Antoni Marczyński
OSTATNIA TORPEDA
DOKOŃCZENIE
KSIĘCIA WA-TUNGI
2013
Opracowano na podstawie edycji Towarzystwa Wydawniczego “Rój”, Warszawa 1929.
Spis treści
1 Dźwięk łańcuchów
2 Wulkan
3 Zagłada plantacji
4 Taniec księżniczki
5 Wojenna zawierucha
6 Bunt jeńców
7 Kara
8 Tajemnica wyspy Borneo
9 Branka
10 Jacht i łódź podwodna
11 Ostatnia torpeda
ROZDZIAŁ I
Dźwięk łańcuchów
— To zaczyna być bardzo zajmujące. Very interesting indeed, — mruknął Godfrey
Hooker, kiedy wprowadzono go do wspaniale urządzonego pokoju i zdjęto mu więzy z
rąk, a straż się szybko oddaliła.
Rozglądał się dokoła przez chwilę, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do
szerokiego okna szczelnie osłoniętego ciężką portierą. Okno było wprawdzie otwarte,
ale wyposażone w silną drewnianą kratę, jaką posiadają okna haremów arabskich.
Cofnął się szybko, dosłyszawszy skrzypnięcie bocznych drzwi. Na progu stanęła
sylwetka niewieścia i z wyciągniętymi ramionami pośpieszyła na powitanie gościa.
— Alice! — krzyknął, poznając siostrę.
Uściskali się bardzo serdecznie, zasypując się nawzajem gradem gorączkowych
pytań, dla których nie stało czasu na odpowiedź; wreszcie kobieta objęła Godfreya
ramieniem i podprowadziła go do niskiej otomany.
— Spocznij, biedaku — rzekła — cały dzień byłeś w drodze.
Lecz Godfrey stał się niespodziewanie bardzo poważny… niemal surowy. Ujął silnie
obie dłonie siostry, wpił się przeszywającym spojrzeniem w jej oczy i spytał:
— Udało ci się zyskać pozwolenie na widzenie się ze mną?
— Tak, braciszku.
— I w tym tylko celu mnie tu sprowadzono!
— Tylko dlatego.
— A jaką cenę musiałaś zapłacić za tak niesłychanie wielkie ustępstwo? Alice, ja
żądam prawdy… Ja mam prawo żądać, jako brat twój.
Przytuliła się do niego ruchem rozpieszczonej kotki.
— Bądź spokojny — odparła. — Cena była bardzo niska. Jedno serdeczne Bóg
zapłać, jedno wdzięczne spojrzenie mych oczu i nic więcej.
— To niemożliwe! - wybuchnął. - Ten korsarz przeklęty, ten łotr, który tyle szczęścia
ludzkiego podeptał, tyle żon od mężów odłączył, on miałby dla ciebie okazać tak wiele
serca czy wspaniałomyślności? Nie! W to nie uwierzę!
Zmusiła go przemocą, by usiadł. Przybliżyła swą popielatą główkę do jego twarzy i
zaczęła mówić spokojnie:
— Przede wszystkim uspokój się, kochany Godfreyu, i rozmawiajmy znacznie ciszej.
Tu wszystkie ściany mają uszy. Otóż najpierw muszę sprostować twój błędny pogląd, że
książę jest złym człowiekiem. To tylko biedak, ogromnie nieszczęśliwy, którego
szczęście rodzinne zdruzgotali źli ludzie, i który mylnie sądzi, iż zemsta przyniesie ulgę
jego zranionemu sercu.
— I ty temu wierzysz?! Zdołał cię opętać?! — przerwał Anglik, patrząc z wyraźnym
zgorszeniem na siostrę.
— Nie opętał mnie wcale. Zaledwie raz z nim rozmawiałam, a kilka razy widziałam
go z okna. Nic więcej. Jednakże nie jemu zawdzięczam tę wielką radość dzisiejszą, że
ciebie, braciszku, oglądam. On by na to zapewne nie przystał… Na szczęście nie ma go.
Wyjechał… na nową wyprawę — dodała, ze smutkiem spuszczając oczy.
— Więc wyjechał topić nowe okręty, mordować i szukać nowych ofiar, a ty, siostro,
masz jeszcze odwagę bronić tego łotra?!
— Więcej go żałuję, niż potępiam… Oto wszystko… Lecz chcę ci wytłumaczyć, jak
uzyskałam pozwolenie na widzenie się z tobą.
— Mów.
Książę ma serdecznego przyjaciela, Araba.
— Aha. To jest łotr numer drugi. I on, aby zyskać twoje względy, polecił pod
nieobecność wodza piratów przyprowadzić mnie z kopalni. Zgadłem?
— Nie… Nie zgadłeś. Ahmed jest szlachetnym i zacnym człowiekiem… Książę
darował mu mnie jako niewolnicę, lecz on nigdy nawet nie usiłował skorzystać ze
swoich praw.
— Nigdy, Alice?
— Przysięgam ci, że nigdy.
Westchnienie ogromnej ulgi wydarło się z piersi Anglika. Objął kobietę serdecznie,
ucałował w czoło i odezwał się głosem już znacznie weselszym:
— Jestem pewien, że jego poprawne zachowanie się należy przypisać wyłącznie twej
stanowczej postawie. Dumny jestem z ciebie, siostrzyczko.
Potrząsnęła głową przecząco:
— Przeceniasz moje zasługi. Cóż mogłaby znaczyć moja postawa najbardziej
stanowcza wobec przemocy? Nic! To tylko wyłączna zasługa Ahmeda. Och, nie po raz
pierwszy zaskarbia on sobie moją dozgonną wdzięczność. Spotkaliśmy się już raz z tym
szlachetnym Arabem, Godfreyu.
— Naprawdę? Gdzie mianowicie?
— Pamiętasz katastrofę Haarlemu? Pamiętasz tego dzielnego pływaka, który z
narażeniem własnego życia ocalił mego Boba? Otóż to jest ten sam zacny człowiek… To
jest właśnie Ahmed.
— Ależ mylisz się z pewnością. Widziałem, jak tamten dostał od majtka wiosłem po
głowie i poszedł pod wodę.
— Owszem. Niespodziewany cios ogłuszył go na chwilę, lecz bynajmniej nie zabił, a
od utonięcia chronił go pas ratunkowy. Ahmed mi to sam opowiadał.
— Hm… hm… Toś mi powiedziała nowinę… A cóż Bob? Zdrów? Chowa się
dobrze? Nie rozłączono was chyba przy takiej protekcji?
— Bob śpi w przyległym pokoju. Później tam przejdziemy, ale teraz chcę się tobą
nacieszyć… Niestety, tylko jedną noc dla ciebie wytargowałam.
— Tylko jedną noc… — powtórzył bezdźwięcznie.
— Tak, braciszku. Ahmed wyjechał razem z księciem i przedwczoraj dopiero
powrócił. Gdyby nie ta okoliczność, bylibyśmy się ujrzeli przeszło o tydzień wcześniej.
Książę ma powrócić lada chwila; nie powinien cię zastać w pałacu. Później, przy
dobrym humorze, Ahmed mu wszystko wyjaśni i zyska milczącą aprobatę…
— …dokonanych faktów — dokończył. — Hm… Z tego widzę, że Ahmed, czy jak
mu tam, jest porządnie zawojowany przez swego druha.
— Co nas to obchodzi, Godfreyu? Mamy tylko kilka godzin… Pogadajmy o czymś
innym… Powiedz mi przede wszystkim, jak was tam traktują w kopalni? Wychudłeś,
zmizerniałeś, broda ci wyrosła — mówiła, przyglądając się z bliska jego pobladłej
twarzy.
— A tak, droga Alice. Życie w podziemiach, gdzie nie widzimy innego światła prócz
mdłych blasków latarek górniczych, gdzie nie oddychamy świeżym powietrzem, lecz
wciągamy nieustannie w płuca wstrętną atmosferę kopalni, to życie jest różne od tego,
jakie wy tutaj w pałacu pędzicie…
Tu Godfrey rozpoczął długą opowieść o ciężkich warunkach życia białych
niewolników, o okrucieństwach dozorców, o strawie nędznej i często tak niechlujnie
podanej, że usta przyjąć jej nie chcą, mimo iż głód kiszki skręca.
Alice zerwała się z miejsca zarumieniona aż po białka oczu.
— Jakaż ze mnie zła gospodyni! — zawołała, wybiegając z pokoju.
Pięć minut później siedział Godfrey przed stołem zastawionym suto przysmakami,
które więźniowie księcia Wa-Tungi chyba z nazwy jeszcze pamiętali. Nie mógł się też
powstrzymać od westchnienia:
— Gdyby to nam dawano choćby okruchy z takiego stołu! Biedni moi
współtowarzysze niedoli zazdrościć mi będą, kiedy im opowiem, co dzisiaj jadłem.
Może mi się uda coś przemycić z sobą — dodał, badając zakamarki swej podartej
odzieży.
— Jedz, ile możesz. Wyekwipuję cię na cały tydzień na drogę.
— Nie… nie. Raczej jak najmniej. Inaczej dozorcy spostrzegą i odbiorą wszystko…
Ale wolałbym coś innego przemycić do kopalni. Nie posiadasz jakiej broni, rewolweru?
— Nie… Mam tylko sztylet, który otrzymałam w prezencie od Ahmeda.
— Daj go… Może mi się przydać… nawet bardzo.
Podeszła blisko do brata i spytała szeptem:
— Co chcesz zrobić?
— Na razie nie mam gotowego planu, ale lepiej jest mieć coś pod ręką.
— Godfrey, ty coś ukrywasz przede mną. Masz może nadzieję, że powiedzie ci się
ucieczka?
— A ty chciałabyś do samej śmierci tutaj pozostać? Nie tęsknisz za wolnością? Nie
pragniesz powrócić do twego Johna?
— Czy nie tęsknię? — odparła po chwili. — Trudno zaiste wyrazić słowami ogrom
mej tęsknoty… Dzisiaj jestem już znacznie spokojniejsza, ale pierwsze dni były wprost
straszne… A dziś jestem spokojniejsza, gdyż zrozumiałam, że stąd nie ma wyjścia.
— I pogodziłaś się z losem niewolnicy?
— Całą moją miłość przelałam na Boba. Mając przy boku swą ukochaną dziecinę,
jestem tak szczęśliwa, że mogę zapomnieć o wszystkim innym — odparła wymijająco.
— A co dalej? Co będzie za lat pięć, dziesięć, piętnaście? Czy przypuszczasz, że
korsarze nie rozłączą cię z synem? O, naiwna istoto! Wyrzekasz się wszelkich nadziei
wolności, składasz twe szczęście osobiste na ołtarzu macierzyńskiej miłości, pieścisz
swe dziecko, drżysz o jego zdrowie, może nocami nie sypiasz, i wszystko po to tylko,
aby je wychować na dożywotniego więźnia w kopalni… Czy myślisz może, że ów
Ahmed wyjedna dla Boba uwolnienie? Cha, cha, cha, Alice! Nie bądźże tak przeraźliwie
dziecinna!
