uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Antoni Marczyński - Krwawy Taniec Hiszpanski

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :853.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Krwawy Taniec Hiszpanski.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 104 stron)

Antoni Marczyński KRWAWY TANIEC HISZPAŃSKI 2013

NIESPODZIANKA W GRANADZIE TUŻ OBOK SIEBIE CORRIDA DWA MILIARDY PESET W ZŁOCIE Opracowano na podstawie edycji Gebethnera i Wolffa, Warszawa 1937. Na okładce portret gen. Francisco Franco y Bahamonde. Spis treści KRWAWY TANIEC HISZPAŃSKI 1 Rozdział I 2 Rozdział II 3 Rozdział III 4 Rozdział IV 5 Rozdział V 6 Rozdział VI 7 Rozdział VII 8 Rozdział VIII 9 Rozdział IX

KRWAWY TANIEC HISZPAŃSKI

ROZDZIAŁ I Patefon grał Danza española Granadosa, a cudna melodia spływała przez szeroko otwarte okna na patio, biczowane żarem słońca bezlitosnego jak śmierć. Patio to właściwie podwórze, lecz zarazem hall i salon w domu Hiszpana, patio w pseudo-mauretańskim pałacyku don Fernanda de Barrery było przede wszystkim ogrodem. Od ulicy zasłaniał je wysoki, winem porosły mur, z bramą kształtu podkowy w pośrodku. Do muru jednym z długich boków przytykała pergola, nakryta płaszczem kwiatów i rozpięta pomiędzy bocznymi gankami, których daszki spoczywały na smukłych marmurowych kolumienkach. Drugą, większą kolumnadę tworzyły cyprysy, wiecznie smutne, choć niebo nad nimi zawsze tak radośnie błękitne, jak gdyby je malował sam Murillo1, niedościgniony pintor del cielo!2 Tam właśnie, w owym patiu, naprzeciw cicho mruczącej fontanny siedziało na marmurowej ławeczce dwoje młodych. Przez dłuższą chwilę milczeli oboje jakby zasłuchani w dźwięki tęsknej melodii, aż wreszcie on… — Ines, ptaszyno najdroższa, co tobie? — spytał wyraźnie zaniepokojony. — Nigdy jeszcze nie widziałem cię w podobnym nastroju. Te zamyślenia, te lakoniczne odpowiedzi mnie wprost… — Czyż potrzebne są słowa, gdy siedzę przytulona do ciebie, najdroższy? — wtrąciła szybko. — A mnie są one potrzebne. Wciąż i wciąż chciałbym mówić o szczęściu, które zdobyłem tak niewypowiedzianie ciężkim trudem. — Przesadzasz, Manuelu, stanowczo przesadzasz. Bez trudu pozyskałeś sobie moją wzajemność. — Lecz zanim w ogóle mogłem ubiegać się o nią, musiałem przeskoczyć olbrzymią przepaść społeczną. Nie zapominaj, że gdy ujrzałem cię po raz pierwszy, byłem w fabryce twojego ojca prostym robotnikiem, prawie analfabetą, nędzarzem! — Miałam wtedy trzynaście lat, pamiętam… I naprawdę zakochałeś się od pierwszego wejrzenia w takiej smarkuli? — Naprawdę, choć zdawałem sobie sprawę z beznadziejności swojego uczucia. Dopiero w parę lat później, kiedy przyjęto mnie na politechnikę, powiedziałem sobie wyraźnie: Choćbym miał duszę zaprzedać diabłu, doña Ines de Barrera musi być moją żoną!

Towarzyszący tym słowom grymas nieubłaganej zawziętości rozpłynął się w uśmiechu radosnej dumy, gdy Manuel dodał: — I będziesz nią, Ines, będziesz już za miesiąc! — O ile nie… — Nie ma żadnych o ile! — zaprotestował żywo. — Twój ojciec sam wyznaczył termin naszego ślubu na piętnastego sierpnia… Ciotka Elwira zapewniła mnie również, że do tego czasu wszelkie przygotowania będą skończone… A jeżeli mój przyszły szwagierek nie potrafi uzyskać parudniowego urlopu, to… — Ramón przybył tu dzisiejszej nocy — wtrąciła Ines i zasępiła się znowu, czego jej narzeczony nie zauważył na razie. — Brawo! — krzyknął, klasnąwszy w dłonie. — Teraz mi to mówisz dopiero? — dorzucił tonem łagodnej wymówki. — Przecież czekamy właściwie tylko na niego. A skoro dostał urlop wcześniej, to datę naszego ślubu także można by przyspieszyć. — Niestety — westchnęła smętnie. — Niestety, Ramón wraca do swojej eskadry w Ceucie już dzisiaj. Inżynier Manuel Aznar nie wierzył uszom. — Dzisiaj?! Chyba żartujesz… — Nie, Manuelu. Brat odjedzie dziś wieczorem. — To niemożliwe! Czemu tak rychło? — Nnie wiem — odparła, spuszczając wzrok ku ziemi. — Spójrz mi prosto w oczy! Aha, zatem wiesz! Wiesz, Ines, tylko nie chcesz powiedzieć! — Nie mogę, najdroższy. — Dlaczego?! — Musiałam bratu przysiąc, że nikomu nie powtórzę ani słowa z tego, co dziś usłyszałam przypadkowo… a co mnie tak przeraziło. Ostatnie słowa wypowiedziała już szeptem. Manuel zaś, urażony tym, że snadź nie uważają go tu jeszcze za członka rodziny, skoro mają przed nim jakieś tajemnice, nachmurzył się, zamilkł i cisza zaległa patio. Cisza ta niebawem zaciążyła młodej Ines, od rana niespokojnej, zdenerwowanej, jak nigdy dotychczas. — Ciociu — zawołała — zagraj mi jeszcze. — A jaką chcesz płytę? — zaskrzeczał w którymś pokoju na piętrze głos doñi Elwiry. — Najchętniej tę samą, co przedtem. Patefon odezwał się ponownie i w chwilę potem zagłuszył odgłosy przybycia don Fernanda de Barrery, którego wspaniała limuzyna zajechała prawie bezszelestnie przed mauretańską bramkę. Ines zauważyła go dopiero wówczas, gdy wkroczywszy do patio, zatrzasnął za sobą furtkę.

