uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 765 863
  • Obserwuję771
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 031 594

Antoni Marczyński - Niewolnice z Long Island

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Niewolnice z Long Island.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 94 osób, 67 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 145 stron)

Antoni Marczyński NIEWOLNICE Z LONG ISLAND POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA 2015

Opracowano na podstawie edycji Towarzystwa Wydawniczego “Rój”, Warszawa 1929. Spis treści 1 I 2 II 3 III 4 IV 5 V 6 VI 7 VII 8 VIII 9 IX 10 X 11 XI 12 XII 13 XIII 14 XIV 15 XV 16 XVI 17 XVII 18 XVIII 19 XIX

I Pułaski skrzywił się jak po occie i przystanął w miejscu. Szukał samotności za wszelką cenę, wybrał się w tym celu na plażę, kiedy cała wioska była pogrążona w głębokim śnie, a tymczasem ktoś zamierzał mu zakłócić te chwile dumania i spieszył w jego stronę. — Położę się za którymś z koszy, przeczekam, aż przejdzie, i znowu będę miał spokój — pomyślał. Wybrał szybko odpowiednie miejsce i rzucił się na piasek w wąską szparę, jaką tworzyły dwa przewrócone kosze letników. Pomimo szumu fal konających na płaskim brzegu słyszał odgłos zbliżających się kroków, a niebawem dojrzał ciemną sylwetkę intruza. Był to szczupły jegomość w kapeluszu o dużym rondzie i ceratowym płaszczu, który połyskiwał, ilekroć hasające na niebie baranki-obłoczki odsłoniły pucołowate oblicze miesiąca. — Ma astmę — stwierdził przyczajony obserwator, słysząc głośny oddech tamtego. Jegomość w ceratowym płaszczu mijał właśnie jego kryjówkę. Uszedłszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, przystanął i zaczął się podejrzliwie rozglądać na wszystkie strony, potem, upewniwszy się, że jest zupełnie sam na wybrzeżu, spróbował skrzesać ogień. Pierwsze zapałki zgasiły podmuchy figlarnego wietrzyku, lecz niebawem zapłonęła latarka, szybko przysłonięta połami płaszcza… — Ten czego tam zamierza szukać? — mruknął zaciekawiony widz, wychylając ostrożnie głowę ponad kosze. Tajemniczy wędrowiec stał właśnie na samym cyplu półwyspu. Raz jeszcze rozejrzał się dokoła, dając tym dowód wielkiej przezorności, wreszcie wydobył latarkę, podniósł ją wysoko nad głowę i zaczął nią kołysać na obie strony. Latarka była z trzech stron, nie licząc dna ani wierzchu, zasłonięta tak, że czerwone światełko migotało tylko od strony morza. — Tam, do diabła!… To zaczyna być wcale interesujące — syknął Pułaski, skoro chwilę później całkiem podobny sygnał zabłysnął w oddali, jak gdyby ze statku znajdującego się na pełnym morzu. Od razu zapomniał o rzekomej potrzebie samotności, znajdując duże zadowolenie w śledzeniu poczynań zagadkowego mężczyzny… — Warto zaczekać — monologował w duchu. — Któż by to mógł być, u licha? Przemytnicy? Phi… Mało prawdopodobne. Szpiedzy?… Hm… hm… Czas wyjaśni. Nie przypuszczam, aby się to miało skończyć na optycznym telegrafowaniu. Wbrew tym przewidywaniom oba światełka zgasły, a „telegrafista” z brzegu wyciągnął się na piasku jak długi, ziewając nader donośnie… Pułaski wyzyskał tę okoliczność znakomicie. Czołgając się lub wędrując na czworakach na przemian, zbliżał się metr za metrem do śledzonego jegomościa. Ale bajecznych zasłon z przewróconych koszy zabrakło niebawem. O dalszym naśladowaniu

Indian z powieści Karola Maya nie mogło być mowy, gdyż plaża była równa jak stół a zdradliwe oko księżyca wyzierało raz po raz poprzez dziury ruchliwego welonu z obłoków. Przykucnął tedy za ostatnim koszem, czekając cierpliwie, co dalej nastąpi. Nagle drgnął i nadstawił ucha. Kapryśny wietrzyk zmieniał ustawicznie kierunek swych powiewów i jedno wilgotne tchnienie od strony morza przyniosło na swych lotnych skrzydłach echo jednostajnego odgłosu. Obaj mężczyźni leżący na plaży poznali natychmiast trajkotanie spalinowego motoru, obaj podnieśli głowy jednocześnie. — Nareszcie — rzekł głośno jegomość w ceratowym płaszczu i zerwał się na nogi, otrzepując dłonie z wilgotnego piasku. — Dowiemy się przecież czegoś — mruknął znacznie ciszej Pułaski. Warczenie motoru umilkło raptownie, kiedy łódź zbliżyła się do brzegu na jakieś sto kroków, natomiast poprzez szum morza doleciały odgłosy jękliwego narzekania dulek oraz charakterystycznych chlupnięć wiosłami… — Hallo! — zabrzmiał niski głos z łodzi. — Hallo, tu jestem — odparł właściciel ceratowego płaszcza… — Podjedźcie bliżej. Nie mam ochoty przemoczyć trzewików. Bas rzucił jakiś rozkaz wioślarzom. Pułaski zdumiał się, posłyszawszy oderwane wyrazy angielskie… Tamci dwaj rozmawiali ze sobą po polsku. Łopatki wioseł zanurzyły się znowu w wodę, dziób łodzi skierował się pod kątem prostym do linii brzegu i w chwilę później rozległ się specyficzny chrzęst szurgania dna czółna o piaszczyste dno bardzo płytkiej zatoczki. Bas zaklął siarczyście, gdy nagłe zderzenie omal go o nadprogramową kąpiel nie przyprawiło. Potem wyskoczył na brzeg, łypnął podejrzliwie oczami w stronę koszów, przywitał się ze szczupłym jegomościem i klepiąc go protekcjonalnie po barkach, rozpoczął z nim ożywioną rozmowę. Pułaski zamienił się cały w słuch. Niestety tamci rozmawiali głosem tak przyciszonym, że pochwycił zaledwie kilka słów jak: jutro, szesnaście, kuter, manewry, hydroplan, brat, policja. Rozmowa trwała pół godziny. Potem łódź motorowa wyruszyła w północnym kierunku, unosząc ze sobą właściciela grubego głosu i pokaźnego brzucha, podczas gdy jegomość w ceratowym płaszczu zawrócił w stronę uśpionej wioski, sapiąc po drodze jak miech kowalski. Pułaski wyprostował kości i otrząsnął ubranie z piasku. Nie był zdecydowany, jak postąpić. Zaalarmować policję? Nonsens! To nie byli przemytnicy ani szpiedzy. Wprawdzie mówili coś o jakichś manewrach i hydroplanie, ale to jeszcze nie żaden dowód zbrodniczych zamiarów. Szpieg byłby przyniósł ze sobą jakieś papiery, dokumenty, mapki czy coś w tym rodzaju, tymczasem jegomość w ceratowym płaszczu absolutnie żadnego pakunku ani teczki przybyszowi nie wręczył. Pogadali ze sobą i rozeszli się każdy w swoją stronę. Ale z drugiej strony taka schadzka nocna, porozumiewanie się umówionymi sygnałami świetlnymi itd., itd., wszystko to nie wróżyło nic dobrego. Uczciwy człowiek nie musi się ukrywać po nocy… Pułaski rzucił wzrokiem za znikającą sylwetką astmatycznego

jegomościa… — Ciebie teraz śledzić byłoby stratą czasu — mruknął pod nosem. — Zapamiętałem dobrze twoją antypatyczną fizys i poznam cię wśród tysięcy, a co dopiero wśród tych kilkuset letników. Dowiedzmy się raczej czegoś bliższego o tamtych panach… Ten opasły jegomość także mi się nic podoba — dodał, przypominając sobie rysy okrągłego oblicza tajemniczego pasażera motorówki, które dojrzał przelotnie w blasku księżyca… Widok wyciągniętych na brzeg łodzi rybackich podszepnął mu śmiały plan śledzenia motorówki, która przecież nie mogła przyjechać z bardzo daleka, ani wyczekiwać godzinami na pełnym morzu na umówione sygnały, lecz musiała należeć do jakiegoś okrętu zakotwiczonego opodal. Powziąwszy zamiar przeniknięcia zagadki, jak się da najgłębiej, nie tracił czasu i okiem znawcy wybrał spomiędzy kilkunastu łódek najlżejszą; nie bez dużego wysiłku zepchnął ją w morze, zdjął marynarkę, położył ją na tylnej ławeczce, pochwycił wiosła a odbiwszy od brzegu silnym podrzutem ramion, popłynął w ślady cichnącego echa motoru tamtej łodzi.

