uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Antoni Marczyński - Kaprys Gwiazdy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Kaprys Gwiazdy.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

Antoni Marczyński KAPRYS GWIAZDY FILMOWEJ 2013

Spis treści 01 Niesamowity potwór 02 Bitwa pod Grunwaldem 03 Głos wielkiego miasta 04 Król i królowa ekranu 05 Chwile grozy 06 Sen czy jawa? 07 Diafragma! Diafragma! 08 Vogue la galère! 09 Jubileusz bez jubilata 10 W stolicy 11 Co się stało??? 12 Pracowity dzień 13 W atelier 14 Narodziny gwiazdy 15 Blaski i nędze popularności 16 Straszna wiadomość 17 Genialny pomysł 18 Niebezpieczna Balladyna 19 Nowy scenariusz 20 Maciek Łupa jako Hamlet 21 Światopełk wyznaje swą miłość 22 Nieprzyzwoita scena 23 Katastrofa 24 “Opiekun” artystów 25 W szkole filmowej 26 Kasia miała rację Epilog

Opracowano na podstawie wydania Gebethnera i Wolffa, Kraków 1935.

Rozdział I NIESAMOWITY POTWÓR Cisza panowała w lesie. Nawet ptaki przestały świergotać, zdumione bezgranicznie tym, co działo się na wielkiej polanie. A tam działy się dziwy, jakich puszcza od niepamiętnych lat nie oglądała: Młode pacholę, uzbrojone tylko w widły i toporek, napadło na ogromnego niedźwiedzia i walczyło z nim od dwóch godzin! Na próżno mocarny miś, stanąwszy na zadnich łapach, próbował przednimi pochwycić zuchwalca i zmiażdżyć go w straszliwym uścisku lub podrzeć go pazurami na strzępy; zwinny napastnik zawsze umknął w porę, a niezdarny zwierz nabijał się ponownie na podstawione widły. Zwinny był ten młodzik, ale i muskularny, co się zowie. Rękawy jego futrzanego kubraka zdawały się pękać pod naporem napiętych mięśni, które uwydatniały się poprzez jego dziwaczny ubiór zarówno na ramionach, jak i na udach czy łydkach, a wyglądały tak potężnie jak węzły kotwicznych lin. A muskularna budowa ciała kontrastowała zabawnie z chłopięcą lub raczej dziewczęcą twarzyczką, nie posiadającą ani śladu zarostu. Lecz to jeszcze nie wszystko, bo oto w pośrodku polany, przed długim a wąskim namiotem siedziało kilkunastu rycerzy w średniowiecznych zbrojach. Niektórzy z nich mieli na hełmach wspaniałe pióropusze z piór pawich i strusich, a na ramionach długie białe płaszcze z czarnym krzyżem. Słowem, autentyczni Krzyżacy! Pomieszani z Polakami i Litwinami, gawędzili z nimi przyjaźnie półgłosem, a niekiedy z pobłażliwym uśmiechem spoglądali na przedłużającą się walkę człowieka z niedźwiedziem. — Ciężką robotę ma Zbyszko z Bogdańca — mruknął Zawisza Czarny, ocierając pot z czoła — przy dzisiejszym upale… nie zazdroszczę. — Niedźwiedziowi w takim futrze jest chyba znacznie cieplej, a przecież nie znać po nim zmęczenia — odburknął kniaź Witołd, żywiący jakąś urazę do Zbyszka, zaś komtur Kuno von Lichtenstein z jawnym szyderstwem huknął na całe gardło: — Za Danuśkę, Zbyszku, za Danuśkę! Jeszcze nie przebrzmiało echo powszechnego śmiechu, jaki ten okrzyk wywołał, gdy wtem rozległ się przeraźliwy ryk!… Czyżby miś? Nie! Miś sam obejrzał się niespokojnie, co Zbyszko z Bogdańca mógł znakomicie wykorzystać, niestety także był zaskoczony i przestraszony… Znowu ryk! Jeszcze potężniejszy niż pierwszy, potem zadudniła ziemia od wściekłego tętentu i rozległ się trzask łamanych gałęzi. Wszystkie serca zaczęły bić mocniej w oczekiwaniu czegoś strasznego, wszystkie spojrzenia pobiegły w ten kąt polany, gdzie znajdował się wylot krętej ścieżyny leśnej,

bowiem stamtąd nadciągały owe coraz to wyraźniejsze odgłosy, stamtąd nadciągało nieznane niebezpieczeństwo. — Co jest?! — rzekł śpiewnie krzywonogi Powała z Taczewa, a Saladyn, który przywiódł Witołdowi w sukurs tatarskie watahy, przeżegnał się nabożnie, zapomniawszy snadź w strachu o Proroku i Allachu. Nagle… zakołysały się krzaki rosnące u wylotu owej ścieżki i wychynął z nich łeb potwora, jakiego próżno byś szukał nawet u Hagenbecka!1 Nie miał ci ten łeb ani oczu, ani uszu, ani nozdrzy, ani pyska, nic! Była to wielka szara masa, tu i ówdzie liśćmi upstrzona, które zapewne skutkiem biegu potwora oderwały się od gałązek i przylgnęły do jego odrażającej mordy. — Hipopotam? — zdziwił się Dypold Kikieritz von Dieber, ten sam, który później pod Grunwaldem na samego króla Jagiełłę miał nacierać. — Kolega oszalał? — skarcił go Fryderyk Wallenrod, bratanek sławnego Konrada. — Nie jesteśmy w Afryce, tylko w Polsce! — Więc co to za bydlę? — Bo ja wiem? Wygląda, jak bestia apokaliptyczna, ale… Ledwie padły te słowa, apokaliptyczna bestia ryknęła jak stu bezrobotnych szatanów, zadarła ogon w górę i runęła do ataku. — Sie ratuj, kto możesz! — wrzasnął przeraźliwie Ulryk von Jungingen, Wielki Mistrz Zakonu, i odepchnąwszy tulącą się doń Jagienkę, wpadł do namiotu, za nim cały tłum, a za tłumem… potwór! Zezowaty niski mężczyzna, który wybrał sobie lepszy schron niż tamci, mianowicie na drzewie, obserwował tę scenę od początku. Najpierw usłyszał nieludzkie wycie, potem namiot napęczniał, wydął się jak podłużny balon, pękł na jednym końcu i sflaczał, lecz drugi koniec, wciąż gruby, nadęty, ruszył z miejsca w szalonym pędzie. Tajemniczy potwór, omotawszy się w płótna namiotu, wyglądał teraz jak przedpotopowy jaszczur białej maści, a nieprzybity kołkami do ziemi i łatwo zerwany namiot wlókł się za nim niczym długi welon lub raczej ogon. Spod tego ogona wypadali raz po raz Krzyżacy, już wyłuskani z swoich paradnych płaszczów, oraz inni rycerze. Podnosili się z ziemi, a dostrzegłszy, że apokaliptyczna bestia nie zbiegła do lasu, lecz nadal harcuje na polanie, brali nogi za pas i pędzili przed siebie, wrzeszcząc, jakby ich ze skóry obdzierano. — Na sosnę! Na sosnę! — zapiał Jurand ze Spychowa i runął jak długi, bowiem ogromny miecz wiszący mu u pasa i rozdyndany skutkiem szybkiej ucieczki, wjechał mu właśnie między nogi. Lecz okrzyk Na sosnę! posłyszeli niemal wszyscy i zamiast biegać bez celu, jak dotychczas, kopnęli się w stronę zbawczego drzewa, które onegdaj ścięto w lesie i wkopano tutaj jako niezbędną dekorację wielkiej polany do niektórych zdjęć plenerowych. W mgnieniu oka zaroiło się pod rozłożystą sosną od statystów poprzebieranych za Krzyżaków, Litwinów, Tatarów i polskich rycerzy, od pomocników reżysera i pomocników jego pomocników, po czym zaczęła się nerwowa wspinaczka na drzewo urozmaicona wrzaskiem poszkodowanych, których silniejsi odpychali od pnia, boksowali, gryźli, szczypali.

