uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Antoni Marczyński - Książę Wa-Tunga

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :926.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Książę Wa-Tunga.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 29 osób, 32 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 134 stron)

Antoni Marczyński KSIĄŻĘ WA-TUNGA POWIEŚĆ O KORSARZU Z BORNEO 2013

Opracowano na podstawie edycji Towarzystwa Wydawniczego “Rój”, Warszawa 1929. Spis treści 1 Gość, który wsiadł w Port Saidzie 2 Przez Morze Czerwone 3 U gubernatora Indii Holenderskich 4 W drodze do Sumatry 5 Baron Pieter van Hooft 6 W lesie dziewiczym 7 Sielanka i intryga 8 Rozbitkowie z Haarlemu 9 W bungalowie i w parku 10 Więźniowie w kopalniach 11 Parna noc 12 Pałac księcia-korsarza

ROZDZIAŁ I Gość, który wsiadł w Port Saidzie — Mina? — Wilhelm van Hooft parsknął krótkim, niezbyt grzecznym śmiechem i szybko mówił dalej: — Daruj pan, ale, żeby po Oceanie Indyjskim, który wojny prawie nie widział, po tylu latach, miny jeszcze pływały? To brzmi zgoła humorystycznie. — Skonfundowany gentleman zamilkł od razu, lecz niespodziewanie ujął się za nim kapitan okrętu. — Ya, mynherr. To może się wydawać panu humorystyczne, niemniej jednak Haarlem wyleciał w powietrze. Tak brzmiał oficjalny komunikat, tak stwierdziło śledztwo późniejsze. — Tak, tak… Czytaliśmy przecież w dziennikach — potakiwał ten i ów z grona słuchaczy, a najgłośniej zachowywał się niski szczur lądowy, którego młody van Hooft usiłował ośmieszyć. Wilhelma mało zresztą obchodziło, z jakiej przyczyny zatonął parowiec Haarlem u północno-zachodnich brzegów Sumatry i w innych warunkach przystałby nawet na torpedę, ale zagalopowawszy się w przytomności uroczej towarzyszki podróży, musiał brnąć dalej. Powiedział więc, trącając się nieco w stronę kapitana: — To, że wyleciał w powietrze, co śledztwo miało stwierdzić, nie przekonuje mnie bynajmniej, iż przyczyną musiała być koniecznie mina. Raczej… raczej… eksplozja kotłów. — Panie van Hooft, czy pan widział kiedy Haarlem? — Miasto kwiatów, Haarlem – ze sto razy, kapitanie — odparł żartobliwie — a okręt tej samej nazwy tylko raz z daleka, w porcie. — Ha, skoro go pan nie widział z bliska, nie może mu pan uwłaczać, zwłaszcza, że go już nie ma. — De mortuis nihil, nisi bene1 — wtrącił ksiądz o jowialnym, dobrotliwym spojrzeniu. Stary wilk morski kiwnął głową potakująco, jak gdyby rzeczywiście po łacinie rozumiał, a po chwili podjął przerwaną nić swych wywodów w obronie honoru zatopionego okrętu: — Ale ja go znałem, panie van Hooft i, proszę mi wierzyć, że gdybym nie był kapitanem tego maleństwa, to chciałbym być komendantem Haarlemu. Tu zacny marynarz pogłaskał pieszczotliwie błyszczącą poręcz schodków, wiodących na mostek kapitański, i rozczulonymi spojrzeniami obrzucał przez chwilę masywne

kontury swego „maleństwa”, które zwało się Jan Pieterszoon Coen i było największym oceanicznym statkiem pasażerskim Królewsko-Holenderskiej Linii. A po jakimś czasie dokończył już ciszej znacznie, jak gdyby do siebie: — Cacko był Haarlem. Mniejszy znacznie od tego statku, ale nowszej konstrukcji… A stary Johan? Toż trzy lata porucznikowałem pod nim… Daj Bóg więcej takich marynarzy naszej flocie… Nie, nie, panie van Hooft. Mówiąc o możliwości eksplozji kotłów, krzywdzi pan zarówno ów piękny stateczek, jak i jego dowódcę… Ya, mynherr. Wilhelm van Hooft dał więc spokój minie i eksplozjom, a szybko przeskoczył na inny temat: — I nikt nie wyszedł żywy z tej katastrofy? — Nec testis cladis2… — zaczął znów duchowny, kiedy kapitan rzekł całkiem nieoczekiwanie: — Owszem!… Jeden rozbitek ocalał. — Jak to? Któż taki? Nic gazety nie wspominały przecież… — Była wzmianka, że nie wszystkie jeszcze łodzie ratunkowe znaleziono, więc zalecono nie tracić nadziei, wtrącił ktoś z boku… — Słusznie, panie van Hooft, lecz później doniesiono, że odszukano wszystkie łódki z wyjątkiem jednej… Powtarzam, z wyjątkiem jednej. — Tak. Przypominam to sobie. Więc tym ostatnim czółnem ocalili się jacy ludzie? — Nie ludzie, lecz człowiek… Tak, panowie. Jeden jedyny pasażer ocalał z całej liczby. Jakiś Arab… kupiec z zawodu… — No, proszę!… O tym jeszcze nie czytałem. Kapitan uśmiechnął się leciuteńko, znacząco: — Wierzę najzupełniej… W ogóle w Holandii nie rozpisywano się nazbyt szeroko o całej katastrofie. — Z łatwo zrozumiałych przyczyn — dorzucił Wilhelm, a widząc, że nie wszyscy domyślają się powodów powściągliwości prasy, uznał się za powołanego do dania wyjaśnień: — To przecież zrozumiałe. Linia okrętowa potrafiła okupić się prasie. Być może, że podziałały tu także pobudki patriotyczne… Nie przecz pan, drogi kapitanie… jesteśmy tu sami Holendrzy, sami swoi i możemy sobie prawdę w oczy wygarnąć. Każdemu okrętowi może się jakaś katastrofa przytrafić… Tak… Ale żeby z całej załogi, ze wszystkich pasażerów miał się ocalić tylko jeden człowiek, to skandal!… Wybacz, kapitanie, lecz skandal. Przecież Haarlem zatonął przy najpiękniejszej pogodzie… przecież do brzegów Sumatry było nie dalej, jak głupie sto pięćdziesiąt do dwustu kilometrów… Nie pojmuję, doprawdy… Nie pojmuję. Kiedy Hooft umilkł, zabrał głos mały gentleman, który na początku rozmowy kruszył kopię za fatalną minę (jaka miała zagładę przynieść pięknemu Haarlemowi). Grubasek uczepił się kapitana i począł go niby to żartobliwie, ale w rzeczywistości bardzo niespokojnie wypytywać, czy, na wypadek ewentualnej katastrofy okrętu, jest