II Motorówka umilkła już dawno, lecz samotny żeglarz wiosłował dalej niezmordowanie, wiedząc, że dąży we właściwym kierunku. Albowiem obejrzawszy się wstecz przed chwilą, ujrzał błyski kilku światełek i usłyszał skrzypienie bloków, za pomocą których windowano najwidoczniej przybyłą łódź na pokład jakiegoś statku. — Że się też nie boją, aby ich inny okręt me najechał — szepnął widząc, jak światełka gasły jedno po drugim. Z zadowoleniem stwierdził, iż nadciągająca od północy chmura zbliża się powoli, lecz stale ku srebrnej tarczy księżyca. Nie lękał się, iż zabłądzi w powrotnej drodze, gdyż najpewniejszym przewodnikiem miały mu być równomierne błyski latarni morskiej na Helu, które liczył teraz dla urozmaicenia sobie monotonnej pracy przy wiosłach. Zanim owa chmura zakryła księżyc, dojrzał kontury parowca. Był zawołanym sportsmenem i nie czuł żadnego zmęczenia, pomimo że, jak na oko obliczał, statek stał na kotwicy w odległości jakichś sześciu kilometrów od cypla Półwyspu Helskiego… — Może się zresztą mylę — rzekł, zerknąwszy na zegarek. — Nie więcej jak pięć kilometrów, sądząc po czasie. Przyszło mu na myśl, że załoga parowca, który unika portu i przez niezapalenie lampek na masztach naraża się w każdej chwili na katastrofalne zderzenie z innym statkiem, musi mieć poważne powody do obaw przed zetknięciem się z obcymi ludźmi, a dla ostrożności mogła postawić wartę na pokładzie, aby nikt z lądu nie zbliżył się niespodzianie. — Opłynę ich półkolem. Od strony pełnego morza nie obawiają się chyba niczyjej wizyty. Tak postanowiwszy, zatoczył wielki łuk i z zachowaniem wszelkiej ostrożności zbliżał się do tkwiącego nieruchomo parowca. Niekiedy przestawał wiosłować, nasłuchiwał, po czym znowu zanurzał wiosła, by przysunąć się o dalsze kilkanaście metrów. — Zgrabne cacko — szepnął z uznaniem — wygląda na prywatny jacht, ale coś mi na to za wielki. Będzie miał chyba z tysiąc ton. Zobaczymy, z kim mamy przyjemność. Płynąc równolegle do kadłuba białego okrętu, podjechał do dziobu. Na śnieżnym tle widniały duże złocone litery tworzące imię parowca: Afrodyte

Wokoło panowała absolutna cisza, jeśli nie liczyć jednostajnego chlupotania fal obryzgujących ze złośliwym uporem podniesioną rufę. Na pokładzie były pustki. Na próżno wypatrywał jakiejś sylwetki, choćby dyżurnego oficera, chociażby majtka. Grobowe milczenie zalegało pokłady… I nagle tę ciszę uciążliwą, przygniatającą przerwało westchnienie tak głośne, tak bolesne, że za jęk można by je było poczytać. W chwilę później zabrzmiał śpiew. — Rosjanka? — mruknął Pułaski. — Tak, niewątpliwie. Tylko rodowita Rosjanka może mieć taki akcent. Zagadkowa syrena nie przeszła zapewne żadnej szkoły śpiewackiej, lecz materiał jej głosu był pierwszorzędny, a wykonanie popularnej piosenki tak artystyczne, tak oddające bezbrzeżną tęsknotę duszy rosyjskiej, że Pułaski zasłuchany, zadumany wciągnął wiosła, nie bacząc, iż mrówcza praca fal znosi go i lada chwila może rzucić wątłą łódeczkę o potężny bok statku. Ale śpiew Rosjanki zbudził także inne echa, inne wywołał następstwa… Gdzieś drzwi trzasnęły, pchnięte niecierpliwą ręką, zadudniły ciężkie kroki, zabrzmiały niewybredne przekleństwa. Śpiewająca kobieta nie słyszała widocznie tych oznak nadciągającej burzy, bo tęskna melodia wibrowała dalej w czystym powietrzu… — To w którymś z tych małych okienek — szepnął samotny żeglarz, przesuwając się machinalnie w kierunku źródła głosu. Piosenka osiągała swe fortissimo i urwała się najniespodziewaniej, jakby potworny lęk położył zimną pieczęć milczenia na ustach śpiewającej… Chwila ciszy, którą przerwał złowrogi zgrzyt klucza w dużym zamku. — Znowu wyjesz? — zahuczał niski głos męski, który Pułaski poznał od razu i ciągnął dalej nader wątpliwą ruszczyzną: — Przedwczoraj dostałaś baty, dzisiaj inaczej z tobą pogadam… Hej, chłopy!… Związać mi tę bestię i na dno statku z nią… — Precz, zbiry — zakrzyknęła rozpaczliwie napadnięta. Pułaski nie wierzył uszom. W kabinie rozgrywała się jakaś straszliwa scena, której odgłosy dochodziły wyraźnie dzięki otwartemu okienku. Usłyszał jeszcze kilka przerażonych okrzyków, potem jakby łoskot upadającego ciała, zduszone brutalną łapą charczenie, a potem… świst i echa razów. Tak!… Nie mylił się. Ktoś okładał bykowcem czy pasem rzemiennym bezbronnego człowieka, który po każdym ciosie wydawał bolesny jęk, zrazu głośny, potem coraz cichszy, coraz cichszy, aż zamilkł. — Sir, ona zemdlała — obwieścił ktoś po angielsku. — Milcz, bydlę! — odparł bas w tym samym języku. — To ich stary wybieg, ale nie mnie wziąć na kawał… Zanieście ją do mojej kabiny… Już ja ją prędko ocucę… No dalej, marsz, psy przeklęte!… Znowu rozległ się łoskot zatrzaśniętych drzwi i zapanowała grobowa cisza, jak przedtem.