— Dios! — rzekła, przechylając korpus wstecz, aby ją zasłonił bok maleńkiej, sztucznej groty, w której oboje siedzieli. — Ojciec przyjechał, a tyś mi całą fryzurę… Och, gdzie jest moje lusterko i grzebień! Manuelu, pochyl się w lewo, może cię pień palmy zakryje. Inżynier Aznar spełnił to życzenie, bo również nie lubił rubasznych żartów przyszłego teścia, który z pewnością zauważyłby teraz ślady niedawnych pocałunków na twarzy Ines i jej zwichrzone włosy. Schowali się więc w grocie, jak para dzieciaków, a tymczasem korpulentny fabrykant na swoich krótkich nóżkach przebył zaledwie pół drogi od furtki do basenu wodotrysku, powtarzając zrzędliwie: — Znowu ta płyta, znowu! — Potem zaczął wołać na służbę: — Pedro! Carlos! Esteban! Conceptión! Ciekawym, gdzie się zaszyła ta banda darmozjadów… Hej, Carlos, Esteban, Pedro! Poza kamienny parapet otaczający płaski dach-taras pałacyku wysunęła się siwa głowa nakryta śmiesznie powyginanym sombrerem; to Fedro Cola, najstarszy lokaj de Barrerów, który od południa wygrzewał na słońcu swoje zreumatyzowane ręce, teraz zajrzał z góry do patia. — Czy nie ma nikogo — piał zirytowany milioner — nikogo, kto by zamknął gramofon? — Ach, o to tylko idzie — mruknął Pedro — myślałem, że o jakąś bardziej fatygującą czynność. Pospieszył na pierwsze piętro, lecz zanim wkroczył do pokoju, gdzie stał patefon, jego dźwięki umilkły. Nie umilkł za to w patio señor de Barrera, który po rannej rozmowie z synem był zupełnie wytrącony z równowagi ducha i wciąż szukał kozła ofiarnego dla wyładowania złego humoru. — Chcę wiedzieć — wołał — kto dzisiaj puścił tę przeklętą płytę. Muszę to ustalić! Pedro, ty? — No, señor. Ja pracowałem na tarasie. — A kogo zastałeś przy patefonie? — Doñę Elwirę. — Naturalnie! Któż by inny robił mi na złość, jak nie moja siostrunia! Czy ona jest tam jeszcze? — Doña Elwira właśnie podchodzi do okna. Jakoż w jednym z okien ukazała się poorana zmarszczkami twarz starszej damy, jej oczy spojrzały karcąco na grubaska hałasującego w patio. — Wstydź się, Fernando. Żeby przy fagasie urządzać takie sceny o byle głupstwo… — Moje samopoczucie nie jest byle głupstwem, a ja organicznie nie znoszę smutnych melodii — brzmiał początek długiej repliki don Fernanda, który żył z siostrą, jak pies z kotem. Podczas tej kłótni Ines przyczesała włosy, przypudrowała twarz, po czym wyszła z

groty wraz z narzeczonym. — To ja, papo — przyznała się — ja prosiłam ciotkę Elwirę, by zagrała tę płytę. — Ty? O, jest i don Manuel… Więc to ty. Ines? Dlaczego? Skąd u ciebie, której brak chyba tylko ptasiego mleka…, skąd u ciebie to niepokojące upodobanie w marszach pogrzebowych? Doña Elwira posłała bratu spojrzenie pełne wzgardy. — Fernando, twoja ignorancja jest kompromitująca! — oświadczyła z satysfakcją. — Przecież utwór, który słyszałeś, to nie marsz, ale najpiękniejszy z Tańców hiszpańskich mistrza Granadosa!3 — To ma być taniec? Nnno, chciałbym ja kiedy spotkać tego waszego mistrza, Granadosa, czy jak mu tam… — Twoje życzenie nie spełni się, papo — odezwała się Ines, gładząc ojca po pyzatych policzkach. — Nasz wielki kompozytor, Enriquez Granados zginął na Atlantyku podczas wojny światowej. Statek, którym powracał z Ameryki do Europy, storpedowała wówczas niemiecka łódź podwodna. — W takim razie… — grubas roześmiał się głupawo — w takim razie może właśnie ja byłem pośrednim sprawcą jego śmierci. — Ty? — zdziwiła się Ines. — Nie rozumiem. Jak to? — Bracie, bracie, radziłabym ci zmienić temat rozmowy! — Dlaczego, Elwiro?! — żachnął się. — Żadna praca nie hańbi. Nie wstydzę się tego, że dostarczałem Niemcom paliwa dla ich podwodnych statków. I, że dzięki temu, z szypra, który miał tylko jeden szkuner, wyrosłem na burżuja całą gębą… No, bo kiedy człek już zdobędzie pierwszy milionik, to następne same przychodzą — Nie wiedziałam — westchnęła Ines i bezwiednie odsunęła się od ojca — naprawdę nie wiedziałam, że od tego zacząłeś. — Nie tylko ja, córeczko. Każdy Hiszpan, który miał głowę na karku, każdy, nie wyłączając króla, odkuł się wtedy zdrowo na dostawach wojennych. To ci były interesy! — cmoknął z zachwytu. — Interesy haniebne, zbrodnicze! — syknęła doña Elwira. — A wróżyć dziś nie będziesz? — podjudzał siostrę ucieszony, że zdołał ją zirytować tak prędko. Po tym zwrócił się do córki. — Twoja zabobonna ciotunia przepowiadała nam ongiś straszliwe kary niebios za to, że zarabiamy na ludzkich jatkach… No i co mi się stało? Nic! Przeciwnie, powiększyłem swój majątek wielokrotnie! I dostałem od króla tytuł szlachecki! I dostanę za pieniądze wszystko, nie wyłączając… — Nie mów hop, Fernando — wtrąciła Elwira. — Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy i żadnej krzywdy nie puści płazem. — Kracz sobie, jędzulko, kracz do woli, tylko mi nie grywaj smętnych kawałków, bo tego nie cierpię!… A cóż porabia nasza duma, nasz in spe4 generał?

— Ja również chciał bym o to zapytać — dodał Manuel — bo jeszcze nie widziałem Ramóna. — Zaraz go pan zobaczy, kochany inżynierze. Nie pozwoliłem budzić syna wcześniej, ale do tej pory, to już chyba odespał wszelkie zaległości z podróży… Hej, Pedro, idź poproś tutaj panicza. Stary lokaj po kilku minutach wrócił do patia z wiadomością, że pana kapitana nie ma ani w jego sypialni, ani w ogóle nigdzie w pałacu i nikt ze służby nie wie, kiedy on wyszedł. — Nikt? Nawet Conceptión?! — rzekł żartobliwie pan domu, ku wielkiemu zgorszeniu siostry. Było bowiem tajemnicą poliszynela, że pokojówka Conceptión kocha się na zabój w synu swojego chlebodawcy. Doña Elwira chciała ją za to „przestępstwo” wydalić jeszcze kilka lat temu, gdy Ramón należał do miejscowego garnizonu i mieszkał w domu rodzicielskim, ale don Fernando nie pominął żadnej okazji do zrobienia siostrze na złość. Dzięki temu kochliwa pokojówka pozostała nadal u de Barrerów i ze wzruszenia tłukła porcelanę „aż miło”, ilekroć Ramón przyjeżdżał na urlop. — Pedro, przyprowadź tu Conceptión, ona coś wie na pewno. Don Fernando miał rację, a według relacji Conceptión, Ramón przed godziną otrzymał list przywieziony przez jakiegoś motocyklistę i natychmiast wybiegł z domu jakby się paliło. — Nie przesadzasz? — Nie, señor, klnę się na Madonnę! Przy czytaniu listu pan kapitan krzyknął przeraźliwie, zbladł i zmienił się na twarzy tak, jakby miał zemdleć. Aż serce krajało się patrzeć na to… Sprawozdanie pokojówki schodziło na platformę jej osobistych uczuć, wobec czego doña Elwira przerwała je uwagą, że widocznie Ramón musiał być czymś wstrząśnięty do głębi. — Ale czym? — mruknął inżynier Manuel Aznar. Gdy podniósł wzrok na Ines, zauważył, iż wymieniała z ojcem znaczące spojrzenia, których jednak zrozumieć nie zdołał. Nie należał przecież jak Ramón do spisku, który organizowali oficerowie, z generałem Sanjurjo, Franco, Llano i Molą na czele. Nie należał nawet do wtajemniczonych, jak don Fernando i jego córka, która zresztą dostąpiła tego wyróżnienia przypadkowo, usłyszawszy dziś rano strzęp rozmowy pomiędzy ojcem i bratem. Nic więc Manuel nie wiedział na razie, lecz jego także ogarnął klimat złych przeczuć, klimat, jaki zapanował w tym domu na skutek wiadomości o dziwnym zachowaniu się Ramóna. — Lękam się jednego — szepnął don Fernando córce na ucho — że spisek został odkryty! To byłoby straszne!!