Do uszczypniętych należała między innymi znakomita gwiazda ekranu, panna Nelly Ricci. Kwiknąwszy dramatycznie, odwróciła się, tuż koło swojej twarzy ujrzała kudłaty łeb niedźwiedzia, krzyknęła: — Słabo mi! Mdleję! Lecz zanim zdążyła zemdleć, miś kłapnął paszczą. — Rany gorzkie! — wycharczał. — Prędzej, koleżanko! — Podsadźcie mnie, nie sięgnę do gałęzi — rzekła płaczliwie. Mężczyzna zaszyty w niedźwiedzią skórę potknął się jednak w tej chwili na leżącym i tratowanym bez litości Jurandzie tak, że musiał stanąć na czterech łapach, co natychmiast wyzyskał Ulryk von Jungingen; brzuch Juranda, grzbiet kolegi-„misia”, biust Jagienki i głowa Zawiszy Czarnego były czterema stopniami niezwykłych schodów, po których „Wielki Mistrz” błyskawicznie wbiegł na najniższy konar sosny, skąd już gładko szło się wyżej po niezliczonych gałęziach. W zwycięskim marszu ku obłokom natrafił Ulryk wreszcie na poważną przeszkodę, którą były bimbające nogi innego gentlemana. — Co widzę! — zdziwił się. — Pan reżyser już tutaj? — Od dawna — odparł zezowaty realizator wielu filmów polskich i szybko wcisnął w oko monokl z niebieskim szkiełkiem, którym zawsze zasłaniał swojego zeza. — Byłem tu już wtedy, gdy wy uciekaliście do namiotu… Ach, czemuż nie mam z sobą kamery — westchnął. — O, kel dommaż! — Z powodu ten pterodaktyl czy ichtiozaurus? — Nie, panie Stillwasser… Z powodu to, co pod nami… Z powodu ten ścisk przy drzewie, ten zgiełk, przestrach, rozpacz, pośpiech, rozpychanie. Takie sceny musiały się rozgrywać w godzinie straszliwego potopu… Stillwasser aż zadygotał z podniecenia. — Pan chcesz później kręcić potopu? — spytał zniżonym głosem. — Kochany mistrzuniu, a co pan mówisz do mnie w roli Noe? Dyplomatyczną odpowiedź reżysera zagłuszyła wrzawa u stóp sosny, gdzie jeszcze z piętnaście osób windowało się mozolnie na ów najniższy i najgrubszy konar, przeszkadzając sobie wzajemnie. Drugie tyle siedziało już na drzewie, które w pewnej chwili podejrzanie się zachybotało. — Chwieje się — stwierdził z nowym przestrachem Ulryk von Jungingen, czyli Stillwasser, po czym zaczął krzyczeć, co tchu: — Nie ma wolnych miejsc! Przepełnione! Wóz rusza. Nie ma miejsc!… Panie Zawisza, proszę nikogo więcej nie wpuścić… Pan słyszałeś, co mówię, panie Wachser?! — Dlaczego nie miałem słyszeć? — odparł „Zawisza Czarny” i wykonując polecenie ustosunkowanego Stillwassera, zaczął łagodnie z gałęzi spychać „Juranda ze Spychowa”. — Co jest?! — wrzasnął poszkodowany. — Pan nie bądź świnia, panie Stillwasser! Sie sam skrył przed zgrozą, tchórz! a innym nie daje, łobuz!

— Że jak?! Pan to śmiej powtórzyć! — Śmiem! Tchórz! Tfu! — Nie, nie… to drugie, gorsze! — Że świnia? — Pan nie rób naiwniaczka, świnia nie jest obelga. — Więcej nic nie mówiłem. — Ale tu wszyscy słyszeli to drugie i w sądzie powtórzą ci do oczu! ty chamuś!… Mistrzu — wzburzony Stillwasser zwrócił się do reżysera — pan oczywiście słyszał, jak ten łobuziak użył ordynarne słowo łobuz. — Może słyszałem, ale już nie pamiętam — odparł zagadnięty i skrzywił się z niesmakiem. Swojego czasu zasiadał w sądzie, mianowicie na ławie oskarżonych i od tego czasu unikał procesów jak… wody. — Zarazem kategorycznie piętnuję kłótliwość panów w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, które nad osobami przebywającymi na dole wciąż nadal zawisa! Sam czuł się zupełnie bezpieczny na szczycie wysokiego drzewa, więc nieustraszonym wzrokiem spoglądał na tajemniczego mieszkańca puszczy, który biegał jak oszalały po polanie, podskakiwał i stawał dęba, usiłując odrzucić zakrywający go biały całun, czyli błogosławionej pamięci namiot. Lecz na próżno miotał się na wszystkie strony; olbrzymia płachta oplotła go, jak ośmiornica rybę, i wlokła się za nim długim ogonem. — A może to tylko żubr? — pomyślał pan reżyser, wciskając głębiej w oko swój szafirowy monokl. Uśmiechnął się w poczuciu absolutnego bezpieczeństwa. — Skrzydeł to bydlę nie ma, to fakt, zatem mnie nie dosięgnie… Wbrew temu całkiem uzasadnionemu przekonaniu odległość pomiędzy podskakującym potworem, a właścicielem niebieskiego monokla zaczęła nagle zmniejszać się z oszałamiającą chyżością. — Czy on wzlatuje w powietrze, czy ja spadam z drzewa? — To pytanie, błahe w tym momencie i nie mające wpływu na dalszy tok wydarzeń, załopotało w reżyserskim mózgu, lecz na krótko, a potem trwoga przedśmiertna zamroziła „mistrzowi” wszystkie myśli i jego całego również. Nie na zawsze… niestety! — Ratunku! Gewałt! Drzewo się wali! — zabrzmiało na sośnie i u jej stóp, ale wnet poszczególne okrzyki zlały się w jeden wielki wrzask. Nie to było czymś dziwnym, że ścięte w puszczy i tutaj płytko wkopane drzewo waliło się teraz, lecz to, iż tak długo stało prosto, choć tylu ludzi obsiadło jego gałęzie. Nie działo się więc z tą sosną nic nadzwyczajnego, wbrew fantastycznym przypuszczeniom właściciela wytwórni filmowej, pana Światopełka Schluss- Koniecpolskiego, który, schroniwszy się pod swój ciężarowy samochód stojący na skraju polany, obserwował stamtąd wszystkie fazy napadu apokaliptycznej bestii. — Patrz pan — mówił właśnie do operatora filmowego leżącego przy boku chlebodawcy — dinozaurus podgryzł sosnę, a ona go teraz przywali… zgniecie…