Pułaski przetarł oczy, aby się upewnić, że nie śnił, że cała ta potworna scena, jaka się rozegrała tu, obok, za żelazną ścianą parowca nie była wytworem wyobraźni, przywidzeniem, lecz straszną rzeczywistością. Chwilami robił sobie wyrzuty, że nie krzyknął, że powinien był interweniować, lecz głos rozsądku radził inaczej. Ludzie, którzy w dwudziestym stuleciu nie wahali się wziąć biednej Rosjanki, którzy odważyli się katować ją aż do utraty przytomności, musieli posiadać organizację pierwszorzędnych zbrodniarzy, a z taką organizacją nie można było rozpoczynać walki w tak nierównych warunkach. — Mam nić w rękach — szeptał, zaciskając pięści na wspomnienie tragedii, której był mimowolnym świadkiem. —Mężczyzna w ceratowym płaszczu wyśpiewa, kim są ci ludzie, kim jest przede wszystkim ten gruby oprawca… Ooo, wszystko wyśpiewa, skoro go wezmę na spytki… Tej nocy jeszcze zrobię doniesienie… A statek nazywa się Afrodyte… To druga nić, po której dojdziemy do kłębka… Miałem dobre przeczucie, że… Urwał w pół zdania, gdyż wydawało mu się, że słyszy delikatny szept… Nie… To nie było złudzenie… Szept powtórzył się znowu… W piątym okienku, licząc od kabiny, w której rozegrała się ohydna scena, zamigotał jakiś jasny przedmiot… — Ręka?… Ludzka ręka? —powtórzył. Kiedy podpłynął łódką aż pod owe okienko, ujrzał przylepioną doń twarz bardzo młodej dziewczyny. Usta jej poruszały się z oszałamiającą szybkością, rzucając gorączkowym szeptem całe potoki słów, z których niestety nie zrozumiał ani jednego. — Po jakiemu ona mówi, u licha? — niecierpliwił się w końcu: — Do you speak english? Dziewczyna zaprzeczyła poziomym ruchem głowy, której mimo wysiłków nie mogła przecisnąć przez zbyt wąski otwór kolistego okienka. Ten sam gest przeczenia wykonała, kiedy zagadnął, czy rozumie po francusku, po polsku i po niemiecku. Za to oczy jej mówiły wymownie o przeżytych chwilach rozpaczy, smutku, trwogi śmiertelnej. W tych podłużnych, wyrazistych oczach malowało się tyle nieludzkiego przerażenia, że Pułaski powziął podejrzenie, iż ma przed sobą obłąkaną. — To jedna z ofiar bolszewickiej Rosji — pomyślał współczująco. — rosi mnie o coś, to jasne. Trudno nie pojąć błagalnej modlitwy jej pięknych oczu, ale żebym choć jedno słowo mógł zrozumieć z tej paplaniny… Wreszcie zrozumiał jedno… — Ryga? — powtórzył w formie pytania… Radosny uśmiech rozjaśnił bladą jak płótno twarz męczennicy. Przytaknęła głową, ruchem powiek, wyrazem twarzy i kilkakrotnie powtórzyła nazwę stolicy Łotwy. Potem cofnęła głowę. Myślał, że rozmowa skończona, gdy w tym samym okienku pojawiły się dwie ręce z rozstawionymi palcami. Dłonie wykonywały pionowy ruch z góry na dół, raz, drugi raz, jedna dłoń znikła, druga zrobiła ten sam gest, ale z podwiniętym kciukiem… — Aha, dwadzieścia cztery — domyślił się Pułaski — Chce przez to powiedzieć, że

ma dwadzieścia cztery lata… Hm… Nie byłbym nigdy przypuścił… Wygląda co najwyżej na szesnaście… A może… Urwał i nadstawił ucha. Wydawało mu się, że gdzieś wysoko jak gdyby na pokładzie… Nie… To złudzenie… Ten tajemniczy okręt, tak milczący na pozór, miał w sobie tyle niesamowitych niespodzianek, że najlżejszy szmer wydawał się groźny. Kredowa twarz dziewczyny zajaśniała ponownie w okienku. Pułaski miał się sposobność przekonać o swej pomyłce… — Stanowczo nie ma więcej niż szesnaście… Więc liczba dwadzieścia cztery odnosi się do innego szczegółu… W dziesiątym okienku zamajaczyła także biała plama, potem w ósmym, w czwartym, w trzecim… Same ręce… same chude, białe dłonie. — Mam — rzekł Pułaski głośniej, niż ostrożność tego wymagała… — Ich jest tutaj dwadzieścia czte… Jezus!… — krzyknął i błyskawicznym ruchem targnął się wstecz z taką gwałtownością, że runął na dziób łódki. Jedna sekunda później, a potężny wór piasku złamałby mu kręgosłup. W sam czas zobaczył nad głową sześć muskularnych łap przerzucających przez burtę jakąś ciężką masę, która spadła z kilkumetrowej wysokości na małe czółenko, wgniotła je impetem oraz wagą w ruchliwą toń morza i zatopiła w mgnieniu oka. — Ma dosyć — warknął bas i zarechotał złowrogim śmiechem… — Takich apostołów należy topić, che, che, che… Teraz, uwaga chłopcy… Obejdziecie wszystkie zajęte kabiny, pozamykacie okienka i żelazne okiennice na kłódki. Chciałem tym srokom dać trochę słońca i świeżego powietrza, ale skoro nie potrafią ocenić mej dobroci, niech siedzą w ciemnościach… Tę z numerem osiemdziesiąt sześć zamknąć koło kotłów, razem z Rosjanką. Odechce im się szybko, jednej śpiewu, drugiej konwersacji z niepowołanymi apostołami… — Sir — wykrzyknął najniższy z oprawców… — On się wyratował… — Co???… Gdzie, do diabła?!… — Tam… tam… ooo, płynie… — A, pies przeklęty!… Gdzie mój rewolwer… Mały zbir podał szefowi usłużnie swoją broń. Grubas starał się mierzyć spokojnie, ale dłoń drżała od wewnętrznego wzburzenia… Padł strzał… Kula chlupnęła w wodę tuż obok czarnej czupryny płynącego… — Spudłowałem, psiakrew — ryknął po polsku — ale poprawię… Pociągnął za cyngiel trzy razy. Trzy wystrzały zlały się w jeden huk, który przeszedł bez echa wśród morskiej równiny. Lecz głowa znikła zaraz po drugim strzale i nie wynurzyła się więcej. Zresztą trudno było coś dojrzeć, gdyż księżyc skrył się całkowicie poza zasłoną przewalających się po niebie chmur. Czterej mężczyźni wytężali wzrok długą chwilę, wreszcie grubas zaczął chełpliwie:

— Musiał dostać… Ja nie chybiam z reguły, jeśli na coś poluję… — Sir — wtrącił z ukłonem najniższy — pozwolę sobie zauważyć, że nie mamy absolutnej pewności, czy tamten zginął. Radziłbym wysłać łódź lub choćby puścić nasz reflektor… — Szkoda czasu i fatygi… Gdybym nawet chybił lub gdyby on dał nurka przed strzałami, to i tak posiadamy absolutną pewność, że zginie… — Bo nie dopłynie do brzegu? — Oczywiście… Co ty myślisz, że pięć czy sześć kilometrów wpław w ubraniu to drobnostka?… — Jednakże… — Jednakże to mogła być przebrana w spodnie Gertruda Ederle lub inny rekordzista… Nudzisz mnie, mój drogi… Chwalę przezorność, ale to już śmieszna przesada… Zresztą jeśli masz ochotę, spróbuj. Idź za nim, byle wpław… Łodzi spuszczać nie myślę… Zaraz odpływamy… Reflektory… Pyszny kawał!… Reflektory będzie zapalał! Żeby mi na kark ściągnąć polskie torpedowce… Nie, bratku… Zawołaj do mnie kapitana… Za pół godziny musimy ruszyć w drogę… — Jak to, sir?… Żadnego ładunku stąd nie bierzemy? — Ależ owszem, tylko staniemy sobie nieco dalej. Tu by nas za dnia wypatrzyli… A teraz, żegnam… Muszę się wyspać przed jutrzejszą robotą… Niedbałym ruchem dłoni odpowiedział na uniżone ukłony i pogwizdując jakąś arię, poszedł w stronę swych apartamentów.