Rozszerzonymi od grozy oczyma patrzyła Alicja na brata. Zawsze była mało
przewidująca, ale przypuszczenie wygłoszone przez Godfreya, było tak ogromnie
prawdopodobne, że powinna się była sama domyślić. To jasne! To zupełnie zrozumiałe!
Pozostawili jej Boba na razie, ponieważ jest dzieckiem pięcioletnim, lecz później…
później go odbiorą i wyślą do kopalni.
Sama myśl o takiej rozłące obezwładniała młodą matkę. Dopiero po długiej chwili
uspokoiła się trochę, ale głos jej był drżący, kiedy zasypała starszego brata gradem
pytań, szukając u niego pomocy i ratunku:
— Co robić?… Co robić? Godfrey, doradź!… Powiedz, czy jest jakie wyjście?…
Jaka słaba nadzieja choćby? Może potrafiłabym ci być w czymkolwiek pomocną? Mów,
na Boga!… Wspominałeś o sztylecie… Zaraz ci go przyniosę.
Wybiegła jak szalona do sąsiedniego pokoju i chwilę później powróciła, niosąc w
dłoni długi, cienki sztylet z przepiękną, kamieniami wysadzaną rękojeścią.
— Piękna zabawka — rzekł Godfrey, próbując na paznokciu ostrza błyszczącej
klingi. — Wyostrzony jest dostatecznie… Hm… Więc to prezent Ahmeda? Ten dar musi
mieć jakieś symboliczne znaczenie.
— Ma — odparła, patrząc prosto w oczy braterskie. — Ahmed, wręczając mi go,
rzekł: Gdyby mi się krew gorąca rozpaliła do tego stopnia, żebym zapomniał o należnym
pani szacunku, proszę mi pokazać ten sztylet lub pchnąć mnie nim w razie potrzeby.
— Bardzo to pięknie z jego strony, lecz ja sztyletem nie pokonam uzbrojonych w
karabiny dozorców. Alice, jeśli pragniesz szczęścia swego dziecka, dostarcz mi palnej
broni… Jakiś rewolwer, choćby najmniejszego kalibru, wystarczy. O tak… daj mi
rewolwer za wszelką cenę…
— Za wszelką?
Głos jej stał się bardzo poważny.
Godfrey zamierzał właśnie coś odpowiedzieć, wyjaśnić, kiedy ciszą nocną targnął
przeraźliwy krzyk kobiecy. Krzyk powtórzył się kilka razy, zbliżał się jak gdyby od
środka ogrodu ku ścianie pałacu.
Brat i siostra pochwycili się za ręce i razem pośpieszyli ku zakratowanemu oknu.
Noc była jasna. Olbrzymi park pławił się w seledynowym świetle księżyca i
wyglądał z wysokości okna pałacowego jak czarowny ogród z bajki. Zdawał się być
cichym, spokojnym zakątkiem, w którym tylko szczęście i radość panować może. A
jakby na przekór tym pozorom rozbrzmiewały tam jęki oraz zawodzenia rozdzierające
serce.
— Czekaj — szepnął Godfrey. — Zdaje mi się, że rozróżniam poszczególne wyrazy
holenderskie.
— Masz rację… Poznałam także ten język w czasie mej niewoli.
Spomiędzy drzew wysunęło się kilka cieni na otwartą przestrzeń zalaną srebrnym
światłem miesiąca. Kiedy bliżej podeszły, można było odróżnić i poznać po szatach, że
to kobiety. Otaczały one i prowadziły pod ramiona słaniającą się i zawodzącą głośno
towarzyszkę niedoli.
— Poznaję ją po głosie… To Anna… Ma już trzydzieści cztery lata, ale jest tak
piękna, że sam książę wybrał ją do swego haremu — objaśniła Alicja.
— Holenderka?
— Tak… Podobno ma nadzwyczajny wpływ na księcia, spełnia każde jej życzenie.
— Poza zwróceniem wolności…
— No, oczywiście.
— Jeśli doszła do takich łask, to czemu tak strasznie rozpacza? Chyba żaden z tej
bandy nie ośmielił się skrzywdzić faworyty swego władcy?… Ja się cofnę, aby mnie nie
spostrzegły, a ty zapytaj.
— Dobrze — odparła Alicja i, złożywszy dłonie w trąbkę, poczęła wołać w kierunku
idących powoli kobiet. Dosłyszały snadź wołanie, gdyż jedna postać oderwała się od
grupy i pośpieszyła ku oknu…
— Co się stało? Czemu Anna tak rozpacza?
— Ach, to ty, Alice — odparł głos z dołu. — Pomyśl sobie tylko, odebrali Annie
synka… Widocznie coś przeczuwała, gdyż ukryła go w ogrodzie, w jednej altanie, i
wynosiła mu ukradkiem jedzenie. I dziś poszła także, nie przeczuwając, że jest
śledzona… Byłam z nią właśnie, kiedy wpadło czterech żołnierzy. Janek zaczął płakać…
Musieli go siłą od matki odrywać. Dwóch ją przytrzymało, a tamci dwaj odprowadzili
gdzieś chłopca.
— A cóż Anna? Mogła się powołać na księcia.
— Zrobiła to, ale wyśmiali ją jeszcze. Pokazali wyraźny rozkaz księcia… na piśmie.
Było tam napisane, że, ponieważ Janek ukończył lat jedenaście, więc może śmiało
pracować w plantacjach kawy aż do czasu, kiedy nabierze sił i będzie mógł służyć w
kopalniach… Och, Boże, jakie szczęście, że ja nie mam dzieci!.. Żegnaj Alice, muszę iść
uspokoić moją biedną przyjaciółkę…
Głos w dole ucichł; słychać było tylko oddalający się gwar rozmowy, narzekań,
złorzeczeń i przekleństw pod adresem wodza korsarzy.
Alicja wsparła rozpalone czoło o drewnianą kratę muszarabii. Wpiła tępe spojrzenie
swych pięknych oczu w jakiś punkt ogrodu. Zamyśliła się tak głęboko, że nie słyszała
zupełnie słów brata, który przybliżył się z powrotem do okna i kilkakrotnie zagadywał
siostrę. Ocknęła się dopiero, kiedy, ująwszy jej ramię, odprowadził ją w głąb pokoju.
Posadziwszy odrętwiałą kobietę na otomanie, stanął Godfrey tuż przed nią i
założywszy ręce na piersiach, rzekł z ironią:
— I cóż Alice? Twój Bob ma jeszcze całe sześć lat czasu, jak z tego widzę… A jeśli
ty posiadasz równie wielki wpływ na Ahmeda, jak Anna na tego łotrowskiego korsarza,
to możesz liczyć na pewne ułaskawienie chłopca…
W bezradnej zazwyczaj Angielce obudziła się niezwykła energia. Tygrysim skokiem
zerwała się z otomany, przyskoczyła do brata i, wpijając palce w jego ramiona, zaczęła
nim wstrząsać.
— Nie szydź, lecz doradź! — zasyczała zduszonym szeptem. — Mówiłeś, że, jeśli ci
się wystaram o rewolwer, to odzyskamy wolność.
— Tego ci nie przyrzekałem wprawdzie, ale oświadczam, że, jeśli dostanę jakąś
krótką broń palną i jeśli mi jej dozorcy nie odbiorą, zanim zjadę w głąb kopalni, to
szanse naszego ocalenia wzrosną do granic dużego prawdopodobieństwa… Tak…
Bardzo wielkiego prawdopodobieństwa.
— Ale ręczyć nie możesz?
— Droga siostro, któż może ręczyć za jutro? Kto wie, czy jutra dożyjemy?
— Rozumiem… W każdym razie gra warta stawki…
— O jakiej stawce myślisz?
— To już moja rzecz, Godfreyu… Zostań tutaj i nie próbuj czasem uciekać. Jesteś
dobrze strzeżony, chociaż strzegących nie widzisz. W ogrodzie, w pobliżu okna,
przechadza się warta, tak samo w korytarzu. Dokoła pałacu i parku biegnie mur wysoki,
gęsto obstawiony żołnierzami.
— Wiem o tym i nie zamierzam wcale uciekać… w tej chwili.
— To dobrze. Wszelkie usiłowania byłyby daremne, pogorszyłyby tylko samą
sprawę. Najlepiej uczynisz, jeśli przejdziesz do drugiego pokoju i zdrzemniesz się obok
Boba. Czuwaj przy nim, dopóki nie wrócę…
— A ty?
— Ja pójdę się wystarać o rewolwer dla ciebie.
— Dokąd? Gdzie myślisz go znaleźć?
— To moja sprawa… Udam się przede wszystkim do Ahmeda.
— I sądzisz, że on ci da broń do rąk?
— Proszę cię bardzo… zaniechaj dalszych pytań.
— Dobrze więc, lecz weź z sobą ten sztylet…
— Nie… Kiedy idę sama do niego, nie mam prawa zabierać sztyletu… Szkoda
czasu, braciszku… Jesteś drogą zmęczony, prześpij się. Muszę to uzyskać, aby ci było
wolno zabrać do kopalni koszyczek z żywnością, wśród której przemycisz broń… to jest
sztylet i rewolwer…
Była już blisko drzwi, kiedy osadził ją w miejscu rozkaz brata:
— Stop, Alice!… Ja żądam prawdy… Za jaką cenę chcesz te nowe łaski
wytargować?
— Za jaką? Nie wiem tego jeszcze… Wiedz tylko, że nie ma takiej ceny, której bym
nie zapłaciła dla okupienia szczęścia swego dziecka.
Głos jej był twardy, stanowczy. Godfrey zerwał się, aby ją wstrzymać, ale już było za
późno. Z całym rozpędem uderzył o drzwi, które zatrzasnęły mu się przed nosem.
Posłyszał zgrzyt zasuwy, na zewnątrz umieszczonej, i podniecony, trochę drżący głos
Alicji:
— Jeden z was zaprowadzi mnie do komnat Ahmeda Salaha. Wy tutaj możecie
pozostać. Brat mój położył się spać.
Podsłuchujący za drzwiami, pochwycił oddalający się szmer kroków dwojga ludzi,
który wnet zagłuszył gwar rozmowy pozostałych wartowników.
— Kto by się po niej spodziewał takiej determinacji — mruknął, odchodząc od
drzwi. Skierował swe kroki ku oknu. Wsparł czoło o kratę drewnianą. Pogrążony w
głębokiej zadumie spoglądał długo w uśpiony, milczący ogród. Potem przypomniał
sobie zlecenie siostry. Przeszedł w stronę bocznych drzwi, nacisnął klamkę. Stanął na
progu małego pokoju zasłanego dosłownie dywanami. Jeden tylko sprzęt kłócił się z
pięknym otoczeniem dywanów, poduszek, makat i filigranowych, inkrustowanych
mebli, a sprzętem tym było europejskie łóżko. Tam spoczywał w głębokim śnie
pogrążony pięcioletni Bob, jedyne dziecko Alicji.