zabije! Nie zabiła jednak sosna tajemniczego potwora, ale przygniotła mu do ziemi i oderwała długi, płócienny ogon, tak że tylko niewielka płachta pozostała na zwierzu, rogatym, jak okazało się teraz, gdyż rogi przebiły tę płachtę przy nagłym szarpnięciu i dumnie sterczały ku niebu. — Żubr? Tylko żubr?! — mruczał Światopełk rozczarowany. — Raczej zwyczajny, ordynarny wół, panie dyrektorze. Właściciel wytwórni spojrzał karcąco na swego operatora. — Przed chwilą ręczyłeś mi pan za dinozaura, a teraz już żubra panu za wiele? — rzekł z wymówką. — A mnie właśnie dla celów propagandy filmu najlepiej odpowiada żubr, zrozumiano?! I proszę zapisywać w notesie, co podyktuję. Już? Więc zaczynam… Nagłówek… Komunikat dla prasy… Pod tym:… W dniu dzisiejszym na ekspedycję wytwórni… cudzysłów Świat-Pol-Film… cudzysłów przecinek realizującą przecinek jak wiadomo przecinek obecnie Krzyżaków Ha Sienkiewicza przecinek napadło w czasie zdjąć stado żubrów demolując kilkanaście… napisz pan kilkadziesiąt… namiotów krzyżackich. Największy żubr rzucił się na naszą znakomitą artystkę przecinek pannę… jaka ona tam panna… tego pan nie pisz oczywiście… pannę Nelly Ricci, ale przytomność umysłu właściciela wytwórni pana Światopełka Schlll… — Panie dyrektorze — wtrącił operator — miałem rację, to wół! Nie miał racji, gdyż była to tylko krowa, lecz Schluss-Koniecpolski nawet spojrzeć nie raczył na wesołe bydlątko. — Choćby to był mały cielaczek — rzekł podniesionym głosem, — dla reklamy naszego filmu pozostanie żubrem! Dixi! ____________________ 1 Carl Hagenbeck (844-1913) – niemiecki treser, był właścicielem przedsiębiorstwa handlu zwierzętami egzotycznymi i kilku cyrków objazdowych. W roku 1907 założył ogród zoologiczny w hamburskiej dzielnicy Stellingen noszący do dnia dzisiejszego nazwę Hagenbeck i będący w posiadaniu rodziny Hagenbeck.

Rozdział II BITWA POD GRUNWALDEM Z lasu wybiegła na polanę młoda, przystojna wieśniaczka. W prawej dłoni, którą co prędzej ukryła za plecami, trzymała spory patyk, w lewej garść trawy zerwanej na przynętę dla czworonożnego dezertera. — Krasula, krasula, ny, ny, krasula — mówiła łagodnie, przymilnie i powoli zbliżała się do krówki, która tyle strachu napędziła filmowcom, a teraz sama spoglądała ze strachem na swoją panią, przeczuwając snadź dobrze zasłużone lanie. Po małych ceregielach dała się ująć. Wieśniaczka przywiązała jej do rogów postronek, jego drugi koniec owinęła sobie kilkakrotnie dokoła lewej dłoni, po czym „na scenie” ukazała się prawa dłoń uzbrojona w patyk i nastąpił wymiar sprawiedliwej kary. Wówczas Światopełk Schluss-Koniecpolski odważnie wyszedł spod auta i obsypał właścicielkę „apokaliptycznej bestii”, ostrymi wymówkami. Że według przepisów policyjnych nawet psy należy prowadzić na smyczy i w kagańcu, więc co dopiero takie olbrzymie zwierzęta jak krowy. Że to bydlę musi natychmiast zbadać weterynarz, czy nie ma wścieklizny, gdyż rzucało się tutaj na ludzi i prawdopodobnie pokąsało wielu z nich. Że poniszczyło drogocenne aparaty, rekwizyty, kostiumy itp., za co on, jako właściciel wytwórni, będzie żądał odszkodowania. A poza tym za przestrach, który u osób bardziej nerwowych mógł spowodować dłuższą niezdolność do pracy i zarobkowania. Że dalej… Lecz kobiecinie i tego było aż nadto. Przerażona do głębi, uciekła z polany co prędzej, zabierając z sobą sprawczynię tylu szkód i kontuzji. Największą kontuzję odniósł oczywiście reżyser Barry Odorono1, ponieważ w chwili upadku drzewa znajdował się na jego szczycie. Woda z głębokiej na pół metra kałuży osłabiła wprawdzie siłę zderzenia pośladków „mistrza” z ziemską skorupą, niemniej jednak ta część ciała reżyserskiego była chwilowo nie tylko stłuczona i obolała, ale „zupełnie niezdatna do użytku”, jak stwierdził ze smutkiem Wachser2 (Zawisza Czarny), który podobno liznął trochę medycyny. — Barryś, ty nie będziesz mógł nawet siadać, biedaczku. — Dożywotnio?! — przeraził się reżyser. — Kto mówi, że dożywotnio? Z tydzień… Więc głowa do góry, maluśki — pocieszał go i pożerał rozkochanym wzrokiem. Wszyscy odsunęli się dyskretnie, wiedząc, jak wielka sympatia łączy tych dwóch, genialnego, lecz chuderlawego reżysera i jego ucznia, któremu z powodu atletycznej budowy ciała powierzono rolę Zawiszy Czarnego.

Tymczasem Schluss-Koniecpolski w towarzystwie swojego siostrzeńca Stillwassera i całego sztabu pomocników obchodził polanę, aby ocenić ogrom strat wyrządzonych przez napad rozbrykanej krowy. — A co to za worek? — Już wiem! Ten worek miało to bydlę na twarzy, gdy wypadnęło z lasu — odgadł trafnie Stillwasser. — I dlatego Finger trzymał go za hipopotama, idiota! Che, che, che, che… Jeszcze nie przebrzmiał ten wyrafinowany sardoniczny śmiech, gdy na ramię „Ulryka von Jungingen” spadła ciężka dłoń „Juranda”. — Pan zechcesz się liczyć ze słowami! Po primo sie nazywam nie żaden Finger, ale Finger-Dłoński! Po secundo hipoteza hipotama… — Hipopotama, panie Finger… popo! — Wypraszam sobie poprawki od pana! — To mów pan po polsku ortografologicznie! — Pana razi moja wymowa? A ma pan niecoś wolnego czasu? — Pan możesz mnie pocałować nawzajem! — wrzasnął zirytowany „Ulryk”, wiedząc doskonale, jaką propozycję poprzedza retoryczne pytanie o czas. W trakcie tej małej sprzeczki Światopełk z pomocą operatora filmowego wgramolił się na dach swojej limuzyny i z tych wyżyn ogarnął wzrokiem całą polanę upstrzoną białymi plamami płaszczów krzyżackich. Wszędzie walały się hełmy, tarcze, zbroje, nagolenniki, łuki, strzały, kołczany, miecze pogubione w panicznej ucieczce przed „potworem”, a na ten widok z piersi operatora Korzeniowskiego wyrwało się ciężkie westchnienie. — Dobrą godzinę czasu stracimy — rzekł — na to, być choć z grubsza uprzątnąć to pobojowisko. Właściciel wytwórni drgnął nagle i żywe błyski zamigotały mu w oczach. — Brawo, panie Moniek — rzekł z uznaniem, klepiąc zdumionego tym operatora. — Najniechcącej w świecie poddał mi pan świetny pomysł… Nic tu nie będziemy sprzątali, przeciwnie jeszcze więcej naśmiecimy i cały ten bałagan weźmiemy na taśmę nadprogramowo. — Z powodu? — Z powodu strona trzy dwójki. Moniek Korzeniowski (ongiś Wurzel) zajrzał do Księgi kręceń na stronicę 222, gdzie pod nagłówkiem: SCENA CLXXXVII była nalepiona mała reprodukcja znanego obrazu Matejki pod tytułem Bitwa pod Grunwaldem, a poniżej zamieszczony dopisek: Żywy obraz… Atelier. — Już pan rozumiesz, panie Moniek? — Wprost przeciwnie, panie dyrektorze, jeśli mam być szczery.

