grać rolę młodej matki, on, dryblas wyższy od niej o dwie głowy, rolę dziecka upominającego się wciąż o mleko. Kiedy wpuszczono ich do szpaleru, zaczął śpiewać na całe gardło popularną piosenkę argentyńską, którą tyle razy słyszał w Buenos Aires: — O, mamo ja chcę, o mamo ja chcę, o maaamo ja chcę ssać! Spodobało się to od razu, spodobało się to bardziej, niż jadące przed Taliną platformy, które wiozły całą wioskę malajską z pląsającymi tancerkami, bardziej, niż jadące za Robertem elastyczne wiatraki, które atakował chudy wielkolud przebrany za Don Kichota. Oklepana parodia donkichotowska nie rozweseliła ludzi tak, jak widok rosłego, ryczącego basem Negra, który udawał płaczące niemowlę i dreptał za młodziutką dziewczyną, jak za matką. A Roberto, słysząc rzęsiste brawa, wygłupiał się coraz bardziej. Śpiewając, tańczył; tańcząc, błaznował; błaznując, ścigał Talinę na czworakach, wyrywał jej flaszkę, udawał, że pije, że częstuje mlekiem innych, znów oddawał butelkę, znowu śpiewał swój refren, podskakując dla odmiany, jak wariat. I znajdował moc naśladowców! Całe gromady zarażała jego niewybredna, lecz żywiołowa wesołość, całe falangi ludzi złączonych łańcuchami rąk skakały tak samo, śpiewając, rycząc lub fałszując melodyjkę znanego i tu przeboju: — O, mamo ja chcę, o, mamo ja chcę, o, maaamo ja chcę ssać! Roberto rósł w pychę. Panie obrzucały go cukierkami, serpentynami, panowie cygarami, które chwytał z małpią zręcznością i chował po kieszeniach, turyści zagraniczni fotografowali go w różnych pozach, a wszyscy, wszyscy oklaskiwali go gorąco. Ach, nie ma nic bardziej rozkosznego, upajającego niż aplauz tłumów. To haszysz! Roberto czuł się wodzem, mogącym rozkazywać tu, rządzić. Czyż nie naśladowano jego ruchów, podskoków? Czy nie śpiewano tej samej piosenki. Był odurzony osiągniętym sukcesem, oszołomiony bogactwem nowych, nieznanych przedtem doznań, był uszczęśliwiony, że nareszcie zaspakaja swój głód zabawy, tańca, popisów publicznych, ale przede wszystkim był… pijany, gdyż nie żałowano mu eteru. Eterem pachniała zresztą cała ulica. W dziwnym zamroczeniu kroczył z pochodem przez Avenida Rio Branco, błaznując dalej, aby broń Boże nie stracić zdobytej popularności. Z okien i balkonów wszystkich wielopiętrowych kamienic spływał barwny deszcz confetti, kwiatów, serpentyn. Spływał, zda się, bez końca, bo Rio Branco ma dwa kilometry długości, a pochód wlókł się powoli, grzęznąc raz po raz w falującym tłumie, jak nogi Taliny grzęzły w grubej warstwie serpentyn. Talina naśladowała dotychczas we wszystkim swojego chłopca, lecz nie miała jego sił i na wysokości Rua Sete de Setembro zemdlała. Przeniesiono ją ze szpaleru w tę ulicę, do jakiejś kawiarni, zaczęto cucić lemoniadą, kawą i wytrzaśniętym skądś koniakiem, którym od razu zainteresował się Roberto. — Można?

