uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Antoni Marczyński - Missisipi 1 Missisipi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :806.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Missisipi 1 Missisipi.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 26 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 234 stron)

ANTONI MARCZYŃSKI

MISSISIPI OFICYNA FILMOWA „GALICJA” KRAKÓW 1991 Okładkę projektował: Wit Siemaszkiewicz © Copyright by Oficyna Filmowa „Galicja”, Kraków 1991 ISBN 83-85251-03-0 Oficyna Filmowa „Galicja”, Kraków ul. Rakowicka 11 Wyd. I. Nakład 49.650 + 350 egz. Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca w Krakowie Zam. 1565/90

I Jęki dręczonych i mordowanych podróżnych rozdzierały mi uszy. Nie znając języka hiszpańskiego niemal zupełnie, rozumiałem przecież każde przekleństwo napastników, każdy okrzyk zgrozy napadniętych, każdą prośbę błagalną matek, pragnących przynajmniej dzieci ocalić. Ale ludzka bestia nie znała litości… Płaczące dziatki, rozpaczające kobiety, pozostałych przy życiu mężczyzn zapędzono kolbami karabinów do dwóch ostatnich wagonów unieruchomionego ekspresu, zatrzaśnięto drzwi, oblano ściany wagonów naftą i podpalono ze wszystkich stron równocześnie. Krwawe fontanny płomieni trysnęły z potężnego stosu wysoko w górę, a wraz z nimi nieludzkie wycie męczenników wzbiło się aż pod obłoki, chcąc wzruszyć niebo, wyprosić stamtąd ratunek dla siebie i ściągnąć karzące gromy na głowy morderców. . Lecz niebo milczało. Patrzało obojętnie na tortury nieszczęsnych ofiar, nie zmarszczyło nawet pogodnego oblicza chmurami gniewu, nie zesłało gromu na zbrodniarzy i pozwoliło im się oddalić spokojnie z olbrzymim łupem, z garstką pięknych branek, których los miał być stokroć gorszy od losu żywcem palonych sióstr, matek, ojców, mężów, braci… Potem tło się zmieniło. Nie było już kolejowego plantu, zerwanych szyn, płonących wagonów, zwęglonych trupów, rozbitych walizek ani silnego oddziału bandytów meksykańskich, umykających bez zbytniego pośpiechu w stronę pobliskich wertepów górskich. To wszystko znikło, a jednocześnie opuściło mnie także uczucie zgrozy, oburzenia i gniewu na własną bezsilność. Z poprzedniego nastroju pozostało jeno współczucie dla biednych ofiar bandyckiego napadu. Przychodził na mnie okres zupełnej apatii, zniechęcenia, okres powtarzający się niezmiernie często w tej dobie mojego życia.

Ale gruba skorupa zobojętnienia na wszystko nie zdołała się jeszcze szczelnie zasklepić dokoła mego wewnętrznego „ja” i poprzez wąską szczelinę wsączyła się kropla orzeźwiająca. Ową kropelką była ciekawość. Przed oczyma miałem teraz wspaniały park, pocięty alejami strzyżonych szpalerów, woniejący zapachem rozkwitłych bzów, których było tam bez liku. I dziwna rzecz, park ten wydał mi się jakiś bardzo znajomy. Byłbym przysiągł, że poza wielką kępą tureckich bzów zaczyna się staw z wysepką pośrodku… Tak, tak. Znałem dobrze ten park; zwłaszcza utkwiła mi w pamięci kępa krzewów, obsypanych cudnym kwieciem, którego barwa wahała się pomiędzy czerwienią a fioletem. Patrzałem w tamtą stronę uporczywie, jakby czegoś oczekując. I ujrzałem… Z poprzecznie biegnącej ścieżki wysunęła się sylwetka rosłego mężczyzny. Szedł ostrożnie, jak gdyby się skradał. W ręku trzymał gruby drąg, zakończony na dole czymś, co błysnęło zdradliwie w świetle zachodzącego księżyca. Nie mogłem stwierdzić z tej odległości, jaki to był przedmiot; prawdopodobnie zwykła ogrodnicza łopata. Człowiek ów rozejrzał się raz jeszcze i znikł w krzakach, by za kilka sekund ukazać się powtórnie z walizą średniej wielkości. Podpierając się łopatą, przebiegł szybko całą szerokość głównej alei i zapadł znowu w gęstwinę bzów. Potrącone krzewy chybotały przez chwilę, potem zastygły nieruchomo. Nikt by się nie domyślił, że zasłoniły zieloną ścianą człowieka, który, sądząc z niespokojnego zachowania się oraz z pory spóźnionej, pragnął się ukryć przed ludzkim wzrokiem. Taki miałem sen owej nocy, kiedy Mrs. Cecily Hedge, mając na względzie moje zdrowie, zastosowała po raz pierwszy używanie arabskiego namiociku w pałacowej palarni. Był to pomysł niezły. Przyzwyczaiwszy się do opium, wypalałem nieprawdopodobną ilość fajek i w gwałtownym tempie rujnowałem organizm. Sala bowiem była duża, wiele cennego