— Skoro filmujemy bitwę, to musimy też pokazać pobojowisko! — Ależ o pobojowisku nie ma ani słowa w Księdze kręceń. — W jakiej książce? — No, w tej. — Więc mów pan po polsku: Drehbuch, a nie żadna Książka kręceń. Jakich kręceń? Podatkowych?! Ja sie nie puszczam na takie machlojki! — Panie dyrektorze, odbiegamy od tematu… W Drehbuchu, powtarzam, nie mamy żadnego pobojowiska, ale skoro pan życzy… — Życzę i koniec!… To będzie bardzo efektownie — dodał Światopełk łagodniej — i w duchu pacyfistycznym, pan rozumie? Już za to jedno Wiadomości Literackie nie będą mogły zjechać mi obrazu… Więc nuże do dzieła! Ostry gwizd zelektryzował członków ekspedycji filmowej, sądzono ogólnie, że przynosi on godzinną przerwę i odpoczynek. Ustały spory i flirty, ucichły jęki potłuczonych, wszystkie spojrzenia pobiegły w stronę dyrektorskiej limuzyny, na której dachu stał sam właściciel wytwórni i wymachiwał tubą. — Zaczynamy zdjęcia! — ryknął. — Żywy obraz… pobojowisko… — Co za pobojowisko? Wus yst? — zdziwił się reżyser Odorono. — Kes ke se? — Wszyscy bez wyjątku grają zwłoki! — huczała w dalszym ciągu tuba. — Kłaść się parami na podłodze… — Na jakiej podłodze? — spytał tępy „Dypold Kikieritz”. — Milczeć! Na trawie, mówiłem wyraźnie… No, już! — Yst er myszygene geworden z gorąca? Takiej sceny nie ma w Drehbuchu, żebym z tego miejsca nie wstał. — Reżyser Odorono był tak wzburzony, że zapominając o przestrogach Wachsera, dźwignął się z ziemi, usiadł, lecz natychmiast opadł na wznak, jęcząc z bólu żałośnie… — Uj, kom że süffr! Operator Moniek Korzeniowski z pomocą szofera umieścił aparat na dachu limuzyny, a właściciel wytwórni osobiście wskazywał artystom, gdzie który ma lec na murawie i w jakiej pozycji odstawiać nieboszczyka. — Leoś — mówił właśnie do siostrzeńca, ty, jako Wielki Mistrz Krzyżacki polegnąłeś w środku pola bitwy, trzymając w dłoni sztandar. Dokoła ciebie wieniec odzianych w skóry Litwinów, których własnoręcznie uśmierciłeś… Panie Delmonti, pan nie raczył położyć się jeszcze. — Oczywiście, że nie! Przecież ja gram księcia Witołda, który bynajmniej nie poległ pod Grunwaldem. — O tym, czy poległ, czy nie, decyduję exclusive ja! A ja potrzebuję mieć duże pobojowisko i rozkazywam panu grać zimnego trupa od już, od natychmiast! Zrozumiano?! — Ironiczny uśmiech młodego aktora zmieszał rozsierdzonego właściciela wytwórni. — Może ów Witołd zmarł naturalną śmiercią na długo przed Grunwaldem? — pomyślał z obawą, lecz nie chcąc zmieniać danego polecenia, kazał

Delmontiemu położyć się na brzuchu, a głowę zakryć tarczą. — Kto teraz pozna, że to Witołd — tryumfował w duchu… Z kolei zaczął zastanawiać się, z czyjej ręki ma polec Ulryk von Jungingen; Wielki Mistrz powinien mieć godnego zwycięzcę. — Wachser! — Panie dyrektorze — odparł „Zawisza” — na mnie już leży dwóch Krzyżaków, ale Jurand jest jeszcze wolny. — Protestuję! — Leoś Stillwasser aż zadygotał z oburzenia na myśl, że jego pogromcą ma być Finger-Dłoński, z którym stale darli koty, lecz wuj ani myślał zważać na takie animozje; „Jurand” był najtęższy po „Zawiszy”, więc „Jurand” musiał zostać zabójcą „Wielkiego Mistrza” i przywalił go zaraz całym swym ciężarem tak ochoczo, że Leoś zaczął się dusić… — Panna Nelly Ricci jeszcze nie leży? Czemu? Że kobiet nie było pod Grunwaldem? Nie szkodzi, Nelusiu; nakryjemy cię płaszczem częściowo, tak żeby płeć nie wystawała… Ditto pana Odorono… Prędzej, prędzej! — A drzewo? Zapomnieliśmy usunąć przewróconą sosnę. — Na co ją usuwać, niech leży. Armata nie mogła ją złamać? Albo bomba z samolotu? No, więc… Uporawszy się z tymi i podobnymi im trudnościami, wrócił niezmordowany Światopełk Schluss-Koniecpolski do swojego operatora, po czym limuzyna ruszyła z miejsca i powolutku zaczęła objeżdżać dokoła „straszliwe pobojowisko grunwaldzkie”. Przy pierwszym okrążeniu aparat był nieczynny, gdyż należało pierw wybrać najbardziej malownicze grupy „zwłok”, a przy drugim okrążeniu korbka poszła w ruch. — Cicho leżeć! Nie mrugać! — upominał Światopełk raz po raz, aż nagle zatrząsł się z oburzenia: „Wielki Mistrz” podrygiwał i śmiał się jak szalony, choć usta i oczy miał szczelnie zamknięte. — Stop! Szkoda taśmy, panie Moniek… Leoś, smarkaczu jeden! Wus bedojten die dummen uśmieszkes?! — Wujaszku, on mnie połaskotał w krytycznym momencie. — W żadnym momencie, tylko troszkę w pachwinie… tak z żartu. — Nawet troszkę wypraszam sobie od obcego gbura! — Gbura, szczeniaku? Gbura?! — Gbura, łobuzie! Który z nich przeszedł pierwszy od słów do rękoczynów, trudno było później ustalić, gdyż obydwa siarczyste policzki zlały się w jedną głośną detonację, a potem już szło seriami, jak gdyby z dwóch kulomiotów. Finger leżał na wierzchu, lecz wygimnastykowany Stillwasser wydostał się szybko spod ciężkiego „Juranda”. Po chwili klęczeli obydwaj naprzeciw siebie ostrzeliwując się bez przerwy tak, że twarze ich przybrały wnet barwę królewskiej purpury, która tu i ówdzie przechodziła już w fiolet. Potem wstali szybko, objęli się wpół. Silniejszy Finger dźwignął przeciwnika, ruszył naprzód, ale po trzech krokach potknął się na dwóch „zabitych Krzyżakach”, pod którymi leżał „Zawisza Czarny” i runął na nich wraz ze swoim ciężarem. Zwiększyło to liczbę walczących i obroty w masowej produkcji twarzobicia, a wrzaski wzbiły się aż

pod niebiosa. — Kręć pan, panie Moniek — zawołał Światopełk Schluss-Koniecpolski olśniony nowym, genialnym pomysłem własnego chowu — kręć pan, co koń wyskoczy; z tego będzie cudny fragment dla mojej Bitwy pod Grunwaldem! ____________________ 1 Barry Odorono – Postać w karykaturze przedstawiająca Ryszarda Ordyńskiego (Dawida Blumenfelda) (1878-1953), polskiego scenarzystę oraz reżysera teatralnego i filmowego. Kaprys gwiazdy filmowej jest tzw. powieścią z „kluczem”, gdzie pod postaciami bohaterów są ukryte znane osoby z życia publicznego. Rozszyfrowane przez mnie objaśniam w przypisach. 2 Wachser – Michał Waszyński (Mosze Waks) (1904-1965), polski reżyser filmowy, montażysta i scenarzysta. Był homoseksualistą, z czym afiszował się już w latach 30.