III A Pułaski wyszedł rzeczywiście cało z opresji, jak przypuszczał podejrzliwy oprawca ze statku Afrodyte. Zaraz po pierwszym strzale dał nurka i nie wypływał na powierzchnię, jak długo mu na to wstrzymanie oddechu pozwoliło. Lękając się ostrzeliwania, nurkował w dalszym ciągu, oddalając się skwapliwie od tajemniczego parowca, który należało okrążyć w przyzwoitej odległości. Był doskonałym pływakiem, ale w innych warunkach. Co innego płynąć w kostiumie kąpielowym, po odpowiednim wypoczynku, a co innego w ubraniu, w trzewikach i po przeszło godzinnym wiosłowaniu, które teraz dopiero odczuwał w mięśniach ramion. Poza tym przeżyte wrażenia, a przede wszystkim wstrząs, jakiego doznał, ujrzawszy spadający wprost na głowę ciężki wór z piaskiem zaważył na szali i z rozpaczą w sercu musiał stwierdzić, że ulegnie zmęczeniu, że nie dotrze do zbawczego brzegu. — Muszę dopłynąć. — warknął z wielką zawziętością, okrążając łukiem Afrodyte. — Muszę za wszelką cenę. Mniejsza o mnie… Tu chodzi o ratowanie dwudziestu czterech kobiet uwięzionych na tym statku bandyckim… Muszę! Na myśl o nieszczęsnych ofiarach zamkniętych w kabinach białego parowca, na wspomnienie odgłosów katowania Rosjanki, która niewinnym śpiewem chciała sobie umilić bezsenne noce niewoli, uczuł gwałtowały przypływ energii. Ale ubranie, trzewiki, bielizna, każdy cal odzieży nasiąkł wodą, każdy cal ważył kilogramy. Wydawało mu się, że ta odzież to ciężar idący w cetnary, może w tony. Wydawało mu się, że owe cetnary czy tony to ramiona rusałek, zdradzieckie pęta morskich syren, które muszą go pociągnąć w głębinę, a walka z nimi to śmieszne zapasy donkiszockie z wiatrakami… Ramiona wiosłowały dłońmi coraz wolniej, nogi rozkraczały się żabim ruchem i odpychały coraz słabiej, lecz w miarę jak ubywało siły zmęczonym muskułom, mózg zaczynał pracować coraz, lepiej. — Muszę się pozbyć ubrania — była pierwsza jego trzeźwa myśl. Najwięcej kłopotu było z trzewikami, za to z kamizelką oraz z koszulą poszło gładko. Potem przyszła kolej na sportowe spodnie spięte czterema guzikami pod każdym kolanem. Przy tych ekwilibrystycznych ewolucjach łyknął kilka haustów gorzko-słonej wody, ale dzieła dokonał. Zbyteczny balast poszedł na dno, a częściowo kołysał się na falach. Odczuł natychmiast ogromną różnicę i ulgę. — Nie jest wcale tak źle — zauważył z humorem i zaczął dowcipkować półgłosem: —

Zimny ten Bałtyk, bo zimny, ale jaki za to poczciwy… Żadnych rekinów, żadnych ośmiornic ani tym podobnych przyjemności… Wylądujemy sobie gładko, a jutro pogadamy z grubasem… Bydlę!… Kobiety chłostać, do uczciwych ludzi strzelać, worki z piaskiem komuś na głowę rzucać… Czekaj, łotrze!… Ja ci pokażę… a pfuj… Zachłysnął się i splunął z obrzydzeniem. Złośliwa fala przerwała mu ciekawie się zapowiadający monolog z pogróżkami, wpychając w otwarte usta pokaźny łyk przykrej wody. W pewnym momencie obejrzał się poza siebie. Kontury Afrodyte zatarły się w mrokach nocy. Księżyc wciąż jeszcze siedział za nieprzeźroczystym welonem z grubych chmur utkanym. W południowej stronie błyskało światło w równych odstępach zapalające się i gasnące. — W porządku… Płynę we właściwym kierunku — stwierdził z zadowoleniem. Przez jakiś kwadrans posuwał się ku brzegowi, lecz siły zaczęły go ponownie opuszczać. Ręce wypowiadały posłuszeństwo wprawdzie nie otwarcie, ale podstępnie. Więc nie wysuwały się naprzód jak należało, nie zagarniały wody tak daleko, jak powinny były, palce tworzyły szpary, a skutkiem tej cichej, jakby mimowolnej obstrukcji, broda zanurzała się coraz głębiej, że aż woda do ust podchodziła… — Byle ta najważniejsza maszyna nie zawiodła, wytrzymam przecież… Muszę… Muszę! — podniecał się i zachęcał do wytrwania. I nagle uczuł dziwny skurcz serca. Najlepsza maszyna świata dawała znać, że wytrzymałość jej trybów także ma swoje granice. — Źle… Muszę odpocząć i to dłuższą chwilę… Jakiś kwadrans… Obrócił się na wznak, wyprężył sztywno cały korpus, zaczynając od mięśni karku, kończąc na palcach nóg. W tej pozycji tak rozkosznej dla każdego pływaka przeleżał kilka minut, aż kiedy spostrzegł, że fale znoszą go nieco na zachód, zaczął poruszać dłońmi. Nad sobą w górze miał ciemny baldachim nieba, po którym błądziły chmury. I patrząc na nie, doznał uczucia panicznego lęku, że stracił orientację i płynie w złym kierunku; zamiast ku lądowi, wprost na pełne morze. — A latarnia morska — przypomniał sobie i dla skontrolowania kierunku przewrócił się na bok. Zdrętwiał… Światełko morskiej latarni z Helu zgasło, znikło bez śladu. Na próżno rozglądał się na wszystkie strony, nadaremnie podrywał się w górę jak najwyżej mógł, na próżno głowę zadzierał. Błogosławione światło jak w ziemię zapadło, a z nim jedyny drogowskaz. Był sam jeden wśród ciemnych odmętów, zdany już nie na wytrzymałość swych muskułów, lecz jedynie na łaskę fal, fal bezlitosnych, co aby go zmylić, pląsały we wszystkich kierunkach. — To niemożliwe… Jedna lampa mogłaby się zepsuć, ale nigdy sześć — kalkulował, szczękając zębami do taktu. Pamiętał doskonale, że zegarowy mechanizm na szczycie wieży latarni helskiej posiada sześć lamp, które tańczą dokoła jednej osi na swej