dymu rozpraszało się bezużytecznie, płuca ssały długo słodką truciznę, a upragnione zwidzenia przychodziły nieprędko. Natomiast ciasna przestrzeń niskiego i szczelnie zamkniętego namiotu, ustawionego pośrodku dotychczasowej palarni, nadawała się doskonale do szybkiego wytwarzania pożądanej atmosfery. ‒ Z górą dwadzieścia fajek wypalałeś, szaleńcze. Teraz pięć powinno wystarczyć, abyś mógł ujrzeć swoją Lottę ‒ powiedziała Cecily, wymawiając ostatnie słowa z wyraźnym przekąsem. Dziwna kobieta. Nie dość jej było, że, dzięki nałogowi, stałem się jej zupełnym niewolnikiem, przedmiotem bezwolnym, zabawką, nie dość, że zadręczała mnie z wyrafinowanym okrucieństwem; chciała jeszcze wtargnąć w krainę moich tęczowych snów i wyprzeć stamtąd obraz Lotty, mej najdroższej dziewczyny o złotym sercu i złotych włosach… ‒ Jesteś o nią zazdrosna… ‒ rzuciłem bezwiednie. ‒ O nią? Nie, Andrzeju. O zmarłych nie można być zazdrosnym. Przeciwnie, cieszę się, że ją w snach widujesz tak często. Każda twoja radość jest moją radością. No, dobranoc, mój chłopcze. Niechaj ci się i tej nocy przyśni twoja biedna Lotta., Ucałowała mnie w oczy i przytrzymała dłoń w długim uścisku. Nie wierzyłem oczywiście w szczerość tych słów, lecz podziękowałem za życzenia i na pożegnanie musnąłem ustami jej białe palce. Pomysł z namiotem, jak już nadmieniłem, okazał się dobry. Ułożywszy się na skórzanych poduszkach arabskich, przez wąską szparę w zasłonie odbierałem fajki z rąk Wowo, małego Murzynka, i niebawem ujrzałem moją zmarłą narzeczoną. Ale wiośniana sylwetka Lotty zatarła się szybko, a potem przyszły przykre zwidy rozbójników, scen gwałtu, pożaru wagonów, zatłoczonych podróżnymi, wreszcie człowieka z walizą i łopatą w pięknym parku. Obudziłem się zziębnięty, osłabiony, lecz wcale przytomny. Przetarłem zdumione oczy.

Siedziałem w fotelu, tuż przy zamkniętym oknie, a przewrócony namiot leżał na podłodze w odległości może czterech metrów ode mnie. Jak stamtąd wyszedłem i kiedy przeniosłem się na fotel, na te pytania nie mogłem w pierwszej chwili znaleźć odpowiedzi. Początkowo byłem nawet skłonny mniemać, że nie siedzę w ogóle pod oknem, ale śnię w dalszym ciągu. Mimo woli zbliżyłem czoło do zimnej szyby. Pierzchły resztki wątpliwości co do tego, czy śnię, czy jestem przytomny, lecz spojrzenia mych oczu, wyrwawszy się w dal przez przezroczystą taflę szkła, dokonały nieoczekiwanego odkrycia. U stóp pałacu leżał park, pocięty szeregami szpalerów, a w połowie głównej alei, rozdwajającej się w tym miejscu, rosła wielka kępa tureckiego bzu. Więc dlatego wyśniony ogród wydał mi się tak znajomy. A może nie śniłem wówczas, ale patrzyłem z okna, jak teraz? Dałoby się to pięknie pogodzić z faktem niezrozumiałej przeprowadzki z namiotu na fotel, lecz przeczył temu sen o tragedii ekspresu meksykańskiego. Bo tamto było snem na pewno. Było snem, łatwym do wytłumaczenia, gdyż właśnie wczoraj dzienniki doniosły bliższe szczegóły o bestialskim napadzie bandytów na pociąg pomiędzy Guadalajara a stolicą tego niespokojnego kraju. Cecily, namiętna czytelniczka kroniki kryminalistycznej, nie omieszkała mi opowiedzieć tych wszystkich okropności. Nie trzeba na to opium, aby człowiek przeżył we śnie to, co już widział na jawie lub o czym słyszał przedtem. Znowu pochyliłem się ku szybie. Nagle drgnąłem… Koło kępy bzu pojawiła się sylwetka jakiegoś mężczyzny z walizką w ręku. ‒ A ten czego tam szuka? ‒ szepnąłem zdumiony, stwierdzając równocześnie w myśli z całą stanowczością, że wszystko, co przed chwilą przeżyłem, było snem: w pierwszej połowie

wspomnieniem wczoraj zasłyszanych historii, w drugiej zaś proroczym przeczuciem tego, na co w tym momencie patrzałem. Tajemniczy osobnik szedł powoli w stronę krzaków, dźwigając z widocznym wysiłkiem niezbyt dużą, ale widać diabelnie ciężką walizę. ‒ Hh, hm… Tamta była o wiele mniejsza, a łopaty także nie widzę ‒ monologowałem, porównując obecnie spostrzeżenia ze wspomnieniem sennego widzenia. Uderzyłem się dłonią w czoło, olśniony nową myślą, która rozwiązywała nieźle całą zagadkę. Po odejściu Wowo, pod wpływem krwawych koszmarów, najwidoczniej poruszyłem się gwałtownie, stoczyłem na bok i przewróciłem namiocik. Wówczas duszne powietrze, przesycone narkotykiem, rozpłynęło się we względnie czystej atmosferze wielkiej sali, dzięki czemu stan odurzenia, wywołanego w dodatku małą stosunkowo dawką, przeminął dość szybko. Dźwignąłem się, na pół przytomny podszedłem do okna, upadłem na fotel i sennymi oczami śledziłem zagadkową scenę, jaka się rozgrywała w parku Mrs. Hedge, a sen z odebranymi później wrażeniami wzrokowymi zespolił się tak ściśle, że zrazu nie umiałem wykreślić między nimi granicy. Teraz wiedziałem pewnie, że nie wszystko było i jest snem, i zbudziła się we mnie nieprzeparta chęć zbadania, kim jest ów tajemniczy intruz, czego szuka w ogrodzonym zewsząd parku mej „opiekunki”, i co zawierają walizy, dałbym bowiem sobie rękę uciąć, że były dwie, różne zarówno kształtem, jak wielkością. Kiedy indziej nie byłbym palcem kiwnął. Wycieczka do ogrodu przed brzaskiem, kiedy przejmujący chłód wieje od wezbranej Missisipi, kiedy zimna rosa perli się na kwiatach, brrrr. . to nie dla mnie. Raczej przywołać małego Wowo, polecić mu, by zapalił błogosławioną lampkę i rozpoczął najmilszą muzykę, jaką jest ciche skwierczenie rozgrzewanych kuleczek opium. Tak zdecydowałbym kiedy indziej. Lecz tego dnia czułem się doskonale usposobiony do

wyprawy na nocnego złodzieja. Określiłem go z góry mianem złodzieja, bo człowiek z czystym sumieniem nie zakrada się na cudze podwórko, w dodatku nocną porą, i nie wynosi w zarośla podejrzanych pakunków. Postanowiłem tedy, że pójdę, odkładając na później przeprowadzenie interesującej mnie analizy, co było powodem tak bohaterskiej decyzji: czy to, że dawka siedmiu lub ośmiu fajek niewiele znaczyła dla takiego, jak ja, palacza, czy to, że odezwało się dawne zamiłowanie do śpieszenia naprzeciw każdej z przygód, bez których życie byłoby tak przeraźliwie monotonne, jak pobyt Achillesa w Hadesie, czy wreszcie jakaś inna jeszcze przyczyna. I kiedy spostrzegłem z wyżyn mego okna, że nieproszony gość zaszył się ponownie w krzaki, podniosłem się z mocnym zamiarem wyświetlenia zagadki i zarazem z szczerą radością na myśl o momentach spodziewanych wrażeń.