____________________ 1 Bartolomé Murillo (1617-1682) – barokowy malarz hiszpański. 2 pintor del cielo (hiszp.) – malarz nieba. 3 Enrique Granados (1867-1916) – hiszpański pianista i kompozytor, współtwórca narodowego stylu w muzyce hiszpańskiej. 4 in spe (łac.) – wyrażenie określające coś, co jeszcze nie istnieje, lecz jest spodziewane, lub kogoś, kto w przyszłości ma otrzymać jakąś godność, zostać kimś.

ROZDZIAŁ II Słońce chyliło się ku zachodowi, rześka morka zaczęła chłodzić rozpalone za dnia bruki, groble portowe, domy i kościoły. Panująca nad amfiteatralnie położonym miastem biała katedra wzniesiona na szczycie wzgórza, które oddzielało szafirową zatokę od zielonego morza winnic rzuciła olbrzymi cień. Cień wydłużał się jeszcze ku wschodowi, ku dzielnicy will, nazbyt jednak odległej, aby ją mógł objąć, bowiem dzieliły ją od centrum miasta przeszło dwa kilometry pięknej alei palmowej. Tą aleją wracał taksówką do domu kapitan Ramón de Barrera, nie blady już ani nie zdenerwowany, lecz ponury jak słotna, jesienna noc. Szofer, który widział w lusterku umieszczonym nad szybą twarz swojego pasażera i zauważył bezwiednie, odruchy jego zaciśniętych pięści, pomyślał sobie, że ten oficer ma niezłomny zamiar komuś połamać dziś kości. — Pewnie gachowi lub żonie — sądził błędnie. — A nie doczekanie twoje, zatracony burżuju! Jechał umyślnie jak najwolniej, kiedy zaś zbliżył się do bramy pałacyku de Barrerów, urządził koncert na klaksonie, jak gdyby przed chłodnicą wyrosło stado baranów, po czym stanął i przegazował silnik uczciwie. — Teraz już pan oficer nikogo nie zdoła przyłapać na gorącym uczynku — cieszył się w duchu i z radością oczekiwał ostrych wymówek za wszystkie te niepotrzebne hałasy. Zawiódł się srodze kierowca taksówki, wielki snadź amator starych romansów; Ramón de Barrera nie przemówił doń ani słowa, wysiadł, zapłacił, podszedł do furtki z żelaznych sztachet, zadzwonił i bez oznak zniecierpliwienia czekał ze dwie minuty, zanim stary Pedro wpuścił go do patia. — Spudłowałem — mruczał taksówkarz, odjeżdżając — a byłbym dał sobie rękę uciąć, że gniew go wprost rozsadza! Nie mylił się pod tym względem. Ramón de Barrera dyszał żądzą zemsty, lecz panował nad sobą i przywitał się swobodnie z rodziną, do której zaliczał również przyszłego szwagra, Manuela Aznara. Gdy jednak ojciec zapytał go, co zaszło, młody oficer zmienił się nagle, znowu przybrał ten wyraz twarzy, który tak zaintrygował szofera. — Zbrodnia! — zawołał. — Ohydną zbrodnię popełniono w Madrycie! Dzielny, szlachetny Calvo Sotelo zamordowany!! — To straszne — jęknął Fernando — to okropne. — Sotelo? — mruknęła doña Elwira. — Czy to jaki torero?1 — Elwiro, twoja ignorancja jest kompromitująca! Deputowany Calvo Sotelo to nasz… — tu milioner chrząknął, zakasłał i poprawi) się co prędzej — to wódz monarchistów…

Więc zabito go, powiadasz synku? — Porwano z mieszkania, wywieziono za miasto i tam… och! Do tego momentu Ramón mówił głosem zbolałym, jakby opłakiwał przyjaciela, teraz nastąpił przypływ energii: — Ale ta zbrodnia nareszcie wstrząśnie sumieniem całego narodu! Ta zbrodnia będzie krwawo pomszczona! Pod katowski miecz pójdzie nie tylko tych piętnastu zbirów, lecz także ci, którzy ich posłali! — Słusznie, słusznie — potakiwał don Fernando. — Wspomniałeś o piętnastu zbirach; co to za jedni? — Gwardziści z plutonu jakiegoś porucznika Castillo. — Castillo, Castillo… hm, to nazwisko obiło mi się o uszy, jakby niedawno temu… — Bardzo niedawno! — wtrącił Pedro Cola, który niby to podlewał kwiaty w patio. — Czy wierny sługa może dorzucić słów kilka? — Ten znów podsłuchuje! — oburzyła się doña Elwira, w przeciwieństwie do reszty rodziny bardzo surowa dla służby. — Precz stąd! Oczywiście Ines wstawiła się za starym lokajem, którego żona nie żyjąca już od dziewięciu lat była niegdyś jej niańką. — Ciociu, pozwól mu zostać — rzekła, zatrzymując odchodzącego Pedra. — W chwilach smutku przynosi ulgę każde słowo pociechy, choćby wyszło z ust prostaczka… Mów, Pedro, co chciałeś powiedzieć. — Ja chciałem tylko przypomnieć państwu, że porucznik gwardii Castillo, to właśnie ten, którego onegdaj zamordowali… monarchiści! Ramón machnął ręką lekceważąco, lecz inżynier Manuel Aznar nie mógł powstrzymać się od uwagi: — Ha, skoro tak, to nie dziwmy się podwładnym porucznika Castillo, że dokonali słusznego odwetu. — Słusznego?! — żachnął się młodszy de Barrera. — Manuelu, odwołaj to natychmiast, jeżeli nie chcesz stracić mojej przyjaźni! — Nie chcę jej stracić, kochany Ramónie — brzmiała spokojna odpowiedź — ale też nigdy nie będę zabijał w sobie poczucia sprawiedliwości. — Cooo?! Zatem według ciebie nie ma żadnej różnicy pomiędzy sprzątnięciem jakiegoś poruczniczyny a zaplanowanym mordem politycznym, którego ofiarą padł najlepszy syn Hiszpanii?! — Powiedz raczej — dodał inżynier Aznar z ironią — najlepszy adwokat dynastii degeneratów i aferzystów! Słowa te na wszystkich obecnych, oprócz Pedra, wywarły takie wrażenie jak najstraszniejsze bluźnierstwo. Z piersi Ines i Elwiry, i don Fernanda wydarł się jednocześnie okrzyk zgrozy. A Ramón de Barrera przez chwilę nie zdołał wykrztusić ani