Rozdział III GŁOS WIELKIEGO MIASTA W niespełna dwie godziny po wyżej opisanych wypadkach wojownicza krówka znalazła się w swojej maleńkiej stajence, a jej właścicielka odeszła po skopiec do chaty. Chałupa ta składała się z komórki, zwanej szumnie sienią i z dwóch izb, z których mniejsza była kuchnią, a większa sypialnią. Cały ten „apartament” stanowił tak zwane służbowe mieszkanie gajowego lasów państwowych, Macieja Łupy, chłopa dobrego z kościami, ale pomylonego, według zgodnej opinii rodziny, kolegów i zwierzchników. Owo „pomylenie” polegało na tym, że Maciej chociaż urodził się i wychował w Puszczy Białowieskiej, chociaż mieszkał tu stale i nigdy dalej jak do Białegostoku nie wyjeżdżał, chociaż był z zawodu gajowym i spełniał swoje obowiązki służbowe gorliwie, to jednak czuł się dzieckiem Warszawy i tęsknił za nią bezmiernie. Nie krył się z tym początkowo, aż kiedy zaczęto go wyśmiewać, cofnął się, jak ślimak do skorupy, do swojej chaty i tylko tutaj „wydziwiał”, ku serdecznemu utrapieniu żony, kobieciny dobrej, gospodarnej, ale prostej, nie rozumiejącej tych jego tęsknot za wielkim miastem, którego ani ona, ani on zupełnie nie znali. Dla niej takie na przykład radio było najpierw wyrzuconym pieniądzem, potem hałasującym pudłem, które jednak zbyt rzadko gra, a za wiele ględzi; dla niego radio było żywym głosem wielkiego miasta, było cudownym łącznikiem pomiędzy zaczarowanym światem garstki wybrańców losu, a nim, Maćkiem Łupą, małym, szarym człowieczkiem, siedzącym na zapadłej prowincji w głębi puszczy. Dla niej ilustrowane tygodniki, na które Maciek rujnował się stale były zbieraniną grubo przepłaconych obrazków, które przy wolnym czasie (czyli tylko w niedzielę po południu) przeglądała, gorsząc się dekoltami sukien miastowych pań. Dla niego owe tygodniki były główną strawą duchową, ba, świętością! Wszystkie teksty, objaśnienia, nawet dłuższe artykuły umiał na pamięć, jak pacierz, a obrazki, naklejone na tekturę i wraz z nią równiusieńko wycięte wieszał na ścianach i wpatrywał się w nie godzinami z bezgranicznym uwielbieniem. Już w pierwszym roku małżeńskiego pożycia z Kasią galeria owych wycinanek tak się rozrosła, że wytapetowawszy nimi całą sypialnię od sufitu do podłogi, zamierzał Maciek w ten sam sposób upiększyć kuchnię, lecz Kasia „stanęła dęba”. Kuchnia to jej kąt w tym domu, oświadczyła, ona go nie pozwoli zapaskudzić papierzyskami. Ponieważ zaś materiału wciąż przybywało z nowych tygodników, musiał Maciek przeprowadzić selekcję swoich obrazków, to jest ewakuować część muzeum na strych, dokąd tylko w niedzielę i święta zaglądał, a w sypialni pozostawić wyłącznie te arcydzieła, bez których widoku nie mógł przeżyć ani jednego dnia. Honorowe miejsce w galerii zajmował świat filmowy, to jasne. Same kobiety, to już

mniej jasne. Z mężczyzn tylko Clark Gable był w łaskach u Maćka, później się okaże dlaczego, i wisiał w aureoli podobizn takich gwiazd, jak Greta Garbo, Marlena Dietrich, Lilian Harvey, Clara Bow, Jeanette MacDonald, Claudette Colbert, Norma Shearer, Joan Crawford, Esther Ralston, Joan Harlow, Lupe Velez itd., itd. Do osobnej grupy należały polskie artystki filmowe. Ich fotografie tworzyły drugi wieniec, którego środek zajmowała oczywiście „królowa kina” boska Nelly Ricci z całą kolekcją zdjęć. Oprócz reprodukcji fotosów z wszystkich jej filmów, były tu również egzemplarze ogólnie znanych kompozycji, jak: NELLY RICCI PRZED SWOJĄ WILLĄ, NELLY RICCI KOCHA DZIECI, NELLY RICCI ZE SWOJĄ ULUBIONĄ LWICĄ, NELLY RICCI JEST ZNAKOMITĄ PILOTKĄ, NELLY FLIRTUJE Z KRÓLEM AMANULLAHEM, NELLY SZYJE KOSZULKI DLA SIEROT, NELLY POCIESZA BEZROBOTNYCH, NA PLAŻY W BIARRITZ, NELLY W DŻUNGLI AFRYKAŃSKIEJ, NELLY WSTĘPUJE DO KLASZTORU, NELLY RICCI W RYZYKOWNYM KOSTIUMIE KĄPIELOWYM itd., itd. Nelly Ricci była ulubioną artystką Maćka. Ujrzał ją na ekranie po raz pierwszy sześć lat temu w Białymstoku, gdzie odbywał służbę wojskową, a potem oglądał ją w każdym jej filmie w Wołkowysku, rodzinnym mieście Kasi. Właśnie dzisiaj Kasia wybierała się do rodziców lub raczej po rodziców i rodzeństwo na jutrzejszy „jubileusz”, bowiem jutro wypadała trzecia rocznica jej ślubu. W związku z tą uroczystością należało dom zaopatrzyć w wódkę, piwo, kiełbasę i tym podobne przysmaki, których nawet taka gospodyni jak Kasia nie mogła sama wyprodukować. To była główna przyczyna jej zamierzonego wyjazdu, gdyż rodzinę zaprosiła już dawno i nie byłaby musiała jeździć po nią specjalnie. Prawdę mówiąc, sam wyjazd był Kasi nie na rękę z wielu względów. Po pierwsze, nachodziła się dzisiaj dosyć, prowadząc Krasulę do buhaja, który snadź spisał się nieświetnie, skoro stateczną zazwyczaj krowinę tak „poniosło” w powrotnej drodze; przeszło pięciogodzinny spacer (nie licząc nadprogramowego odskoku na polanę filmowców i pościgu za czworonożnym zbiegiem) czuła Kasia w nogach jeszcze teraz, chociaż odpoczęła sobie trochę w stajence, dojąc tę zbzikowaną waryjatkę. Drugim powodem była właśnie zbzikowana waryjatka. Żaden chłop, nawet jeszcze większy mędrek niż Maciek, nie potrafi wydoić krowy, jak się patrzy, i zawsze trochę mleka rozleje lub co gorsza zostawi. Wprawdzie chodziło tylko o dwa udoje, dzisiejszy wieczorny i jutrzejszy ranny, bo jutro na południe ona, Kasia, będzie tu już z powrotem, ale i tego także szkoda. A poza tym, czy można mieć jakąś pewność, że Maciek napoi bydlątko, nakarmi i rankiem wypędzi na pastwisko? Gdzieby zaś! Zagapi się na swoje wycinanki, zasłucha się w bełkot radia i zapomni o bożym świecie, jako zawsze. Po trzecie, w związku z jutrzejszą wizytą rodziny, trzeba by tu jeszcze to czy owo uporządkować, pozamiatać, wyczyścić. Na punkcie schludności i ładu żona gajowego Łupy miała chwalebnego bzika, toteż, choć cała ich chudoba aż lśniła od czystości, Kasia paliła się wprost do nowego szorowania i sprzątania. Z wszystkich tych powodów miała niekłamaną ochotę pozostać dzisiaj w domu, a po zakupy i po rodzinę wysłać męża. Powiedziała mu to, gdy wpadł do chaty na obiad i zdumiała się szczerze, bowiem Maciek nagle zgasł w oczach, zgarbił się i odsunął talerz,