Godfrey usiadł na krawędzi łoża i wpatrzył się w leżącego chłopca. Lękając się
zbudzić go bardziej serdecznym przywitaniem, poprzestał na tym, że stwardniałą od
ciężkiej pracy dłonią począł ostrożnie, delikatnie gładzić nastroszone włosy dziecka. A
rozkoszny malec zdawał się odczuwać pieszczotę, zdawał się wyrażać radość z powodu
przybycia dawno niewidzianego wuja, bo uśmiechał się przez sen raz po raz.
— Jakiś ty szczęśliwy, mój chłopcze — szeptał Godfrey. — Nie wiesz tego, że jesteś
w mocy korsarzy, że skazano cię na dożywotnie więzienie, najpierw w tym pałacu, gdzie
każdą piędź zrosiły łzy białych niewolnic, potem w znojnej pracy na plantacjach księcia-
korsarza, a wreszcie w zabijających robotach na dnie kopalni.
Mały Bob uśmiechał się beztrosko w dalszym ciągu. Przecież o tym wszystkim nie
wiedział jeszcze, jak nie przeczuwał, że dla jego ocalenia w tej samej chwili Alicja
zdobywała się na największą ofiarę.
Coraz leniwiej składały się myśli w zmęczonej głowie czuwającego przy siostrzeńcu
jeńca. Powieki ciążyły ołowiem, oczy kleiły się przedziwnie, znużone ciało wołało o
swoje prawa, i Godfrey Hooker zasnął wreszcie snem kamiennym.
* * *
Słońce stało już dosyć wysoko, kiedy oddziałek, odprowadzający jeńca z powrotem
do kopalni, wygramolił się na skalną krawędź zawieszoną ponad doliną Redjangu.
Godfrey przystanął na chwilę, by posłać ostatnie, pożegnalne spojrzenia w stronę pałacu
korsarza, gdzie pomiędzy licznymi niewolnicami pozostała także Alicja i Bob, jej
synek… Ahmed Salah musiał widocznie dać odpowiednie instrukcje komendantowi
konwoju, gdyż jego zachowanie się względem jeńca poprawiło się o całe niebo.
Zaniechał przekleństw, nie popędzał do drogi tak bezwzględnie, jak wczoraj, a także
pozwalał na częste przystanki. I teraz nie protestował, chociaż postój u szczytów
wodospadu zaczął się przedłużać.
Bo Godfrey nie mógł oderwać wzroku od białych murów pałacu. Jakieś
niewytłumaczone przeczucia padły mu na serce ciężarem bezmiernym. Zimny,
niewidzialny lęk stanął, jak cień, tuż przy nim i kościste palce oparł mu na policzkach.
— Febry dostałem, czy co u licha? — mruknął, wzdrygając się nagle.
Spojrzał na koszyczek, trzymany w dłoniach. Tam pod całym stosem przysmaków i
owoców leżał ukryty sztylet i… rewolwer. Z rozkazu wszechwładnego przyjaciela
księcia pozwolono więźniowi zabrać owe zapasy do kopalni i wzbroniono dozorcom
odbierać mu z tego cokolwiek. Więc Godfrey Hooker powinien był być jak najlepszej
myśli, a jednak? Jednak dręczyła go trwoga zupełnie niezrozumiała.
Przesunął dłonią po czole, jak gdyby ten gest mógł mu dopomóc w zebraniu myśli
rozpierzchłych.
Jakże to było właściwie?…
Aha!… Spał snem kamiennym. Jego ciało, przywykłe od miesięcy do leżenia w nocy
na twardej posadzce jaskini kopalnianej, rozkoszowało się miękkim posłaniem łoża
siostry. Obudziło Godfreya wielokrotne szarpnięcie za ramię. Otworzył oczy i przetarł je
dłonią kilka razy na znak ogromnego zdumienia. Myślał, że śni. Bo czyż nie mógł się
snem wydać dla biednego więźnia korsarzy obraz, jaki jego oczy uderzył? Przez
odsłonięte okno wdzierały się pierwsze, różowe blaski wschodzącego słońca i oświetlały
doskonale wnętrze pięknej, małej komnaty, zasłanej tkaninami, jakie Wschód tylko
stworzyć potrafi. On sam leżał wyciągnięty wygodnie na miękkim, szerokim łożu, a przy
nim mały, złotowłosy chłopiec, zarumieniony od snu. Tuż obok stała piękna, młoda
kobieta i tłumaczyła coś niecierpliwie.
— Czy jesteś nieprzytomny?… Budzę cię już od kwadransa chyba, a ty nic.
Przestraszyłeś mnie, bracie…
Teraz dopiero zrozumiał Godfrey, gdzie się znajduje, przypomniał sobie wypadki
ubiegłej doby… No, tak… Wszystko jest jasne, ale czemu Alice jest tak bezlitosna i
usiłuje go o wschodzie słońca z łóżka wyciągnąć? Odpowiedź na to pytanie usłyszał
natychmiast:
— Musisz bezzwłocznie wyruszyć w drogę. Książę powróci lada chwila… Przysłał
wiadomości… Twój koszyczek z żywnością jest przygotowany. Ahmed wydał rozkazy
twym dozorcom… Wstawaj, śpiochu!…
Pięć minut później żegnał Godfrey rozkosznego Boba i siostrę, której ładna
twarzyczka miała tego ranka wyraz niezwykle surowy. Odprowadzając zaspanego brata
do drzwi, uścisnęła mu rękę mocno, serdecznie.
— Na dnie koszyka znajdziesz chleb. Bochenek jest wydrążony i kryje w sobie
rewolwer oraz sztylet… — rzekła szeptem.
— Więc udało ci się znaleźć jakiś rewolwer?..
Uśmiech radości mężczyzny zastygł szybko na wargach, kiedy posłyszał odpowiedź:
— Udało mi się, a za jaką cenę… nie pytaj… Wiedz tylko, że, gdybyś zawiódł me
nadzieje, gdyby przez ciebie mój Bob… nie… ja… nawet myśleć o tym nie mogę!… to
wówczas przeklnę twą pamięć, Godfreyu… O tym pamiętaj i żegnaj!..
Nie stało czasu na dalsze pytania… wyjaśnienia. Do pokoju wkroczyli żołnierze,
nagląc do drogi.
Taki był przebieg dzisiejszego z siostrą rozstania. Analizę niejasnych słów Alicji
odłożył sobie Godfrey na później. Na razie pochłonęły go całkowicie owe przeczucia,
które opadły jego duszę na kształt natarczywych sępów, kołujących nisko dokoła
konającego na pustyni zwierzęcia. Białe, jak alabaster, ściany pałacu, pławiące się w
słońcu zębate mury i minaretów wysmukłe iglice, pnące się śmiało ku czystemu
lazurowi nieba, ponure się wydały Godfreyowi i niby przepotężny magnes przykuły jego
oczy do siebie. Nawet wodospad huczał jakoś złowrogo.
Dumania zapatrzonego więźnia przerwał dopiero krzyk jednego z żołnierzy. Wszyscy
czterej Malaje spoglądali w zachodnim kierunku, obwieszczając głośno swe
spostrzeżenia.
— Sunie, jak strzała…
— I pod prąd do tego… Dobry okręt… Sternik mi mówił, że takich maszyn nie ma
na żadnym statku.
— Ho, ho… Nim słońce stanie u szczytu, książę będzie w pałacu. Szkoda, że nas
właśnie nie będzie… Ciekawym, czy co przywieźli…
— Mówisz, jak gdyby cię amok opętał. Czy wrócili kiedy z próżnymi rękami?…
Tylko żywy ładunek wysadzili na ląd, zapewne tam, gdzie zawsze. Spotkamy ich w
drodze.
Godfrey obejrzał się szybko.
Samym środkiem szeroko rozlanej rzeki płynął biały, smukły parowiec.
Jego ostry dziób pruł zwycięsko błyszczące w słońcu nurty i jak pług potężny
odwalał podwójną skibę na boki, a jako dowód jego owocnej pracy ciągnęła się szeroka
bruzda, począwszy od rufy mknącego okrętu aż gdzieś w dal bez kresu.
— To on, ten sam biały jacht, który narzucił się nam z ofiarną pomocą po
storpedowaniu Haarlemu, szeptał Godfrey. lak… tak. Tam nas uwięziono i
porozdzielano… Tam zamknięty w kabinie wyrzuciłem przez uchylone okno flaszkę z
kartkami, wydartymi z notesu… rozpaczliwe wołanie, które pozostało bez echa…
Zapewne nawet nie dotarło do rąk ludzkich lub uznano je za kiepski żart.
Przywódca konwoju sformował swój oddziałek do drogi. Niebawem płaszczyzna
wyżyny zasłoniła szeroka wstęgę Redjangu i jacht środkiem nurtów płynący, i biały
pałac korsarza. Jeszcze tylko górną połowę minaretów widać było czas jakiś, lecz z
wolna kształtne wieżyczki poczęły się kurczyć od dołu, maleć… aż znikły.
* * *
— Idą! — zawołał jeden z żołnierzy, eskortujących Anglika.
— Odpoczniemy tutaj i przyjrzymy im się z bliska.
Rozkaz przywódcy spotkał się z ogólnym uznaniem. Zresztą samo miejsce prosiło się
o to, by w nim dłużej pozostać, a nie mijać go lekceważąco.
Była to przepiękna polana leśna o owalnym przekroju poziomym. Ze wszystkich
stron wznosił się niebotyczny mur, mur potężny, solidny, zdolny utrzymać ciężar zieleni,
rozpiętej na nim błękitnej kopuły nieba. Z pnia na pień, z konaru na konar przeskakiwały
giętkie liany, tworząc nieporównaną mozaikę węzłów, splotów, pętli, powikłanych
misternie z sobą. Wśród bujnych koron drzew-olbrzymów rosły storczyki i kwiaty
przemnogie, których nasienie wyrzuciła na tę wysokość fantazja swawolnego wiatru.
Grube pnie znikały prawie zupełnie pod zabójczym płaszczem roślin-pasożytów,
żerujących w najlepsze na żywym ciele swych bezbronnych żywicieli. Rozwinięte
bujnie kiście rosłych paproci szły w zawody co do piękności z pióropuszami dumnych
palm… A wszędzie kwiaty i kwiaty… Nisko przy ziemi, na górnych piętrach i u
szczytów bezmierne bogactwo kwiecia ceglastego, białego lub szkarłatnego.
I cisza panowała w lesie. Przerwał ją czasem szelest skrzydeł przelatującego ptaka
lub szum liści, rozchylających się przed źrałym owocem palmy kokosowej, który,
oderwawszy się od macierzystej gałęzi, dążył szybko ku ziemi, pokrytej puszystym
dywanem zieleni.
Lecz była to cisza pozorna, łudząca. Wprawne ucho musiało pochwycić jakiś dźwięk
metaliczny, monotonny do znudzenia i trzask pękającej od czasu do czasu gałęzi.
— Ho, ho… dużo ich idzie — zaśmiał się przywódca konwoju. Godfrey wiedział już
teraz, że zbliżająca się grupa ludzi nadejdzie szeroką ścieżką, którą on szedł przed
kwadransem. Podniósł się więc z ziemi i przyklęknął, ponieważ zasłaniał mu widok z tej
strony jakiś krzew, nie wyższy nad metr, ale gęsty niezmiernie.