— Oczywiście, pij senior, ile zmieścisz…. Kochani, zacni ludzie. — A może refresko? — Nie. Mrożona lemoniada, to dobre dla bab, mężczyzna woli koniak. — Płacić! — O, za pozwoleniem, ja płacę, ja także mam pieniądze. — Więc ja zapraszam do naszego auta. Auto nowych znajomych było po prostu taksówką, lecz konia z rzędem temu, kto w Rio znajdzie wolne taxi w ostatki; na długo przedtem trzeba umówić się z taksiarzem, toteż Roberto należycie oceniał gest tych miłych seniorów i rewanżował się im, jak mógł. Czuł się wprost cudownie. On, szofer, miał obecnie szofera, który jeździł według jego poleceń, a sam niczym mister Corbett siedział sobie z tylu, między dwiema paniusiami pachnącymi odurzająco. Dwaj panowie z gitarami zajmowali składane krzesełka, trzeci zaś, ów najgrzeczniejszy, usadowił się obok szofera wraz z Taliną, którą głaskał wciąż i ściskał po ojcowsku; tak to przynajmniej widział Roberto, coraz bardziej wyrozumiały dla wszystkich. I dla siebie, o czym przekonały się z zadowoleniem jego sąsiadki, smukła Mulatka i pulchna Biała z utlenioną czupryną. Potem, chcąc im dać do zrozumienia, z kim mają zaszczyt, huknął basem: — Mama, yo quiero, mama, yo quiero, mamaaaa, yo quiero mamar! Poznali piosenkę, nie poznali jej propagatora, więc przedstawił się jako taki, pokazał dowody rzeczowe, czepiec i maskę, pogniecioną w kieszeni. Byli zachwyceni, postanowili tę znajomość oblać szampanem na dancingu. Słony rachunek podzielili uczciwie na cztery części dla czterech mężczyzn, żadnego naciągania tu nie było. Potem znów do spółki kupili skrzynkę strzelających żabek, skrzynkę confetti, skrzynkę serpentyn i jazda na długie, nadmorskie awenidy. Ach, jak to przyjemnie z auta rzucać eksplodujące żabki pod nogi parkom siedzącym na ławkach, albo w gromadę osób tańczących na placach dokoła orkiestr grających przy pochodniach. Albo cicho podjechać od tyłu do policjanta i chóralnie wrzasnąć mu nad uchem: — O, maaamo, ja chcę ssać! Zuch policjant! Miał w dłoni bisnag i strzyknął im eterem w oczy. Trzeba natychmiast zaopatrzyć się w te zimne perfumy; pyszna to zabawa i sam człek ochłodzi się trochę, bo choć noc, ale rtęć w termometrach nie chce spaść poniżej czterdziestu stopni. Tak, to już noc. To nie serpentyny, senhor Roberto, lecz rakiety, ognie sztuczne. To nie confetti, to gwiazdy… Szofer, mieliście stanąć obok kramu z lansa – perfumami, caramba!… Roberto palił jedno cygaro za drugim, odrabiając zaległości z ubiegłych dziesięciu miesięcy, podczas których nie wydał na palenie ani mila. — Stój, tu znowu są ci przekupnie…. Proszę o pięć syfoników, oto dwieście milów. — Czekać! Senhor jeszcze nie odebrał reszty z dwusetki — zauważyła blondynka.