odpowiednia ilość zdatnych do użytku łodzi ratunkowych pod ręką. Podczas gdy dowódca okrętu Jan Pieterszoon Coen uspokajał trwożliwego pasażera, van Hooft zwrócił się z uśmiechem do towarzyszki podróży, która jedyna ze wszystkich kobiet, jadących tym okrętem, znajdowała się w danej chwili pośród ściśle męskiego grona słuchaczy. — Och, Mrs Gibson!… Powiedziałem przed chwilą, że jesteśmy tutaj sami Holendrzy, a zupełnie zapomniałem, że… — Że jest wśród was jedna Angielka. I, co gorsza, rozmawialiście przy mnie i ze względu na mnie, po angielsku… Teraz wiem wszystko, o zgrozo!… — wtrąciła żartobliwie, poprawiając sobie bajecznie długimi a wąskimi palcami swe włosy płomienne, które w blaskach zachodzącego słońca wyglądały jak pierścienie czerwonawej miedzi. Olbrzymia, krwawa kula słoneczna znikła właśnie poza urwistymi skałami brzegu afrykańskiego, a jej promienie rozsiały niezmierzone bogactwo szkarłatu po skałach, piaskach i Zatoce Sueskiej. Pod wpływem tych blasków ożywiły się spokojne, brudnoniebieskawe wody, oblekły się w szatę purpurową i mieniły się wszystkimi odcieniami barwy czerwonej. Pod wpływem tych refleksów zaróżowiły się blade zazwyczaj policzki młodej Angielki i w tym oświetleniu była tak piękna, że całe grono mężczyzn umilkło mimo woli, zerkając mniej lub bardziej odważnie w jej stronę. Ona zaś przyjmowała te nieme hołdy wiele mówiących spojrzeń w milczeniu, trochę zadowolona, trochę zażenowana. Aby przerwać wreszcie ową ciszę, zwróciła się do kapitana statku: — Mówił pan — odezwała się swym nieporównanie słodkim i melodyjnym głosem: — mówił pan, że jeden człowiek ocalał wówczas. Jakiś Arab… I cóż on opowiedział o przebiegu katastrofy? — Bardzo niewiele umiał powiedzieć. Była noc. Obudził go przeraźliwy huk detonacji, a jakaś deska ogłuszyła go na chwilę. Kiedy oprzytomniał, na statku rozgrywały się sceny dantejskie. Wiedząc, że się nie dopcha do łodzi, porwał pas ratunkowy, skoczył w wodę i płynął kilka godzin, aż wyczerpany natrafił na jakąś łódź, do góry dnem przewróconą. Zdołał ją ustawić jak należy i na niej dopłynął do Sumatry. Co najciekawsze jednak, to to, że w ogóle nie widział koło siebie żadnych czółen, ani ludzi… No, tak… To była noc przecież. Szczury lądowe poczuły wielką trwogę w sercach zniewieściałych. Mówili na wyścigi jeden przez drugiego: — Kilka godzin płynąć! Ładna historia! Ja bym się ani pięć minut na powierzchni morza nie utrzymał. — Ale rekiny!… rekiny! — Prawda!… Zupełnie zapomniałem o nich. — Brrr! Nie zazdroszczą temu Arabowi wcale… Miłe miał sąsiedztwo. Mrs Gibson zaoponowała żywo:

— A ja mu zazdroszczę. Pomyślcie tylko. Być świadkiem takiej katastrofy, nie tylko świadkiem, ale aktorem nawet… i wyjść cało, to przecież wspaniałe wspomnienie na całe życie. Jakże silnych wrażeń musiał on doznawać… Kobieta entuzjazmowała się jeszcze czas dłuższy ocalonym rozbitkiem i jego przygodami, ku zdziwieniu, może nawet niemiłemu zdziwieniu spokojnych, ociężałych Holendrów. Mały grubasek przysunął się do księdza i mruknął mu w samo ucho: — To jakaś zwariowana Amerykanka. Słyszał ksiądz? Wrażeń jej się zachciewa. Chciałaby przeżyć katastrofę na morzu. No, sądząc po jej ładnej twarzyczce, nie spodziewałem się takiej ekscentryczności. — Mulier!3 — odparł ksiądz i wymownym skurczem brody dopełnił swej definicji A mulier spostrzegła rychło, że ze swymi poglądami jest zupełnie osamotniona i to przeświadczenie podnieciło jej energię, wzmogło ją w dwójnasób. Po chwili wpadła w przesadę, zagalopowała się beznadziejnie i przyparta do muru męską logiką, wygłosiła definicję nader śmiałą, że każda katastrofa jest wprawdzie rzeczą straszną ze względu na skutki, jakie sprowadza, ale równocześnie jest czymś wspaniałym, czymś porywającym, czymś, co pomimo wszystkich obłudnych pozorów cieszy świadków przypatrujących się nieszczęściu. I ku zgorszeniu grubego gentlemana oraz duchownego wołała z zapałem: — Któż z nas nie był świadkiem pożaru?… Płonie dom wysoki. Przez okienka strychowe dobywają się kłęby dymu. Potem zaczynają wystrzelać języki ognia. Liżą wiązania dachu i ze skowytem wydostają się na zewnątrz, połykając zachłannie swą strawę… My patrzymy na to z daleka. Stoimy na przeciwległym chodniku i przyglądamy się. Dla dotkniętych nieszczęściem pogorzelców mamy współczucie, litość, to prawda. Ale równocześnie pasiemy oczy niezrównanym widokiem, i kiedy strumienie wody strażaków zaczynają tłumić pożar, kiedy płomienie znikają, a dym pełzać pokornie zaczyna, na dnie naszego serca budzi się jakiś cichy żal, że widowisko już skończone, że już po ogniu… Oczywiście nikt tego głośno nie wypowie. Przecież byłby to ohydny cynizm… Tak, panowie! Odwieczna kultura wytresowała nas doskonale, na pierwszorzędnych obłudników. Odchodzimy, mając na ustach oklepane frazesy: Chwała Bogu, że się skończyło… A co? Nasi dzielni strażacy! itd. itd. I żaden z nas się głośno nie przyzna, że spodziewał się wspanialszego widoku, wrażeń silniejszych… A ja mam zawsze odwagę powiedzieć to głośno, co czuję… Odbiegliśmy od tematu. Była mowa o wypadku Haarlemu… Przyznaję, straszne nieszczęście. Bezwzględnie! Wiele osób straciło życie. Z niewiadomych przyczyn straciło je aż tak wielu i pozostał tylko jeden, co wyszedł z pogromu. I temu jednemu zazdroszczę wspaniałego widoku, jaki się musiał przed jego oczyma rozegrać. Powtarzam z całym „cynizmem”: wspaniały widok!… — I był wspaniały, rzeczywiście — zabrzmiał jakiś niski, poważny głos za plecami zwartego koła. Jak na komendę odwrócili się wszyscy i rozstąpili nieco, mimowolnie. Mrs Gibson najpierwsza ze wszystkich rzuciła ciekawe spojrzenie w kierunku nieoczekiwanego sprzymierzeńca i zdumiała się.

W odległości pięciu może kroków stał wysoki, bardzo szczupły Arab. Z ramion spływał mu długi, biały płaszcz zwany burnusem, haikiem lub selhamem, odsłaniając na piersiach przednią część dżellaby, spiętej mnóstwem błyszczących agraf. Wysoki fez na głowie, otoczony śnieżnobiałym zawojem, wydłużał jeszcze bardziej smukłą sylwetkę przybysza. Jego oliwkowa cera twarzy i dłoni, na piersiach skrzyżowanych, odbijała silnie od jasnego tła narodowego stroju, a najciemniejszy punkt całej postaci stanowiły oczy ciemnoorzechowe w oprawie długich czarnych rzęs i brwi hebanowych, których łuki, silnie napięte, schodziły się prawie ponad nasadą orlego nosa. Mrs Gibson ochłonęła szybko i wiedziona ciekawością spytała: — Skąd pan wie o tym, że widok był rzeczywiście wspaniały? Czy to pan może jest tym?… — Mając trochę żywej wyobraźni, nie trudno sobie odtworzyć przebieg katastrofy, o której państwo przed chwilą mówili, a w takim razie trudno nie przyznać racji pani. — Ach, tak — odparła z pewnym rozczarowaniem w głosie. — A ja już myślałam, że to pan jest owym rozbitkiem. — Cha, cha, cha! Czy to jeden Arab na świecie? — zaśmiał się grubasek, ale jego sztuczna wesołość nie znalazła żadnego oddźwięku u reszty towarzystwa. Wszystkim przyszło mimo woli na myśl to samo, co szczera z natury Angielka od razu głośno wypowiedziała. Tymczasem egzotyczny gość przybliżył się trochę i zaczął mówić powoli, swym niskim, basowym głosem: — Przechodząc tamtą stroną pokładu, posłyszałem przypadkowo urywek rozmowy i, jeżeli chodzi o wrażenie, jakie na mnie katastrofy wywołują, podzielam w zupełności pogląd pani, co zresztą już oświadczyłem. Natomiast jest w całej sprawie inny punkt, co do którego różnię się ze wszystkimi. Moim zdaniem mianowicie nie to jest największą zagadką, że ocalał jeden tylko rozbitek, ale przede wszystkim to, że Haarlem zupełnie nie wzywał pomocy… Zaledwie dwa czy trzy dzienniki zwróciły na ten szczegół uwagę… Cóż państwo na to? Gruby gentleman uprzedził kapitana w odpowiedzi: — Dla mnie to wcale zagadką nie jest. Po prostu wybuch miny zniszczył urządzenia telegrafu bez drutu. — Ależ, panie! — zawołał Wilhelm van Hooft. — Stacja radiotelegrafu umieszczona jest zazwyczaj bardzo wysoko. — Tak, to prawda. — Jednak mogło się właśnie tak wydarzyć, kapitanie. — Na upartego, mogło, ale nie powinno. Małe prawdopodobieństwo. Pan van Hooft ma rację tym razem. — Więc co panowie sądzicie? — dopytywał się ciekawie Arab.