U wylotu ścieżki leśnej ukazały się głowy dwóch żołnierzy holenderskich. Za
pierwszą parą wysunęła się druga, trzecia, czwarta, piąta, szósta. Wszyscy mieli na sobie
mundury piechoty kolonialnej i lekkie hełmy.
Godfrey zastygł w oczekiwaniu. Nie rozumiał, dlaczego jego eskorta nie ucieka w
popłochu, dlaczego spogląda na wkraczający oddział z obojętnym lekceważeniem. Nie
mógł zrozumieć przede wszystkim, dlaczego on sam milczy, czemu trwa w bezruchu,
zamiast wyskoczyć naprzeciw tamtych i zażądać od nich pomocy, uwolnienia z
przeklętego jarzma. To byłoby przecież zupełnie naturalnym odruchem, a jednak
Godfrey nie drgnął nawet… i patrzył niespokojnie przed siebie.
W zgasłych spojrzeniach olbrzymich piechurów, w bladości ich twarzy, w
nienaturalnej postawie wielkich ciał, ku przodowi podanych, było coś, co onieśmielało
patrzącego jeńca i okrzyk radości w krtani mu tłumiło. A za pierwszymi parami waliły
następne, coraz to nowe i nowe. Nowe twarze, a ten sam wyraz przygnębienia, apatii i
smutku. I ten nieustanny dźwięk metaliczny, nerwy rozstrajający.
Godfrey nie mógł już dłużej nad sobą panować. Zerwał się na równe nogi i wsparł się
piersiami o krzaki, aby nie upaść. W jednej sekundzie zrozumiał wszystko to, czego nie
był w stanie pojąć, widząc jedynie górną część ciał ludzi z maszerującego oddziału. To
byli jeńcy, jak i on sam. Ręce mieli skrępowane na plecach. Stąd ta pozycja to
pochylenie ku przodowi. Wszystkie postronki, wiążąc dłonie więźniów, były
przytwierdzone do olbrzymiego łańcucha okrętowego. Stąd ów dźwięk metaliczny,
ponury.
Dopiero obok piętnastej pary jeńców szło kilku krajowców z karabinami. Tymczasem
pierwsza para Holendrów minęła polanę i zaczęła się zagłębiać w gęstwinę po
przeciwległej stronie. Dużo czasu upłynęło, zanim cały batalion przedefilował przed
oczyma osłupiałego Godfreya i dużo minut upłynęło od chwili, kiedy znikła ostatnia
para, a w puszczy leśnej rozbrzmiewał nieustannie monotonny dźwięk łańcuchów…
ROZDZIAŁ II
Wulkan
— Będzie wielka burza — rzekł jeden z krajowców, spoglądając uważnie na chmury,
nadciągające od wschodniej strony nieboskłonu.
— Wiatr jeszcze leniwy. Prędzej oko dnia zajdzie, nim pierwsze krople deszczu
spadną.
— Nie, nie… Mata-hari nie ucieknie przed burzą.
Jakby na potwierdzenie tych słów zawył nagle wiatr wschodni; niespodzianym
podmuchem otrząsnął z drzew leśnych całe garście dojrzałego owocu. Gaj bambusowy,
rosnący poniżej skrawka puszczy, zaszeleścił zielonymi kiściami, a wydrążone trzciny
odpowiedziały echem żałosnych tonów, niby flety olbrzymie.
— A co? Nie mówiłem?
— Miałeś słuszność. Byleby tylko tamci wnet nadeszli.
— Nadejdą niebawem. Tang-tang już był tutaj przed chwilą, wybrał pięciu takich, co
w wojsku niegdyś służyli, i poszedł z nimi w tamtą stronę.
Mówiący wskazał dłonią w kierunku stożka wulkanu, ponad którym unosiła się
zwyczajna smuga dymu. Góra Płomieni stanowiła tylną dekorację obrazu. Jej czarne
kontury odcinały się wyraziście od szafirowego tła nieba, które w zachodniej swej części
było czyste do tej pory i bez jednej chmurki. Słońce chyliło się właśnie, ale jeszcze
godzina drogi dzieliła je od szpiczastego wierzchołka wulkanu. Złote słońce zdawało się
więc uchodzić z pola przed zwycięskim pochodem czarnych obłoków, które swymi
ociężałymi cielskami zasłoniły całą wschodnią połać widnokręgu i powoli, lecz
nieustannie, parły naprzód.
— Spójrz no! Jakiś człowiek stamtąd nadchodzi.
— To Tang-tang. Poznaję go po wzroście i kaftanie.
— Tang-tang idzie… Tang-tang nadchodzi — biegła wieść z ust do ust, od grupy do
grupy czekających krajowców.
Ludzie, siedzący do tej chwili w małych gromadkach, zaczęli się dźwigać z ziemi i
podchodzić w kierunku ogromnego głazu, który, niby naturalna estrada, panował nad
poziomem całej niezalesionej przestrzeni. Był to potężny blok skalny, rzucony kaprysem
przyrody do stóp wschodniego zbocza wulkanu. Przed wielu wiekami głaz ten odgrywał
jakąś wybitną rolę w kulcie religijnym dawnych mieszkańców, świadczyły o tym
wymownie niezgorzej zachowane płaskorzeźby, pokrywające szczelnie wszystkie jego
boki. Dziś zapomniany ołtarz stał się mównicą, z której przywódcy ruchu
wolnościowego mieli rzucać słowa płomienne.
Tang-tang ukazał się na podwyższeniu, lecz jego zjawienie się nie uciszyło
powszechnego gwaru rozmów. Zaczęto wołać doń zewsząd:
— Burza nadciąga.
— Na co jeszcze czekamy?
— Obiecałeś nam zwiastować wielką nowinę. Mów tedy, zanim woda z chmur
popłynie.
— Szliśmy tyle drogi i nic. Dokąd będziemy tu stali?
— Po coś nas wzywał dzisiaj?
Tang-tang zaczerpnął powietrza w potężne piersi:
— Bracia, słuchajcie! — huknął głośno. — Za chwilę stanie tu, na tym miejscu, i
przemówi do was Pulo, nasz pieśniarz niezrównany.
— Co? Co? — wołali ci, którzy zbliżali się dopiero do zwartej gromady i nie słyszeli
słów mówcy.
— Pulo przyjdzie.
Głośne okrzyki radości były najlepszym sprawdzianem popularności młodego poety
wśród mas szerokich.
A Tang-tang huczał niezmordowanie:
— Nie bierzcie mu za złe, że się spóźnia… Wielkie nieszczęście dotknęło go tymi
dniami i złamało młodzieńca, jak wiatr łamie słabe drzewko.
— Nieszczęście?
— Pula spotkało nieszczęście?!
— Biedak!
— Co takiego, mów, miły Tang-tang,
— Z jego ust sami posłyszycie. Powiem wam tyle tylko, że skrzywdzono biedaka
straszliwie, nieludzko…
W mgnieniu oka zacisnęły się pięści, a z setek gardzieli padło pytanie:
— Kto? Kto się ośmielił?
— Kto? — powtórzył Tang-tang, czyniąc dłuższą przerwę, jak na wytrawnego
mówcę przystało: — A któżby, jak nie Holender?… Tak, bracia! Plantator Pieter
dorzucił nową zbrodnię do tysiąca poprzednich i skrzywdził naszego pieśniarza
umiłowanego… Ale, patrzcie! Oto stamtąd, od strony świętego jeziora, zbliża się Pulo…
Stójcie w miejscu! Nie rańcie mu serca okrzykami powitania. Widzicie, jak się słania na
nogach? Stary Mangu musi go wspierać ramieniem. Czekajcie tutaj. Ja wybiegnę
naprzeciw niego.
Tang-tang zeskoczył zręcznie z wysokości przeszło trzymetrowej i pośpieszył na
powitanie nadciągających powoli mężczyzn.
Tłumy odwróciły się, stając w miejscu. Rozstąpiły się na dwie strony, dzięki czemu
w pośrodku powstał szpaler dość szeroki a prosty, którego koniec stanowiła kamienna
estrada.
Widać było, jak Tang-tang dopadł nadchodzących, jak się witał z nimi serdecznie, po
czym cała trójka ruszyła w stronę czekających rzesz. Nikt się teraz nie niecierpliwił, nie
narzekał, nikogo nie przerażała nadciągająca burza. Już sama wiadomość o przybyciu
ukochanego poety mogła przykuć tłumy do miejsca na przeciąg długich godzin, a co
dopiero wiadomość o skrzywdzeniu ulubieńca.
I skłonny zazwyczaj do przesady Tang-tang nic tym razem nie dodał. Wszyscy
widzieli, jak na dłoni, że młodzieniec posuwa się z trudnością, że dwaj towarzysze
ciągną go prawie przemocą i podtrzymują słaniającego się pod ramiona.
Wśród głuchej ciszy, którą zrodziło współczucie, przesunęła się trójka idących
środkiem szpaleru, aż doszła do stóp wyniosłej estrady.
Pulo ocknął się, jak gdyby dopiero teraz pojmując, gdzie jest i czego od niego żądają.
Począł się silnie opierać.
— Czego chcecie? — mówił, wyrywając się z ramion muskularnego Tang-tanga.
— Przemów, Pulo! Spójrz! Nikt z nich nie wie, co zaszło właściwie, a sama
pogłoska, że cię spotkało nieszczęście, sprowadziła ich tylu. Przybiegli wszyscy
ochoczo, by nieść ci pomoc… by mścić twą krzywdę.
— Więc co mam czynić? — pytał znękany, nie mogąc skupić należycie myśli, które
pod wpływem strasznego ciosu pozostawały dotychczas w stanie jakiegoś odrętwienia…
— Przemów do nich! Odmaluj ogrom krzywdy, jaka spotkała ciebie i twoją
dziewczynę. Podsyć ich nienawiść ku najeźdźcom… Cóż ci dzisiaj pozostało, jeśli nie
zemsta? A co możesz sam zdziałać własnymi rękami? Nic! Sam jesteś niczym wobec
potężnego krzywdziciela, ale możesz stanąć na czele tłumów, które cię miłują…
Przemów do nich, Pulo!
W tym samym prawie momencie jeden z zebranych, zapomniawszy zapewne o
przestrodze Tang-tanga, że ból młodzieńca uszanować należy, złożył dłonie w trąbkę i
począł wołać głośno:
— Hej, Pulo! Zaśpiewaj nam! Prosimy o piosenkę!
— Zaśpiewaj! — powtórzyło kilkanaście głosów, i zanim Tang-tang, dający za
plecami poety rozpaczliwe znaki, mógł przeszkodzić, cały tłum wzniósł okrzyk zgodny,
potężny:
— Zaśpiewaj, Pulo!… Zaśpiewaj!