słowa, tylko wzrokiem piorunował przyszłego szwagra i rozdygotane palce usiłował zacisnąć w kułaki. Wreszcie… — Tyś… śmiał… nazwać… — Synu! — wtrącił się przerażony milioner — on to odwoła, odwoła na pewno! Prawda, Manuelu? — …nazwać — ciągnął dalej Ramón urywanym głosem — naszego… króla… degeneratem?!… Aferzystą?! — Eks-króla! — poprawił go znów Aznar, którego także już ponosił temperament hiszpański. — Eks! Na szczęście żyjemy teraz w republice, o czym powinien pamiętać oficer w czynnej służbie! — Milcz!! — wrzasnął kapitan fortissimo. — Milcz, albo to wbiję ci w serce! — Spróbuj! — odparł Manuel takim samym tonem. — Ale weź większy szpikulec, bo twój paradny bagnecik krótszy jest od mego sztyletu. Doña Elwira, ujrzawszy broń w dłoniach obydwóch zacietrzewionych mężczyzn, przestraszyła się, lecz zgorszyła jeszcze bardziej. — Chłopcy, chłopcy — rzekła karcąco — jak wam nie wstyd przy służbie! Przecież na waszą kłótnię patrzy lokaj! Pedro zaś nie tylko patrzył, ale także trzymał wpół inżyniera Aznara podobnie, jak don Fernando swojego syna. Niełatwe mieli zadanie, bowiem zapalczywi przeciwnicy wciąż podjudzali się wzajemnie inwektywami skierowanymi pod adresem wygnanego króla i obecnego rządu. — Wy gubicie kraj — wołał Ramón — wy, pseudo-republikanie, idący na pasku Moskwy! — A kto doprowadził Hiszpanię do dzisiejszego upadku?! — Kryzys światowy… — Łgarstwo! Monarchia!! — Idiota… Powtarza komunały, które… — Komunały?! — oburzył się Manuel. — Moi rodzice… — Zwyczajni chłopi — wtrącił Ramón z pogardą. — Nie wstydzę się swojego pochodzenia. Ani tego, że moi rodzice, jak większość kastylijskich chłopów, z głodu jedli żołędzie, niczym świnie! Wy się tego wstydźcie przed światem… — Większą hańbę wyście na kraj ściągnęli, paląc tyle kościołów pełnych dzieł sztuki! Dla tej zbrodni nie ma żadnego usprawiedliwienia… — Nie ma, to prawda, lecz są okoliczności łagodzące… — Podpalacze byli zapewne pijani — ironizował Ramón. — Tak, byli pijani rozpaczą, którą wywołała nędza! Byli pijani żądzą zemsty, która

wyładowała się w bezmyślnym wandalizmie, bo… — Ach, więc przyznajesz! — …bo ich krzywdziciel — ciągnął dalej Manuel Aznar, znowu podnosząc głos — ich wyzyskiwacz, ich tyran uciekł za granicę! — O kim ty mówisz, zuchwalcze? — O tym, który stale rujnował Hiszpanię i na ostatek wywiózł z niej jeszcze czterdzieści milionów dolarów! O tym rabusiu, Alfonsie trzynast… — Psie, tego ci płazem nie puszczę! — ryknął Ramón. Wyrwał się ojcu, wobec czego Pedro przestał krępować swobodę ruchów Manuela Aznara, by ów mógł się bronić, by go Ramón nie zarżnął jak barana. Dwaj przeciwnicy ruszyli naprzeciw siebie i byłoby nieuchronnie doszło do rozlewu krwi, gdyby nie Ines, która odważnie wskoczyła pomiędzy nich. — Stać!! —- krzyknęła przeraźliwie. — Zanim skoczycie do gardła sobie, musicie pierw skończyć ze mną! Jednym szarpnięciem dłoni rozdarła swoją bluzkę aż do pasa, przerwała ramiączko kombinacji i, napiąwszy palcami skórę pod lewą piersią, zwróciła się do brata: — Tu jest serce — rzekła z patosem — przebij je na wylot! Potem taką samą propozycję zrobiła narzeczonemu. Były to gesty bardzo teatralne, lecz Hiszpanie lubują się w tego rodzaju efektach. Przy tym wzburzenie zaróżowiło śniade policzki dziewczyny, upiększyło ją, zmieniło w jakąś zagniewaną boginię i w jej zielonych oczach, podłużnych jak migdały, zapaliło ognie, w których zawziętość Manuela topniała, niby wosk. — Wybacz mi, najdroższa, to karczemne zachowanie się… Z tymi słowy skłonił się przed narzeczoną nisko, po chłopsku, za to hardo kiwnął głową innym obecnym i skierował się ku mauretańskiej bramce wiodącej z patia na ulicę. Z kolei podszedł do Ines jej brat, kapitan Ramón de Barrera. — I ja cię przepraszam, siostrzyczko… I ciebie, ojcze… I ciebie, ciociu — rzekł, ale odchodzącemu Manuelowi pogroził pięścią. — Z tobą zaś i z takimi jak ty, jeszcze policzymy się gdzieindziej! I niebawem!! ____________________ 1 torero (hiszp.) – główny zapaśnik w walce z bykiem, zadający bykowi ostatni, śmiertelny cios.