II By nie tracić czasu na przebieranie się, narzuciłem płaszcz na piżamę, zmieniłem pośpiesznie pantofle na trzewiki i zacząłem szukać jakiejś broni. Nie znalazłem jej jednak, a przypomniawszy sobie, że rewolwer zostawiłem w sypialni Cecily na parterze, uzbroiłem się tylko w mocną laskę. Szedłem korytarzem na palcach, suwając ręką po ścianie, gdyż było tu zupełnie ciemno. Wtem… zastygłem! Coś wilgotnego, zimnego musnęło moją drugą dłoń, w której niosłem poziomo laskę. ‒ Pierwsza emocja ‒ przemknęło mi przez myśl. Coś się otarło o moje kolana i zaskowyczało cichuteńko a radośnie. Poznałem figlarza po głosie. Był to młodziutki wyżeł, którego Cecily po przybyciu do Hedgeville mianowała swym ulubieńcem i uszczęśliwiła chińskiem mianem „Czanga”. Czang łasił się z zapałem, właściwym młodym psiakom tej rasy, i stłumionym mruczeniem zagadywał o coś, czego nie mogłem zrozumieć. Prawdopodobnie interpelował mnie, dlaczego pozostawiono go na noc w korytarzu i nie wpuszczono do sypialni jego pani. Błysnęła mi myśl, by pieska zabrać z sobą na wyprawę. ‒ Czang pójdzie z panem do ogrodu ‒ obwieściłem mu szeptem, w odpowiedzi na co otrzymałem całą serię radosnych potrąceń rozmyrdanym ogonkiem. Wymknąłem się z pałacu bocznym wejściem, trzymając Czanga za skórę na karku, aby przedwcześnie nie spłoszył złodziejaszka. Z tych samych powodów nadłożyłem drogi i zbliżyłem się z boku do kępy bzów tureckich. Mój ostrożny, czajony chód podziałał elektryzująco na psiaka. Postawił uszy, unieruchomił ogon, szedł elastycznie, choć łapy trzymał sztywno, a roziskrzone spojrzenia łagodnych oczu przenosił ustawicznie z mej twarzy na zarośla i z powrotem, jak gdyby chciał wyrazić, że wie, o co chodzi, że wie więcej, niż ja. Jakoż, zanim zdołałem przeszkodzić, warknął groźnie, niespodziewanym rzutem całego ciała skoczył

naprzód, wyrwał mi się z ręki i, szczekając zajadle a piskliwie, rzucił się do ataku w gęstwinę. Nie pobiegłem za nim, licząc, że samym pojawieniem się wypłoszy intruza na odkrytą przestrzeń, gdzie ja już z nim pogadam. Stało się, niestety, inaczej… Wściekłe naszczekiwanie osiągnęło swoje fortissimo i urwało się nagle. Zapanowała złowroga cisza. ‒ Czang, do nogi! ‒ krzyknąłem, a potem gwizdnąłem na palcach. Pies przeszedł już pewną tresurę i był ogromnie posłuszny. Na mój gwizd odbiegał nawet od pełnej miski. A teraz nie reagował zupełnie na ustawiczne nawoływania i gwizdy… Ach, czemuż nie zaszedłem do pokoju Cecily po browning! Przeczuwałem, że Czang źle wyszedł na swej brawurze, chciałem biec mu z pomocą, lecz jakiś głos ostrzeżenia, może instynkt samozachowawczy, osadził mnie w miejscu. W krzakach zakotłowało coś i rozległ się metaliczny szczęk, jakby łopata uderzyła o kamień. ‒ Czang, do nogi! ‒ spróbowałem po raz ostatni. Znowu cisza, przerwana na chwilę tylko trzaskiem gałęzi. Jakiś dalszy, a wzrostem nad innymi królujący, krzew bzu zakołysał się gwałtownie, potem zafalował bliższy i jeszcze bliższy. Człowiek, ukryty pośrodku kępy, przedzierał się ku ścieżce. Nie ruszając się z miejsca, ściskałem w prawicy ciężką laskę, a dwa palce lewej dłoni przytykałem do ust i sposobem podmiejskich łobuzów gwizdałem raz po raz, w nadziei, że przecież obudzę kogoś z przelicznej służby milionerki, po czym razem schwytamy intruza. Nagle błysnęło coś w gąszczu, i krótki, suchy wystrzał targnął ciszą ustępującej nocy. Kulka bzyknęła mi koło ucha, jak zjadliwa osa, odcinając okwieconą kiść bzu z mniejszej kępy, koło której stałem.