niezmordowanej karuzeli. — Czy niedowidzę? Czy nerwy odmawiają posłuszeństwa?… Przestał płynąć, obawiając się, że zmyli kierunek i oddali się od brzegu. Przez ten czas umysł jego pracował z gorączkowym pośpiechem nad rozwiązaniem zagadki, dlaczego zgasły nagle wszystkie lampy latarni morskiej. I znalazł w końcu… — Mgła — krzyknął przejmującym głosem. Położenie stało się wprost straszne. Mgła zapada nad Bałtykiem czasem tak szybko, że pływacy zabawiający się przy trampolinie i ostrzeżeni głosem rogu strażnika nie zdążą dotrzeć do mielizny, kiedy biały opar spłynie na wodę, zakrywając wszystko przed oczyma, tylko głos rogu dudniący ponuro jest dla nich drogowskazem… A z drugiej strony taka przeklęta mgła potrafi się trzymać dwie doby bez przerwy i psuje humory letników oraz interesy właścicieli kutrów. Więc dokonawszy smutnego odkrycia, stracił Pułaski wszelką nadzieję ocalenia. Zmęczył się już dawno, a trzymała go tylko siła woli, niezłomna chęć przyjścia z pomocą nieszczęsnym ofiarom, zamkniętym w kabinach Afrodyte. Teraz wola zwiotczała jak pręt wikliny, skruszała na pył; przyszło przygnębienie, zupełna depresja psychiczna. Rozprzęgły się precyzyjne spoidła pomiędzy nakazami rozumu, wysiłkami zamierającej woli, porywami serca, jako siedziby uczuć, a poczynaniami członków, ślepych narzędzi wykonawczych… Nastał dziki chaos… Rozum doradzał odpoczywać na grzbiecie, póki mgła nie przejdzie lub losy innego ratunku nie ześlą; serce wołało głośno, że należy ratować za wszelką cenę biedne niewolnice brutala, ale nie poddawało żadnej mądrej rady; ręce i nogi zbuntowane przeciw dotychczasowym panom poszły w służbę instynktu samozachowawczego; siepały wodę rozpaczliwym wysiłkiem, ciągnąc zmęczony korpus w kierunku obranym na chybił trafił, usta wydawały raz po raz rozdzierające okrzyki o pomoc, o ratunek, okrzyki, których nikt nie mógł przecież dosłyszeć. A wola?… Wola zdrętwiała do reszty, była sparaliżowana, porażona, jak człowiek uderzony piorunem. Można było powątpiewać bez żadnej przesady, czy pozostało w niej choćby jedno nieprzepalone włókienko. Było jednak… Kiedy wyczerpane do ostateczności członki zwisały bezwładnie, kiedy znużone ciało zanurzyło się po raz pierwszy pod wodę. Kiedy w odurzonej głowie zabiły dzwony na trwogę, wola szarpnęła się jak szlachetny rumak draśnięty do krwi niezasłużoną ostrogą i orientując się świetnie, w ostatnim przebłysku świadomości poszła za radą rozumu. Postąpiła jak radził… Ciało winno odpocząć, nabrać sił do stanowczej rozprawy z żywiołem, gdy nadejdzie stosowna pora. Pułaski przewrócił się na wznak ponownie, zmusił korpus do zachowania zupełnej sztywności i kołysząc się na falach niby bezwładny kloc drzewa, odpoczywał… nabierał sił na zapas… Leżał tak bardzo długo, nie troszcząc się, w jakim kierunku znosi go ruch wody. — Odrobię to później — pocieszał się głośno, niezbyt dowierzając tym przechwałkom.

— Może by spróbować… Leżę już chyba z godzinę — dodał w jakiś czas potem… I znowu czekał go zawód. Żadnego światełka w żadnej stronie. Nieprzebity całun mgły jakby przyrósł do ruchliwego łona morza. Wtem!… Gdzieś w oddali, za plecami samotnego pływaka rozległ się ryk ochrypły, ponury, zatrważający potęgą swego brzmienia… Po chwili zabrzmiał powtórnie, a niby echo odpowiedział mu ton całkiem podobny, lecz o kwintę wyższy, o całe piekło przeraźliwszy. Ze trzydzieści sekund trwała cisza, potem znów targnęły powietrzem dwa potężne wstrząsy, ponury, ogłuszający ryk i drugi o pięć tonów wyższy. Od tego wstępu począwszy, powtarzały się już stale w półminutowych odstępach. Pułaski wzniósł oczy ku niebu w niemej podzięce. Zawrócił na miejscu i oszczędzając sił, płynął powoli, jednostajnie w stronę niesamowitych odgłosów. Nie wiedział, jaka odległość dzieli go od brzegu, nie miał pewności, czy wyczerpany organizm przetrzyma tę mozolną przeprawę wpław na nieznany dystans, ale wiedział jedno, iż płynie nareszcie we właściwym kierunku i to przeświadczenie napełniało go wielką otuchą. A motorowa syrena z czerwonego domku przy helskich łazienkach rozbrzmiewała wciąż w jednakowych odstępach czasu dwutonowym rykiem, wyręczając w pracy latarnię morską, której światła nie były w stanie przebić gęstych zawiesin mgły, nie mogły służyć za drogowskaz śpieszącym ku zatoce statkom czy rozbitkom zbłąkanym.

IV Komendant posterunku ziewnął od ucha do ucha. Od trzech tygodni nie zaszło na Helu nic godnego raportu do przełożonej władzy. A władza była bardzo wymagająca i zawsze znalazła okazję do „urągania” podwładnym komendantom posterunku Policji Państwowej. Utopił się jakiś letnik, popełniono kradzież czy coś podobnego, „władza” marszczyła brwi jowiszowe i rżnęła kazanie zaczynające się od stereotypowych słów: — Znowu u pana. Oczywiście!… Gdzie indziej spokój, u pana znów nieporządek. — Tu następowała dłuższa oracja naszpikowana złośliwymi aluzjami. Nie wydarzyło się nic godnego uwagi, panował wzorowy porządek, „władza” marszczyła się również, lecz wstęp do kazania był inny, aczkolwiek także według utartego zwyczaju: — U pana znowu nic. Oczywiście!… Gdzie indziej ręce mdleją od pracy, u was nic do roboty. Hm. Trzeba będzie kilku posterunkowych przenieść na inne posterunki, skoro u pana nie ma żadnego zajęcia… — Tu następowała nie mniej długa przemowa, również bogato nadziana zjadliwymi szpileczkami. Komendant się przeciągnął, aż w stawach zatrzeszczało, Powstał z ławeczki i ociężałym krokiem ruszył w stronę plaży. — Już lepiej, żeby się coś przytrafiło — mruknął po głębokim namyśle. — Bo inaczej zabierze mi ze dwóch chłopców i nie dam sobie rady… Et, żeby tak jakiś przemytnik — westchnął pobożnie. Ale przemytnicy nie mieli także nic do roboty na Helu; prędzej gdzieś w okolicy Orłowa, blisko granicy Wolnego Miasta Gdańska. Inne sprawy także były w porządku. Przez te trzy tygodnie, licząc od przyjazdu pierwszych letników, nikt się nie utopił; snadź mieszczuchy nauczyły się pływać lub unikały miejsc niebezpiecznych… Nie popełniono tez żadnej kradzieży; snadź miastowi złodzieje nie przyjechali jeszcze na gościnne występy, rozumując słusznie, że łatwiej okraść pozostawione i opróżnione mieszkania, niż ich właścicieli na letnich wywczasach. — Jednym słowem nici — zreasumował komendant miejscowego posterunku, wytrzepując z pasją piasek, który się pchał do trzewików na wszystkie możliwe sposoby. W jak najgorszym humorze dotarł do wysokiej wydmy, gdzie las się kończył. Ostatnie karłowate drzewka nie przesłaniały widoku na opustoszałą o tej porze plażę i nagle dojrzał jednego ze swych podwładnych, posterunkowego nazwiskiem Posłuszny. Posłuszny szedł bardzo szybko, a dojrzawszy zwierzchnika, przyśpieszył jeszcze kroku. — Coś zwietrzył — szeptał komendant, który znał dobrze swoich „Pappenheimerów”. ale wyruszył wzgardliwie ramionami, skoro wysłuchał meldunku.