— Wszystko zepsuły te głupie woły bezrogie — mruknął Tang-tang do starca
imieniem Mangu i oczyma wskazał poetę. A z pieśniarzem poczęło się dziać coś
niezwykłego. Wyprostował się nagłym ruchem, na bladą twarz wystąpiły rumieńce,
dłonie zacisnęły się w kułaki, oczy zabłysły ogniem zapału. Nie był to już ten zgarbiony,
złamany, słaniający się młodzieniec, którego Mangu musiał wlec z największym
wysiłkiem. Nie! Przed zgromadzoną rzeszą stał teraz dawny Pulo, smukły, urodziwy,
świetny młodzian.
— Chcecie pieśni? — zawołał, a głos jego dźwięczny słychać było nawet w ostatnich
szeregach stłoczonych Jawajczyków. —Dobrze! Dam wam pieśń, jakiej nie słyszeliście
jeszcze, jakiej nie ośmieliłby się nikt zaśpiewać na wyspie naszej nieszczęśliwej… Hej!
… Grajków mi dajcie… Niech zasiądą tu, u stóp skały.
Pulo postąpił kilka kroków, aby obejść kamienną estradę i wstąpić na nią od tyłu,
gdzie z kilku głazów różnej wielkości zbudowano prowizoryczne i nader prymitywne
schody.
— Miałeś przemówić do tłumów — rzekł Mangu, chwytając przechodzącego za
rękaw kabai.
— Precz! — warknął poeta, odtrącając naiwnego krajowca. Zresztą Tang-tang
przytrzymał starca i szepnął mu do ucha:
— Stary jesteś, Mangu, a umysł masz młody… Ta pieśń będzie więcej warta niż
wszelkie przemowy. Ja posłucham chwilę, a potem pobiegnę po naszą uzbrojoną piątkę i
białego człowieka z Północy. Gdy Pulo zamieni tych ludzi w prochy, tamten rzuci iskrę.
Tymczasem z grona zebranych wysunęli się zawodowi muzykanci w liczbie
piętnastu. Wyruszając na dzisiejszy wiec, nie przypuszczali, że nadarzy się okazja do
grania, toteż posiadali przy sobie tylko najmniejsze instrumenty, z którymi nie rozstawali
się nigdy. Tak więc zaimprowizowany na poczekaniu gamelan nie posiadał wprawdzie
ani wielkiego tam-tamu, ani dźwięcznych gongów, ale mimo to mógł niezgorzej do
śpiewu wtórować.
Wszystkie spojrzenia pobiegły ku smukłej sylwetce młodego pieśniarza, który stał na
kamiennej estradzie i patrzył w dal, w stronę gładkiego zwierciadła świętego jeziora.
Zapanowała nagle dzwoniąca w uszach cisza, cisza w przyrodzie i wśród zebranych
tłumów. Umilkli muzykanci, ustały szepty czekających słuchaczy, wschodni wiatr
przyczaił się gdzieś pośród rozłożystych koron waringinów; trzciny bambusów przestały
szeleścić; ustał nawet poszum liści i żab wieczorne kumkanie. Niebo i ziemia jakby
zamarły w oczekiwaniu strasznego oskarżenia. Wreszcie zniecierpliwiony Tang-tang
trącił lekko zamyślonego młodzieńca i przypomniał mu szeptem:
— Chciałeś śpiewać.
Pulo drgnął. Ocknął się z zadumy, obrzucił zdziwionym wzrokiem milczącą gromadę
i pytające spojrzenie skierował na rosłego sąsiada.
— Coś rzekł? — powiedział bezbarwnym, obojętnym głosem.
— Chciałeś śpiewać, Pulo. Patrz, bracia czekają na twe słowa.
Jeszcze się wahał. Jeszcze nie przemógł apatii, która go znów ogarnęła powrotną
falą. — Czy warto? Czy warto rzucać swój ból na pastwę tych ludzi? — myślał, lecz
uczuł jednocześnie, że wszelkie zwierzenia ulgę mu przyniosą i bezlitosny ciężar, który
miażdżył serce, rozłożą na głowy wszystkich zebranych. To nie byli przecież ludzie
całkiem obcy. Nie łączyły go prawie z nikim z tej gromady więzy pokrewieństwa lub
przyjaźni, ale istniały inne łańcuchy łączności, znacznie silniejsze od tamtych: wspólna
niedola i nienawiść, chęć krwawego odwetu na wspólnych ciemięzcach.
Skinął ręką. Na ten znak zajęczały struny brababów zawibrowały słodkie tony fletni-
piszczałek i zaperliły się dźwięki srebrzystych dzwonków. A w ślady tęsknej,
przesmutnej melodii, popłynęły słowa przesmutne:
— Było dziewczę ciemnowłose, równie pięknej nie znał świat;
gdzie jej stopy przeszły bose, tam lilii wyrastał kwiat.
Białej lilii kwiaty rosły, gdzie jej stóp pozostał ślad,
imię jej me pieśni niosły hen, w szeroki, piękny świat…
I w prostych, niewyszukanych słowach opisał Pulo dzieje swej miłości, która
zakwitła nagle, jak pączek storczyka rozkwita, kiedy nań wejrzy złote mata-hari, boskie
życiodajne oko dnia. Owym okiem dnia, owym słońcem, jeśli użyć prozaicznej nazwy
ludzi białych, była mała Tija, najpiękniejsza wśród dorodnych cór Jawy, najpracowitsza
pośród pracowitych dziewcząt malajskich, najcichsza, najposłuszniejsza wśród
pokornych niewolnic.
Nic tedy dziwnego, że on pokochał tę dziewczynę gorąco, całym sercem, sercem
niezepsutego dziecka. I w promieniach wzajemnej miłości byli szczęśliwi jak małe
dzieci. Razem biegali po leśnych polanach, razem zbierali kwiaty w puszczy, razem wili
z nich wieńce, girlandy i wianki, czasami marzyli wspólnie o szczęśliwej przyszłości,
kiedy ona będzie pracowała wraz z nim na własnym sawa, z którego ryż oni tylko będą
spożywali. Ach, uniezależnić się jak najszybciej od plantatora Holendra, od jego złych
sług, urzędników, to było szczytem marzeń na najbliższą przyszłość dla pary dzieci-
kochanków. Na razie niestety Tija musiała odrabiać ciężką pańszczyznę.
— Bo w rozległym bungalowie podły biały człowiek żył,
skarbów, kobiet, sług miał mrowie, panem mej dziewczyny był;
wobec jego majętności miałem tylko drobny pył,
lecz i to mi wydarł w złości pan, co w bungalowie żył —
skarżył się Pulo i łzawym głosem opowiedział zebranym historię nieludzkiej zbrodni
plantatora Pietra, dokonanej na biednej Tii, której jedynym przewinieniem to było, iż z
narażeniem swego życia przybiegła na pomoc białej, złotowłosej pani, dobrej jak jasne
duchy, choć do przeklętej rasy ciemięzców należącej. To było jedynym przewinieniem
dziewczyny, boć skaleczyła Holendra w obronie własnego życia. Przecież groził jej
śmiercią i dusił ją, łotr przeklęty. Instynkt samozachowawczy zmusił ją do tego. Gdyby
nie to… ach, Tija muchy nigdy nie zabijała ani dokuczliwego komara, który ból zadaje.
Niebo było mniej cierpliwe od ludzi. Zawrzało świętym gniewem, kiedy oni jeszcze
stali w milczeniu, słuchając ze ściśniętymi sercami opowieści o krzywdzie Tii. Pierwsza
żółta kresa błyskawicy wykwitła we wschodniej stronie nieba już wtedy, gdy Pulo
wspomniał o nocnym napadzie na Angielkę w parkowym pawilonie van Hoofta. Wiatr,
który milczał kilkanaście minut, jakby siły zbierając do generalnego szturmu, zawył
teraz ponuro i w pierwszym natarciu zmusił drzewa do złożenia mu powinnego pokłonu.
W oddali zahuczał grom. Przerażone słońce zdawało się przyśpieszać biegu. Już, już
miało osiągnąć kres swej codziennej wędrówki. Już jego złota tarcza, jeszcze nieskalana
brudem obłoków, muskała szczyt ciemnego stożka wulkanu.
Tang-tang spojrzał niespokojnie na tłumy. Przejął go usprawiedliwiony lęk, czy
nadciągająca burza nie skłoni do odwrotu w puszczę połowy, a może wszystkich
słuchaczy. Lada chwila mógł lunąć deszcz, potop ostro zacinających biczów wody, lada
chwila huraganowy ogień piorunów mógł przerazić zabobonnych rodaków i skłonić ich
do panicznej ucieczki w ostępy ciemnej dżungli.
Lecz płonne to były obawy. Jawajczycy, jakby nie widzieli czarnych chmur ani
oślepiających gzygzaków błyskawic, jakby nie słyszeli dalekich odgłosów gromu ani nie
czuli wściekłych podmuchów wiatru, stali nieruchomo jak posągi, zapatrzeni w
ulubieńca, zasłuchani w słowa jego skargi. Więc Tang-tang zatarł dłonie na znak
zadowolenia i, manewrując zręcznie, wycofał się poza zwarte kolisko licznych
słuchaczy.
Pulo kończył właśnie opowieść o nieszczęściu swej dziewczyny, a kiedy podniósłszy
głos odmalował przerażenie Tii, która znalazła się nagle w zamkniętej klatce sam na sam
z potworną małpą, kiedy powtórzył szydercze słowa Pietra, oddalającego się od miejsca,
gdzie popełnił ohydny występek, i kiedy wzruszony niedolą biednej ofiary załkał
niemęsko, tłum zawył jednym głosem. W mgnieniu oka rozpętała się na ziemi burza, nie
mniejsza od tej, której przednie straże spychały w tym momencie pierzchające za
wulkan słońce… — Łotr przeklęty! Tygrys! Wąż w ludzkiej skórze. Trucizny mu dać,
powolnej trucizny, by miesiąc cały konał w boleściach! Lepszy tygrys niż Holender!
Dziewczynę rzucić małpie na pożarcie! Zatłuc kijami łotra! — padały klątwy, okrzyki,
pogróżki, a kiedy się nieco uciszyło, jakiś młody, naiwny krajowiec podszedł bliżej do
kamiennego podwyższenia i spytał ciekawie:
— I co? I co, Pulo? Czy goryl rozszarpał Tiję?
Wówczas stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Zgnębiony rozpamiętywaniem
smutnych wspomnień, złamany, łkający z cicha młodzieniec, zerwał się na równe nogi,
wyciągnął dłonie ponad głowę i zaczął wołać tak szybko, tak nierówno zarazem, że
grajkowie, nie mogąc mu nadążyć do wtóru, odłożyli instrumenty, powiększając liczbę
słuchaczy.
— Pytasz, bracie, czy szpony rozdarły jej ciało? — wołał Pulo gromkim głosem… —
Nie! Nie zginęła, lecz gorszy ją los spotkał, straszniejszy niż zgon… Ha, może by lepiej
dla niej było, gdyby umarła… Ale goryl był oswojony! Przeklęty Holender wiedział o
tym i wiedział, co ją czeka… I dlatego nie wystarczy mi teraz śmierć tego nędznika.