Błyskawicznie uskoczyłem za pień najbliższego grubszego drzewa i przylepiłem się doń, jak ślimak do kamienia. Sytuacja stała się bardziej poważną, niż to mogłem przewidzieć. Ten drab nie zawahał się nawet przed zbrodnią morderstwa. Musiał to być „lepszy numer”, a nie pospolity złodziejaszek, za jakiego początkowo go uważałem. Spojrzałem tęsknie w stronę pałacu. Ktoś powinien był przecież posłyszeć detonację wystrzału. Gdzie tam! Upłynęło pięć minut, dziesięć, piętnaście, i nic. Cisza. Brama nie drgnęła, żadne okno nie otworzyło się, cały gmach spał snem sprawiedliwego. Niejasność położenia zaczęła mi ciążyć nieznośnie. Raczej wszystko, niż beznadziejna niepewność. Postanowiłem wrócić szybko do pałacu, postawić na nogi całą zgraję darmozjadów i zrobić wielką obławę na przestępcę. Jeszcze kilka niespokojnych spojrzeń posłałem w stronę kępy bzu. Panował tam zupełny spokój. Krzewy nie kołysały się już i żaden szelest nie mącił ciszy. Zbrodniarz uciekł chyba drugą stroną lub przyczaił się na mnie. Pamiętając o tej drugiej ewentualności, manewrowałem bardzo ostrożnie. Przebiegałem szybko od pnia do pnia, przystając za każdym razem dla ponownego zbadania, czy przeciwnik nie opuścił swego stanowiska, a kiedy znalazłem się w przyzwoitym oddaleniu od owej kępy, puściłem się pędem w stronę uśpionego domu. Tu podniosłem alarm dość głośny, by przerwać sen nawet letargiczny; lecz efekt był mierny. Pierwsza zbudziła się Cecily, na czym mi bynajmniej nie zależało, potem jej dwie pokojówki, wreszcie zadąsany kamerdyner Dampier, który uzurpował sobie godność średniowiecznego burgrabi i w czasie kilkuletniej nieobecności Mrs. Hedge rządził się w pałacu, jak szara gęś. ‒ Ogłuchnąć można ‒ syknął, mierząc mnie nieprzyjaznymi spojrzeniami, bo pomimo jego przybycia naciskałem w dalszym ciągu guzik dzwonka.

‒ Co się stało właściwie? ‒ To się stało, że śpicie wszyscy, kiedy tutaj bandyci grasują. Zwołać mi tu natychmiast całą męską służbę, ale szybko, do stu tysię… ‒ Andrzeju ‒ upomniała mnie łagodnie Mrs. Hedge, zerkając znacząco na dygnitarza pałacowego, który na mój podniesiony głos odpowiedział wyniosłą miną. Zignorowawszy mnie całkowicie, mości Dampier zwrócił się wyłącznie do swej chlebodawczyni, jak gdyby nikogo więcej nie było w pokoju. ‒ Co pani rozkaże? ‒ wycedził z dystynkcją. ‒ Ja? Ja nie wołałam nikogo. Cecily była zakłopotana. ‒ Ale ja wołałem i wołam w dalszym ciągu. Z okna palarni ujrzałem jakiegoś człowieka w parku. Niósł dwie walizy, które zamierzał ukryć w krzakach. Nietrudno się domyślić, że były to rzeczy, skradzione w pałacu. Pobiegłem do ogrodu z Czangiem. Pies nie wrócił. Prawdopodobnie zginął. ‒ Czang zginął? Oh, Boże, Boże!… ‒ Uspokój się, Cissy. Do mnie ten drab także strzelał, a przecież żyję i składam sprawozdanie twojemu lokajowi, zamiast chwytać złoczyńcę. Może więc i Czang także żyje. Należałoby przeszukać park ze wszystkimi darmozjadami, którzy śpią tak twardo, że ich nawet strzały nie mogą obudzić. Och, nie zapomnę bazyliszkowego wzroku, jakim mnie poczęstował Dampier, kiedy jego nazwałem lokajem a całą służbę darmozjadami. Cecily wciąż jeszcze opłakiwała śmierć Czanga. Widząc, że nic tu nie wskóram, ruszyłem ku drzwiom. ‒ Dokąd idziesz, darling? Zostań. Jeszcze cię postrzelą. Oczy kamerdynera wzniosły się ku sufitowi w cichej modlitwie, która brzmiała zapewne: „oby go dobrze postrzelili…” ‒ Idę po rewolwer. Pójdę sam szukać zbrodniarza ‒ rzekłem stanowczo.

Mrs. Hedge przytrzymała mnie za ramię. ‒ Nie, nie! Ja nie pozwalam. Nie narażaj się, kochany przyjacielu. Dampier. . ‒ Pani rozkaże? ‒ Proszę wypełnić wszelkie polecenia mojego gościa. ‒ Dobrze ‒ odparł z ukłonem, po czym, zwracając się do mnie, dodał o skalę chłodniej: ‒ Słucham pana. Powtórzyłem z naciskiem mój pierwszy rozkaz. Wysłuchał z uwagą, potem flegmatycznie ruszył w stronę progu. ‒ Andrzeju, miałeś zostać… Prosiłam. Jej „proszę” znaczyło dla mnie zawsze tyle, co rozkaz, ale tym razem radość na myśl o przygodzie pomogła mi bez trudu potargać narzucone węży. Nie byłem w tej chwili jej niewolnikiem, jak zazwyczaj, a zwłaszcza w godzinach poprzedzających moment zapalenia pierwszej błogosławionej fajki. Toteż łagodnie, lecz stanowczo rozluźniłem serdeczny splot białych, jak mleko i nieco zbyt pulchnych ramion, po czym pośpieszyłem w ślad kamerdynera. ‒ Żywię uzasadnione obawy, że wojenna wyprawa twej niezrównanej służby bez mego kierownictwa przybędzie do ogrodu około południa ‒ rzuciłem na odchodnym. Przesadziłem oczywiście, niemniej jednak upłynął może kwadrans, nim falanga lokajów, ogrodników, szoferów, kuchcików, w ogóle cała ta rzesza, ochrzczona przeze mnie mianem darmozjadów, raczyła opuścić rozgrzane łóżka i, uzbrojona lada jakim orężem, pojawić się w bramie pałacu. ‒ Gdzież jest ów zbrodniarz? ‒ spytał kamerdyner, uzbrojony w laskę, którą niósł, niczym buławę marszałkowską. ‒ Gdzie jest w tej chwili, nie wiem, mister Dampier. Przedtem siedział w kępie bzu, ale nie posądzam go o to, by czekał, aż panowie lokaje się zbudzą. Nie trudno odgadnąć, że obława zakończyła się sromotnym fiaskiem. Osobiście dopilnowałem przetrząśnięcia każdego zakątka rozległego ogrodu, co jednakże nie poprawiło wyniku