— Niech jedzie — pozwolił Roberto, kto by się troszczył o resztę. Talina dostrzegła kram z kostiumami, chciałaby je chociaż obejrzeć… — Stać, szofer! Kup sobie, kochanie, który chcesz….. Kupiła, zapłacił, jazda dalej. Dokąd? — Do mnie — zaproponował ów najgrzeczniejszy. Był kamerdynerem u milionera, który z chorą na nerki żoną przebywał stale w Egipcie. Jego pałac, jego rozległy park miły kamerdyner oddał do dyspozycji swoich dzisiejszych gości. Tu Talina przebrała się w swój karnawałowy kostium, ładny, lecz przeznaczony snadź dla dwunastolatek, na nią zbyt obcisły. Tym bardziej podobała się mężczyznom, z nią najchętniej tańczyli przy dźwiękach elektrycznego patefonu. Potem kamerdyner zaproponował nową zabawę. W kryjówkę! Damy wyjdą do parku, skryją się każda osobno, a w pięć minut później panowie wybiegną stąd, by rozpocząć poszukiwania… Projekt przyjęto jednogłośnie i z aplauzem. Roberto zagiął sobie parol na utlenioną blondynkę, lecz nie mógł jej znaleźć ani rusz. I w ogóle nikogo nie spotkał w ogromnym parku. Czyżby tamtych sześcioro zmówiło się i wróciło innym wejściem do pałacu? To podejrzenie zaświtało mu w głowie, gdy na firankach oświetlonych okien zamajaczył jakiś cień, potem drugi, potem znowu dwa cienie gdzie indziej. Nie, to chyba stróż nocny, bo światła gasły kolejno. Zresztą co go to obchodzi, przecież Talina jest w Petropolis od dziesięciu miesięcy, przyjedzie tu… zaraz, zaraz, kiedy to ma przybyć? Plątały mu się nogi i plątało mu się w głowie coraz bardziej. Dotarłszy do muru ogradzającego park, usiadł na ziemi, zdjął marynarkę i kołnierzyk, wczoraj sztywny, teraz miękki od potu, jak chustka. Za murem ciągnęła się jakaś ulica, tańczono tam jeszcze, śpiewano, strzelano. Dlatego nie mógł zasnąć od razu i myślał. Próbował myśleć, próbował przypomnieć sobie coś arcyważnego, co łączyło się ściśle z losem jego i Taliny. Co to było? Gdzieś ktoś miał na nich czekać, ale kto, gdzie? — O, mamo, ja chcę, o, mamo ja chcę, o maaamo ja chcę ssać! — śpiewał ktoś zachrypłym głosem na ulicy. — Moja piosenka — mruknął Roberto z dumą. Półgłosem wtórował tamtemu, a w oczach wirowały mu rakiety, ognie bengalskie, młynki, pochodnie, lampiony, reflektory. Wirowały setki tysięcy par, tańczyli ludzie, palmy i gwiazdy, do confetti z lśniącego papieru podobne. Księżyc był także pijany, zimnym jak eter światłem tryskał na roztańczone, rozkrzyczane Rio de Janeiro, najpiękniejsze miasto świata i śpiewał ochryple, fałszywie: — O, maaamo, ja chcę ssać! Nie księżyc? Więc tamten gość na ulicy; czyż to nie wszystko jedno? — Wszystko jedno — odpowiedział sobie Roberto sam — przecież cały świat dziś oszalał. Wtem dostrzegł coś, co było większe niż gwiazdy i księżyc, a także świeciło na niebie. Jakaś biała postać mająca ludzki kształt tkwiła nieruchomo w przestworzach i

rozkrzyżowane ramiona rozpostarła nad światem, który szaleje zawsze. Sporo czasu przeszło, zanim pijany Roberto zdołał zrozumieć, przypomnieć sobie, że patrzy na figurę Chrystusa umieszczoną na szczycie Corcovado. Ta góra ma blisko 800 metrów wysokości, lecz posągowi także niewiele do czterdziestu brakuje, widać go więc hen z oceanu i z lądu, za dnia i w nocy, gdyż nocą oświetlają go reflektory. Do tego posągu Roberto modlił się co wieczór, ale dziś nie mógł, w połowie Ojcze nasz zasnął. Gdy się zbudził, słońce stało w zenicie. Południe. Powoli, bardzo powoli stawały do apelu ociężałe myśli, pijackie wspomnienia, po czym serce uderzyło na alarm. Gdzie Talina?! Gdzie pieniądze?! Ha, pieniądze roztrwoniło się w nocy; jedna dwudziestka tylko pozostała w marynarce, której kieszenie przeszukał sto razy. Jedna dwudziestka z przeszło trzech tysięcy milrejsów! Onegdaj mówił mu kucharz Sampson, że setki Brazylijczyków tracą w te karnawałowe ostatki swój całoroczny zarobek; Roberto nazwał ich skończonymi durniami, a dziś sam swoją osobą powiększył to grono. Co gorsza, przez jedną szaloną noc roztrwonił pieniądze, które miały uchronić Talinę przed dalszą poniewierką