Wystarczyłaby mi, gdyby Tija zginęła. Byłbym ją opłakał i pomścił, trując łotra zielem z
Cuchnącej Kotliny. Tego mi mało dzisiaj! Nie sam Pieter mi wrogiem, lecz cała rasa,
która go wydała, która setki takich ciemiężców wydaje!… Chcę krwi, dużo krwi, całą
rzekę, merze całe, chcę w nim utopić wszystkich Białych!…
Uniesiony żywiołowym gniewem, szukał szerszego odpływu dla nadmiaru
rozsadzającej go namiętności, dla żądzy piekielnego odwetu, podobnie jak wezbrany po
ulewie strumień nie zadowala się ciasnymi ramami dawnego koryta i, rozlewając się
szeroką strugą, niszczy w bezmyślnej furii, co napotka na drodze. Pulo był jako ten
strumień wezbrany. Nie poprzestając na zamiarze zniszczenia bezpośredniego
winowajcy, łaknął odwetu na całej rasie i rzucił hasło: — Do broni! Do broni, bracia
moi!… Ja, nędzarz skrzywdzony, wzywam biednych, zelżonych, głodnych, bosych…
was! Pragnę wasze mścić krzywdy, sam chcę być pomszczony… pójdziem w bój o
wolność!…
Piorun uderzył gdzieś blisko. Straszny huk zwiększony echem, jakie góry oddały,
zagłuszył dalsze słowa pieśniarza. A wśród tłumów zawrzało jak w mrowisku, kiedy kij
psotnego chłopca rzeźbi lej w kopcu i dla swawoli niweczy mozolną pracę skrzętnych
mrówek. Łatwo zapalne natury południowców wzburzyło do głębi opowiadanie o
strasznej krzywdzie, jaka spotkała niewinną dziewczynę, a nierzadkie frazesy poety, acz
niezbyt zrozumiałe dla prostego ludu, budziły przeświadczenie o ukrytej potędze tłumu i
wskazywały ogólnikowo ujście nagromadzonej energii… Prochy już były… brakło
jeszcze iskry…
Tymczasem znaleźli się wśród słuchaczy i starsi, którzy poczęli tłumaczyć,
przedkładać, uspokajać. Potworzyły się grupy, koła, kółeczka, dyskutujące zawzięcie.
Zacietrzewienie i zapał pozwalały zapomnieć o szalonej wichurze. W pewnym
momencie jakiś starzec przedarł się aż do naturalnej estrady i, wyciągając dłonie do
poety, zawołał bardzo głośno:
— Szaleńcze! Gubisz siebie i braci tysiące… Z czym chcesz wyruszyć na
Holendrów? Gdzie twoja broń? Kto twym sprzymierzeńcem?
Kilkunastu młodzieńców rzuciło się na oponenta, lecz Pulo nie dopuścił do bijatyki.
Sztylety spojrzeń utopił w źrenicach sędziwego krajowca:
— Głupia siwa głowo! — odkrzyknął. — Pytasz, gdzie broń? U Holendrów… Nas
pięciuset wypada na każdego z nich… Kiedy tysiąc rąk wyciągnie się po każdą strzelbę,
ani szatan jej nam nie wydrze. Rozumiesz?… Samą liczbą zalejemy ich, jak niską skałę
zalewa morze w czas przypływu… Trzeba tylko, aby wszyscy bracia byli, jako ci dzielni
młodzieńcy, a nie, jak ty, stary… bojaźliwy…
— Ale nim wszyscy zostaną, jak ty, szaleńcami, Holendrzy zgniotą bunt i serce
wahającym się odbiorą… Tak, młokosie. Wskaż mi, na kim się oprzesz, kto ci dłoń poda
pomocną… Przynajmniej w początkach…
— Milcz, stary!… Precz z nim! — zabrzmiały głosy.
— Cicho, bracia! — uspokajał Pulo, a odpowiadając na pytanie oponenta, zawołał:
— Nie dbam o to, kto mi dłoń poda… Bóg czy szatan, wszystko jedno.
— Na razie… ja! — rozległ się jakiś silny głos tuż za plecami posty. Zanim on zdołał
ochłonąć ze zdumienia, Tang-tang pochwycił go za ramię i dokonał prezentacji:
— Miły Pulo… oto biały człowiek z Północy, o którym ci niegdyś mówiłem. Pozwól,
że on z kolei przemówi do zebranych braci i na chwilę cię wyręczy. — Potem, zwracając
się do tłumów, zawołał donośnie: — Bracia, uciszcie się! Nasz przyjaciel, dobry biały
człowiek, chce wam powiedzieć, co czynić należy… Zbądźcie obaw i nieufności. Ja,
Tang-tang, znam go od dawna i ręczę za niego… Choć on Biały, lecz nienawidzi
Holendrów na równi z nami, nienawidzi wszelkich ciemięzców… Należy do wielkiego
narodu, który zerwał kajdany niewoli i wytępił tyranów. Dzielny ten naród północny,
uzyskawszy wolność dla siebie, pragnie ją dać innym ludom, jęczącym w jarzmie
dotychczas, i wysyła swoich posłów, aby budzili uśpionych, aby krzepili odwagę i w bój
wiedli… Więc uciszcie się, bracia, i cierpliwie wysłuchajcie, co powie nasz biały
przyjaciel…
Na krawędzi wysokiej estrady stanął teraz mąż olbrzymiej statury. Tang-tang, który
za bardzo wysokiego wśród małych swoich braci uchodził, sięgał nieznanemu
przybyszowi głową zaledwie do szyi. Zapadające ciemności nie pozwalały zebranym
dostrzec jego rysów, ale barwa skóry, wzrost imponujący i strój sportowy oraz hełm, jaki
noszą Europejczycy w koloniach, wskazywały wyraźnie, że nowym mówcą jest biały
człowiek… Zresztą nie stało nawet czasu na bliższe obserwacje, gdyż przyjaciel z
Północy huknął na całe gardło, przygłuszając z łatwością świst wichru:
— Towarzysze!… Nie bierzcie mi za złe, że z konieczności będę tu i ówdzie wtrącał
wyrazy holenderskie… Niestety, nie zdołałem jeszcze opanować w zupełności waszej
przepięknej mowy i muszę sobie pomagać ohydnym językiem psów niderlandzkich…
Towarzysze! Oto dwa lata z górą mieszkam na waszej wyspie czarującej, którą świat
zowie Perłą Wschodu… Dwa lata mieszkam, przebiegam ją z krańca na kraniec i widzę
wszędzie ucisk straszliwy, wyzysk, prześladowania holenderskich baronów, widzę z
jednej strony ich bogactwa, pałace, plantacje kwitnące, miasta, okręty… a z drugiej
waszą nędzę, głód, niedostatek… Towarzysze! Oto Jawa uchodzi za najurodzajniejszy
kraj świata, a ja spotykałem setki i tysiące szkieletów żywiących się korzonkami,
czekających wybawienia od śmierci… I któż to są ci ludzie, umierający z głodu? Czy
może Biali? Nie! Nigdy! Tylko wy, Jawajczycy. Biali wszystkiego w bród mają. I wy to
znosicie w milczeniu, a wasza pokora zachęca tamtych do większych zdzierstw jeszcze,
do większej swawoli, ucisku… Patrzcie, co się dzieje. Nie dość już Holendrom, że
wydarli wam pola urodzajne, że was zaprzęgli do pracy jak niewolników, jak zwierzęta
pociągowe, że wam odbierają siostry, żony, córy, by się nimi pobawić i dziwki z nich
uczynić sprzedajne. To im już nie wystarcza… Rozzuchwaleni waszą nadmierną
cierpliwością, posuwają się dzisiaj do tego, że rzucają was na pastwę dzikich bestii,
które hodują dla własnej przyjemności. Widziałem na własne oczy, jak plantatorzy,
mieszkający na północnych brzegach wyspy, karmili oswojone pantery, tygrysy,
krokodyle mięsem dzieci, które urodziły robotnice–Jawajki!…
Jęk zgrozy rozległ się wśród audytorium. Nawet Pulo pobladł i rozszerzone od
przerażenia oczy wpił w mówiącego. Tylko Tang-tang zachował stoicki spokój. On
jeden wiedział, że ostatnia wiadomość jest nieprawdziwa i wtrącona do opowiadania
tylko dla wywołania odpowiedniego efektu. Przecież dzisiejszą mowę redagowali
wspólnie z przyjacielem z Północy.
A biały człowiek mówił dalej.
— Po co zresztą szukać dalekich przykładów, kiedy mamy bliższe. Słyszeliście
wszyscy o nieszczęściu, jakie spotkało waszego wielkiego pieśniarza, tu obecnego
Pulona. Pieter van Hooft, najgorszy z ciemięzców, rzucił narzeczoną poety do klatki
goryla… Cóż to znaczyło dla niego, że zdeptał szczęście dwojga ludzi, skoro miał
Antoni Marczyński OSTATNIA TORPEDA DOKOŃCZENIE KSIĘCIA WA-TUNGI 2013
Opracowano na podstawie edycji Towarzystwa Wydawniczego “Rój”, Warszawa 1929. Spis treści 1 Dźwięk łańcuchów 2 Wulkan 3 Zagłada plantacji 4 Taniec księżniczki 5 Wojenna zawierucha 6 Bunt jeńców 7 Kara 8 Tajemnica wyspy Borneo 9 Branka 10 Jacht i łódź podwodna 11 Ostatnia torpeda
ROZDZIAŁ I Dźwięk łańcuchów — To zaczyna być bardzo zajmujące. Very interesting indeed, — mruknął Godfrey Hooker, kiedy wprowadzono go do wspaniale urządzonego pokoju i zdjęto mu więzy z rąk, a straż się szybko oddaliła. Rozglądał się dokoła przez chwilę, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do szerokiego okna szczelnie osłoniętego ciężką portierą. Okno było wprawdzie otwarte, ale wyposażone w silną drewnianą kratę, jaką posiadają okna haremów arabskich. Cofnął się szybko, dosłyszawszy skrzypnięcie bocznych drzwi. Na progu stanęła sylwetka niewieścia i z wyciągniętymi ramionami pośpieszyła na powitanie gościa. — Alice! — krzyknął, poznając siostrę. Uściskali się bardzo serdecznie, zasypując się nawzajem gradem gorączkowych pytań, dla których nie stało czasu na odpowiedź; wreszcie kobieta objęła Godfreya ramieniem i podprowadziła go do niskiej otomany. — Spocznij, biedaku — rzekła — cały dzień byłeś w drodze. Lecz Godfrey stał się niespodziewanie bardzo poważny… niemal surowy. Ujął silnie obie dłonie siostry, wpił się przeszywającym spojrzeniem w jej oczy i spytał: — Udało ci się zyskać pozwolenie na widzenie się ze mną? — Tak, braciszku. — I w tym tylko celu mnie tu sprowadzono! — Tylko dlatego. — A jaką cenę musiałaś zapłacić za tak niesłychanie wielkie ustępstwo? Alice, ja żądam prawdy… Ja mam prawo żądać, jako brat twój. Przytuliła się do niego ruchem rozpieszczonej kotki. — Bądź spokojny — odparła. — Cena była bardzo niska. Jedno serdeczne Bóg zapłać, jedno wdzięczne spojrzenie mych oczu i nic więcej. — To niemożliwe! - wybuchnął. - Ten korsarz przeklęty, ten łotr, który tyle szczęścia ludzkiego podeptał, tyle żon od mężów odłączył, on miałby dla ciebie okazać tak wiele serca czy wspaniałomyślności? Nie! W to nie uwierzę! Zmusiła go przemocą, by usiadł. Przybliżyła swą popielatą główkę do jego twarzy i zaczęła mówić spokojnie: — Przede wszystkim uspokój się, kochany Godfreyu, i rozmawiajmy znacznie ciszej.