ROZDZIAŁ III To straszliwe niebawem nastąpiło wcześniej, niż ktokolwiek przypuszczał. Wieść o zamordowaniu adwokata Calvo Sotelo rozeszła się lotem strzały po całej Hiszpanii, wywołując wielkie wzburzenie w kołach opozycji rządowej, a kilkunastu bardziej krewkich oficerów monarchistów uznało to wydarzenie za sygnał do rozpoczęcia walki, wbrew intencjom przywódców spisku, słusznie uważających, że na zamach stanu jeszcze za wcześnie, że jeszcze nie wszystko doń przygotowano.1 Dlatego też początki kampanii były bardzo niepomyślne dla powstańców. Z wyjątkiem okolic miasta Burgos, gdzie dowodził nimi generał Molla, południowej Andaluzji i Toleda, w całej reszcie kraju, bądź co bądź rozległego, bo liczącego 505155 kilometrów kwadratowych powierzchni, wojska wierne rządowi bez trudu stłumiły bunty w ciągu kilku dni, a najszybciej w Katalonii. Równocześnie z tymi niepowodzeniami orężnymi spadł na powstańców wielki cios moralny. Ich wódz, niestrudzony organizator tylu spisków, generał Sanjurjo, przebywający w Portugalii po swojej ucieczce z więzienia, miał dnia 20 lipca przybyć samolotem do Sewilli, by objąć naczelne dowództwo. Lecz dziwnym zrządzeniem losu wypróbowany samolot pasażerski przy starcie skapotował na lotnisku pod Lizboną i niedoszły Mussolini hiszpański spalił się żywcem ze swą świtą. Wiadomość o tym przygnębiła powstańców, a wśród ich przywódców od razu wywołała spory na temat, kto ma zostać następcą Sanjurja. Czy sędziwy generał Cabanellas, walczący w Andaluzji, czy wymowny de Llano, wojujący najchętniej słowami przez radio, czy ostrożny Franco, niekwapiący się do opuszczenia bezpiecznego dlań Maroka, czy może generał Mola. Ten ostatni, chociaż niepopularny, jako notoryczny karlista2, dotychczas spisywał się najlepiej; z niewielkim oddziałem przebił się przez całą północną Hiszpanię, maszerując na Madryt energicznie tak, że wojska rządowe zdołały go zatrzymać dopiero w wąwozach gór Guadarama. Hiszpanie męstwo cenić umieją, więc Mola zapewne byłby awansował na głównodowodzącego, lecz Franco miał pod swymi rozkazami dwadzieścia razy więcej żołnierzy. I to najdzielniejszych, bo Rifów, dawnych wojowników bohaterskiego Abd-el- Krima, który przez tyle lat stawiał opór osiem razy liczniejszej, a sto razy lepiej wyekwipowanej armii hiszpańsko-francuskiej. Prócz sępów Rifu miał Franco również kilka pułków Legii Cudzoziemskiej, w której co prawda na jednego bohatera przypada pięciu awanturników i dziesięciu zbiegłych kryminalistów, ale żadnemu z nich nie można odmówić bitności. Podczas gdy powstańcy tracili cenny czas na debaty, który z generałów jest godny spadku po tragicznie zmarłym Sanjurjo, ich przeciwnicy nie zasypiali gruszek w popiele. Wojenna flota hiszpańska, która na początku niemal w całości opowiedziała się po stronie

rządu, przecięła komunikację pomiędzy Półwyspem Pirenejskim a Marokiem, po czym dwa krążowniki skierowały się do Ceuty, gdzie Franco zgromadził już dywizję piechoty, przeznaczoną do przewiezienia na europejski brzeg cieśniny. Wiadomość o zbliżaniu się krążowników wywołała w Ceucie, wobec braku artylerii, lotnictwa, łodzi podwodnych i stawiaczy min, całkiem zrozumiałą konsternację. Zanosiło się na decydującą klęskę powstańców, ale czuwali nad nimi potężni ich opiekunowie, Włochy i Niemcy. Niemiecka eskadra wojennych okrętów wpłynęła do portu wcześniej, zasłoniła Ceutę i pod grozą konfliktu międzynarodowego zmusiła hiszpańskie krążowniki rządowe do bezzwłocznego odwrotu na pełne morze. Równocześnie drogą powietrzną wyruszył do Maroka pierwszy tuzin największych samolotów włoskich. Dwa z nich rozbiły się wprawdzie u brzegów Algierii, lecz pozostałych dziesięć doleciało szczęśliwie i natychmiast zaczęło przewozić żołnierzy Legii Cudzoziemskiej z Ceuty do Sewilli. Nawracały po kilka razy na dzień, więc dziennie o pięciuset chłopa wzrastała liczba walczących w Andaluzji powstańców i od tej chwili szala zwycięstwa jęła przechylać się na ich stronę powoli, bardzo powoli, lecz stale. W miastach zamieszkałych przeważnie przez ludność robotniczą wywołało to cały szereg ekscesów, których ostrze zwracało się już nie przeciw klerowi, ale przede wszystkim w stronę niepewnych oficerów, nawet dawno spensjonowanych. Takim na przykład był najbliższy sąsiad Fernanda de Barrery, pułkownik Calvacanti. Dnia 31 lipca po południu do bramy jego willi zapukało kilku pijanych włóczęgów. — Otworzyć! musimy zrewidować dom — oświadczyli. — Czy macie rozkaz na piśmie? — Tak. — Proszę go pokazać — zażądał Calvacanti. Wyszedł na balkon, tymczasem przybysze szukali po kieszeniach papieru, który z daleka mógłby wyglądać, jak urzędowy kawałek. Nie znalazłszy nic w tym guście, oznajmili emerytowi, że nie mają obowiązku legitymować się takim jak on buntownikom, a jeśli dobrowolnie nie wpuści ich do domu, wyłamią drzwi. — Spróbujcie! Nie radzę, lecz spróbujcie — odrzekł. Próbowali bez powodzenia, gdyż drzwi były bardzo mocne, okute, potem kamieniami wybili parę szyb, z których jedna skaleczyła w twarz chorą panią Calvacanti. Na tym mogło się skończyć, bo pijacy, wyładowawszy swą złość, szli już przez otaczający willę ogród ku ulicy. Tymczasem pułkownik zajrzał do sypialni, a zobaczywszy płaczące dzieci i żonę zalaną krwią, stracił panowanie nad sobą, pochwycił dubeltówkę i dwa ładunki cienkiego śrutu „ulokował” w plecach uchodzących napastników. — Coś ty uczynił! — Pułkownikowa zapomniała od razu o swojej chorobie i o świeżej kontuzji. — Biegnij za nimi, przekup ich, niech milczą, na Boga! Inaczej zginęliśmy wszyscy! Ale tamci byli już na ulicy, już głośnym lamentem zareklamowali swoje „męczeństwo”, o którym świadczyły liczne ranki na karku, na grzbiecie i jeszcze niżej.