— A pan sam jakie ma o tym zdanie? Co pan przypuszcza? — Ja, kapitanie, nie znam się na sprawach morskich. Moim zajęciem jest handel, moje znawstwo dotyczy kawy, ryżu, herbaty, ale okręt to dla mnie rzecz nieznana prawie, i dlatego właśnie szukam oświecenia u tak wytrawnego marynarza jak pan. Mrs Gibson wyczuła natychmiast delikatną nutę ironii w słowach Araba, lecz nie wyczuł jej poczciwy kapitan i starał się wedle sił zaspokoić ciekawość, czy nieświadomość spraw żeglarskich u „szukającego oświecenia”. Wywiązał się z tego wykład, jeżeli nie nudny, to w każdym razie monotonny i mało interesujący dla laików, którzy poczęli też pojedynczo odrywać się od gromadki. Wilhelm van Hooft stwierdził, zerknąwszy na zegarek, że najwyższy czas pośpieszyć do kabin i przebrać się do wieczornego obiadu. Kabina Angielki leżała w tej samej stronie olbrzymiego okrętu, toteż oboje puścili się w drogę, pozostawiając przy barierce schodków samego kapitana z Arabem. Wchodząc do hallu, spostrzegła Mrs Gibson bojaźliwego grubaska, który wypytywał o coś pierwszego stewarda i wskazywał dyskretnie ręką w stronę wysokiej, białej sylwetki syna Proroka4. Ujrzała, jak steward skinął głową potakująco i rzucił dość głośno: — To gość, który wsiadł w Port Saidzie. Jedzie także do Batawii5. Nazywa się… nazywa się… ach, zapomniałem… ale powiem panu później. — Także jedzie na Jawę? Hm, hm… No, dziękuję panu. Jakaś moneta powędrowała dyskretnie z serdelkowato grubych palców małego pana do zawsze gotowej i oczekującej garstki stewarda, a rezultatem tej wędrówki był ukłon i podniesienie ofiarodawcy do stanu szlacheckiego. — Sir Hopkins, za pięć minut będę wiedział wszystko, co trzeba. Dalsze słowa zagłuszył dźwięk gongu okrętowego. ____________________ 1 De mortuis nihil, nisi bene (łac.) – O zmarłych [należy mówić] tylko dobrze. 2 Nec testis cladis (łac.) – Nikt świadkiem katastrofy. 3 mulier (łac.) – kobieta. 4 syn Proroka [Mahometa] – żartobliwe określenie muzułmanina. 5 Batawia – obecnie Dżakarta, stolica i największe miasto Indonezji (w czasie, w którym dzieje się akcja powieści tereny te były kolonią o nazwie: Holenderskie Indie Wschodnie)

ROZDZIAŁ II Przez Morze Czerwone Było już dobrze po północy, kiedy Mrs Mabel Gibson zdołała się wymknąć niespostrzeżenie z salonów okrętowych na pokład. Boczne, szklane ściany średniego salonu były szeroko rozsunięte i tylko rzędy wazonów z egzotycznymi roślinami znaczyły granicę pomiędzy lustrzaną posadzką parkietową dla tańczących a dwoma bocznymi pokładami, zamienionymi na jakieś czarowne ogrody, pełne kwiatów, barwnych lampionów japońskich i wcale rosłych palm, osadzonych w dużych drewnianych kubłach. W trzcinowych, wyplatanych fotelikach zasiadły tutaj kółka starszych pasażerów, którzy, racząc się chłodnikami, spoglądali na wirujące w salonie pary. Mabel stwierdziła z zadowoleniem, że nikt jej odwrotu nie spostrzegł i z pewnym pośpiechem przeszła wzdłuż szeregu szerokich okien, z których tryskały potoki światła na ciemne deski pokładów. Minęła jedne i drugie schodki, aż znalazła się na najwyższym pokładzie. Pusto tu było i cicho. Dźwięki orkiestry, przygrywającej pasażerom pierwszej klasy do tańca, ledwie dochodziły w tę stronę i wraz z monotonnym poszumem fal zlewały się w jedną przedziwną a cichą melodię. Dwa potężne kominy okrętu promieniowały nieznośnym ciepłem na dobre kilka metrów dokoła, a szerokie swe szczyty przybrały czarnymi pióropuszami gęstego dymu. Toteż Mabel pośpieszyła zaraz w kierunku tylnego masztu i stanęła w samym rogu długiego pokładu. Noc była gorąca, lecz ani parna, ani duszna. Chłodne podmuchy południowo- wschodniego wiatru, który płynął od Indyjskiego Oceanu, zdołały w porę zatrzymać suchy oddech Sahary i upalne wyziewy pustynnej Arabii, zdołały się zlać z nimi i zmieszać w jedno bardzo ciepłe, lecz dostatecznie orzeźwiające powietrze. Mabel odrzuciła na ławkę zabrany przez zbytnią przezorność szal i stała w przewiewnej sukni wieczorowej z głębokim dekoltem, nie odczuwając pomimo to najmniejszego chłodu. Od przeciągu, jaki stwarza zawsze bieg statku, zasłaniały ją zresztą szerokie plecy kominów. Więc podeszła do barierki, a oparłszy się o nią oburącz, rzuciła wzrokiem na niebo i morze. Niebo miało barwę ciemnego szafiru, gdyż małe, postrzępione fantastycznie chmurki przysłoniły księżyc chwilowo, otuliły go szalem, niby z gazy delikatnej misternie utkanym, i tylko gwiazd roje błyszczały. A morze pokryło się jasnym, mlecznobiałym oparem i mimo że miesiąc się ukrył, świeciło silnie, tak silnie, jak świeci tylko Morze Czerwone lub brat jego starszy, Indyjski Ocean. Jan Pieterszoon Coen zdawał się pruć swym ostrym dziobem żelaznym

ten opar świetlany, który rozstępował się pokornie przed rozpędzonym olbrzymem. Mabel posłyszała w pewnej chwili kroki. Zbliżały się wyraźnie w jej stronę. Zmarszczyła brwi niechętnie, niezadowolona, że ktoś z kółka nowych, przygodnych znajomych zakłóca jej chwilę samotności. Tak jej tutaj było dobrze, tak swobodnie. Nie odwracała się umyślnie czas dłuższy, łudząc się nadzieją, że niepożądany intruz uszanuje jej dumania i pójdzie, jak przyszedł. Niestety, kroki stawały się coraz głośniejsze, coraz bliższe. Ten ktoś nie mógł być dalej jak ze trzy kroki odległy. Energicznie wykonała zwrot na miejscu i stanęła oko w oko z wysokim mężczyzną, którego w pierwszej chwili nie poznała. Nie poznała, bo wprowadziła ją w błąd radykalna zmiana stroju. Niepożądany przybysz miał na sobie zamiast dostojnego selhamu ubranie smokingowe, skrojone chyba u londyńskiego krawca, a zamiast białego zawoju na głowie czerwony fez, stożkowato ku górze się zwężający. To był ów Arab, który wsiadł na statek w Port Saidzie i stał się mimowolnym świadkiem rozmowy o tajemniczej katastrofie Haarlemu. Egzotyczne sylwetki znajdują zawsze niejakie względy u Europejek. Toteż Mabel nie przyjęła Araba bynajmniej tak chłodno, jak byłaby przyjęła z pewnością któregokolwiek z towarzyszów podróży, choćby nawet sympatycznego i nadskakującego jej wyraźnie Wilhelma van Hoofta. Pierwsze lody prysły szybko, jak przystało na okolicę bliską zwrotnika, i zawiązała się rozmowa towarzyska. Po wymienieniu pierwszych konwencjonalnych frazesów oraz zachwytów nad pięknem przyrody, przyszła kolej na wzajemne pytania, odpowiedzi: — Wolno wiedzieć, jaki jest cel podróży pani? — Cel? — zapytała z lekkim zdziwieniem. — Wyraziłem się dwuznacznie. Chciałem zapytać, gdzie leży kres podróży. Dokąd pani jedzie? — Jawa… The garden of the East — dodała z uśmiechem… — Ogród Wschodu zyska więc różę najpiękniejszą. Mabel nie przypuszczała, że poważny wyznawca Allacha potrafi się zdobyć na przenośnię, będącą zarazem nader miłym komplementem. — Podobno Jawa w zupełności zasługuje na miano najpiękniejszego ogrodu świata. Czy to prawda? Czy był pan tam kiedy? — spytała. — Byłem niejeden raz. Jestem współwłaścicielem firmy, eksportującej kawę, herbatę, ryż i inne produkty tej wyspy bogatej. I może pani wierzyć śmiało tym, co Jawę zwą Ogrodem Wschodu. Jest to jeden olbrzymi ogród kwiatowy, ale… — Ale? — Ale wśród kwiatów jest też wiele cierni. — Czy to także przenośnia? — Rzekłaś… pani.