Tu wszystkie ściany mają uszy. Otóż najpierw muszę sprostować twój błędny pogląd, że książę jest złym człowiekiem. To tylko biedak, ogromnie nieszczęśliwy, którego szczęście rodzinne zdruzgotali źli ludzie, i który mylnie sądzi, iż zemsta przyniesie ulgę jego zranionemu sercu. — I ty temu wierzysz?! Zdołał cię opętać?! — przerwał Anglik, patrząc z wyraźnym zgorszeniem na siostrę. — Nie opętał mnie wcale. Zaledwie raz z nim rozmawiałam, a kilka razy widziałam go z okna. Nic więcej. Jednakże nie jemu zawdzięczam tę wielką radość dzisiejszą, że ciebie, braciszku, oglądam. On by na to zapewne nie przystał… Na szczęście nie ma go. Wyjechał… na nową wyprawę — dodała, ze smutkiem spuszczając oczy. — Więc wyjechał topić nowe okręty, mordować i szukać nowych ofiar, a ty, siostro, masz jeszcze odwagę bronić tego łotra?! — Więcej go żałuję, niż potępiam… Oto wszystko… Lecz chcę ci wytłumaczyć, jak uzyskałam pozwolenie na widzenie się z tobą. — Mów. Książę ma serdecznego przyjaciela, Araba. — Aha. To jest łotr numer drugi. I on, aby zyskać twoje względy, polecił pod nieobecność wodza piratów przyprowadzić mnie z kopalni. Zgadłem? — Nie… Nie zgadłeś. Ahmed jest szlachetnym i zacnym człowiekiem… Książę darował mu mnie jako niewolnicę, lecz on nigdy nawet nie usiłował skorzystać ze swoich praw. — Nigdy, Alice? — Przysięgam ci, że nigdy. Westchnienie ogromnej ulgi wydarło się z piersi Anglika. Objął kobietę serdecznie, ucałował w czoło i odezwał się głosem już znacznie weselszym: — Jestem pewien, że jego poprawne zachowanie się należy przypisać wyłącznie twej stanowczej postawie. Dumny jestem z ciebie, siostrzyczko. Potrząsnęła głową przecząco: — Przeceniasz moje zasługi. Cóż mogłaby znaczyć moja postawa najbardziej stanowcza wobec przemocy? Nic! To tylko wyłączna zasługa Ahmeda. Och, nie po raz pierwszy zaskarbia on sobie moją dozgonną wdzięczność. Spotkaliśmy się już raz z tym szlachetnym Arabem, Godfreyu. — Naprawdę? Gdzie mianowicie? — Pamiętasz katastrofę Haarlemu? Pamiętasz tego dzielnego pływaka, który z narażeniem własnego życia ocalił mego Boba? Otóż to jest ten sam zacny człowiek… To jest właśnie Ahmed. — Ależ mylisz się z pewnością. Widziałem, jak tamten dostał od majtka wiosłem po głowie i poszedł pod wodę.
— Owszem. Niespodziewany cios ogłuszył go na chwilę, lecz bynajmniej nie zabił, a od utonięcia chronił go pas ratunkowy. Ahmed mi to sam opowiadał. — Hm… hm… Toś mi powiedziała nowinę… A cóż Bob? Zdrów? Chowa się dobrze? Nie rozłączono was chyba przy takiej protekcji? — Bob śpi w przyległym pokoju. Później tam przejdziemy, ale teraz chcę się tobą nacieszyć… Niestety, tylko jedną noc dla ciebie wytargowałam. — Tylko jedną noc… — powtórzył bezdźwięcznie. — Tak, braciszku. Ahmed wyjechał razem z księciem i przedwczoraj dopiero powrócił. Gdyby nie ta okoliczność, bylibyśmy się ujrzeli przeszło o tydzień wcześniej. Książę ma powrócić lada chwila; nie powinien cię zastać w pałacu. Później, przy dobrym humorze, Ahmed mu wszystko wyjaśni i zyska milczącą aprobatę… — …dokonanych faktów — dokończył. — Hm… Z tego widzę, że Ahmed, czy jak mu tam, jest porządnie zawojowany przez swego druha. — Co nas to obchodzi, Godfreyu? Mamy tylko kilka godzin… Pogadajmy o czymś innym… Powiedz mi przede wszystkim, jak was tam traktują w kopalni? Wychudłeś, zmizerniałeś, broda ci wyrosła — mówiła, przyglądając się z bliska jego pobladłej twarzy. — A tak, droga Alice. Życie w podziemiach, gdzie nie widzimy innego światła prócz mdłych blasków latarek górniczych, gdzie nie oddychamy świeżym powietrzem, lecz wciągamy nieustannie w płuca wstrętną atmosferę kopalni, to życie jest różne od tego, jakie wy tutaj w pałacu pędzicie… Tu Godfrey rozpoczął długą opowieść o ciężkich warunkach życia białych niewolników, o okrucieństwach dozorców, o strawie nędznej i często tak niechlujnie podanej, że usta przyjąć jej nie chcą, mimo iż głód kiszki skręca. Alice zerwała się z miejsca zarumieniona aż po białka oczu. — Jakaż ze mnie zła gospodyni! — zawołała, wybiegając z pokoju. Pięć minut później siedział Godfrey przed stołem zastawionym suto przysmakami, które więźniowie księcia Wa-Tungi chyba z nazwy jeszcze pamiętali. Nie mógł się też powstrzymać od westchnienia: — Gdyby to nam dawano choćby okruchy z takiego stołu! Biedni moi współtowarzysze niedoli zazdrościć mi będą, kiedy im opowiem, co dzisiaj jadłem. Może mi się uda coś przemycić z sobą — dodał, badając zakamarki swej podartej odzieży. — Jedz, ile możesz. Wyekwipuję cię na cały tydzień na drogę. — Nie… nie. Raczej jak najmniej. Inaczej dozorcy spostrzegą i odbiorą wszystko… Ale wolałbym coś innego przemycić do kopalni. Nie posiadasz jakiej broni, rewolweru? — Nie… Mam tylko sztylet, który otrzymałam w prezencie od Ahmeda. — Daj go… Może mi się przydać… nawet bardzo. Podeszła blisko do brata i spytała szeptem:
— Co chcesz zrobić? — Na razie nie mam gotowego planu, ale lepiej jest mieć coś pod ręką. — Godfrey, ty coś ukrywasz przede mną. Masz może nadzieję, że powiedzie ci się ucieczka? — A ty chciałabyś do samej śmierci tutaj pozostać? Nie tęsknisz za wolnością? Nie pragniesz powrócić do twego Johna? — Czy nie tęsknię? — odparła po chwili. — Trudno zaiste wyrazić słowami ogrom mej tęsknoty… Dzisiaj jestem już znacznie spokojniejsza, ale pierwsze dni były wprost straszne… A dziś jestem spokojniejsza, gdyż zrozumiałam, że stąd nie ma wyjścia. — I pogodziłaś się z losem niewolnicy? — Całą moją miłość przelałam na Boba. Mając przy boku swą ukochaną dziecinę, jestem tak szczęśliwa, że mogę zapomnieć o wszystkim innym — odparła wymijająco. — A co dalej? Co będzie za lat pięć, dziesięć, piętnaście? Czy przypuszczasz, że korsarze nie rozłączą cię z synem? O, naiwna istoto! Wyrzekasz się wszelkich nadziei wolności, składasz twe szczęście osobiste na ołtarzu macierzyńskiej miłości, pieścisz swe dziecko, drżysz o jego zdrowie, może nocami nie sypiasz, i wszystko po to tylko, aby je wychować na dożywotniego więźnia w kopalni… Czy myślisz może, że ów Ahmed wyjedna dla Boba uwolnienie? Cha, cha, cha, Alice! Nie bądźże tak przeraźliwie dziecinna! Rozszerzonymi od grozy oczyma patrzyła Alicja na brata. Zawsze była mało przewidująca, ale przypuszczenie wygłoszone przez Godfreya, było tak ogromnie prawdopodobne, że powinna się była sama domyślić. To jasne! To zupełnie zrozumiałe! Pozostawili jej Boba na razie, ponieważ jest dzieckiem pięcioletnim, lecz później… później go odbiorą i wyślą do kopalni. Sama myśl o takiej rozłące obezwładniała młodą matkę. Dopiero po długiej chwili uspokoiła się trochę, ale głos jej był drżący, kiedy zasypała starszego brata gradem pytań, szukając u niego pomocy i ratunku: — Co robić?… Co robić? Godfrey, doradź!… Powiedz, czy jest jakie wyjście?… Jaka słaba nadzieja choćby? Może potrafiłabym ci być w czymkolwiek pomocną? Mów, na Boga!… Wspominałeś o sztylecie… Zaraz ci go przyniosę. Wybiegła jak szalona do sąsiedniego pokoju i chwilę później powróciła, niosąc w dłoni długi, cienki sztylet z przepiękną, kamieniami wysadzaną rękojeścią. — Piękna zabawka — rzekł Godfrey, próbując na paznokciu ostrza błyszczącej klingi. — Wyostrzony jest dostatecznie… Hm… Więc to prezent Ahmeda? Ten dar musi mieć jakieś symboliczne znaczenie. — Ma — odparła, patrząc prosto w oczy braterskie. — Ahmed, wręczając mi go, rzekł: Gdyby mi się krew gorąca rozpaliła do tego stopnia, żebym zapomniał o należnym pani szacunku, proszę mi pokazać ten sztylet lub pchnąć mnie nim w razie potrzeby. — Bardzo to pięknie z jego strony, lecz ja sztyletem nie pokonam uzbrojonych w karabiny dozorców. Alice, jeśli pragniesz szczęścia swego dziecka, dostarcz mi palnej
broni… Jakiś rewolwer, choćby najmniejszego kalibru, wystarczy. O tak… daj mi rewolwer za wszelką cenę… — Za wszelką? Głos jej stał się bardzo poważny. Godfrey zamierzał właśnie coś odpowiedzieć, wyjaśnić, kiedy ciszą nocną targnął przeraźliwy krzyk kobiecy. Krzyk powtórzył się kilka razy, zbliżał się jak gdyby od środka ogrodu ku ścianie pałacu. Brat i siostra pochwycili się za ręce i razem pośpieszyli ku zakratowanemu oknu. Noc była jasna. Olbrzymi park pławił się w seledynowym świetle księżyca i wyglądał z wysokości okna pałacowego jak czarowny ogród z bajki. Zdawał się być cichym, spokojnym zakątkiem, w którym tylko szczęście i radość panować może. A jakby na przekór tym pozorom rozbrzmiewały tam jęki oraz zawodzenia rozdzierające serce. — Czekaj — szepnął Godfrey. — Zdaje mi się, że rozróżniam poszczególne wyrazy holenderskie. — Masz rację… Poznałam także ten język w czasie mej niewoli. Spomiędzy drzew wysunęło się kilka cieni na otwartą przestrzeń zalaną srebrnym światłem miesiąca. Kiedy bliżej podeszły, można było odróżnić i poznać po szatach, że to kobiety. Otaczały one i prowadziły pod ramiona słaniającą się i zawodzącą głośno towarzyszkę niedoli. — Poznaję ją po głosie… To Anna… Ma już trzydzieści cztery lata, ale jest tak piękna, że sam książę wybrał ją do swego haremu — objaśniła Alicja. — Holenderka? — Tak… Podobno ma nadzwyczajny wpływ na księcia, spełnia każde jej życzenie. — Poza zwróceniem wolności… — No, oczywiście. — Jeśli doszła do takich łask, to czemu tak strasznie rozpacza? Chyba żaden z tej bandy nie ośmielił się skrzywdzić faworyty swego władcy?… Ja się cofnę, aby mnie nie spostrzegły, a ty zapytaj. — Dobrze — odparła Alicja i, złożywszy dłonie w trąbkę, poczęła wołać w kierunku idących powoli kobiet. Dosłyszały snadź wołanie, gdyż jedna postać oderwała się od grupy i pośpieszyła ku oknu… — Co się stało? Czemu Anna tak rozpacza? — Ach, to ty, Alice — odparł głos z dołu. — Pomyśl sobie tylko, odebrali Annie synka… Widocznie coś przeczuwała, gdyż ukryła go w ogrodzie, w jednej altanie, i wynosiła mu ukradkiem jedzenie. I dziś poszła także, nie przeczuwając, że jest śledzona… Byłam z nią właśnie, kiedy wpadło czterech żołnierzy. Janek zaczął płakać… Musieli go siłą od matki odrywać. Dwóch ją przytrzymało, a tamci dwaj odprowadzili gdzieś chłopca.