u obcych, miały zapewnić jej własny dach nad głową, miały uwolnić ją na zawsze od brutalnego ojczyma. Ten łotr umyślnie kazał nam przyjść na drugi koniec miasta, żebyśmy po drodze ulegli jakiej pokusie — domyślił się trafnie, gdyż chytry Bustangura rzeczywiście na to liczył. — Ale gdzie moja dziewczyna?! Przypomniał sobie cienie na oknach pałacu i ścierpł z przerażenia. Tak, Talina podobała się kamerdynerowi, nie odstępował jej na krok, dla niej urządził to zakończenie zabawy i perfidną grę w kryjówkę. Przeraźliwie zrozumiałe, wyrachowane, wstrętne stało się wszystko to, co w nocy wyglądało na niewinne igraszki, jakże on, Roberto, mógł być tak naiwny! Za to teraz… Wyjął z kieszeni nóż, obejrzał go, ścisnął w garści krzepko, wstał, uzbrojoną dłoń wyciągnął w stronę pałacu. — Zginiesz w mękach, ty łotrze! — warknął z wściekłością, która zalewała mu serce coraz dalej, jak fale przypływu niski brzeg zalewają. Powiedział te słowa tonem przysięgi, więc spojrzał na niebo i znowu zobaczył olbrzymi posąg, obecnie w świetle słońca skąpany. — Zginie, jeśli wyrządził jej krzywdę — dodał jakby na swoje usprawiedliwienie. Spuścił oczy, że niby to razi go światło. Przyszło mu na myśl, że jeżeli stało się zło, to nie naprawi go nic, ani nawet zemsta. Już lepiej niech sobie kamerdyner żyje, byle tylko Talina pozostała niewinna, jak była dotychczas. Ale czy pozostała? Czy nie zdarzyło się nic pod koniec tej nocy przeklętej, nic takiego, co rzuciłoby brudny cień na ich szczęście?! — O, Chryste z Corcovado, czy Ty nad nią czuwałeś? — jęknął Roberto, osuwając się na kolana. Bez noża, który rzucił w krzaki, bez żądzy odwetu, która odeszła jak fale odpływu, tylko bezgranicznie smutny wkroczył do pałacu. Na galeryjce hallu, pod którą przystanął, wczorajsi znajomi prowadzili ożywioną rozmowę, potem pięściami walili w jakieś drzwi, potem znowu gadali: — Nic, cisza, trzeba wyłamać drzwi. Może ona nie żyje?

— Tego by mi jeszcze brakowało — odburknął kamerdyner. Roberto poznał go po głosie natychmiast. — Nie dość, że mi zwiała, że jak cymbał sterczałem tu, pod zamkniętymi na klucz drzwiami, że… — Toś ty nic z nią nie wskórał? — wtrąciła utleniona blondynka. — Ano, nic! — wrzasnął rozzłoszczony i zaklął dosadnie. — Nie traćmy czasu na gadanie, już i tak przespaliśmy pół dnia. Trzeba posiać po ślusarza lub wedrzeć się tam przez okno. Przyjęto drugi projekt, całe towarzystwo zbiegło po schodach i pod kolumnami natknęło się na Roberta. On też pierwszy wszedł po drabinie na balkon, stamtąd przez okno do luksusowej sypialni chlebodawców niefortunnego amanta, lecz Taliny tam nie było. Znaleźli ją dopiero na stercie poduszek w… wannie, tu spała twardo, nie słysząc przez tyle drzwi długiego kołatania wczorajszych towarzyszów zabawy. Dowiedziawszy się od Roberta, że pieniądze rozeszły się prawie doszczętnie, wybuchnęła płaczem. — Tak, straciliśmy trzy tysiące — przyznał ze skruchą — ale mogło być gorzej, mogłem stracić ciebie!… Chodź, pójdziemy teraz pod Corcovado, potem zjeść coś u mnie, a potem na naszą ławeczkę Słońce szło spać, jak mawiała Talina i szafirowy ocean nucił mu do snu swoją kołysankę. Na ławce blisko południowego wylotu ulicy Montenegro siedziało dwoje młodych. Siedzieli smutni, bo czekała ich długa rozłąka. Jutro skoro świt ona, Talina, musi wyjechać do Petropolis, on zaś, Roberto pozostanie tutaj, w Rio de Janeiro. Może zobaczą się za miesiąc, ale raczej za dwa lub za trzy miesiące. Bowiem podróż koleją w obydwie strony kosztuje dziesięć milrejsów, to znaczny wydatek dla dwojga ludzi zarabiających mało, a zmuszonych oszczędzać, oszczędzać, oszczędzać, aby zebrać aż trzy tysiące, jako cenę swojego szczęścia. — Cały rok jest nam potrzebny na zebranie tej sumy — obliczył Roberto. — Rok — powtórzyła Talina i ciężko westchnęła. ____________________ (1) perequitos, maracany, arary – gatunki papug. (2) szakra (port. chácara) – gospodarstwo; farma. (3) korso – tu: pochód ulicami miasta z udziałem udekorowanych pojazdów.