Wsadzono ich do otwartej taksówki, zawieziono możliwie najdłuższą drogą do szpitala, wśród wrogich okrzyków pod adresem pułkownika Calvacantiego, przeklętego monarchisty, który strzela do niewinnych ludzi, jak do ptactwa. Nic dziwnego, że w godzinę później przed willą krewkiego emeryta zebrał się tłum wzrastający w liczbę z każdą minutą. Sześciu milicjantów wysłanych przez komendę miasta z wielką biedą przecisnęło się do bramy willi. Ich przywódca posiadał już całkiem formalny nakaz przeprowadzenia rewizji domu, skonfiskowania znalezionej tu broni oraz aresztowania pułkownika. — W imieniu prawa… — Chyba bezprawia! — wtrącił Calvacanti z okna. — W imieniu prawa wzywani pana do otworzenia nam drzwi. — Nie otworzę! — Daję panu pięć minut czasu do namysłu, potem użyjemy siły! Pięć minut im pozostało. Pół godziny temu Calvacanti gotów był oddać się w ręce władz, aby w ten sposób ocalić rodzinę, która jednak nie zgodziła się na to. — Za ukrywanie broni palnej w mieszkaniu będą ukarani śmiercią wszyscy domownicy — rzekł młodszy syn, cytując mniej więcej dosłownie odnośny ustęp obwieszczenia komendy miasta sprzed paru dni. — Co mi po życiu — dodała pułkownikowa — po życiu bez ciebie, mężu mój i przyjacielu najdroższy! — Mamy zginąć to raczej od kul niż na stryczku lub z rąk rozwścieczonego tłumu — zawołał z emfazą starszy syn, szesnastoletni młodzieniec. Po krótkiej dyskusji pułkownik został przegłosowany i cała rodzina zabrała się gorączkowo do barykadowania drzwi oraz okien meblami. Potem Calvacanti rozdzielił na cztery części amunicję, a miał jej sporo jako zapalony myśliwy. Teraz zaś, kiedy milicjanci wyznaczyli mu Krótki okres czasu do namysłu, przytulił żonę serdecznie. — Pożegnajmy się, kochanie — rzekł — bo później może nie będziemy mieli po temu sposobności. Ściskali się wszyscy, całowali, płakali jak Hiszpanie przy pożegnaniu przed każdą większą podróżą i jak Hiszpanie rzucili się w bój z absolutną pogardą śmierci, skoro po upływie pięciu minut zaczęto wyłamywać bramę. Zastrzelili trzech milicjantów, wypłoszyli gapiów z ogrodu, lecz to tylko rozjuszyło tłum, który przystąpił do regularnego oblężenia willi. Niebawem też przemówił kulomiot, przyniesiony nie wiadomo skąd i gradem kul plunął w okna pierwszego piętra, zmuszając obrońców do przeniesienia się na parter. Gwałtowną strzelaninę słychać było świetnie w pałacyku de Barrerów oddzielonym od willi pułkownika tylko ogrodem, ale w godzinę po zachodzie słońca zagrała trąbka wojskowa i od razu wszelkie odgłosy walki umilkły, jak nożem uciął. — Czemu przestali strzelać? — spytał don Fernando, który od paru godzin leżał rozpłaszczony za odsuniętym od ściany kredensem, gdyż zbłąkane kule stłukły tu już kilka

szyb. — Może Bóg zesłał odsiecz — przypuszczała doña Elwira. — Señora jest optymistką — mruknął Pedro. — Skąd tutaj odsiecz! Na mój rozum, ta cisza oznacza, że zakładają minę pod bramę. Ledwie to powiedział, błysnęło się, zagrzmiało potężnie, przeciągle, złowrogo. — A co, nie mówiłem?! — tryumfował stary lokaj. — Już po nim, jak amen w pacierzu. — Kłamiesz! — Mogę sprawdzić, noc taka jasna od ognia. — Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz. — No, oczywiście, że dom zwalony. — Panie, świeć duszy pułkownika Calvacantiego… — Naaaszego najnajbliższego sąąąsiada — zawtórował siostrze don Fernando głosem bardzo drżącym. — A jego rodzina? — Nikt chyba nie ocalał, skoro z willi pozostała tylko kupa gruzów, które palą się jak diabli!… Tak, tak — dodał po chwili — ani mysz stamtąd nie ucieknie z życiem, cóż dopiero człowiek! — Ale dlaczego zabito tego zacnego człowieka?! — krzyknęła wzburzona Ines. — Jaki powód i cel tej nowej zbrodni motłochu?! — Wiadomo, señorito — odparł flegmatycznie Pedro, gorący, choć na razie cichy zwolennik rządowców. — Calvacanti trzymał z faszystami! Naszego panicza spotkałoby to samo, gdyby go milicja nakryła. — Na szczęście mój syn przebywa w Maroku. Powiedziawszy to z ulgą, don Fernando wyszedł ze swej kryjówki, bowiem po wybuchu, który zdemolował willę sąsiada, nie padł ani jeden strzał. Za to tuż obok, w przyległym pokoju stuknęło coś podejrzanie, tak jak gdyby ktoś… — Ktoś wskoczył tam przez okno! — Idę sprawdzić. — Nie, Ines — sprzeciwiła się Elwira. — Ja pójdę raczej, mnie na życiu nie wiele już zależy. — Don Fernando, czy my… — z żartobliwego pytania Pedra wyjrzało szyderstwo — my, mężczyźni, pozwolimy narażać się może na wielkie niebezpieczeństwo damom? — Racja — przyznał mu chlebodawca. — Więc naprzód! Ty z latarką wejdziesz pierwszy, ja z siekierą pójdę za tobą. — Stójcie! Doña Elwira powiedziała to słowo szeptem, tak przejmującym, że pod jej tchórzliwym bratem nogi ugięły się od razu. — Co? Cooo?

— Patrz, klamka się ugięła, ktoś idzie tutaj! — Uciekajmy! — wrzasnął don Fernando, lecz strach przygwoździł go do podłogi. — Nie uciekajcie — zabrzmiał dobrze znajomy głos i drzwi otworzyły się na roścież — to ja, wasz Ramón… Jak się macie, kochani! Osłupieli. Nie wierząc oczom, spoglądali to na siebie, to na nieoczekiwanego gościa, w którym pomimo łachmanów godnych zawodowego żebraka i mimo przyprawionej brody, każdy z nich poznał Ramóna. Ten zaś, zdziwiony snadź niemile takim przyjęciem, zmarszczył brwi. — Innego spodziewałem się powitania — mruknął. — Co, u licha! Czy żadne z was nie przemówi do mnie ani słowa?! Przemówił pierwszy don Fernando, załamując ręce z rozpaczy. — Synu, czyś ty oszalał?! Jak mogłeś przyjeżdżać tu, do tego piekła! Siebie zgubisz i nas! — Uchum — chrząknął potwierdzająco Pedro, a w jego czarnych oczach zamigotały jakieś złe błyski. ____________________ 1 14 kwietnia 1931 na fali odwilży demokratycznej po abdykacji króla Alfonsa XIII powstała II Republika Hiszpańska. Na początku 1936 r. odbyły się w Hiszpanii wybory, w których Front Ludowy (socjaliści, komuniści, syndykaliści, republikanie) zdobył większość. W połowie lipca 1936 rozpoczęła się antyrządowa rebelia nacjonalistów (monarchiści, Hiszpański Związek Wojskowy, Falanga, chrześcijańscy demokraci) przeciwko republikańskim rządom lewicowym. (Przyp. red.) 2 karlista – zwolennik ruchu zmierzającego do odtworzenia mocarstwowej Hiszpanii poprzez reformy konserwatywne, prokatolickie, decentralizacyjne, antyabsolutystyczne, antydemokratyczne i antyliberalne. Karliści poparli gen. Franco.