— I jakież to ciernie? — Czy pozwoli pani jedno pytanie, zanim na tamto odpowiem? — Proszę. — Niech mi pani za złe nie bierze. Nie kieruje mną prosta ciekawość, jak to później wyjaśnię. Otóż chciałem spytać, czy udaje się pani na Jawę dla przyjemności, czy z konieczności. — Nie mam powodu unikać szczerej odpowiedzi. Jadę z konieczności. Mąż mój umarł przed rokiem, zasoby finansowe się kończyły, więc zdecydowałam się na ten wyjazd. W Buitenzorgu1 mieszka mój starszy brat, u którego mam zamieszkać. Nie mam innego wyjścia. Wychowano mnie niepraktycznie i nie potrafię na siebie zarobić, muszę więc być ciężarem dla innych. — Zauważyłem, że nie lubi pani zasłużonych nawet pochwał, dlatego waham się, czy powiedzieć, że pani może być chyba słodkim ciężarem… Nie, nie!.. Proszę nie marszczyć czoła. Mówiłem przecież: waham się powiedzieć… Ale wracam do rzeczy. Ze szczerej odpowiedzi, jakiej mi pani udzieliła, widzę, że pani jedzie na Jawę z konieczności. — A teraz, skoro się pan dowiedział, że jadę tam z musu, powinien mnie pan ostrzec przed owymi cierniami, o których pan wspomniał przed chwilą. Arab zapatrzył się gdzieś w dal morza fosforyzującego i mówił jakby z roztargnieniem, jak gdyby myśli jego były bardzo odległe od przedmiotu rozmowy. — Dla nowo przybyłego Europejczyka najgroźniejsze niebezpieczeństwo stanowi przede wszystkim straszna tropikalna malaria, a potem wszelkie choroby żołądka związane z radykalną zmianą wiktu, wynikające z nadmiernego spożywania owoców i złej wody. — Ech, o tym wszystkim wiem dawno. Pouczono mnie jednak, że z początku należy zamieszkać gdzieś w górach, dopóki się organizm nie oswoi, nie przyzwyczai. Mówiono mi też, że na Jawie co trzeci dzień tylko jest pogoda, że na każdym kroku czyhają węże jadowite, że każdej chwili któryś z przelicznych wulkanów może się popisać takim występem, jakim popisał się niegdyś straszliwy Krakatau2, że ludność jest zła, zdradziecka, podstępna, niegodziwa… że… — To fałsz, proszę pani. Nie ma lepszych i uczciwszych ludzi od Malajów, Sundanezów czy Jawajczyków. Złymi, niegodziwymi są tylko baronowie holenderscy, plantatorzy, koloniści, którzy tę biedną ludność wyzyskują do ostatecznych granic, którzy ją traktują jak niewolników. Czy pani wiadomo, że na Jawie odrabianie za darmo pańszczyzny jest na porządku dziennym? Czy pani wie, że najwykształceńszych Malajów traktują Holendrzy z taką pogardą, że nie pozwalają im nawet mówić po holendersku, gdyż jest to język tylko rasy „lepszej”, rasy białej? Tomy całe mógłbym opowiedzieć z własnych przeżyć, ale pani sama się o tym przekona niebawem. Tak, proszę pani… I ta przepaść bezdenna, ten rozdźwięk, jaki panuje pomiędzy garstką białych wyzyskiwaczy a kilkudziesięciu milionami wzgardzonych pariasów, może spowodować kiedyś wybuch, wobec którego katastrofa wulkanu Krakatau z roku 1883

jest kroplą w morzu. — A cóż na to rząd holenderski? — spytała po jakiejś chwili, kiedy zdołała się otrząsnąć z przykrego zdumienia. — Rząd ma chęci najlepsze, ale to nie wystarcza przecież. Na to trzeba przede wszystkim pieniędzy, aby wykupić olbrzymie obszary z rąk nikczemnych plantatorów. A oni bogacą się tymczasem i jeszcze zaokrąglają swe posiadłości. Niedawno temu doszła mnie wieść, że kilka plantacji angielskich przeszło w chciwe ręce największego z ciemiężycieli ludności, Pietra van Hoofta. — Co?! Pietra van Hoofta? — Tak, proszę pani. Pietra van Hoofta, ojca tego młodego gentlemana, z którym pani przed chwilą tańczyła. — Nie! — wybuchła Mabel niespodzianie głośno i z właściwą sobie szczerością zaczęła stawać w obronie młodzieńca: — Prawie dwa tygodnie podróżujemy razem i miałam go sposobność poznać wcale dobrze. To prawy charakter. — Wcale tego w wątpliwość nie podaję. Ja mówiłem o ojcu, pani myśli… o synu. Słowa: myśli o synu wypadły jakoś dziwnie, jakby znacząco. Arab odczekał chwileczkę i ciągnął dalej: — O ile mi wiadomo, młody kończył studia w Europie i potem odbywał dłuższą praktykę handlową w największych firmach angielskich, holenderskich, a ostatnio w Amsterdamie, w filii przedsiębiorstwa ojcowskiego. Ludziom młodym, choćby z najgorszego pnia pochodzili, nie brak szlachetnych porywów, zapału, ideałów, ale później atawistyczne wady występują zazwyczaj z całą siłą. Oczywiście, bywają wyjątki… Cieszyłbym się, gdyby młody Hooft do nich należał i naprawił krzywdy, przez ojca wyrządzone… Byłoby dobrze, gdyby ktoś, kto ma pewien wpływ na młodzieńca, wpływał na niego w tym kierunku; inaczej pójdzie z pewnością w ślady ojca. Pani.. — Ja? Co ja? — Pani, udając się do Buitenzorgu czy Batawii, będzie miała najlepszą sposobność obserwować, jakimi drogami pójdzie młody van Hooft. — Ah, tak — rzekła machinalnie. Pod wpływem obcesowego sposobu mówienia Araba była przygotowana, że zamiast obserwować padnie inne zupełnie słowo… W tym momencie blady księżyc przedarł muślinową zasłonę obłoków, które rozpierzchły się po niebie i wyglądały, jak strzępy białej waty rzucone na olbrzymią sztukę niebieskiego aksamitu. W powodzi blasków miesiąca morze stało się jako jeden przeogromny kocioł wrzącego, kipiącego, płynnego srebra. Jak szczere srebro wyglądała szeroka wstęga, wyorana głęboko błyskawicznymi ciosami potężnej śruby okrętowej. Jak szczere srebro lśniły wielkie skiby-fale odwalone na oba boki ostrym dziobem statku. A pośród tej jasnej, kłębiącej się masy, wśród potopu lawy srebrzystej, migotały gęsto skry szmaragdowe i liliowe. To meduzy lub kolonie osłonic. Niewidzialna ręka szczodrej