a na jego urodziwej twarzy odmalował się taki smutek, zawód, przygnębienie, że Kasine serce zmiękło od razu, niczym wosk na ogniu. — Nie chcesz jechać? — Nie mogę. — Masz robotę? — Mam. — Urlopu ci nie dadzą? — Dali, ale dopiero od wtorku — odparł, spuszczając oczy. Skłamał, żeby choć poniedziałek dla siebie ocalić, skoro niedzielę ze względu na przyjazd rodziny żony należało również uważać za straconą. Bo naprawdę, to jego dwutygodniowy urlop zaczynał się od jutra i dzisiejsze popołudnie także już miał wolne. Jakie szczęście, że nie wygadał się z tym na początku rozmowy! Byłby był musiał jechać do Wołkowyska, tracąc pierwszą sposobność zobaczenia filmowców. Wiedział od dawna z gazet o ich zamierzonej wyprawie do Białowieskiej Puszczy, wiedział, że bawią tutaj od sześciu dni, ale dotychczas ich nie widział nawet z daleka, ku swojemu zmartwieniu. Nie pozwalał mu na to nawał pracy. Skoro świt musiał spieszyć na swój nudny posterunek i tkwić tam aż do zmierzchu, tyle się nań roboty zwaliło przed samym urlopem. Dzisiaj po raz pierwszy w tym tygodniu mógł zjeść obiad w domu i od rana już szalał z radości na myśl, że zaraz po południu pobiegnie na polanę, na której filmowcy rozbili swój obóz. I że będzie pasł oczy ich widokiem przez cały poniedziałek… Po obiedzie zebrało się Kasi na większe czułości. Maciek nie wykręcał się nigdy od spełniania powinności małżeńskich, a często gęsto inicjatywa w takich okolicznościach wychodziła od niego, bowiem Kasia była kobietą młodą, ładną, choć wcale tęgą w porównaniu z filmowymi gwiazdami. Lecz dzisiaj Maciek myślał tylko o jednym: im wcześniej żona wyjdzie, tym wcześniej on będzie mógł zobaczyć tamtych. — Co ci się znów zachciewa — mruknął niechętnie. — O, znów, widzicie go! Ani wczoraj, ani… — Dziecku może zaszkodzić — wtrącił szybko. — W trzecim miesiącu! A któż ci tak głupio nagadał? — Masz dziś jechać, nie? Żadnej furmanki nie złapiesz. — Złapię, złapię. Taka chwileczka nie robi różnicy. — Ale po takiej chwileczce śpisz jak zabita, godzinami!… Zresztą trzeba zachować siły na jutrzejszy nasz jubileusz — dodał z uśmiechem, poklepał żonę po karku i wyszedł z izby co prędzej, by uniknąć dalszych nagabywań. W dziesięć minut później szli już razem przez las w stronę gościńca, na którym spodziewali się spotkać jakąś furmankę jadącą do Wołkowyska. Szli w milczeniu, ona urażona tą pierwszą w życiu odmową męża, on zadumany, myślami krążący wokół obozu warszawskich filmowców, a krok w krok za Maćkiem biegł jego wyżeł otrzymany

w spadku po zmarłym leśniczym. Do gościńca było ze cztery kilometry na przełaj, lecz Kasia na złość wybrała dłuższą drogę, jak gdyby przeczuwała, że Maciek pragnie pozbyć się jej towarzystwa czym prędzej. A gdy stanęli u celu, zaczęła grymasić, jak nigdy dotychczas. Z kowalem bała się jechać przez lasy, bo zaczepny. Z nieznanymi woźnicami również. Nie chciała ze Srulem, synem młynarza, gdyż cały wóz ma umączony, ani z Bartkiem Rogalą, który przystaje przed każdą karczmą, co podróż w dwójnasób przedłuża itd., itd. A czas biegł, bo przecież nie jechały te fury jedna za drugą, lecz w dłuższych, nieraz kwadransowych odstępach. Wreszcie, gdy Maciek gonił już ostatkami świętej cierpliwości, zaturkotała na drodze bryczuszka doktora X, który wracał od jakiegoś pacjenta i jako człowiek uczynny, „ludzki”, sam przystanął na widok tych dwojga. Tym razem Kasia nie miała śmiałości grymasić. Rada nie rada wykrztusiła jakieś podziękowanie, że pan doktor ofiarował się ją podwieźć do Wołkowyska, demonstracyjnie uściskała psa, mężowi rzuciła krótko: Ostań z Bogiem i wsiadła na bryczkę. Ale nie długo wytrwała w tej zawziętości. Zaledwie lekarz podciął swoją szkapę, obejrzała się za Maćkiem, chcąc mu posłać cieplejsze spojrzenie na pożegnanie. Była pewna, że zobaczy jego zasmuconą twarz i zobaczyła… plecy. Maciek już gnał do lasu, co tchu, by odrobić stracony czas. Wiedział, że do obozu filmowców ma stąd dwie godziny drogi, jeśli pójdzie na przełaj, jeśli będzie szedł ostro, bardzo ostro! Czyli stanie tam… aż zaklął z irytacji… stanie tam o zachodzie słońca i przemoknie do nitki, gdyż burza wisi w powietrzu. Przystanął, zawahał się. Gdy zacznie lać, filmowcy ukryją się w namiotach i samochodach tak, że on nikogo z nich nie zobaczy. Ani króla polskich amantów filmowych Prawdzica, ani jego rywala Delmontiego, ani genialnego reżysera Odorono, ani, co najboleśniejsze, cudnej Nelly Ricci… A skoro tak, to na cóż tam biec z wywieszonym jęzorem? Czy nie lepiej zawrócić do domu i za to jutro o świcie pospieszyć na wielką polaną? Tak radził rozsądek, lecz silniejszy od niego był głos wielkiego miasta. — Znowu odkładać? — jęknął Maciek, patrząc z wyrzutem na swojego psa, który stanąwszy właśnie na rozstajach, wybrał ścieżynę wiodącą do domu. — Może przecież zdążę przed deszczem… Muszę zdążyć! Wyjął zegarek z kieszeni. Było dziesięć minut po piątej…

Rozdział IV KRÓL I KRÓLOWA EKRANU Dokładnie w tej samej chwili reżyser Odorono, ułożony na zaimprowizowanym leżaku, polecił przywołać jednego ze swoich pomocników. — Proszę powiedzieć panu Prawdzicowi, żeby się przygotował do sceny miłosnej z Jagienką — rzekł, skoro adiutant przybiegł cwałem. Co prawda. Prawdzic stał tuż obok i znacznie prościej było wydać to polecenie wprost jemu, lecz genialny Odorono podczas zdjęć nie zwracał się nigdy bezpośrednio do artystów, aby ich nie spoufalać z sobą, aby utrzymać należny dystans pomiędzy swoim majestatem, a niesforną zgrają aktorów. — Dobrze, panie reżyserze — odparł Ziemko-Prawdzic — za piętnaście minut będę gotowy. — Piętnaście?! — żachnął się Odorono. — Proszę oświadczyć panu Prawdzicowi, że daję mu tylko pięć minut czasu, które dokładnie odliczę na moim chronometrze… To samo zechce pan powiedzieć pannie Nelly Ricci… I znowu pomocnik reżyserski nie potrzebował powtarzać tych słów, gdyż Nelly Ricci siedziała obok reżysera, gryząc z pasją cytrynę. Ale dyscyplinie stało się zadość; mistrz Odorono nie zwrócił ku niej oblicza (to jest ku Nelly, nie ku cytrynie, ani dyscyplinie), kiedy oznajmiał swoją wolę. Ziemko Prawdzic zdjął więc natychmiast swój zabójczy jumper w żółte pasy i przy tej sposobności zerwał sobie z głowy perukę. — Oto skutki takiego pośpiechu — westchnął, rozglądając się za charakteryzatorem, który jednak był już zajęty przerabianiem „Danuśki” na „Jagienkę”, bowiem obydwie te role zagarnęła dla siebie wszechwładna Nelly Ricci. — Panie reżyserze — rzekł — muszę zaczekać, aż on… — Żadne zaczekać! Proszę powiedzieć panu Prawdzicowi — wtrącił podniesionym głosem Odorono, zwracając się do swego adiutanta — że przez ten czas może się wypchać! Sam, własnoręcznie! Sienkiewiczowski Zbyszko z Bogdańca był, jak wiadomo, nie lada osiłkiem, a odtwórca jego roli, Ziemko Prawdzic, szczupłym, wymokłym młodzieńcem i dlatego do zdjęć wypychano go szmatami, ile wlazło. W czasie południowej przerwy Prawdzic „wypatroszył się”, aby trochę odsapnąć, gdyż przy dzisiejszym upale dłuższe „pożycie” z tymi szmatami stało się nie do zniesienia. A teraz musiał ponownie sfabrykować mocarne bicepsy i inne muskuły, nie mówiąc już o tekturowym pancerzu, który należało wepchnąć pod koszulę, aby wąską klatkę piersiową przerobić na imponujący tors rycerza.