CZARODZIEJSKA PIEŚŃ

W promieniu kilku mil nie znaleźli miejsca bardziej odpowiedniego niż to. To jedynie uznali za godne takiego człowieka, jakim był Alfonso Gonçalves, ich pan i przyjaciel. Stożkowaty pagór, na którego szczycie pochowali go właśnie, wystrzelał najwyżej ponad puszczę, a jej bujna roślinność nie sięgała do jego wierzchołka posypanego głazami, nie zasłaniała rozległego widoku na okolicę. — Stąd, caro amigo(1) — dodał z naciskiem José, kończąc krótką mówkę pogrzebową — stąd będziesz do końca świata spoglądał na swoje dawne królestwo, tu spoczynku ci nie zakłócą przeklęci Polacy. Gdyby nawet kiedyś cały las wytrzebili, gdyby cały przemienili na swe obmierzłe kolonie, te skały muszą pozostawić w spokoju; nic wśród nich, oprócz mchów, nie wyrośnie nigdy! Trochę przesadził w krasomówczym zapale, gdyż już teraz, oprócz mchu, rosły tutaj w normalnie dużych odstępach piniory(2). A jedna z tych parańskich sosen rozpinała swój parasol gałęzi wręcz nad świeżym grobem Gonçalvesa i nad głowami żegnających go czterech towarzyszów wymownych, jak większość Brazylijczyków. Każdy z nich czuł się w obowiązku powiedzieć kilka zdań o zmarłym, aż w końcu znowu zabrał głos najstarszy, czterdziestopięcioletni José. — Prosiłeś wczoraj, by na twoją cześć spalić choćby jeden dom… Bez komendy, lecz jednocześnie odwrócili twarze na południe. Tam, poza bliskim stąd i równo odciętym skrajem lasu, ciągnęły się aż hen, po linię horyzontu, posiadłości polskich kolonistów; ich obszerne domostwa otoczone ogrodami wyglądały z tej odległości, jak pudełka zapałek… Ha, zapałki będą potrzebne, lecz także spora bańka nafty, którą kupi się w wendzie(3). — Twoją ostatnią wolę, dzielny Alfonso — ciągnął dalej José, myśląc o rekwizytach do podpalenia — wykonamy jeszcze tej nocy. — Tak, dzisiaj będziesz pomszczony — dodał drugi kompan, Blas, a najmłodszy, Enrico już znowu wpadł w łatwy zapał: — Nie jedno ranszo(4) Polaków puścimy z dymem, ale wszystkie! José zganił go za to; nie należy przyrzekać, czego nie można dotrzymać, uważał. Bo czyż mieszkania kolonistów są w kupie? Nie, o ćwierć mili jeden dom od drugiego, więc na wiatr szkoda liczyć. Trzeba by je podpalić kolejno, lecz do tego Polacy nie dopuszczą i… — …i dadzą nam łupnia, jak już raz dali — wtrącił Olympio, czwarty z tej paczki. — Mało to dobrych kolegów wytłukli nam wówczas?! Wracając z pogrzebu, rozpamiętywali głośno te dawne wydarzenia. Wtedy puszcza również w południowym kierunku ciągnęła się na dziesiątki mil i zwierzyny było pod