przyrody zapalała i gasiła na przemian miliony wielobarwnych światełek na drgającej powierzchni morza. — Cudna noc z bajki wschodniej! Mabel wypowiedziała te słowa półszeptem, jakby lękając się, że głosem spłoszy czarowne zjawisko i świetlane miraże rozpłyną się w przestrzeni bezpowrotnie. Ale nieporównane zjawisko ani myślało znikać, gdyż rzeczywistością było, a nie wytworem wyobraźni lub ułudą zmysłów, i bezmiar morza dalej grał subtelną a zarazem błyskotliwą symfonię kolorów tęczowych, symfonię szmerów delikatnych, upojnych. — W taką noc zatonął Haarlem! — rzekł twardo mężczyzna. Po tych słowach przystanął na chwilę i przyciszonym głosem ciągnął dalej: — Po miesięcznej przeszło podróży okręt zbliżał się do celu. Nazajutrz miały się wyłonić na wschodzie górzyste szczyty zachodniego wybrzeża Sumatry. Szczyty potężne, w zwoje mgły niebieskawosinej przybrane… Komendant statku, stary Johan, jak go popularnie nazywano, pozwolił na urządzenie wielkiej zabawy pożegnalnej. I była ona pożegnalną zaiste i dla niego, i dla okrętu, i dla wszystkich pasażerów, z wyjątkiem jednego, który ocalał… Zabawa osiągała właśnie swój punkt kulminacyjny. Cały statek wyglądał jak sala balowa; szaleli wszyscy, nawet marynarze, obaj porucznicy, służba, pasażerowie pierwszej, drugiej i trzeciej klasy, wszyscy, tylko on… stary Johan czuwał na mostku kapitańskim i ów Arab, który sam ocalał. Tysiące lampionów japońskich kołysał łagodny powiew wiatru; na tylnym pomoście, z zachowaniem wszystkich środków ostrożności zapalono pochodnie i ognie bengalskie… dla efektu, dekoracji. Dwie kapele przygrywały do tańca… na przemian lub równocześnie. Szał zabawy ogarnął jadących… w tę cudną noc księżycową, kiedy Haarlem zbliżał się do równika. Wilgotny wietrzyk chłodził duszność powietrza… A wysoko ponad pląsającym tłumem, na mostku kapitańskim, stał stary Johan i patrzył w dal spokojnie, trzeźwo, uważnie… a na schodkach siedział ów Arab, który jeden ocalał, i patrzał ciekawie, ze zdziwieniem. On jeden dostrzegł w górze zawieszonego albatrosa. Wspaniały ptak białopióry prawie że nie poruszał skrzydłami, a utrzymywał się stale na jednej linii z szybko prującym fale parowcem oceanicznym. Arab wiedział, że ten król ptaków morskich całymi dniami towarzyszy okrętowi, ale na noc wzbija się w górne regiony. Skoro opuścił się niespodzianie w noc księżycową i krążył koło masztów, to widać wyczuł wielką mnogość ryb, za statkiem sunących, a ryby przeczuły żer obfity, królewski… Więc wydało się patrzącemu, że biały albatros to zapowiedź bliskiego nieszczęścia, katastrofy niespodziewanej, nieoczekiwanej przez nikogo wśród rozbawionego tłumu plantatorów-wyzyskiwaczy, urzędników- karierowiczów, kupców, bankierów, spedytorów, kolonistów, wszystkich śpieszących na łatwy żer do żyznej krainy Malajów… I w cudną noc księżycową, poprzez bezmiar fosforyzującego miliardami światełek oceanu, sunął Haarlem wesoło, pewnie, zuchwale, wioząc tłum rozśpiewany, roztańczony, rozkrzyczany, szalejący… tłum „zdobywców” cudzego dobra. A poprzez bezmiar powietrza, drgającego w powodzi miesięcznej poświaty, sunął bezszelestnie

biały albatros, smutny prorok bliskiego nieszczęścia… Nagle błysło coś przeraźliwie, niczym sto równoczesnych błyskawic! Potem grzmot silniejszy niźli sto naraz piorunów! Potem wstrząs straszliwy, piekielny skok w górę ranionego śmiertelnie okrętu i cisza głucha sekund kilka, a potem?… Arab nie pamięta, co potem… Kiedy się ocknął z omdlenia, leżał koło mostka kapitańskiego, na którym stał bledszy od alabastru stary Johan i zachrypłym głosem ryczał przez tubę ostatnie rozkazy. Okręt stał skośnie, z dziobem wysoko zadartym, z rufą w wodzie pogrążoną. Na pokładach było prawie pusto. Dokoła tonącego olbrzyma roiły się dziesiątki łodzi ratunkowych przeciążonych, napchanych ludźmi po brzegi. Wszystkie czółna starały się odpłynąć jak najdalej od statku, aby w momencie jego śmierci nie być porwanymi przez wir w głębiny… Ale nie dla wszystkich miejsce się znalazło. Trzecia część pływała z pomocą korkowych pasów ratunkowych i powietrzem wydętych kół. Arab dźwignął się z desek i począł szybko zdejmować odzież. Pomimo wrzawy piekielnej rozróżnił jeden okrzyk rozdzierający: — My child! Where is my child?!! To stamtąd. Z najbliższej łodzi ratunkowej… Jakaś młoda kobieta wyrywała się przemocą, chcąc skoczyć w morze. Jej wyciągnięte ręce wskazywały na okręt… Jej krzyk rozdzierał niebiosa i serca ludzkie: — Dziecko!… Gdzie moje dziecko! Arab szedł wzdłuż pokładu, szukając jakiegoś koła ratunkowego, a w uszach brzmiał mu wciąż okrzyk nieszczęśliwej matki. W drodze swej napotkał kilka okrwawionych trupów… Może ofiary niewytłumaczonej eksplozji, może ofiary walki o miejsca w czółnach… Nagle ujrzał maleńkiego chłopca, płaczącego przy drzwiach, które wiodły do kajut drugiej klasy, tam, na tyle statku, gdzie woda już, już dochodziła. Arab porwał chłopczynę na ręce i pobiegł z powrotem w stronę mostka kapitańskiego… Stary Johan widział wszystko: i rozpacz matki, którą z dzieckiem rozłączono, i płacz chłopczyka i Araba, szukającego koła ratunkowego… Bez namysłu rzucił swój pas korkowy. Kilka minut później dobry pływak docierał już do łodzi i podawał biednej kobiecie ocalonego synka. Spojrzał jej z bliska w oczy i, zanim mógł przeszkodzić, poczuł na swej ręce pocałunek wdzięczności pobladłych warg młodej matki. Ale w czółnie miejsca więcej nie było. Dziecko przyjęto, ciężkiego mężczyznę odpędzano klątwami i groźbą. Arab wiedział, że do łodzi wsiąść nie może; on chciał tylko odpocząć przez chwilę. Lecz w tej chwili zamroczyło go silnie… Majtek jakiś, bardziej niecierpliwy, zdzielił go wiosłem przez głowę. Jak przez mgłę gęstą dostrzegł oddalającą się łódź. Jak przez mgłę dostrzegł wymalowane na niej litery: Haarlem, Łódź ratunkowa nr 7, ujrzał skłębioną masę rozbitków, młodą matkę, tulącą ocalonego synka do piersi, rozpięte bluzy wiosłujących