pierwszych poszukiwań. Natomiast pośrodku owej kępy znaleźliśmy kopczyk świeżo usypanej ziemi, obok głęboki, czworoboczny dół, a na jego dnie biednego Czanga. Bohaterski psiak miał łeb rozcięty niemal na dwoje strasznym ciosem łopaty. Jedno oko zasklepiła purpurową skorupą zastygła krew, a drugie, szeroko otwarte, patrzało na mnie martwym szkliwem z wymownym wyrzutem. ‒ Po cóż on grób psu kopał, ten wariat? ‒ rzucił John, najstarszy rangą szofer Mrs. Hedge. ‒ Ten dół był przeznaczony na walizki z kradzionymi przedmiotami ‒ odparłem. ‒ Czang stoczył się do niego w czasie swego ataku lub też wrzucono go tam po zabiciu. ‒ Co teraz pan rozkaże? Spojrzałem na antypatyczną fizys kamerdynera, prześlizgnąłem się wzrokiem po zaspanych, obojętnych twarzach szoferów, lokajów, ogrodników. Byli znudzeni, sfatygowani, wściekli, że ich wyrwałem z ciepłej pościeli, i poziewali z niedźwiedzią dyskrecją. ‒ Bydło! ‒ to jedno określenie cisnęło mi się na usta. Żeby choć jednego wzruszyła śmierć wiernego zwierzęcia, które padło ofiarą swej obowiązkowości i mnie, ich bliźniemu, ocaliło życie. Bo nie ulega wątpliwości, że, gdyby nie brawurowa szarża Czanga, mój trup leżałby teraz w tym miejscu. ‒ Biedna psinka ‒ zabrzmiał kobiecy głos. Obejrzałem się zdumiony. Za mną stała Kate, pokojówka Cecily. Ona jedna okazała współczucie Czangowi. ‒ Tak, Kitty ‒ rzekłem. ‒ Dzisiejszy wypadek potwierdza znowu to, co mówię twojej pani od dnia przybycia do Hedgeville. O 90% mniej służby, o 300% więcej psów, a pani i jej goście będą mogli spać bezpiecznie w pałacu i nikt rzeczy nie będzie wynosił po nocach. Zaspane gęby skurczyły się, jak u podrażnionych buldogów. Obleśne a mordercze spojrzenia wszystkich oczu, z wyjątkiem poczciwych oczu Kitty, odmierzyły każdy cal kwadratowy mej

cielesnej powłoki, sztyletując ją setkami bezbolesnych ciosów. Marszałkowska buława kamerdynera drgnęła niespokojnie. ‒ Co teraz pan rozkaże? ‒ padło powtórne pytanie. ‒ Na razie nic więcej. Idźcie się wyspać, wszak przerwałem wam odpoczynek, zasłużony chyba po dniu tak pracowitym, jak wczorajszy. Wczoraj robili, co przedwczoraj i zawsze, to znaczy: nic. Wałęsali się bez celu, spychali robotę jeden na drugiego i udawali, że dłubią przy czymś gorliwie, gdy nadchodziła Mrs. Hedge, a przede wszystkim ja, który z nimi prowadziłem cichą walkę od dnia przybycia w te strony. Kamerdyner nie był tak gruboskórny, aby nie wyczuć mej wyraźnej ironii. Ruszył przeto konceptem: ‒ Trzeba to ścierwo wynieść za mur i zakopać. ‒ Taaak powiadasz? Moim zdaniem należałoby pieska pochować tuż przed oficynami i usypać mu ładny kopiec, aby swym widokiem przypominał pewnym ludziom ich obowiązki wobec chlebodawczyni. Tak ja bym zrobił, ale Mrs. Hedge zechce zapewne Czanga pogrzebać w tym miejscu, gdzie zginął. ‒ Tu, w parku? ‒ zasyczał, nie mogąc opanować brzmienia głosu. Dotknęła go do żywego moja złośliwa uwaga, bo w oficynach pałacu mieszkała część służby, w tej liczbie także on sam. ‒ Tu, w parku ‒ powtórzyłem ‒ a teraz żegnam dżentelmenów. Później powiem, kogo wyznaczyłem do uczestniczenia w pogrzebie Czanga. Odeszli zwartą gromadą, prowadząc półgłosem ożywioną dysputę, której „mruczando” dobiegało aż tu. Mogą sobie wyobrazić o czym, a raczej o kim tak rozmawiali. Na końcu, z daleka od dobranej kliki, szła Kitty wraz z ogrodnikiem Mike Pathem. Pozostawszy sam przy martwym Czangu, usiadłem na szczycie usypanego kopca, by w spokoju roztrząsnąć wszelkie możliwe hipotezy na temat, kim był mój niedoszły zabójca, co zawierały jego tajemnicze kuferki i dlaczego właśnie w tym parku szukał dla nich kryjówki. Ale zaledwie zdołałem przetrawić w myśli pierwszą hipotezę, nadeszła Kitty, oświadczając, że Mrs.

Hedge prosi stanowczo, abym natychmiast wrócił do domu. ‒ Może się pan zaziębić w tym stroju ‒ dodała od siebie, zerkając wstydliwie ku nogawkom piżamy, których płaszcz nie zasłaniał poniżej kolan. Poszedłem więc na wezwanie Cecily, odkładając sobie na potem rozwikłanie dzisiejszej zagadki.