ROZDZIAŁ IV Ines de Barrera przerwała litanię wymówek, jakimi don Fernando powitał ukochanego syna: — Papo, widocznie Ramón musiał tu przybyć, jeżeli przybył, narażając się na zdemaskowanie i śmierć. Może trzeba mu ułatwić ucieczkę za granicę, skoro podobno powstanie zgniecione i… — Zgniecione?! — oburzył się młody oficer. — Nic podobnego! Przeciwnie, to my jesteśmy teraz górą… Czy wy nie wiecie, co się dzieje, czy nie słuchacie audycji z Sewilli? — Milicja ludowa skonfiskowała nam radioodbiornik… — Ten ośmiolampowy, wiesz? — dorzucił don Fernando i westchnął smutnie. — Kosztował mnie prawie dwa tysiące peset. — A mój przestarzały odbiornik, który niegdyś wyrzuciłem na strych, bo kupiliście mi lepszy? — Prawda! Prawda, braciszku, zapomniałam o tym gruchocie całkiem. — Więc idź po niego zaraz i zabierz ze sobą ciotkę, gdyż muszę pomówić z ojcem w cztery oczy… a ty, Pedro, stań na ulicy, przed bramką. Gdybyś zauważył coś… — Rozumiem — wtrącił stary lokaj skwapliwie, rozumiem, panie kapitanie i spiszę się dobrze na pewno! — dodał dwuznacznie. — Ufff, jeszcze nie mogę się uspokoić — powtórzył kilka razy don Fernando. — Czy tobie na pewno nic nie grozi? — Nie, ojcze. Widzisz przecież, że jestem w przebraniu. — Mimo to poznałem cię od razu. — Po głosie, przypuszczam. Ale tak dobrze jak wy, nikt nie zna mnie w mieście. Zresztą podążałem tutaj bocznymi ulicami, okrążyłem tłum stojący przed willą pułkownika Calvacanti, a przed świtem już znowu tutaj mnie nie będzie. — Dzięki Bogu… No, teraz, kiedy jesteśmy zupełnie sami. powiedz mi, ale tak z ręką na sercu, jak tam sprawy stoją na froncie. Bo mówiłeś mi niegdyś, że opanujecie sytuację w ciągu dwóch dni, tymczasem minęły dwa tygodnie od wybuchu waszego powstania i nic. — Nic jak nic. Jeżeli zaś posuwamy się naprzód tak powoli, to jedynie dlatego, że brak nam samolotów, zwłaszcza bombowych. Obiecano je nam za granicą, lecz… nie bezinteresownie. Słowem, potrzebujemy pieniędzy, a że ty, kochany ojczulku…

— Ach, po to cię wysłano — wtrącił don Fernando. — Niestety, synku, pomimo najszczerszych chęci nic wam nie będę mógł pomóc, bo rząd położył swoją ciężką łapę na wszystkim oprócz naszego mieszkania. — I oprócz tego, co masz w bankach szwajcarskich. — Tego nie wolno mi ruszyć, to mamy na czarną godzinę. — Jednakże w obecnej chwili… — Synu, na ten temat szkoda gadania — oświadczył milioner bardzo stanowczo. Nie dam! Ale kapitan de Barrera nie zniechęcił się tą odmową, znał na wylot swojego ojca i wiedział, którędy trafić do jego kieszeni: — Jeśli nie chcesz być dobrym patriotą, bądź przynajmniej dobrym kupcem. Ile masz w Szwajcarii? Cztery miliony tamtejszych franków! A ile wart twój majątek w Hiszpanii? Co najmniej siedem razy więcej! I zabiorą ci go, skoro przy władzy pozostanie Front Ludowy, w którym prędzej czy później zagrają pierwsze skrzypce komuniści! — Tfu, tfu, tfu, na psa urok! — „odpukał” don Fernando. — A jeżeli wy zwyciężycie i jeśli wśród was nad porządnymi ludźmi, czyli monarchistami, weźmie górę ta hołota republikańska? — To będzie to taka sama republika jak w Niemczech. Bądź spokojny, ojcze, Franco ze swoją Falangą nie zrobi ci krzywdy. — Ba… — Zresztą jego rządy będą krótkie — pocieszał ojca Ramón, w myśl zasady cel uświęca środki — o to postaramy się my, wierni żołnierze Alfonsa! — Czy nie sądzisz, że podobnie kalkulują karliści? — Może tak, ale na szczęście Franco uważa ich za groźniejszych rywali, niż nas i wysyła na pierwszy ogień najchętniej ich; do końca wojny z sześćdziesięciu tysięcy walczących obecnie karlistów niewielu pozostanie przy życiu. — To dobrze, to bardzo dobrze. — Czy nie zafrapowało cię to, że Mola, zaprzysiężony karlista, musiał tak długo czekać na pomoc falangistów? I byłby uległ wobec liczebnej przewagi rządowców, gdyby nie Włosi. Oni spowodowali wysłanie mu posiłków, oni przekonali Franco, że najpierw trzeba wytępić lewicowców, a dopiero po zwycięstwie załatwić porachunki z karlistami. — Włosi mają słuszność — uznał don Fernando. — Tylko nie przypuszczają, że na końcu zatryumfuje nasz Alfons, nie zaś popierana przez nich Falanga. — Ha, gdzie się dwóch kłóci, tam trzeci korzysta. — Otóż to, ojczulku, otóż to właśnie! Długo tak basował rodzicowi, długo wyliczał korzyści, jakie rzekomo na pewno przyniesie kapitalizmowi zwycięstwo koalicji falangistów, karlistów i zwolenników

Alfonsa XIII, aż w końcu wyjął z kieszeni wieczne pióro. Zatem mogę wystawić ci kwit na… cztery miliony? — spytał. — Oszalałeś! Don Fernando, chociaż udobruchany i przekonany o konieczności finansowego poparcia powstańców, nie zamierzał ogołocić doszczętnie swoich kont w bankach szwajcarskich. — Dam ci czek na dwa miliony i z warunkiem, że jeżeli mi przepadnie ta pożyczka, to ci ją strącę z tego, co masz kiedyś odziedziczyć po mnie. Inaczej nie mogę. — Niech, i tak będzie. Idź wypełnić czek. Zaledwie don Fernando wyszedł do swojego gabinetu, wróciły ze strychu kobiety, niosąc stary radioodbiornik. We trójkę zaczęli majstrować przy nim i wreszcie powiodło się im „złapać” radiostację sewilską. Jej częsty obecnie speaker, generał Queipo de Llano ogłaszał urbi et orbi, że powstańcy, których wyparto z uliczek Toleda do Alcazaru, bronią się tam dzielnie. — Słuchajcie, słuchajcie — wołał rozpromieniony Ramón. Aliści nie słyszeli nic więcej, bowiem w tej samej chwili wpadła tu jak bomba pokojówka Conceptión. — Jakieś auto zatrzymało się przed bramą! — oznajmiła. — Przed naszą? — Ines od razu wyłączyła radio, była wyraźnie zaskoczona. — Co ty mówisz! — O, Boże, Boże! — Doña Elwira aż ręce załamała. Ramón spoglądał na zaniepokojony fraucymer ze zdziwieniem. — Czemu was to tak przestraszyło? — zapytał. — Prawdopodobnie przyjechał ktoś ze znajomych i… — Nie, braciszku, wszystkie samochody są zarekwirowane od tygodnia, nasze również. — I jeździmy tramwajami — westchnęła doña Elwira. — Przyjazd auta oznacza albo… — Zamiast denerwować się zabawą w zgadywanego, lepiej po prostu sprawdzić, kogo diabli przynieśli… Conceptión! — Słucham panicza… Zakochana pokojówka nie tyle słuchała, co pożerała wzrokiem Ramóna, lecz zanim ów zdążył ją wysłać na zwiady, do pokoju wtoczył się okrąglutki don Fernando. — To pech! — zaczął, wymachując rękami, gdyż w chwilach wzruszeń zapominał o dystynkcji i gestykulował okropnie. — Przyjechał don Manuel Aznar i żąda kategorycznie, żeby go tutaj wpuścić natychmiast! — Żąda? Bezczelność! — obruszył się Ramón. — Każ go zrzucić na łeb ze schodów.