dostatkiem i miały się gdzie paść konie Gonçalvesa. Jego ludzie oddawali się błogiemu lenistwu, które ulegało krótkim przerwom tylko w dwóch wypadkach: gdy pustki w spiżarni zmuszały ich do łowów albo kiedy wyruszali do miasteczka po nowy zapas wódki, tytoniu i amunicji. Dobre to były czasy, lecz sześć lat temu przybyli tu rządowi miernicy, szeroką pikadą(5) odcięli południowy cypel puszczy, po czym zaczęli go dzielić na dwudziestopięciohektarowe loty(6). Jeszcze nie skończyli pomiarów, gdy nadciągnęła spora karawana przyszłych osadników z rodzinami. Dorosłych mężczyzn było ponad stu, więc Gonçalves odrzucił radę krewkiego Enrica, by niezwłocznie napaść i wypędzić precz tych ludzi; wobec ich znacznej przewagi liczebnej, wolał dochodzić swoich praw na drodze legalnej. Okazało się jednak w miasteczku, że Gonçalves nie ma racji, gdyż puszcza jest własnością państwa, które może jej cząstki sprzedawać, komu chce. To samo powiedziano mu później w stolicy stanu Parana, gdzie w dodatku wykpiono jego pogląd, że przez zasiedzenie stał się właścicielem całego lasu. Nie, nie całego, tylko co najwyżej tego skrawka, który zużył pod uprawę pożytecznych roślin lub który przynajmniej wytrzebił. Ile wynosi ten obszar? Wynosił dwa hektary, więcej nie chciało się rozpróżniaczonym kapangom(7) wyrąbać przez tyle lat. Alfonso uznał więc to pytanie za jawne szyderstwo, rozbił kałamarz na głowie dygnitarza i niebawem jechał pod silną eskortą do więzienia. Marzył o zasiedzeniu puszczy, tymczasem siedział za kratami, niby pospolity złodziej, i bezsilnie pomstował na kolonistów, na urzędy, ba, na swoich kapangów, których przyprowadził przecież do Kurytyby, a którzy nie dawali znaku życia. Wreszcie dali znak, ale zanim José zorganizował napad na więzienie, upłynęły dalsze cztery tygodnie. Przez ten czas polscy osadnicy wżarli się w puszczę głęboko. Pod ciosami ich siekier padało wszystko, prócz najgrubszych drzew, tam zaś, gdzie deribadę(8) już skończyli, ścięte drzewka, krzaki, liany, liście, gałęzie wysychały na słońcu; palono je później, aby nie zawadzały i żeby swym popiołem użyźniły grunt. Równocześnie stawiano domy, ogradzano pomieszczenia dla bydła, tam, gdzie daleko było do rzeki, kopano studnie, a tam, gdzie ziemia po spaleniu dżungli już trochę ostygła, w dołki zrobione patykiem wrzucano ziarna fasoli i kukurydzy. Okres tak intensywnej pracy kolonistów dostarczał bezlik okazji do płatania im psich figli. Gonçalves po ucieczce z Kurytyby pozwalał swoim kapangom na wszelkie wybryki, nagradzał ich nawet za szczególnie celne strzały, których ofiarami padał żywy inwentarz Polaków. Lwią część premii zgarniał oczywiście José i jemu, jako najlepszemu strzelcowi, przypadł „zaszczyt” oddania pierwszego strzału do… człowieka. Wydarzyło się to wówczas, gdy Enrico z Blasem zatruli padliną kilka studzien i gdy wzburzeni tym koloniści uchwalili na wiecu, by zapytać „brazyluchów”, czy pozostawią ich wreszcie w spokoju, czy też chcą wojny na śmierć i życie. Misji parlamentariusza podjął się nauczyciel-instruktor mówiący biegle po portugalsku; pewnej niedzieli zjawił się w ranszu Gonçalvesa i poprosił go o wysłuchanie dłuższej przemowy, którą jednak przerwano mu wnet znanym frazesem: Brazylia dla Brazylijczyków! — Dzieci moich rodaków, które urodzą się tutaj, będą według prawa obywatelami