— Nagus pod lasem? powtórzył. — Myślałem, że macie coś ważniejszego do powiedzenia… Mandat karny, ściągnąć jeden złoty za kąpiel bez kostiumu i po wszystkim… — Ale on jak nieprzytomny, panie komendancie. Tarmosiłem go z dziesięć minut i nic. Ani palcem nie kiwnął… — Może udaje, albo zawiany. Flaszki tam nie było w pobliżu? — Ani flaszki, ani śladu ubrania. Nagi przecież ze wsi nie przyszedł… — A więc skradziono mu je — wywnioskował naśladowca nieśmiertelnego Sherlocka Holmesa… — Hm, kradzież… To już coś. On zaś leży nieprzytomny, powiadacie… Złodziej mógł go pobić… Hm, ciężkie uszkodzenie ciała… — Panie komendancie, melduję, żadnych urazów nie zauważyłem… — Muszę rzecz zbadać osobiście… Daleko stąd leży ten nagi gość? — Będzie ze dwieście kroków. Ruszyli więc razem, a przez drogę komendant dał wyraz swemu niezadowoleniu, że nie będzie o czym pisać w raporcie. — Jak to, nie będzie! — zaprotestował posterunkowy. — Tak ciepłego dnia nie mieliśmy dawno. — Myślicie o łódce, co? Głupstwo. Letnik jakiś musiał ją sobie pożyczyć… — Ładna pożyczka, panie komendancie: bez wiedzy właściciela. Młodszy Arendt obszedł cały Hel dokoła, wypytał wszystkich i na nic. Wsiąkła. — najdzie się na pewno. Łódka nie szpilka. — A zniknięcie inżyniera Pułaskiego? Gadałem dobry kwadrans z Hellmannową. Opowiedziała mi wszystko dokładnie. Ten inżynier kazał się zbudzić rano przed ósmą. Po kolacji wyszedł na spacer, jak zawsze wychodził. Wracał zwykle cichutko, żeby żadnego z letników nie zbudzić, więc Hellmannowie myśleli, że i tym razem wrócił, jak to inne razy bywało… Aż dzisiaj, wchodzą, patrzą, łóżko nietknięte. — Tak, tak, słyszałem, ale nie przejmuję się tym zniknięciem. Poszedł do Polonii na dancing, zawarł pewnie znajomość z jakąś letniczką i ten tego, uważacie? Che, che, che… Nocował nie u siebie… — Tak i ja myślałem, panie komendancie, tylko że gdyby tak było, byłby na obiad wrócił do domu. Tymczasem o czwartej zachodziłem do Hellmannów i… — Nie wrócił jeszcze? — Nie… — Hm… A znaliście tego inżyniera. — A kto by tam wszystkich letników spamiętał… Możem go i kiedy widział, może z nim gadałem, ale czyja wiem, czy to był właśnie inżynier Pułaski?… Czy się tylko nie utopił, niebożę… Mógł spaść ze starego pomostu… Tam barierki spróchniałe na nic.

— To by przecież ciało rano znaleźli… Przez chwilę szli obok siebie w milczeniu. Nagle komendant posterunku przystanął i chwycił podwładnego za guzik munduru. — Mam — krzyknął głośno… — Wszystko już rozumiem. — Wszystko? Niby co, panie komendancie? — Zniknięcie łódki, zniknięcie inżyniera Pułaskiego i tamten trzeci wypadek… Słuchajcie tylko… Ten Pułaski poszedł wieczorem na spacer, może nawet był na dancingu, może coś wypił także, dość, że idąc przez plażę koło cypla nabrał ochoty do przejażdżki łódką. Nie chciało mu się wracać do portu rybackiego, wynajmować czółno, płacić, kiedy na miejscu miał je gratis. Wyjeżdżając na morze, miał z pewnością zamiar odwieźć, co zabrał, na swoje miejsce… Ale pech chciał, że we mgle najechał na boję albo czy ja wiem na co, przekopyrtnął się i wpadł do wody… — A czółno fale by odniosły na brzeg… Aha!… — Niekoniecznie. Mogło zatonąć, gdy nabrało wody przy przewróceniu się, mogły je fale zagnać na pełne morze… — Przypuśćmy… A pasażer co? — Pojął, że utonie w ubraniu, więc zdjął je co prędzej i popłynął do brzegu, pojmujecie?… — No i gdzie się podział, skoro go do czwartej po południu w domu nie było?… — Oj, Posłuszny, Posłuszny — westchnął zwierzchnik, kiwając melancholijnie głową i dziwiąc się niedomyślności swego podwładnego — o nagusie jużeście zapomnieli?… — Więc to on? — Z pewnością. Musiał przebywać dłuższy czas w wodzie, może łyknął jej trochę, zmordował się porządnie i teraz śpi snem kamiennym… — Hm — chrząknął Posłuszny, posłusznie przyjmując hipotezę zwierzchnika… — W takim razie wszystko byłoby w porządku… A oto i mój golas — dodał, podbiegł do rosnących na skraju lasu karłowatych sosenek, odchylił je i oczom komendanta ukazał się dobrze zbudowany mężczyzna w adamowym stroju, leżący na wznak na ziemi, z rozkrzyżowanymi rękami. Energiczne wysiłki obydwu policjantów odniosły pożądany skutek. Nieznajomy zbudzony z twardego snu czy też omdlenia podniósł ociężałe powieki i spojrzał półprzytomnie na przybyłych. — Nazywam… się… Pułas…ki — rzekł cichym, zmęczonym głosem w odpowiedzi na kilkakrotne zapytanie. Komendant rzucił na podwładnego tryumfalne spojrzenie. — A co?!… Nie mówiłem?… — Potem, zwracając się do odnalezionego inżyniera: — Wczoraj wieczorem zabrał pan łódkę należącą do młodszego Arendta, a pozostawioną na plaży koło cypla. Czy tak?

— Tak. — Łódka się przewróciła, pan wpadł do wody i… — Nie — przerwał zapytany. — Zatopio…no… ją… strzela…no do… mnie… Dwaj policjanci zamienili się w najczulsze detektory: na rozbitka lunął grad krzyżowych pytań, lecz gwałtowna indagacja niewiele wyjaśniła. Inżynier Pułaski był ogromnie osłabiony, mówił z największym wysiłkiem, rzucając chaotyczne, oderwane zdania, między którymi trudno się było logicznego związku dopatrzyć. — Hm, hm. Biały parowiec Afrodyte, uwięzione kobiety, Rosjanka, gruby mężczyzna, człowiek w ceratowym płaszczu, podejrzana schadzka koło cypla, motorówka. — Komendant szeregował w: myśli zasłyszane wyrazy i nagle doszedł do łatwo oczekiwanego wniosku… — On bredzi w gorączce. Siedząc kilka godzin w zimnej w odzie nabawił się zapalenia płuc… Tak… Gorący jest, aż parzy… Posłuszny — dodał głośno… Sprowadźcie tu natychmiast dwóch ludzi z noszami i doktora. Ja przy nim pozostanę… Po odejściu posterunkowego usiadł na ziemi obok inżyniera, z zamiarem kontynuowania badań w formie podchwytliwych pytań, w komponowaniu których był mistrzem. Ale usiłowania spełzły na niczym, Pułaski zaczął się nagle trząść jak w febrze, a luźne wyrazy rzucane podniesionym głosem świadczyły najlepiej, że bredzi w gorączce. Nie namyślając się długo, zdjął komendant mundur i nakrył nim szczękającego zębami inżyniera, odkładając przesłuchanie na później, kiedy mu wróci przytomność, a stan zdrowia na dłuższą pogawędkę o białym parowcu, uwięzionych kobietach i tym podobnych mało prawdopodobnych historiach pozwoli.