III Tegoż dnia przy lunchu obwieściła mi Cecily wielką nowinę: ‒ To ciebie przede wszystkim powinno zainteresować, jako literata ‒ zaczęła na zachętę. ‒ Mr. Hertford, wiesz, Andrzeju, ten inżynier, który tu był przedwczoraj, donosi mi właśnie, że dzisiaj odbędzie się wysadzanie w powietrze tamy na Red River, w odległości dziesięciu mil poniżej Bayce. Chcą w ten sposób odciągnąć masy wody z koryta na pola i zabezpieczyć Aleksandrię. ‒ Słyszałem, że tego miasta nie da się uratować. ‒ Jednakże próbują w dalszym ciągu, choć bez widoków powodzenia. Ach, jakże się cieszę! Nie ukrywałem zgorszenia: ‒ Ciebie to cieszy? Moim skromnym zdaniem ta bezprzykładna klęska powodzi, która setki tysięcy spokojnych ludzi pozbawiła dachu nad głową, a może pozbawić jeszcze drugie tyle, ta, według oświadczenia sekretarza Hoovera, największa tragedia w dziejach Ameryki, powinna budzić raczej grozę, niż radość. Przyzwyczaiłem się już do twych ekscentrycznych poglądów, ale czegoś podobnego nie oczeki… ‒ Dziękuję za kazanie ‒ przerwała mi szorstko. ‒ Morały schowaj dla siebie, a przede wszystkim pozwól mi skończyć zdanie. ‒ Mam wrażenie, że je właśnie tym wykrzyknikiem zakończyłaś. Powiedziałaś przecież: „jakże się cieszę”. ‒ Cieszę się, cieszę ‒ przedrzeźniała ‒ mam się z czego cieszyć! Prawie wszystkie farmy pod wodą, budynki gospodarskie zrujnowane kompletnie, zbiory bawełny przepadły, a setki moich ludzi, których przymusowe bezrobocie może potrwać całe tygodnie, jeśli nie miesiące, trzeba żywić. To nie jest powód do radości, mój drogi. ‒ Cóż znaczyły w takim razie twe słowa? ‒ To znaczyły, że zobaczyłam naocznie olbrzymią powódź, że dziś jeszcze ujrzę a never to

be forgotten spectacle. ‒ Słoną tedy cenę zapłaciłaś za to widowisko ‒ zauważyłem z ironią. ‒ Byłoby gorzej, gdybym zapłaciła, nie widząc tego. Nie przebolałabym nigdy. Bo przecież musiałam zapłacić. Walker nie taił w liście swych obaw co do rozmiaru tegorocznej katastrofy, i obawy te spełniły się niestety co do joty. Takiej powodzi świat nie pamięta. Widząc zatem, że wylew nastąpi nieuchronnie, że przezeń poniosę olbrzymie straty, powiedziałam sobie: dobrze, ale niech to przynajmniej zobaczę na własne oczy. ‒ Więc tylko dlatego przybyliśmy do Hedgeville? ‒ Oczywiście, że tylko dlatego. Bo z resztą, umrzeć można z nudów w tej dziurze. ‒ No, tak źle nie jest. ‒ Jest gorzej niż źle. Ty tego nie odczuwasz. Pewnie. Byłeś miał spokój, jakiś kąt zaciszny i opium. Innych pragnień nie żywisz. Ale ja się duszę. Duszę się! ‒ krzyknęła prawie głośno. ‒ Po cóż więc siedzimy tutaj? ‒ Mówiłam ci już: chcę zobaczyć to bajeczne widowisko, kiedy potężna tama rozleci się w proch i potworna struga wody runie w dolinę, niszcząc wszystko po drodze. To muszę zobaczyć, a potem wyjeżdżamy do Nowego Orleanu, stamtąd zaś na Florydę. ‒ O ile pomnę, pierwotnie projektowałaś dłuższy pobyt w Kalifornii. ‒ Tak… Tak myślałam, kiedy wsiadaliśmy na okręt w Szanghaju. Ale kiedy po przybyciu do Frisco przeczytałam tasiemcowe artykuły o wylewie Missisipi, kiedy list Walkera przypomniał mi, że po mężu odziedziczyłam także w tych stronach trochę majątku, zmieniłam plany i postanowiłam przyjechać tu z tobą. Mówiła na ten temat jeszcze długo, ale co, nie mam pojęcia. Na dźwięk słowa „Szanghaj” zapadłem od razu w posępną zadumę. Straszliwa rana była nazbyt świeża, by nie zacząć krwawić, skoro jej dotknięto. Przecież nie upłynęły nawet cztery tygodnie od dnia, który wrył się

najgłębiej w moją pamięć, od dnia, w którym zawistna dłoń losu wyrwała mi żywcem duży kawał serca. Tego dnia, a było to 5 kwietnia roku 1927, zmarła tragicznie Lotta von Nardewitz, moja narzeczona, mówiąc językiem potocznym, dusza mojej duszy, mówiąc językiem osieroconego kochanka. Pogrążony w rozpamiętywaniu przesmutnych wypadków, nie zwracałem uwagi na to, co mówiła Cecily, lub krótkim pomrukiem, który miał znaczyć czasem „tak”, czasem „nie”, odpowiadałem na jej dalsze pytania, o co się zresztą nie gniewała, już bowiem w czasie podróży z Szanghaju do San Francisco zdołała przywyknąć do moich nieobliczalnych nastrojów. Dopiero na widok wkraczającego do jadalni kamerdynera ocknąłem się z zadumy. ‒ Jakiż wynik poszukiwań? ‒ zagadnęła Cecily. ‒ Na szczęście ujemny, proszę pani ‒ brzmiała dyplomatyczna odpowiedź. ‒ Na szczęście? Chyba niestety ‒ wtrąciłem. ‒ Na szczęście ‒ powtórzył Dampier z naciskiem i, zwróciwszy się do swej chlebodawczyni, jął mówić bardzo szybko, zapewne w obawie, abym mu znowu nie przerwał. ‒ Przeszukaliśmy cały pałac od piwnic po strych. Sam przeliczyłem srebro stołowe, dywany, makaty, obrazy, kryształy, słowem wszystko, co mogłoby się pomieścić w walizie średniej wielkości. Nie zginęło absolutnie nic, za to ręczę honorem. Wiedziałem z góry, że nie może być inaczej. Przecież od czasu, jak nieboszczyk mąż pani, Mrs. Hedge, odjechał stąd na stałe, pełniłem nieprzerwanie obowiązki zarządcy pałacu i nie było nigdy żadnej kradzieży. Proszę przejrzeć inwentarz ruchomości. Nie brakuje ani małego kieliszka. Dziś miałoby właśnie coś zginąć, skoro