Brazylii — odparł delegat — ale i my jesteśmy jej pożyteczni; płacimy za ziemię, więc przywozimy pieniądze, a nieużytki zamieniamy na rentowne plantacje, przez co zwiększa się wasz majątek narodowy. — Czemu nie zwiększacie go tak w Europie? — Bo u nas ziemi za mało, u was zaś jest jej aż tyle, że jeszcze ćwierć miliarda ludzi mogłaby wyżywić. — Nic z tego, my obcych kolonistów nie chcemy! — My to pan i wasi faszyści. Na szczęście rząd brazylijski… — Postępuje głupio! — wtrącił Alfonso i znów lżył emigrantów. — Żeby w podobnie bezczelny sposób pchać się do cudzego kraju, mimo niechęci jego mieszkańców, to doprawdy trzeba mieć tupet bandyty! Nauczyciel zbladł, ale odciął się natychmiast: — Tak właśnie mieli prawo mówić pierwsi dziedzice tej ziemi, nieszczęśni Indianie, zanim ich wasi przodkowie po bandycku wymordowali! Gonçalves zaczerwienił się jak pomidor, wyrwał rewolwer zza pasa, lecz obecny przy tym José przypomniał mu w porę, że do gościa strzelać nie wolno, że ściągnęłoby to na gospodarza wieczystą hańbę. — Racja — przyznał Alfonso. — Senhor delegado zechce już odejść i czuć się całkiem bezpiecznie na tym skrawku ziemi, który mi jego rodacy łaskawie chcą zostawić. Za to nie ręczę za życie seniora o metr dalej! Gdy nauczyciel ruszył w drogę, José dostał od szefa polecenie, z którego zadowolony nie był. No, bo palnąć komuś w łeb, owszem; lecz z tyłu, kiedy tamten nie spodziewa się tego, to jakoś głupio, niehonorowo, szpetnie. Postanowił więc trochę spudłować, zamiast w głowę wymierzył z daleka w prawą nogę odchodzącego i wypalił. Nauczycieli runął na ziemię, ryk oburzenia wydarł się ze stu gardzieli, a Gonçalves stwierdził dopiero teraz, iż osadnicy czekali na swego delegata w „nadgranicznych” zaroślach. Lunął stamtąd rychło grad kul, dla których ranszo stojące na polanie stanowiło cel znakomity. Dzięki temu „brazyluchy” straciły w zabitych i rannych aż dziesięciu ludzi, reszta w nocy przerwała pierścień oblegających i zbiegła w głąb puszczy. — Tak, tak, dali nam wtedy łupnia — powtórzył Olympio, rozpamiętując z kolegami wypadki owej krwawej niedzieli — lecz ransza nie zburzyli. Zdziwiło to również Joségo, kiedy przed dwoma miesiącami powrócili w te strony, wioząc chorego Gonçalvesa, który pragnął umrzeć na starych śmieciach. Podczas ich pięcioletniej nieobecności polana zarosła gąszczem, tak, że z trudem ją odnaleźli, bujna roślinność ścisnęła także ranszo, które jednak stało nietknięte. Dlaczego Polacy go nie spalili? Czemu nie szukali zwady z dawnymi wrogami, tak słabymi obecnie? Co miały znaczyć te ich życzliwe spojrzenia przy spotkaniach w wendzie? W polskiej wendzie José nabywał żywność, dziś posłał tam Blasa po naftę, której nigdy dotąd nie brali. Żeby więc nie wzbudzić podejrzeń, mogących uniemożliwić im zamierzone podpalenie, polecił mu także kupić najtańszą lampę naftową, a za resztę