Dokonawszy tego dzieła, Ziemko rozwinął manuskrypt, by stwierdzić, czy SCENĘ LXIX umie dobrze na pamięć. Zamieszczonych w niej słów, czyli tak zwanych kwestii nie musiał sobie teraz powtarzać, na to będzie czas później w studiu, przy synchronizacji, ale samej akcji i mimiki było również sporo. Reżyser Odorono, autor scenariusza tak opisywał te wydarzenia piękną polszczyzną: Powoli Zbyszko ocyka się z omdlenia, rozciera sobie zdumione oczy i potłuczone w upadku członki, maca z rękami dalej i nagle wymacywa długą sierść zmarłego niedźwiedzia. Puszy się z dumą, gdy w tem dostrzega poniżej cudze nogi, kobiece, wychodzące spopod niedźwiedzia. Błysk zrozumienia w oczach, potem przerażenie, udobitnione w intonacji głośnego krzyku (Kwestja Nr. 97): — Laboga, toż to Jagna! Zbyszko gwałtem ściąga z niej zwierza i stwierdza ku własnej zgrozie (odpowiednia mimika), że bohaterskie dziewczę nie dawa znaków życia, ani wogóle. Zbyszko łamie sobie ręce, aż stawy trzeszczą (wyzyskać fonetycznie) i woła głosem brzemiennym w rozpacz i żal (Kwestja Nr. 98): — Bogdaj bym był zabit ja sam, a nie ty, dziewo nieboga! Przykłada prawe ucho do jej lewej piersi na poziomie serca, nadsłuchuje, wielkie naprężenie w twarzy, poczem wybucha radością (Kwestja Nr. 99): — Dycha! Dycha atoli! Żywię krasawica moja! Zbyszko podnosi Jagienkę rękami i tak samo niesie ją przez polanę bezwładnie zwisającą ku ziemi, jak to jest w zwyczaju u zemdlonych kobiet. Idzie, idzie z nią niezmordowanie w poszukiwaniu studni itp. iv celu udzielenia jej pierwszej pomocy, lecz próżno szuka takowej. Wtem rzeźki strumyczek przecina mu drogę na szczęście i naukos. Ale na tej stronie Jagienki kłaść nie może, bo mokro, za to na wprost przeciwnym brzegu potoka wznosi się kupka pachnąca siana. Tamże zamierza Zbyszko złożyć swój słodki ciężar aby go odcucić coprędzej. (Zbliżenie kupki). Śmiało, bohatersko, prawie bez zawahania wkracza Zbyszko do chłodnej wody, przyczem dłonie wiszącej mu przez ramię Jagienki muskają taflę rzeczki i to ją samo przez siebie odcuca. Gdy Zbyszko dobrnywa wbrud do drugiej strony onejże rzeki, ona już jest całkiem oprzytomniona, o czem on wszelako nic nie wie, ona zaś udawa zemdlałą dalej, mruganiem rzęs dając do zrozumienia widzom, że nie jest tak, ale właśnie naodwrót… Ostatniego zdania Ziemko Prawdzic nie zrozumiał, ale nigdy się nie przyznawał do tego. I nie przejmował się ani trochę, bowiem zarówno to udawanie, jak i mruganie rzęsami na widzów(?) wchodziło już w zakres roli Nelly Ricci. (Niech ona się martwi.)

Czytał więc dalej: Zbyszko dociera do kupki siana, układa na niej Jagienkę, rozpina jej bluzkę itd., aby odnaleźć prawdopodobną rankę i takową opłukać wodą z krwi broczącej. Wtem jego wzrok pada na jej odsłonięty biust, co wywoływa jego nagłe, płomienne pożądanie. (Silne zbliżenie jego pałających ócz!) Przebiega go gama uczuć, (odpowiednia ilustracja muzyczna) samcza chuć walczy o prym z samarytanizmem, (zbliżenie) który nakazywa mu pierw zahamować ewent. upływ krwi, o ile on się odbywa, t. zn. o ile ona jest naprawdę skaleczona przez zdechłego już niedźwiedzia, co jednak, na szczęście, nie zaistniało, jak wiadomo. Oczywiście chuć zwycięża… Oczywiście! — Nasza publika leci na erotykę — mawiał zawsze doświadczony Światopełk Schluss-Koniecpolski, wobec czego we wszystkich jego obrazach samcza chuć zwyciężała rozmaite samarytanizmy. W tym duchu genialny Odorono ulepszył już kilka sfilmowanych z Światopełkiem arcydzieł literatury, a przy Krzyżakach przeszedł sam siebie o kilka długości. Tak na przykład w nieznanej Sienkiewiczowi scenie miłosnej Zbyszka z Jagienką, na owej niewinnej kupce siana miały się dziać rzeczy, jak gdyby żywcem ściągnięte z fachowego dzieła Pietra Aretino pod tytułem Jak Nanna córeczkę swą Pippę na kurtyzanę kształciła. Przewidywał wprawdzie mistrz Odorono, że cenzura wytnie mu sporą część owej „symfonii zmysłów”, niemniej jednak postanowił nakręcić wszystko, co napisał w scenariuszu. Dla zasady! Gwizdek. Jeden z pomocników reżysera Odorono podniósł do ust wielką tekturową tubę. — Scena sześćdziesiąta dziewiąta — zahuczał. — Prócz trzech osób biorących w niej udział, pozostali opuszczą natychmiast środek polany. Rozkaz wykonano szybko. — Gotowe? — Tak jest, panie reżyserze. Czy raczy pan sam sprawdzić? — Raczę częściowo, co mogę leżący… Nelly Ricci przedefilowała pierwsza przed tronem mistrza Odorono, po niej statysta grający rolę niedźwiedzia, na końcu szedł Ziemko. — A co to?! — krzyknął reżyser. — Widzę tylko jeden bicepies! — Pies?! Gdzie jest pies? — zaniepokoił się „Ulryk von Jungingen“ oraz inni artyści niearyjskiego pochodzenia. — Sza! Proszę zapytać pana Prawdzica, gdzie bawi jego drugi bicepies… No? Sie dowiem, czy nie! — Ja nie rozumiem, o co chodzi.