V W niespełna trzy tygodnie po opisanych uprzednio wypadkach, inżynier Pułaski znalazł się w Nowym Jorku i nazajutrz po wylądowaniu na ziemi Nowego Świata poszedł w towarzystwie dwóch rodaków do dyrektora miejscowej policji. Najstarszy wiekiem z owej trójki przywitał się ze szpakowatym dygnitarzem jak ze starym znajomym, po czym dokonał prezentacji. — Przedstawiam panu mego brata Andrzeja, a to jest inżynier Pułaski, jego szkolny kolega, który przybył wczoraj z Polski i zamierza złożyć panu ważne zeznania… — A panowie w żałobie, hrabio Ordęga? Nic nie wiedziałem. Chyba ktoś z dalszej rodziny… — rzekł poważny urzędnik, przenosząc wzrok z czarnych krawatów na opaski z krepy na ramieniu… Jan Ordęga, bogaty kupiec nowojorski osiadły w Stanach od lat kilkunastu znał się z dyrektorem policji od dawna. Usłyszawszy aluzję do świeżej żałoby, westchnął ciężko. — Po siostrze… Tak, mister Grimshaw… Dwa tygodnie temu otrzymaliśmy z bratem hiobową wieść z ojczyzny, że nasza jedyna siostra zginęła tragicznie… — Proszę przyjąć słowa szczerego współczucia rzekł Amerykanin, a Pułaski poruszył się niecierpliwie w krześle. — Moim zdaniem raczej zaginęła niż zginęła — wtrącił szybko… Jan Ordęga zwiesił głowę posępnie. — Przyjaciel mojego brata opowiedział nam wczoraj pewne wydarzenie, pokazał jakieś wycinki z gazet, ale cała ta historia wygląda tak nieprawdopodobnie, że lękam się żywić jakąkolwiek nadzieję, abym ujrzał jeszcze kiedyś moją biedną Marysię… Nie, nie. To wykluczone!… Otrzymaliśmy przecież telegram, a kilka dni potem przyszedł obszerny list od jednego z przyjaciół naszego ojca, który potwierdza w zupełności smutną wiadomość i dodaje, że ojciec ciężko zaniemógł na wieść o tragicznym wypadku jedynej córki… Szkoda się łudzić… — Nie zgadzam się z tobą — powiedział Andrzej Ordęga, który nie brał udziału w dotychczasowej rozmowie… — Zresztą opowieść Kazia nie wydaje mi się bynajmniej fantastyczna… Weźmy choćby… — Może udzielimy głosu panu… przepraszam… zapomniałem, jak brzmi pańskie nazwisko — przerwał dyrektor policji, zerknąwszy dyskretnie w stronę tykającego na przeciwległej ścianie zegara… — Pułaski — powiedział inżynier dobitnie… — Pułaski?!… — zainteresował się gospodarz… — Czy jest pan może potomkiem

sławnego generała, który wraz z Kościuszką… — Zbiegiem okoliczności noszę nawet to samo imię: Kazimierz… ale to wszystko, co mnie łączy z naszym narodowym bohaterem. — Nawet imię, no proszę… A teraz, mister Pułaski, zechce mi pan powtórzyć to wszystko, co pan wczoraj braciom Ordęgom opowiedział. Inżynier Pułaski odchrząknął i możliwie najtreściwiej przedstawił przebieg nocnego epizodu, którego był bohaterem w czasie tegorocznych wakacji na Helu. Stary urzędnik kryminalny słuchał bardzo uważnie, lecz jego ołówek zanotował na bloczku tylko jedno słowo: Afrodyte. — I cóż dalej?… — spytał. — Przeniesiony do mieszkania, dzięki troskliwej opiece lekarskiej opuściłem łoże już po tygodniu. Wtedy dopiero dowiedziałem się o straszliwym wypadku, jaki miał miejsce dnia 15 lipca, a więc tego dnia, kiedy dotarłszy o świcie do dzikiej plaży po kilkugodzinnym błądzeniu po morzu, dowlokłem się do lasku helskiego i zapadłem w gorączkowy sen, który trwał aż do wieczora, aż do momentu, gdy mnie policja znalazła. — Jakiż to był wypadek?… — Pozwoli pan. że odczytam mu treść notatki pewnego dziennika polskiego z dnia 16 lipca… — Ależ ja ani słowa nie zrozumiem… Nie umiem po polsku… — Pomyślałem o tym — odparł Pułaski z uśmiechem — i zdecydowawszy się wczoraj na obecną wizytę, przełożyłem wszystkie potrzebne notatki na język angielski… — To się nazywa człowiek z głową na karku! — pochwalił Amerykanin. — Zaoszczędził nam pan w ten sposób mnóstwo cennego czasu. Thank you… Ale, ale… Powiedział pan: zdecydowawszy się wczoraj… Więc dopiero wczoraj zbudziły się w panu jakieś podejrzenia? A ja sądziłem, że jest pan jakimś detektywem-amatorem, który, śledząc kogoś, przybył do Stanów… — Nie… Nie jestem żadnym detektywem. Skończyłem Politechnikę w Warszawie razem z tu obecnym Andrzejem Ordęgą. Przyrzekliśmy sobie wzajemnie pomagać w życiu, a ponieważ on znalazł tu chleb dzięki bratu i miał dla mnie pewne widoki, napisał do mnie… Oto dlaczego przyjechałem tutaj… Ale co do podejrzeń, to żywiłem je, począwszy od mego wypadku… — Jednak powiedział pan. że decyzja co do wezwania interwencji policji zapadła dopiero wczoraj… — Tak. Ponieważ wczoraj spotkałem tu pewnego osobnika, który… Nie uprzedzajmy faktów.. Proszę przeczytać ową notatkę dziennikarską… Inżynier Pułaski rozwinął arkusz papieru i powoli, wyraźnie odczytał treść wspomnianej notatki w dokonanym przez siebie przekładzie angielskim: Hel, dnia 16 lipca r. 19..

Od naszego korespondenta otrzymaliśmy garść bliższych szczegółów strasznej katastrofy, o której donieśliśmy wczoraj w dziale „Ostatnie telegramy”. Dnia 15 bm. około godziny czwartej po południu wypłynął z portu rybackiego kuter nr 33 należący do rybaka Władysława Nogajskiego, unosząc na pokładzie szesnaście uczennic szkoły i wytwórni filmowej „Venus Film”, operatora oraz kierownika wytwórni, a zarazem znanego aktora filmowego p. Rogera Nicka. Kuter wyruszył na pełne morze, a celem wycieczki miało być dokonanie zdjęć plenerowych do nowego obrazu polskiego pt. „Rusałki Bałtyku” według scenariusza p. Rogera Nicka. Wśród śpiewów i wesołych okrzyków okrążył kuter cypel helski, dążąc w kierunku północno-zachodnim. Żadna z przyszłych gwiazd ekranu nie spodziewała się zapewne, że marzenia o sławie, bajecznej karierze w Hollywood i zawrotnych gażach zniweczy brutalna dłoń losu tak okrutnie, tak szybko… Odjazdowi przypatrywali się z helskiej plaży nieliczni letnicy, gdyż co żyło, wyjechało rano parowcami, kutrami. łodziami czy koleją do Gdyni na zorganizowany przez LOPP pokaz wojny gazowej, w której wzięły udział cztery torpedowce Polskiej Marynarki Wojennej i wszystkie hydroplany. Kiedy do godziny dwunastej w nocy kuter nr 33 do portu jeszcze nie zawinął, naczelny dyrektor „Venus Filmu” p. Eisenfeld (który tegoż wieczora przybył z Warszawy i od którego posiadamy część niniejszych informacji) zaniepokojony w najwyższym stopniu zaalarmował władze portowe i policję. Wysłane natychmiast na morze dwie łodzie motorowe wróciły z niczym po kilkugodzinnych poszukiwaniach. Pocieszano się jednak, że kuter zabłądził z powodu gęstej mgły, jaka od kilku dni zapada nad Bałtykiem, zwłaszcza nocną porą, i że uczestnicy wycieczki wylądowali w Jastarni lub innej miejscowości. Dopiero nazajutrz rano wyjaśniła się ponura zagadka. Rybacy, którzy przed świtem wyruszyli na zwykły połów, znaleźli w odległości mniej więcej ośmiu kilometrów od cypla półwyspu ciało przywiązane do dwóch długich desek. Były to zwłoki Wł. Nogajskiego, właściciela zaginionego kutra. Oględziny lekarskie wykazały głęboką ranę zadaną jakby tępym narzędziem w okolicy lewej skroni. Należy przypuszczać, że w czasie katastrofy Nogajski, upadając, skaleczył się o jakiś przedmiot, znalazł jednak tyle siły, aby oderwać z tonącego kutra dwie deski i przywiązać się do nich sznurem, co go przecież nie ocaliło niestety. Wersję tę potwierdza orzeczenie lekarzy, że śmierć nastąpiła przez utopienie się. O losach pozostałych pasażerów nie ma dotychczas żadnej wiadomości. Ciał żadnych nie znaleziono mimo usilnych poszukiwań. Nazwiska szesnastu uczennic „Venus Filmu” jak też operatora podamy w jutrzejszym numerze. Pozostaje jeszcze omówić przypuszczalne przyczyny bezprzykładnej katastrofy, która kosztowała życie 19 ludzi. Burzy żadnej nie było. W ogóle od dwóch tygodni dopisuje nadzwyczajna pogoda, morze jest dość spokojne, tak że nie może być o tym mowy, aby kuter