przez szesnaście lat nie zginęło? Przez szesnaście lat! ‒ podkreślił, rzucając jadowite spojrzenia w moją stronę. Rozżalenie starego sługi skłoniło Cecily do wypowiedzenia na jego cześć kilku pochwał. ‒ Jestem z was bardzo zadowolona, poczciwy Dampier. A poza tym źle zrozumieliście uwagę mojego gościa ‒ rzekła. ‒ Mówiąc „niestety wynik ujemny” miał na myśli to, że nie powiodło się wam schwytać człowieka, który zabił tak okrutnie mojego Czanga. Dampier rozłożył ręce na znak, że zrobił wszystko, co było w jego mocy. ‒ Przetrząsnęliśmy każdy kąt parku, lecz ani śladu. Uprzedziłem go w odpowiedzi. ‒ Do nich nie możesz mieć pretensji, droga przyjaciółko. Te dwa łańcuchowe kundle biegały, jak ogłupiałe, po ogrodzie, nie wiedząc, czego się od nich żąda. A kiedy je zaprowadzono w środek kępy bzu, zbaraniały do reszty i omal nie sprofanowały grobu rycerskiego Czanga. Ha, gdybyśmy mieli tutaj psa policyjnego, sprawa wzięłaby inny obrót. Dlatego powtarzam po raz chyba dwudziesty „caeterum censeo”: znacznie mniej służby, znacznie więcej dobrych psów, a będziesz mogła spać spokojnie. ‒ Może i masz słuszność, Andrzeju… ‒ Pozwolę sobie przypomnieć, że nic przecież z pałacu nie zginęło ‒ wtrącił Dampier. ‒ Więc co zawierały dwie wcale duże walizy? Bo z śladów, odciśniętych na kopczyku świeżo usypanej ziemi, stwierdziliśmy razem, że były dwa kuferki. Prawda? ‒ Tak, proszę pana, dwa. I były porządnie ciężkie, ale co do ich zawartości, to mogę oświadczyć z całą stanowczością, że nie składała się na pewno z rzeczy stąd pochodzących. Po pierwsze dlatego, że nic w pałacu nie brakuje, po drugie, że złodziej musiałby mieć chyba pomieszanie zmysłów, gdyby zakopywał zdobycz tuż obok okradzionego domu. Raczej byłby z nią uciekał jak najdalej.

‒ Zatem? ‒ Zatem był to niewątpliwie jeden z tych przelicznych uchodźców, pozbawionych przez powódź dachu nad głową, a w walizach niósł jakieś swoje skarby lub może wreszcie skradzione przedmioty, ale w każdym razie nie tutaj skradzione. ‒ Które chciał zakopać na cudzym podwórku? ‒ Właśnie. ‒ A dlaczego tu właśnie? ‒ Ponieważ zobaczył z daleka, że nasz pałac góruje nad całą okolicą i obliczył bez trudu, że, choćby nie wiem jaka powódź przyszła jeszcze, to gmach i większa część parku pozostanie nie zalana, będzie małą wyspą wśród olbrzymiego jeziora. Wypenetrował to wszystko z wieczora, a potem, gdy noc zapadła, przelazł przez ogrodzenie i zaczął przygotowywać kryjówkę dla swoich skarbów, w czym mu pan przeszkodził. Tak to ja sobie moim prostym rozumem wykombinowałem, proszę państwa ‒ dodał nie bez pewnej zarozumiałości. ‒ Rozumowanie wcale logiczne, a w każdym razie dla was bardzo wygodne ‒ mruknąłem, lecz Cecily przeszła od razu na stronę kamerdynera. ‒ Oczywiście, że tak być musiało, jak przypuszczacie, Dampier. Wędrował biedak zapewne od wielu dni, słaniał się z wycieńczenia i drżał, że lada moment utraci bezpowrotnie to, co było może owocem pracy jego całego życia. ‒ Lub jednej wyprawy złodziejskiej ‒ dorzuciłem przez przekorę i bez żadnego przekonania, nie przypuszczając wówczas, że wygłaszam sąd najtrafniejszy. ‒ Dlaczegóż sądzić bliźnich zawsze z najgorszej strony ‒ odparła, a usta kamerdynera wykrzywiły się tak, jak gdyby chciały powiedzieć: „Sądzę ciebie według siebie”. Cecily postanowiła skończyć z tą sprawą. Co innego zaprzątało obecnie jej umysł: ‒ Przyjmujemy więc hipotezę Dampiera, nowo odkrytego Sherlocka Holmesa, i na tym

zamykamy dyskusję ‒ rzekła. ‒ Teraz z kolei omówimy sprawę naszego wyjazdu. ‒ Państwo już wyjeżdżają? ‒ spytał Dampier ze źle ukrywanym zadowoleniem. ‒ Tylko na kilka godzin ‒ pośpieszyłem go „pocieszyć”. ‒ Myślę, że na dłużej, Andrzeju. Może przyjdzie nam zanocować w Aleksandrii. Wysadzenie tamy koło Bayce ma nastąpić około godziny szóstej wieczór, jak pisze inżynier Hertford. Teraz jest po pierwszej zaledwie. Hm, dużo czasu, lincolnem staniemy w niespełna dwie godziny na miejscu. ‒ W normalnych warunkach zapewne, lecz nie dzisiaj. Drogi są zatłoczone karawanami uchodźców. Dampier poparł moje wywody: ‒ Nie tylko to, ale miejscami droga będzie zalana; tu i ówdzie pozrywało mostki na najmniejszych nawet dopływach Missisipi i będziecie państwo musieli porządnie nakładać drogi. Być może, iż wcale nie da się dojechać autem do Aleksandrii. ‒ Musi się dać ‒ zawołała Mrs. Hedge bardzo energicznie. ‒ Po to przyjechałam do Hedgeville, żeby wreszcie zobaczyć coś godnego widzenia. Dampier, proszę natychmiast wydać polecenia Johnowi. Niech wyjedzie z garażu i czeka. Za pół godziny ruszamy. ‒ Słucham panią. ‒ Czekaj… Jeszcze jedno. Na wypadek, gdyby mi przyszła ochota przenocować w Aleksandrii, trzeba by zabrać trochę bielizny. Kitty spakuje walizę. ‒ W takim razie ja dołączę małe zawiniątko ‒ wtrąciłem, mając na myśli przybory do palenia. ‒ Czy Kitty pojedzie z państwem? ‒ W hotelu przydałaby się, ale w drodze może być jakiś mężczyzna potrzebniejszy w dzisiejszych anormalnych warunkach. Niechby tak wóz gdzie ugrzązł na rozmokłej drodze.