marynarzy, a kiedy odwrócił głowę, zobaczył statek, znikający prawie pod falami, i wysmukłą sylwetkę starego Johana. Potem zamęt, chaos, cisza… i bezwład jakiś przemożny, apatia, zniechęcenie… Pas korkowy unosił rozbitka… długo, długo… Kiedy przyszedł do siebie, ujrzał na niebie wstęgę seledynową. Poznał, że źle płynie. Jakoż płynął na zachód, zamiast w przeciwnym kierunku, A kiedy się odwrócił, spostrzegł czerwoną kulę słoneczną, która pierwsze płomienne promienie kąpała w oceanie… Później jakiś duży punkt ciemny zamajaczył w pewnej odległości. Łódź, przewrócona dnem do góry, łódź z Haarlemu, łódź numer siedem… Więc wczorajsze usiłowania poszły na darmo?… Więc zatonęła owa Angielka z synkiem złotowłosym?… Fala apatii powróciła ze zdwojoną siłą; żadnej nadziei i ratunku, dokoła, jak okiem sięgnąć, nic, tylko morze i morze… Po cóż przedłużać mękę oczekiwania śmierci? Po co powierzać swe ocalenie łupinie nędznej, która tamtych już zwiodła?… A jednak?… Instynkt samozachowawczy silniejszy jest ponad wszystko; Arab zabrał się do mozolnej pracy nad odwróceniem łodzi. Kiedy tego wreszcie dokonał, cały dzień był zajęty wylewaniem wody z czółna… Jedynym naczyniem, jakie posiadał, były… dłonie. Pod ławkami leżało wiosło… Potem dni straszne… w głodzie, pragnieniu, upale; noce bezsenne, parne, bez kropli deszczu. Którejś nocy zasnął nareszcie… a kiedy się zbudził, leżał na łóżku szpitalnym… Był ocalony. Mrs Mabel Gibson pochwyciła swego towarzysza za rękę. — Więc to pan!… — wyksztusiła wzruszonym głosem. — Ja? Co ja? — Pan jest tym Arabem, który jeden ocalał z Haarlemu? Przeczuwałam to od razu… Pamięta pan?… Mówiłam przecie… — Ależ skądże?… Ja pani opowiedziałem tylko bajkę wschodnią o tonącym okręcie i o rozbitku, który sam jeden ocalał. Spojrzała nań nieufnie, niedowierzająco. Stał spokojnie, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Potem, jakby chcąc uwagę odwrócić od swojej osoby, wskazał dłonią na morze. — Patrz, pani… jakie to piękne. Całkiem blisko okrętu wystrzeliła z brokatowej powierzchni morza rakieta. Wystrzeliła niewysoko, zatoczyła łuk wzorowy i, zanurzając się w błyszczącej toni, trysnęła snopem iskier szczerozłotych. Potem druga rakieta, trzecia, dziesiąta, pięćdziesiąta. Arab wytłumaczył pięknej swej towarzyszce przyczyny niezrozumiałego dla niej zjawiska: — Delfiny rozpoczęły taniec nocy.

____________________ 1 Buitenzorg — miasto na Jawie (obecnie Botor). 2 Krakatau lub Krakatoa – wyspa znajdująca się w Cieśninie Sundajskiej w Indonezji. Wyspa jest aktywnym wulkanem. W r. 1883 doszło na tej wyspie do jednej z największych odnotowanych erupcji wulkanu. Dwie trzecie wyspy zniknęło z powierzchni ziemi, a na jej pozostałej części życie zostało całkowicie zniszczone.

ROZDZIAŁ III U gubernatora Indii Holenderskich Pierwszy sekretarz generalnego gubernatora odchrząknął nieco i po chwili mówił dalej: — Śledztwo nie ustaliło zatem istotnych przyczyn katastrofy Haarlemu, ale liczyliśmy się wszyscy z nieszczęśliwym wypadkiem… — Podobno eksplozja kotłów — mruknął generał de Witt. — Lub raczej źle opakowanej amunicji. Złośliwe odezwanie się tajnego radcy Lucasa Orbana wywołało zmarszczkę niezadowolenia na czole gubernatora, a głośny wykrzyknik zdziwienia u jednego z członków poufnego zebrania. — Jak to? Amunicja na statku pasażerskim?! — Ano, widzi pan — odparł radca Orban — komuniści przemycają broń i środki wybuchowe wśród ładunków okrętów handlowych, dlaczegóż więc my nie moglibyśmy używać statków pasażerskich. Zawszeć to mniej podpadająca droga, che, che, che, niż inne. Że się tam czasem na pasażerach skrupi, to już, che, che, che… De Witt wzruszył ramionami niedbale, lecz gubernator zareagował natychmiast: — Poprosiłem dzisiaj panów nie dla debatowania na temat, czy na Haarlemie znajdowała się amunicja, czy też nie, ani dlaczego się tam znajdowała, lecz w celu wspólnego zastanowienia się nad sposobami wykrycia zbrodniarzy, którzy Haarlem zatopili. — Zatopili?! — Zbrodniarzy?! — Jak to?! Więc Haarlem padł ofiarą zbrodniczej ręki? Nic o tym nie słyszałem. Gubernator przeczekał z należytą flegmą grad pytań gorączkowych, a potem odparł: — Nie słyszeliście panowie jeszcze o tym, ponieważ nie chcecie dopuścić do głosu pana sekretarza, który wam wszystko wyjaśni. Na takie dictum zrobiła się cisza, jak makiem posiał. Dość pulchny, a bardzo elegancki sekretarz miał teraz idealne warunki do wygłoszenia swego przemówienia, z czym zwlekać nie myślał: — Jak to już jego ekscelencja przed chwilą nadmienił, statek Haarlem, własność Królewsko-Holenderskiej Linii Okrętowej, padł ofiarą zbrodniarzy, został mianowicie

storpedowany. — Storpedowany?! — parsknął niepoprawny Lucas Orban. — Stor… pe… do… wa… ny — powtórzył sekretarz, rozkoszując się dźwiękiem poszczególnych sylab. — Posthouder1 z wyspy Bawean przysłał nam dzisiaj rano obszerny raport o wyłowieniu z morza, przez pewnego rybaka malajskiego, flaszki, zawierającej kilka kartek, które jako corpus delicti2 załączył przy raporcie. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że kartki te pisał Godfrey Hooker, urzędnik firmy Pieter van Hooft. Jakkolwiek pismo wymienionego Hookera… — Niechże nam pan pokaże wpierw te kartki — przerwał dość niecierpliwie generał de Witt. Sekretarz pochwycił w lot przyzwalające spojrzenie swego szefa i przyniósł z pobliskiego biurka kawałek tektury, do której przyszpilono delikatnie i ostrożnie trzy ćwiartki kratkowanego papieru, zapisanego drobnym maczkiem. Tekturę położył na stoliku przed generałem, a każdemu z obecnych, de Witta nie wyłączając, wręczył arkusz, pokryty równymi rządkami pisma maszynowego. — Oto dosłowne odpisy listu Godfreya Hookera — rzekł. Wszystkie głowy pochyliły się nad trzymanymi w dłoniach odpisami, wszystkie oczy czytały z gorączkowym zaciekawieniem: Ja, Godfrey Hooker, urzędnik firmy Pieter van Hooft w Batawii, proszę gorąco i błagam znalazcę tej butelki, aby ją odniósł wraz z kartkami papieru do firmy wymienionej lub do któregokolwiek biura Królewsko-Holenderskiej Linii Okrętowej w Batawii czy Singapore, lub Samarang albo też Sourabaya, gdzie otrzyma sowitą nagrodę. Od uczciwości znalazcy zależy los bardzo wielu ludzi… Sekretarz wskazał dłonią na pierwszą kartkę i rzekł: — To była niejako koperta, podająca nazwisko, a raczej nazwiska adresatów, oraz zawierająca apel do uczciwości znalazcy butelki, w morze rzuconej… Treść dalszych kartek jest znacznie ciekawsza: Godfrey Hooker pisał w dalszym ciągu: Jechałem statkiem „Haarlem” z Colombo do Batawii. Nazajutrz mieliśmy ujrzeć brzegi Sumatry. Było to dnia 10 stycznia, około drugiej nad ranem, w czasie kulminacyjnego punktu zabawy. Przypomniałem sobie pewne bardzo ważne zlecenie dla swojej firmy i udałem się natychmiast do budki telegrafu iskrowego. Tu dowiedziałem się, że aparat nie funkcjonuje od chwili z niewiadomej przyczyny. Udałem się więc do kapitana okrętu z zażaleniem i w tejże chwili nastąpiła straszna detonacja. „Haarlem” otrzymał uderzenie torpedą w tylne