pieniędzy tytoń. Tak, tytoniu jak najwięcej, bo koloniści łatwo zgadną, kto był podpalaczem, trzeba będzie zatem znów uciekać w głąb puszczy i nie obejdzie się z pewnością bez utarczek z pościgiem. Dlatego Enrico czyścił rewolwery i strzelby całej czwórki, Olympio na kamieniu ostrzył fakony(9), niezbędne przy przedzieraniu się przez gęstwinę, a José, jako dowódca, nie robił nic, tylko myślał, obmyślał plan kampanii. Blas bardzo długo nie wracał, wobec czego Enrico wyruszył na zwiady, lecz dopiero po zachodzie słońca nadeszli obydwaj. Nadeszli w szampańskich humorach, wymowni jeszcze bardziej, niż zwykle; o niebywałym ruchu, jaki panował w wendzie, o wielkich zakupach, jakie tam robili Polacy w związku z jutrzejszym świętem Bożego Narodzenia gadali tak wiele, że José musiał ich przywołać do porządku. Jego żadne święta nic nie obchodzą, jego obchodzi jedynie to, czy przynieśli tytoń i naftę… Oczywiście! Przynieśli wszystko, co kazał, a poza tym polskie strucle, czy jak tam zwie się ta słodka, nadziewana bułka, poza tym całe pudło brazylijskich doce, słodyczy, i cztery butelki kaszasy(10), z których zaledwie jedną wypili po drodze. — Uhum — mruknął Olympio — teraz wiem, czemuście tacy wlani. — Ale ja nie wiem, skąd wzięliście pieniądze na to wszystko. — Po co pieniądze, drogi José; głupi Polak dał nam na kredyt. — On głupi naprawdę, że dał, a z was świnie, żeście wzięli! — huknął oburzony José. — Rozumiem: zabić, zgwałcić, podpalić; lecz okraść lub oszukać kogoś, to niegodne kapangów, to haniebne! I za karę nie weźmiecie udziału w mej dzisiejszej wyprawie, nie będziecie wykonawcami ostatniej woli naszego szlachetnego pana, świętej pamięci Alfonso Gonçalvesa! Blas i Enrico spochmurnieli, bo spotkał ich srogi zawód, szalenie cieszyli się na tę wyprawę tak bardzo odpowiadającą ich łajdackim upodobaniom. Ale nawet nie próbowali oponować; dopóki trzymali się z Josém, musieli mu być ślepo posłuszni, to główny obowiązek kapanga. Mogli natomiast od 1 stycznia porzucić tę służbę, jak przed rokiem uczyniło sześciu ich kolegów, zniechęconych tym, że u Gonçalvesa było z pieniędzmi co raz bardziej krucho. — Zrobimy to samo — uchwalili zgodnie, po czym Enrico postawił wniosek nagły, przyjęty jednomyślnie — a na razie napijemy się jeszcze kaszasy. Tymczasem José i Olympio wydostali się już z lasu, bowiem jego południową granicę przez ostatnie lata przesunięto na północ o dalsze pół mili. Sporo drzew tu zrąbano, spalono, sporo dym musiał udusić zwierzyny, która zniknie doszczętnie, kiedy z kurczącej się puszczy nie pozostanie nic. A przecież w niej z polowania żył sobie wygodnie Gonçalves oraz jego dwudziestu kapangów. Dwudziestu! — Przeklęci koloniści — warknął José; jakoś nie przyszło mu na myśl, że olbrzymi teren łowów i swawoli dwudziestu rozpróżniaczonych zabijaków da kiedyś pracę dwudziestu tysiącom rolników, a żywności dostarczy krociom ludzi w miastach. — Gdybym mógł, to bym tych przybłędów wystrzelał do nogi! Zmarszczył czoło, gdyż przypomniało mu się nagle, że jego także ktoś nazywał przybłędą. Kto śmiał, u licha? Na pewno nie Gonçalves, któremu piętnaście lat temu ocalił