— Czy ja mówię po esperancku? — Nie, panie reżyserze, ale ja… może przesłyszałem się, albo… — Bicepies, powtarzam! — A co to jest? — O! Pan Prawdzic, król ekranu, Polak, korporant1, pono szlachcic i trochę student jeszcze nie wie, jak wygląda liczba pojedyncza od psy? — Pies. — Ziemko wzruszył ramionami. — Ale… — Nie ma ale! Jeśli od psy jest pies, to od bicepsy, bicepies, co proszę powtórzyć panu Prawdzicowi i zapytać go kategorycznie, dlaczego sobie nie wypchał lewej łydki. — Bo nie mogę znaleźć drugiego muskułu. Zagubił mi się gdzieś podczas ucieczki przed tą wściekłą krową, panie reżyserze i… — To mnie minimalnie obchodzi! Łydka musi być wypchana, a czym, to jej osobista sprawa… Proszę to powtórzyć panu Prawdzicowi momentalnie! — Słyszałem. Nie jestem głuchy — odburknął król ekranu polskiego, schylił się, podniósł sporą garść siana i zaczął nim wypychać pończochę na lewej nodze, aby sobie odpowiednio pogrubić łydkę. — Już?… Więc zaczynamy… Wachser. — Słucham cię, Barryś. — Scena sześćdziesiąta dziewiąta jest za długa na jeden skok, trzeba ją przepołowić na trzy lub cztery równe części i kolejno przerabiać. A może dwie wystarczą? „Przepołowiono” ją ostatecznie na trzy części, które otrzymały następujące podtytuły: 1) Transport Jagienki, 2) Wpław przez rzekę, 3) Igraszki miłosne, i przystąpiono niezwłocznie do „przerabiania” pierwszej części. Zaczęła się żmudna robota. Myli się, kto sądzi, że przy realizowaniu filmu można jakieś sceny nakręcać prima vista. Mowy nie ma! Każdy, nawet najdrobniejszy epizod przerabiają, czyli ćwiczą, artyści po kilka, kilkanaście razy, zanim reżyser pozwoli operatorowi kręcić. Nieraz parę godzin mozolnej pracy kosztuje stworzenie małego fragmenciku, który przy wyświetlaniu obrazu trwa ledwie pół minuty lub tylko mignie na ekranie. Więc i teraz „Zbyszko z Bogdańca” budził się i wygłupiał odpowiednio, ściągał „niedźwiedzia” z Jagienki, brał ją na ręce i szedł z nią przez polanę, aby po kilkunastu metrach tego spaceru posłyszeć: — Stop! Za mało ekspresji! Za szybko! Za wolno! — i tym podobnie, po czym znów: — Wróć! Jeszcze raz! Po szóstej próbie Ziemko Prawdzic ledwie nogami powłóczył, a ręce mu omdlewały ze zmęczenia, chociaż Nelly Ricci, głodząca się stale dla zachowania smukłej sylwetki, ważyła zaledwie pięćdziesiąt jeden kilo. Wreszcie sfilmowano ten spacer. — Próba części drugiej, wpław przez rzekę — huknęła tuba. Rolę rzeki grała tutaj wielka kałuża, która dzisiaj niewątpliwie ocaliła życie

reżyserowi Odorono, gdy waliło się drzewo. Z zachowaniem wszelkich ostrożności wszedł Prawdzic do wody sięgającej mu w najgłębszym miejscu nieco poza kolana, dobrnął do drugiego brzegu i z prawdziwą ulgą cisnął „Jagienkę” na niską, ale podłużną kopkę siana. Po czwartej powtórce tej procedury Światopełk Schluss-Koniecpolski skinął na operatora. — Pan masz rację miejscami — rzekł w odpowiedzi na protest reżysera Odorono, zalecającego dalsze próby tej scenki — lecz musimy liczyć się z tą gratisową lampą — wskazał słońce, które lada chwila miało się ukryć za wierzchołkami drzew. — A tam, od wschodu nadjeżdżają chmury deszczowe — dodał Wachser. Wobec tak wyraźnych konszachtów słońca i chmur deszczowych z właścicielem wytwórni, uparty Odorono ustąpił, ku wielkiej radości „Zbyszka” i „Jagienki”. Natychmiast przeniesiono aparat na drugi brzeg bajora, aby brnącego przez wodę Prawdzica zdjąć en face, odmierzono odległość, a na obydwóch końcach podłużnej kałuży ustawiono pomocników, którzy z pomocą łopat mieli wytwarzać fale i wartki prąd „rzeczki”. — Gotów? Alor anfę. Zaczynamy!… A żwawo! Żwawo; łatwo to było gadać reżyserowi Odorono, który leżał sobie wygodnie z papierosem w zębach. Lecz wątły Ziemko po całodziennej pracy w takim upale, po emocjach ucieczki przed „apokaliptyczną bestią” i po z górą godzinnym noszeniu na rękach „Jagienki” był zmęczony gorzej niż stara dorożkarska szkapa w dniu strajku tramwajów i autobusów. Gonił resztkami sił; miał wrażenie, iż byłby był omdlał z wyczerpania już dawno, gdyby nie to brodzenie po kolana w wodzie, które miało wprawdzie wiele niemiłych stron, lecz równocześnie orzeźwiało go i chłodziło przyjemnie. — Prędzej, prędzej — przynaglał Światopełk Schluss-Koniecpolski. Ziemko Prawdzic westchnął, podszedł do swojej partnerki, wziął ją na ręce i powoluteńku zaczął z nią schodzić do wody. — Wyżej kolego — rzekła Nelly Rici. — Trzymajcie mnie wyżej, inaczej zamoczycie mi włosy. — Wolniej — upominał Odorono. — Proszę powiedzieć panu Prawdzicowi, żeby szedł wpław znacznie wolniej, parskil marsz tro wit. — Niech pan nie spuszcza oczu. — Moniek, kręć pan od… już! — Wyżej, kolego, mówię! — Fale, do pioruna! Robić fale, gamonie! — Nie pryskać! Fryzurę mi zniszczą! — Sza! Proszę przypomnieć pannie Nelly, że teraz ona jest w omdleniu, zaczem nie wolno jej głośno rozmawiać. Silans, sil wu plajtę. — Wolniej, powtarzam! Żeby król ekranu był taki tępy, to wstyd!

— Dlaczego pan nie patrzy prosto w obiektyw?! — Stop! — Czemu stop? Kręcić! Kto tu rozkazuje, co?! — W obiektyw, Ziemko, w obiektyw! — Panna Nelly zapomniała swej roli, proszę jej to powtórzyć. — Kto zapomniał, ja?! — Cicho! Zemdlona nie gada nic, tylko zwisa z wdziękiem… — Jeszcze wolniej, panie Prawdzie… — Wyżej, człowieku, albo cię zamaluję tak, że… Och, moje włosy! Zahukany, ogłupiały, śmiertelnie znużony brnął Ziemko Prawdzic przez „wzburzony, rozfalowany potok”, starając się nie patrzyć pod nogi, ale prosto w obiektyw, jak mu kazano. I to stało się powodem katastrofy. Zboczywszy o pół kroku z wypróbowanego brodu, który uprzednio „wybrukowali” dużymi kamieniami, Ziemko nie znalazł nagle pod stopą twardego gruntu, ale zdradliwy muł, stracił równowagę i runął na twarz, jak długi, przywalając sobą „Jagienkę”. — Mam kręcić dalej? — spytał operator Moniek Korzeniowski. — Bo ja wiem — odburknął Światopełk i pospieszył do reżysera na naradę. — Na wszelki wypadek kręć pan jeszcze trochę. — Ależ długo nurkują — dziwił się równocześnie Stillwasser, który zawsze interesował się żywo sportem. — Czemu Nelly tak fika z nogami? — Pływacki ignorant! To nie jest żadne fika, to jest właśnie autentyczny, kanadyjski crawl na wznaku, rozumiesz? Znakomity znawca sportów omylił się tym razem; pantomima, jaką zaprodukowała Nelly Ricci pod wodą, nie była ani kanadyjską, ani żadną inną odmianą crawla, lecz po prostu rozpaczliwą walką o życie z Ziemkiem Prawdzicem, który całym swym ciężarem przygwoździł do dna bajora uroczą artystkę i w dalszym ciągu leżał na niej aż miło, nie mogąc powstać o własnych siłach. Gdyby nie przytomność umysłu Delmontiego, który go za nogi ściągnął z „Jagienki”, boska Nelly Ricci byłaby utonęła według wszelkich reguł w kałuży głębokiej na pół metra zaledwie. — Tonę! — zacharczała biedaczka, skoro tylko przestała tonąć. — Ratunku! — wrzasnął Stillwasser i jak sarna pomknął do lasu, krzycząc w niebogłosy: — Dajcie łódź! Gdzie pasy korkowe?! Człowiek za burtą! Maszyny stop! Cała wstecz! Szalupa na morze! — itp., itp. Tymczasem Schluss-Koniecpolski wrócił na brzeg bajora, podał koniec laski klęczącej po pas w wodzie artystce i w ten sposób pomógł jej wydostać się na „ląd”. Ułożono ją na owej kopce siana. — Maleństwo słodkie, może łyżkę koniaku?