komory. Znajdowałem się na najwyższym pokładzie i w świetle księżycowym ujrzałem wyraźnie przedmiot pomykający żywo wśród niskich fal oceanu. Służyłem w czasie wojny w brytyjskiej marynarce wojennej i nie mam najmniejszej wątpliwości, że owym przedmiotem był peryskop łodzi podwodnej. Dostałem się szczęśliwie do łodzi ratunkowej nr 7, wraz z siostrą, z garścią podróżnych i kilkoma majtkami. Jakiś Arab ocalił w ostatniej chwili mego pięcioletniego siostrzeńca, sam jednak miejsca w łodzi nie znalazł i zapewne utonął. Około trzeciej rano ujrzeliśmy biały parowiec, pojemności około 1.000 ton (na oko sądząc), który dawał sygnały i przyjął nas wszystkich bardzo gościnnie na pokład. Obsługa, sami Malaje. Porozmieszczano nas po kilku w kabinach. Już nazajutrz zrozumieliśmy, że wpadliśmy w ręce korsarzy. Zrewidowano nas i odebrano wszystko. Moja przezorność pozwoliła przemycić szczęśliwie notes oraz wieczne pióro, dlatego mogę pisać, o ile nie ma przy nas strażnika. Jesteśmy uwięzieni w kabinach i nie możemy wychodzić. Jedziemy wciąż na wschód lub południowy wschód… Dzisiaj ukryłem pod siennikiem flaszkę z mineralnej wody, wieczór spróbuję ją wyrzucić wraz z niniejszym pismem przez uchylone okienko kabiny. Daj Boże Wszechmocny, aby to pisanie więźnia dostało się w ręce uczciwego człowieka. Wczoraj słyszeliśmy rozpaczliwe krzyki kobiet… Wzywały pomocy po holendersku, a więc nie była to moja siostra. Znowu słychać wrzawę, kończę. Szukajcie nas i śpieszcie na ratunek! Dnia 18 stycznia, ósmego dnia od chwili zatonięcia „Haarlemu”. Godfrey Hooker Kiedy ten i ów z czytających zaczął podnosić głowę i spoglądać z wymownym zdziwieniem na towarzyszów, pierwszy sekretarz gubernatora kolonii uznał za stosowne ponownie głos zabrać i rzucić garść wyjaśnień: — Jak panowie mogą zauważyć, oryginał posiada drobne luki z powodu działania morskiej wody, która zdołała przesiąknąć do wnętrza flaszki pomimo wcale starannego zakorkowania. Luki te jednakże są tak drobne, że bez najmniejszej trudności udało mi się złożyć tekst listu Hookera w jego brzmieniu pierwotnym i tak też pozwoliłem go sobie w kilkunastu odbitkach na maszynie przepisać… — Dobrze — rzekł radca Orban — a czy ten Hooker istniał w ogólności, czy też jest to postać urojona? — Wcale nie urojona, proszę panów. Stwierdziłem telefonicznie w tutejszym biurze Królewsko-Holenderskiej Linii Okrętowej, że mister Godfrey Hooker znajdował się na liście pasażerów Haarlemu i został już podobno wraz z innymi uznany za zmarłego. — To szybko — wtrącił ironicznie Orban. — Wobec urzędowego stwierdzenia śmierci wszystkich pasażerów i załogi Haarlemu z wyjątkiem pewnego Araba, który cudem ocalał z katastrofy, nie widzę powodów do przedłużania procedury, której…

— Widzimy jednakże, że… no, ale nie przerywam panu. Sekretarz podziękował uprzejmym skinieniem głowy i mówił: — Posunąłem moje badania dalej; udałem się do biura barona van Hoofta, gdzie, nie wyjawiając istotnych przyczyn mej wizyty, uzyskałem bez trudu kilka próbek pism rzekomo zmarłego Hookera. Oto są. Proszę łaskawie zechcieć porównać. Już na pierwszy rzut oka stwierdzamy niesłychane podobieństwo, a raczej identyczność… autora… Tak. Ja osobiście jestem trochę grafologiem, oczywiście z amatorstwa… i muszę stwierdzić, że pismo, znajdujące się na kartkach, wydartych z notesu a wyłowionych we flaszce z wody mineralnej na północnych brzegach wyspy Bawean, oraz pismo, przedstawione mi jako pismo Godfreya Hookera, pochodzącą niewątpliwie z jednej i tej samej ręki. Jedynie w pierwszym kropki nad i są silniej na prawą stronę wychylone, co grafologia tłumaczy pośpiechem, zdenerwowaniem czy podnieceniem. Pochylone głowy obecnych zdołały w międzyczasie przestudiować cechy podobieństwa i jak na komendę podniosły się w górę. Lucas Orban, sceptyk niepoprawny, sypnął natychmiast gradem wątpliwości, ale wszelkie ciosy odbijał, jak piłkę w tenisie, cierpliwy, uprzejmy, cukierkowato uśmiechnięty pierwszy sekretarz. Wywiązała się z tego ożywiona dyskusja: — Na podstawie zeznań owego Araba, który ocalał, jak też na podstawie wyników śledztwa, resztek drewna z zatopionego okrętu itd. ustalono urzędowo, że katastrofa spotkała Haarlem w odległości dwustu kilometrów od północno-zachodnich brzegów Sumatry. Tymczasem butelkę, wrzuconą w morze, znalazł rybak na północnym brzegu Baweanu. Jakże to pogodzić? — Najlepszą na to odpowiedź, panie tajny radco, znajdujemy właśnie w piśmie Hookera. Proszę spojrzeć: Jedziemy wciąż na wschód lub na południowy wschód… A dalej data: Dnia 18 stycznia, ósmego dnia od chwili zatonięcia „Haarlemu”. — Więc pan przypuszcza, że jacyś korsarze uwięzili kilka setek ludzi i, jakby nigdy nic, ośmielili się przez osiem czy więcej dni, defilować swym pirackim okrętem pomiędzy naszymi posiadłościami?… Hm… Bardzo ryzykowne przedsięwzięcie, i pańskie twierdzenie również ryzykowne. — Ja myślę, że ludzie, którzy się odważyli storpedować okręt, nie zawahali się także przewieźć łupy oraz jeńców tuż pod paszczami naszych baterii nadbrzeżnych. Zresztą defilowali w bardzo przyzwoitej odległości Morzem Jawajskim. — Ślicznie, lecz, aby się dostać w kilku dniach z Oceanu Indyjskiego na Morze Jawajskie, mieli tylko dwie drogi: albo przez Cieśninę Malacką, koło Singapore, albo przez Cieśninę Sunda, to jest tuż pod naszym nosem. Wystarczyłoby więc przejrzeć listę okrętów, które minęły oba te przesmyki w czasie między dwunastym a osiemnastym stycznia i wśród tej garstki szukać piratów. — Tego środka zaniechać nie należy, tylko pytanie, czy korsarze nie prześlizgnęli się przez jeden z tych przesmyków nocną porą. Pozwolę sobie natomiast zwrócić uwagę pana tajnego radcy na inne szczegóły listu Hookera, które zadziwiająco się pokrywają z zeznaniami ocalonego Araba. Więc data i pora eksplozji, której przyczyn Arab podać nie umiał. Oczywiście, jako kupiec z zawodu, nie wie, co mina, torpeda, eksplozja kotłów