zatopiły fale. Jak stwierdzono, w ciągu krytycznej nocy dął łagodny wiatr od północnego zachodu, a nad ranem zapanowała cisza morska. Nie jest natomiast wykluczone, że straszny wypadek spowodowała własna nieostrożność uczestników wycieczki, np. nagłe przechylenie się kutra, skutkiem przejścia wszystkich pasażerów na jedną stronę, w czasie dokonywania zdjęć. Najwięcej zwolenników posiada jednakże inna wersja, mianowicie, że przyczyną katastrofy było zderzenie z jakimś dużym okrętem, o co nietrudno w czasie tak gęstej mgły. Przeciwko tym przypuszczeniom przemawia jednak okoliczność, że każdy statek, który by spowodował nieszczęście, dołożyłby wszelkich starań, aby uratować możliwie największą liczbę rozbitków, a w każdym razie nie zwlekałby przez całą dobę z wysłaniem telegraficznego raportu… Pułaski odłożył przeczytany arkusz i rzekł: — Notatka na tym się oczywiście nie kończy, ale dalsze informacje nie mają dla nas znaczenia. Jak się pan zapewne domyśla, w gronie owych uczennic Venus Filmu znajdowała się także znana krakowska piękność, panna Mary Ordęga, siostra mego przyjaciela. Nie chcę tu oczywiście cytować wszystkich notatek dziennikarskich, jakie się jeszcze potem pojawiły. Powiem krótko: ciała szesnastu topielic i dwóch topielców przepadły bez śladu. Nie znaleziono ich aż do mojego wyjazdu z Polski, czemu się zresztą nie dziwie, ponieważ moim zdaniem osoby te nie utonęły bynajmniej… Bo, niech pan sam powie, czy w tym artykule nie ma szczegółów, które muszą od razu uderzyć myślącego człowieka. — Nie uważam — bąknął Jan Ordęga, lecz dyrektor policji skinął głową potakująco. — Owszem, są — rzekł. — Przede wszystkim któż puszcza się na pełne morze robić zdjęcia do filmu w okresie niebezpiecznych i uniemożliwiających wszelką pracę dla ekranu mgieł… A potem ten mister Roger Nick, to jakiś uniwersalny talent… Phi, kierownik wytwórni, autor scenariusza i aktor w jednej osobie… Czy nie mógłby mi pan o nim coś bliższego powiedzieć? Jakie grywał role, jak wygląda itd. — Doskonale, świetnie — wybuchnął gość, zacierając dłonie. — Ten pan Nick miał grać rolę amanta, ale jego fizjognomia nadawałaby się chyba do roli czarnego charakteru, skończonego degenerata. To jest właśnie ów człowiek w ceratowym płaszczu, o którym opowiadałem na wstępie. Nawiasem dodam, bo pan nie zna oczywiście stosunków lokalnych, że o takim aktorze czy autorze nikt nigdy w Polsce nie słyszał, że, co ciekawsze, żadne pismo poświęcone filmowi nie umieściło nigdy podobizny tego indywiduum. Już z tego widać, że za wszelką cenę pragnie uniknąć popularności i nie chce, aby się jego twarz wbiła w pamięć ludziom… — Jedno pytanie odmiennej treści… Czy pan już ma jakąś posadę?… — Owszem. W najbliższym czasie wyjeżdżamy z Andrzejem do Chin. Dziś rano podpisaliśmy kontrakt z mister Jeffersonem. — Szkoda — westchnął urzędnik. — Pan jest urodzonym detektywem… Zrobiłbym z

pana człowieka… Ale nie odchodźmy od tematu. — Pułaski uśmiechnął się lekko. — Notatka, którą przeczytałem — ciągnął dalej — nabiera specjalnego znaczenia w związku z opowiadaniem o mej nocnej przygodzie. Przypominam, że podsłuchując, o czym rozmawiają owi podejrzani jegomoście, pochwyciłem następujące słowa: jutro, szesnaście, kuter, manewry, hydroplan, brat, policja… — Well. Rozumiem pana doskonale. Wszystko znalazło swój odpowiednik w wydarzeniach dnia następnego, prócz słowa brat… Kogóż mieli na myśli? — I to także przeniknąłem. W dniu, w którym opuściłem łoże, otrzymałem list od Andrzeja Ordęgi, zaadresowany oczywiście do Krakowa, gdzie stale mieszkam. List ten odesłała mi matka na Hel. Dla załatwienia formalności paszportowych, pożegnania rodziców itd. musiałem powrócić do Krakowa… Otóż po drodze zatrzymałem się w Warszawie i odszukałem przede wszystkim siedzibę Venus Filmu. Uczyniłem to nie tyle z ciekawości, ile w nadziei, że znajdę coś, co albo obali, albo wzmocni moje podejrzenia. — Czyż nie mówiłem, że z pana detektyw-amator, lepszy od niejednego zawodowca?… — Pochlebia mi pan niezasłużenie. Spis abonentów telefonicznych zdradził mi adres wytwórni. Mieści się ona, a raczej mieściła się, na czwartym piętrze w oficynach odrapanego domu na Nalewkach. — To nazwa ulicy? — Dzielnicy zamieszkałej głównie przez ludność żydowską. Ulicy nie wymieniam, bo po co obciążać pamięć zbytecznym już dzisiaj szczegółem. Cała wytwórnia składała się z dwóch pokoików umeblowanych więcej niż skromnie. Dwóch wyrostków o zakazanych fizjognomiach pakowało do wielkiego kufra jakieś papiery i fotografie. Uwijali się z takim pośpiechem, że nie zauważyli mego wtargnięcia. A ja tymczasem gapiłem się jak sroka w kość na olbrzymią fotografię wiszącą w eleganckiej oprawie nad biurkiem „pana dyrektora”… Podobizna owa przedstawiała jegomościa w wieku lat może trzydziestu i kilku i przypomniała mi od razu kogoś, kogo już raz, niedawno temu przelotnie widziałem. Wreszcie przypomniałem sobie… Twarz była dużo szczuplejsza, jakby młodsza, ale rysy identycznie te same co u owego brutalnego grubasa z Afrodyte… Zdaje się, że wydałem stłumiony okrzyk zdziwienia, bo dwaj chłopcy zerwali się na równe nogi. Młodszy wyraźnie przestraszony, lecz starszy nadrabiał miną… — Czego pan chce? — zainterpelował mnie ostro. Odpowiedziałem, że jestem współpracownikiem jednego z pism krakowskich i zamierzam zrobić wywiad z dyrektorem wytwórni… — Ojciec wyszedł — wyrwał się młodszy i zamilkł zgromiony wzrokiem starszego, który dodał pospiesznie: — Pan dyrektor Eisenfeld wyszedł na miasto. — To szkoda — westchnąłem całkiem szczerze… Wyprowadzacie się, jak widzę. — Starszy wyrostek bąknął coś pod nosem o przeprowadzce do nowego, większego lokalu… — A kiedy mógłbym się zobaczyć z waszym stryjem? — spytałem znienacka… — Stryj jest w Ameryce. Nie przyjeżdża tutaj — odparł ten naiwniejszy, ale w tej chwili wyleciał za drzwi, wypchnięty brutalnie przez energicznego towarzysza… — Proszę przyjść jutro. Ja nie mogę panu udzielić żadnych informacji. — Poszedłem więc do hotelu…