‒ Masz rację, Andrzeju. A zatem, Dampier, wyznaczycie kogoś z męskiej służby. Niech się zaraz zbierze i John niechaj zajedzie przed bramę. ‒ Wiem, proszę pani. ‒ Żebym tylko nie czekała ‒ rzuciła jeszcze za odchodzącym, po czym zerwała się z krzesła: ‒ Idę się przebrać. Ty, Andrzeju, biegnij spakować swoje fajki i co ci tam do szczęścia potrzebne. Za pół godziny start ‒ mówiła z niezwykłym ożywieniem, śpiesząc w stronę drzwi. Na odchodnym powiedziała z progu: ‒ Przeczuwam, że będziemy na ciebie czekali. ‒ Ja natomiast przeczuwam coś wręcz przeciwnego ‒ odparłem z humorem i nie pomyliłem się bynajmniej. Przyszło mi się wynudzić w samochodzie kwadrans, zanim Cecily wyszła z bramy pałacu, a za nią muskularny Murzyn z płaską walizą w ręku. Nie mogłem sobie ani rusz przypomnieć jego imienia, ani twarzy, toteż zagadnąłem o to wręcz moją towarzyszkę. ‒ Nic dziwnego, że go nie znasz ‒ brzmiała jej odpowiedź. ‒ Jest to jeden z tych sześciu biedaków, których wczoraj przyjęłam na służbę. ‒ Bój się Boga! ‒ zawołałem. ‒ Jeszcze sześciu nowych! Mało już masz tej hołoty? I po co, po co? Jakie im dasz zajęcie, skoro dotychczasowa służba nie ma nic do roboty? ‒ Wiem o tym i nie angażowałam tych nowych bynajmniej na dłuższy okres czasu, ale na przeciąg powodzi. Są to wszystko ofiary wylewu Missisipi. Błąkając się po okolicy, zaszli tu, do Hedgeville; prosili o nocleg i trochę ciepłej strawy. ‒ A co dalej z sobą poczniecie? ‒ spytałam. Milczeli ponuro, lecz wyczytałam odpowiedź w ich oczach. Zrozumiałam, że staną się żebrakami, włóczęgami, może nawet plagą całej okolicy. ‒ Możecie tu pozostać, póki wody nie opadną. Zgłoście się na razie do zarządcy Dampiera; potem administrator Walker obmyśli

wam jakąś robotę ‒ powiedziałam i doprawdy byłam wzruszona objawami wdzięczności tych powodzian. ‒ A, jeśli tak, to nie pozostaje mi nic innego, jak cię pochwalić. Spełniłaś miłosierny uczynek wobec bliźnich. ‒ Który mi się w zupełności opłaci, bo reporter Shafter, który tędy przed południem przejeżdżał, przyrzekł zamieścić o tym wzmiankę wraz z moją fotografią w pismach nowojorskich, z ramienia których zwiedza okolice nawiedzone powodzią. Ach, nie masz pojęcia, Andrzeju, jak to przyjemnie widzieć w porządnym czasopiśmie swoją podobiznę, zaopatrzoną pochlebną uwagą. Po prostu rozkosz. ‒ Hm, hm. Po tym oświadczeniu twój miłosierny uczynek przybladł mocno. ‒ Czemu? ‒ spytała naiwnie, lecz tymczasem John wraz z Murzynem Bobem przytroczyli walizę do metalowej drabinki z tyłu wozu i potężny lincoln ruszył w drogę.

IV Do Aleksandrii zajechaliśmy szczęśliwie przed piątą. Czekała nas tu wiadomość, która dla Cecily była niemiłą niespodzianką. Tama poniżej Bayce miała być wysadzona w powietrze dopiero jutro po południu, gdyż nie zdążono wysiedlić wszystkiej ludności z terenów, które miały, zostać zalane. Mieszkańcy tych okolic opuszczali bardzo niechętnie swe osady, utrudniali zadanie władzom, a nawet, jak krążyły wieści po miasteczku, niektórzy farmerzy stawiali czynny opór i ustępowali tylko pod przymusem. ‒ Kto wie, czy do jutra wieczór ewakuacja będzie zakończona ‒ powątpiewał sceptycznie usposobiony właściciel restauracji, w której właśnie przebywaliśmy. ‒ Wobec tego, wracamy do Hedgeville? ‒ Nie ‒ rzekła Cecily stanowczo. ‒ Nie wracam tam, choćby mi przyszło tydzień czekać w tej dziurze. Przenocowaliśmy w małym, lecz bardzo przyzwoitym hoteliku. Około dziewiątej rano zszedłem na dół, zamierzając zrobić małą przechadzkę w stronę Red River. Warto było przecież zobaczyć przed wysadzeniem wału tę rzekę, zagrażającą potopem małej Aleksandrii i tylu innym osadom. ‒ Pan już wstał? ‒ zdziwił się korpulentny właściciel zajazdu i zrobił mi nieoczekiwaną propozycję, którą zaopatrzył objaśniającym wstępem: ‒ Na wczorajszym posiedzeniu miejscowego komitetu obrony przed powodzią (a do komitetu należą wszyscy przyzwoici mieszkańcy Aleksandrii) postanowiono między innymi dopomóc władzom w opróżnieniu zagrożonego zalewem terytorium. Farmerzy zwlekają, nie zdając sobie sprawy, że mogą zginąć jeszcze tej nocy. Toteż, kto nie jest zajęty przy podwyższaniu grobli, bierze konia i śpieszy z ostrzeżeniem do zaślepionych rolników. Rad bym i ja, lecz, niestety, jestem trochę za tęgi. Żaden koń długo pode mną nie wytrzyma. Pojedzie więc mój syn, Jasper. Urwis rwie się do tego od