czy wybuch amunicji. W każdym razie zeznał, że przyczyną był jakiś silny wybuch, po którym tył okrętu zanurzył się mocno, To się zgadza także… Dalej łódź ratunkowa numer siedem… na której Araba znaleziono. — Z ciekawością czytałem raporty i protokoły, lecz nie przypominam sobie zupełnie, aby Arab mówił coś o ocaleniu chłopca, a nie omieszkałby się chyba pochwalić… — Pod wpływem strasznych przeżyć mógł zapomnieć o tym szczególe lub przez dumę, Arabom właściwą, przemilczał umyślnie. Zresztą niejeden Arab znajdował się na pokładzie Haarlemu. Jeden mógł wyratować siostrzeńca Godfreya Hookera i zatonąć, a inny mógł siebie cudem ocalić… Dla mnie, panie tajny radco, list Hookera jest jasnym promykiem wśród ciemności i wyjaśnia mi w zupełności, dlaczego przy tak spokojnym morzu, przy takiej bliskości Sumatry, nikt, to jest żadna łódź ratunkowa, nie dotarła do brzegu, lecz wszystkie znaleziono próżne. — Słusznie — potwierdził generał de Witt, a za nim inni. — Należałoby raz jeszcze przesłuchać nader szczegółowo owego Araba Jak on się nazywał, zaraz, zaraz, pamiętałem… Sekretarz zerknął usłużnie do swego notesu i odczytał odnośną notatkę: — Nazwisko jego brzmi: Ahmed Salah ben hadżi Ibrahim Salah. Jest on współwłaścicielem firmy eksportowej arabskiej, a raczej arabsko-malajskiej, ale nie ma go tutaj obecnie. Wedle informacji pobieżnie zasięgniętych w jego firmie, wyjechał przed miesiącem do Egiptu za interesami, jednakże oczekują jego rychłego przyjazdu. Z tych względów, doskonała zresztą, rada pana tajnego radcy jest na razie nieaktualna, niewykonalna, że tak powiem. Generalny gubernator uderzył lekko kilkakrotnie dłonią w krawędź oparcia fotelu, na znak, że przebieg rozmowy go niecierpliwi, a kiedy się uciszyło, sam głos zabrał: — Moi panowie!… To wszystko, co przed chwilą z waszych ust słyszałem, jest niewątpliwie bardzo interesujące, ale mnie chodzi o coś innego. Mnie chodzi z jednej strony o wyśledzenie sprawców zbrodniczego i udanego niestety zamachu na okręt, a z drugiej strony o zapobieżenie takim występom na przyszłość. — Więc ekscelencja przychyla się do poglądu, wygłoszonego przez pana sekretarza? — Tak, panie tajny radco… Odpowiem panu krótko: tak. Uważam, że list Hookera jest niewątpliwie autentyczny i wierzę w jego treść. Poufne raporty moich urzędników z wszystkich prawie części kolonii donoszą mi o wzmożonej działalności komunistów. Mamy do zanotowania nowe akty gwałtu, sabotaże, zamachy itd., których ze zrozumiałych przyczyn do szerszej wiadomości nie podajemy… Stwierdzam z najgłębszym ubolewaniem, że postępowanie niektórych naszych kolonistów z krajowcami stwarza nader podatny grunt dla akcji wywrotowej… — Pieter van Hooft… — wtrącił półgłosem Lucas Orban, a generał de Witt dorzucił z bajeczną niedbałością oraz wiele mówiącym ruchem dłoni: — I inni nie lepsi. — Niestety!… niestety… ale nie odskakujmy od tematu. Skoro zaś posiadamy dane,

iż ostatnie niepokoje są inspirowane i finansowane przez pewne mocarstwa, możemy zaryzykować postawienie hipotezy, że z tego samego źródła pochodziła łódź podwodna, która storpedowała Haarlem. Hipoteza ta wyda się nam tym bardziej prawdopodobna, jeżeli sobie przypomnimy, jaki ładunek przewoził nieoficjalnie nieszczęśliwy statek; jeżeli sobie uprzytomnimy, że spiskowcy potrafią przeniknąć każdą prawie tajemnicę. Wspomniałem na wstępie, że najważniejszą moją troską jest zabezpieczenie okrętów przybywających do nas i w tej sprawie chciałbym się z panami naradzić przede wszystkim. Ten i ów z obecnych przysunął swój fotel nieco bliżej do mówiącego, i cisza bezwzględna zalegała duży gabinet gubernatora. Gospodarz zaś ciągnął dalej głosem trochę zniżonym: — W najbliższym czasie przybędą do nas dwa okręty Królewsko-Holenderskiej Linii Okrętowej, to jest Köningin der Nederlanden i w dwa tygodnie później Jan Pieterszoon Coen. Zwłaszcza o ten ostatni statek jestem w obawie ze względu na jego ładunek… Nie, nie, panie tajny radco, nie amunicja tym razem, ale pewne instrumenty bardzo delikatne i kosztowne. Jakież panowie proponują środki zaradcze, zmierzające do absolutnego zabezpieczenia okrętu w czasie drugiej połowy jego podróży? Proszę się kolejno zechcieć wypowiedzieć… — Hm — zaczął po chwili de Witt. — Czy ekscelencja mógłby mnie objaśnić, gdzie się mniej więcej w tym momencie znajduje Jan Pieterszoon Coen? — Gdzieś na Morzu Czerwonym — odparł sekretarz, wyręczając szefa w odpowiedzi. Generał skinął głową na znak zadowolenia: — To doskonale… jest dosyć czasu do przeprowadzenia pewnego planu, który… — Ma pan generał jakiś gotowy projekt? — ucieszył się gubernator. — Owszem, ekscelencjo, i pozwolę go sobie zaraz wyłożyć. Plan mój zmierza do podwójnego celu. Po pierwsze zapewnić statkowi absolutne bezpieczeństwo, a po wtóre zastawić nieuchronną pułapkę na ewentualnego napastnika. Poproszę panów do mapy. Z tymi słowy dźwignął się generał z miejsca i krokiem ciężkim posunął w stronę olbrzymiej mapy Wysp Sundajskich. ____________________ 1 posthouder (hol.) – niższy urzędnik administracyjny w koloniach holenderskich. (Przypis autora) 2 corpus delicti (łac.) – dowód rzeczowy świadczący o przestępstwie (dosł. przedmiot przestępstwa).

ROZDZIAŁ IV W drodze do Sumatry Trzeci dzień minął od chwili, kiedy południowo-wschodnie brzegi Cejlonu rozpłynęły się w oddali, a Mrs Mabel Gibson wciąż jeszcze nie przestawała się zachwycać wrażeniami z wycieczki automobilowej, jaką odbyli prawie wszyscy pasażerowie pierwszej i drugiej klasy w czasie postoju statku w Colombo, I teraz też, wsparta o barierkę przedniego górnego pokładu, mówiła z szczerym zapałem: — Cudowne!… niezrównane!… Jaka bujna wegetacja!… Jakie wspaniałe a nieznane mi dotychczas odmiany drzew, krzewów i kwiatów… Jeden ogród olbrzymi, wznoszący się tarasami dokoła wyniosłego Adams Peak… A na tle przebogatej roślinności stare świątynie Hindusów… pełne posągów Buddy… Jestem zachwycona, panie Wilhelmie, i obawiam się, że po Cejlonie, wyspie rubinów, pańska Jawa nie zrobi na mnie wrażenia… — A ja się wcale nie lękam… Przyroda jest na Jawie daleko bogatsza, a niezrównany przepych zieleni nadał wyspie nazwę szmaragdowej lub Ogrodu Wschodu... — Nie chcę się sprzeczać o florę, ponieważ jeszcze Jawy nie widziałam, ale nie będę tam miała boskich zabytków hinduskiej architektury… Wszak krajowcy są wyznawcami Mahometa… — Czeka więc panią miła niespodzianka i zobaczy pani kilka przepięknych zabytków kultury indyjskiej. — Na Jawie? A skądże się tam wzięły? Wilhelm van Hooft uśmiechnął się leciuteńko, wyrozumiale i począł objaśniać swą uroczą towarzyszkę podróży: — Świątynie hinduskie stały na Jawie już od kilku wieków, kiedy wojowniczy półksiężyc wdarł się na wyspę szmaragdową i siłą zdobył sobie niepodzielne panowanie. I brutalny, nietolerancyjny islam zrównał z ziemią większość wspaniałych świątyń hinduskich, lecz kilka sztuk w głębi wyspy ocalało dzięki przywiązaniu wiernych wyznawców Buddy, którzy własnymi rękoma zasypali ziemią olbrzymie chramy. W wieku odkryć przybyli tu pierwsi Portugalczycy, a po nich Holendrzy, którzy od końca wieku XVI są panami wyspy. — Tak?… A mnie się błąka w pamięci jakieś wspomnienie z lat szkolnych, kiedy się uczyłam historii, że Jawa należała przez jakiś czas do mojej ojczyzny… Może się mylę… — Nie myli się pani… Rzeczywiście, w czasie wojen napoleońskich Anglia zajęła