— Ależ, synu, Manuel to wielka figura teraz. Komendant miasta! — Jemu zawdzięczamy to, że nie mszczą się na nas za ciebie, — dorzuciła Ines. — Gdyby nie jego opieka, kto wie, czy nie byłby nas spotkał smutny los pułkownika Calvacantiego i tylu innych naszych przyjaciół. — Ha, skoro tak, to usuwam się do sąsiedniego pokoju — zadecydował Ramón i już maszerował ku drzwiom. — Ale nie rozmawiajcie z tym czerwonym kacykiem zbyt długo, spławcie go koniecznie przed kolacją. — Oczywiście, oczywiście… Tylko nie pokazuj się tutaj, synku mój najdroższy, chociażby tam nie wiem co! — A gdzie obiecany czek? Nie odejdę dopóki… — Myślałem, żeś o nim zapomniał, mruknął pod nosem milioner, wyjął czek z kieszeni, westchnął żałośnie i wręczył go synowi. — Idź już. — Muszę sprawdzić… Słownie, dwa miliony franków szwajcarskich. W porządku! Zaproponuję dowództwu, by eskadrę samolotów kupioną za te pieniądze nazwać twoim imieniem. — Ale dopiero po wojnie, teraz… broń Boże! Ładnie bym wyglądał, no!… Co to?! W patiu słychać kroki! — Tak. Wobec tego wycofuję się na z góry upatrzone pozycje, mówiąc stylem komunikatów wojennych — żartował Ramón, ucieszony, że zdobył pieniądze, po które go tu wysłano. Kiedy wyszedł do przyległego pokoju (Conceptión pospieszyła tam również, tylko inną drogą), don Fernando jął myszkować wzrokiem po wszystkich kątach, denerwując siebie i Elwirę takimi zdankami: — Ramón na pewno tu coś zostawił… jestem przekonany, że wygadacie się zaraz, iż Ramón przyjechał… A to co? Radioodbiornik?! Nakryj to czymś, nieszczęsna! Czy wiesz, co grozi za… — Cicho, ojcze — przerwała mu Ines — oni już są w sieni! Z trzaskiem otworzyły się drzwi, stanął w nich Pedro, zaanonsował przybyłego nader pompatycznie: — Jego ekscelencja, señor Manuel Jaime José Aznar, wojenny komendant miasta! — Mówi się po prostu towarzysz Aznar — poprawił go Manuel, wchodząc do pokoju — zapamiętajcie to sobie, towarzyszu, i wróćcie na swój posterunek przy bramie. — Rozkaz, towarzyszu ekscelencjo! — rąbnął Pedro służbiście, zamknął drzwi, odmaszerował bardzo głośno, potem zdjął trzewiki i cichuteńko wrócił do drzwi… podsłuchiwać. Tymczasem inżynier Aznar przywitawszy się z obecnymi, usprawiedliwiał swoją nieoczekiwaną tu dzisiaj wizytę. — Proszę mi wybaczyć, że po dość długiej nieobecności zjawiam się dziś o trochę

późnej porze, lecz byłem taki zajęty… — Czy rozstrzeliwaniem niewinnych rodaków?! — wtrąciła Ines. — Zamilcz! — syknął przerażony milioner. — Don Manuel, błagam pana o wyrozumiałość. Pańska narzeczona ma niesforny języczek, ale całą duszą, jak i my wszyscy, jest po stronie legalnego rządu. — Nieprawda! — zaprzeczył niesforny języczek. — Szalona, czy chcesz nas zgubić?! — wykrztusił don Fernando, po czym znowu zwrócił się do gościa. — Don Manuel, pan chyba poznał już moją lojalność wobec rządu. Do fabryki w ogóle nie zaglądam od tygodnia, by swoim widokiem nie drażnić naszych dzielnych robotników, tutaj zaś na dachu własnoręcznie wywiesiłem flagę republikańską dużego formatu… — …a prócz niej — dorzuciła Ines z ironią — chorągiew czerwoną i dla anarchistów czarną. Niedługo cały nasz dom będzie udekorowany flagami jak, nie przymierzając… — Elwiro! — wrzasnął don Fernando na pół z płaczem. — Zabierz stąd moją córkę i wpakuj ją do łóżka! Czy nie widzisz, że biedaczka bredzi w gorączce? — Proszę zostać, doño Elwiro i ty, przekorna Ines. — Od jakiegoś czasu prośby inżyniera Aznara miały ciężar gatunkowy rozkazów. — A pan, don Fernando, zechce łaskawie przyjąć do wiadomości, że zawsze dla odwagi mam tyleż szacunku, co dla tchórzostwa pogardy!… Ale może usiądziemy sobie, drodzy państwo? — Naturalnie, z największą przyjemnością! — zapewniał obłudnie milioner. — O, ten foteliczek będzie wygodniejszy… A czym mogę służyć: winem, czy cocktailem? — Na razie tylko odrobiną… zaufania, na które chyba zasługuję jako narzeczony pańskiej córki… — Rozumie się, rozumie! Jeszcze wówczas, kiedy po uzyskaniu dyplomu inżynierskiego zaczynał pan po raz drugi pracę w mojej fabryce, miałem do pana nieograniczone zaufanie, a cóż dopiero teraz! — Niechże pan tego dowiedzie, don Fernando. Dziwny uśmieszek komendanta miasta przeraził grubaska, który w ogóle od początku tej wizyty miał duszę na ramieniu i ulewą słów starał się zamaskować swój lęk o syna. — O, jak najchętniej! Na przykład mogę panu oddać fabryki kierownictwo tutaj albo mej kopalni w Rio Tinto. — Za dużo, stanowczo za dużo. Ja tylko proszę, by mi pan powiedział, gdzie ukryliście… jednego z najzawziętszych wrogów rządu… kapitana Ramóna de Barrera, który przed godziną wszedł tutaj!!!