— A cóż Anna? Mogła się powołać na księcia. — Zrobiła to, ale wyśmiali ją jeszcze. Pokazali wyraźny rozkaz księcia… na piśmie. Było tam napisane, że, ponieważ Janek ukończył lat jedenaście, więc może śmiało pracować w plantacjach kawy aż do czasu, kiedy nabierze sił i będzie mógł służyć w kopalniach… Och, Boże, jakie szczęście, że ja nie mam dzieci!.. Żegnaj Alice, muszę iść uspokoić moją biedną przyjaciółkę… Głos w dole ucichł; słychać było tylko oddalający się gwar rozmowy, narzekań, złorzeczeń i przekleństw pod adresem wodza korsarzy. Alicja wsparła rozpalone czoło o drewnianą kratę muszarabii. Wpiła tępe spojrzenie swych pięknych oczu w jakiś punkt ogrodu. Zamyśliła się tak głęboko, że nie słyszała zupełnie słów brata, który przybliżył się z powrotem do okna i kilkakrotnie zagadywał siostrę. Ocknęła się dopiero, kiedy, ująwszy jej ramię, odprowadził ją w głąb pokoju. Posadziwszy odrętwiałą kobietę na otomanie, stanął Godfrey tuż przed nią i założywszy ręce na piersiach, rzekł z ironią: — I cóż Alice? Twój Bob ma jeszcze całe sześć lat czasu, jak z tego widzę… A jeśli ty posiadasz równie wielki wpływ na Ahmeda, jak Anna na tego łotrowskiego korsarza, to możesz liczyć na pewne ułaskawienie chłopca… W bezradnej zazwyczaj Angielce obudziła się niezwykła energia. Tygrysim skokiem zerwała się z otomany, przyskoczyła do brata i, wpijając palce w jego ramiona, zaczęła nim wstrząsać. — Nie szydź, lecz doradź! — zasyczała zduszonym szeptem. — Mówiłeś, że, jeśli ci się wystaram o rewolwer, to odzyskamy wolność. — Tego ci nie przyrzekałem wprawdzie, ale oświadczam, że, jeśli dostanę jakąś krótką broń palną i jeśli mi jej dozorcy nie odbiorą, zanim zjadę w głąb kopalni, to szanse naszego ocalenia wzrosną do granic dużego prawdopodobieństwa… Tak… Bardzo wielkiego prawdopodobieństwa. — Ale ręczyć nie możesz? — Droga siostro, któż może ręczyć za jutro? Kto wie, czy jutra dożyjemy? — Rozumiem… W każdym razie gra warta stawki… — O jakiej stawce myślisz? — To już moja rzecz, Godfreyu… Zostań tutaj i nie próbuj czasem uciekać. Jesteś dobrze strzeżony, chociaż strzegących nie widzisz. W ogrodzie, w pobliżu okna, przechadza się warta, tak samo w korytarzu. Dokoła pałacu i parku biegnie mur wysoki, gęsto obstawiony żołnierzami. — Wiem o tym i nie zamierzam wcale uciekać… w tej chwili. — To dobrze. Wszelkie usiłowania byłyby daremne, pogorszyłyby tylko samą sprawę. Najlepiej uczynisz, jeśli przejdziesz do drugiego pokoju i zdrzemniesz się obok Boba. Czuwaj przy nim, dopóki nie wrócę… — A ty?
— Ja pójdę się wystarać o rewolwer dla ciebie. — Dokąd? Gdzie myślisz go znaleźć? — To moja sprawa… Udam się przede wszystkim do Ahmeda. — I sądzisz, że on ci da broń do rąk? — Proszę cię bardzo… zaniechaj dalszych pytań. — Dobrze więc, lecz weź z sobą ten sztylet… — Nie… Kiedy idę sama do niego, nie mam prawa zabierać sztyletu… Szkoda czasu, braciszku… Jesteś drogą zmęczony, prześpij się. Muszę to uzyskać, aby ci było wolno zabrać do kopalni koszyczek z żywnością, wśród której przemycisz broń… to jest sztylet i rewolwer… Była już blisko drzwi, kiedy osadził ją w miejscu rozkaz brata: — Stop, Alice!… Ja żądam prawdy… Za jaką cenę chcesz te nowe łaski wytargować? — Za jaką? Nie wiem tego jeszcze… Wiedz tylko, że nie ma takiej ceny, której bym nie zapłaciła dla okupienia szczęścia swego dziecka. Głos jej był twardy, stanowczy. Godfrey zerwał się, aby ją wstrzymać, ale już było za późno. Z całym rozpędem uderzył o drzwi, które zatrzasnęły mu się przed nosem. Posłyszał zgrzyt zasuwy, na zewnątrz umieszczonej, i podniecony, trochę drżący głos Alicji: — Jeden z was zaprowadzi mnie do komnat Ahmeda Salaha. Wy tutaj możecie pozostać. Brat mój położył się spać. Podsłuchujący za drzwiami, pochwycił oddalający się szmer kroków dwojga ludzi, który wnet zagłuszył gwar rozmowy pozostałych wartowników. — Kto by się po niej spodziewał takiej determinacji — mruknął, odchodząc od drzwi. Skierował swe kroki ku oknu. Wsparł czoło o kratę drewnianą. Pogrążony w głębokiej zadumie spoglądał długo w uśpiony, milczący ogród. Potem przypomniał sobie zlecenie siostry. Przeszedł w stronę bocznych drzwi, nacisnął klamkę. Stanął na progu małego pokoju zasłanego dosłownie dywanami. Jeden tylko sprzęt kłócił się z pięknym otoczeniem dywanów, poduszek, makat i filigranowych, inkrustowanych mebli, a sprzętem tym było europejskie łóżko. Tam spoczywał w głębokim śnie pogrążony pięcioletni Bob, jedyne dziecko Alicji. Godfrey usiadł na krawędzi łoża i wpatrzył się w leżącego chłopca. Lękając się zbudzić go bardziej serdecznym przywitaniem, poprzestał na tym, że stwardniałą od ciężkiej pracy dłonią począł ostrożnie, delikatnie gładzić nastroszone włosy dziecka. A rozkoszny malec zdawał się odczuwać pieszczotę, zdawał się wyrażać radość z powodu przybycia dawno niewidzianego wuja, bo uśmiechał się przez sen raz po raz. — Jakiś ty szczęśliwy, mój chłopcze — szeptał Godfrey. — Nie wiesz tego, że jesteś w mocy korsarzy, że skazano cię na dożywotnie więzienie, najpierw w tym pałacu, gdzie każdą piędź zrosiły łzy białych niewolnic, potem w znojnej pracy na plantacjach księcia- korsarza, a wreszcie w zabijających robotach na dnie kopalni.
Mały Bob uśmiechał się beztrosko w dalszym ciągu. Przecież o tym wszystkim nie wiedział jeszcze, jak nie przeczuwał, że dla jego ocalenia w tej samej chwili Alicja zdobywała się na największą ofiarę. Coraz leniwiej składały się myśli w zmęczonej głowie czuwającego przy siostrzeńcu jeńca. Powieki ciążyły ołowiem, oczy kleiły się przedziwnie, znużone ciało wołało o swoje prawa, i Godfrey Hooker zasnął wreszcie snem kamiennym. * * * Słońce stało już dosyć wysoko, kiedy oddziałek, odprowadzający jeńca z powrotem do kopalni, wygramolił się na skalną krawędź zawieszoną ponad doliną Redjangu. Godfrey przystanął na chwilę, by posłać ostatnie, pożegnalne spojrzenia w stronę pałacu korsarza, gdzie pomiędzy licznymi niewolnicami pozostała także Alicja i Bob, jej synek… Ahmed Salah musiał widocznie dać odpowiednie instrukcje komendantowi konwoju, gdyż jego zachowanie się względem jeńca poprawiło się o całe niebo. Zaniechał przekleństw, nie popędzał do drogi tak bezwzględnie, jak wczoraj, a także pozwalał na częste przystanki. I teraz nie protestował, chociaż postój u szczytów wodospadu zaczął się przedłużać. Bo Godfrey nie mógł oderwać wzroku od białych murów pałacu. Jakieś niewytłumaczone przeczucia padły mu na serce ciężarem bezmiernym. Zimny, niewidzialny lęk stanął, jak cień, tuż przy nim i kościste palce oparł mu na policzkach. — Febry dostałem, czy co u licha? — mruknął, wzdrygając się nagle. Spojrzał na koszyczek, trzymany w dłoniach. Tam pod całym stosem przysmaków i owoców leżał ukryty sztylet i… rewolwer. Z rozkazu wszechwładnego przyjaciela księcia pozwolono więźniowi zabrać owe zapasy do kopalni i wzbroniono dozorcom odbierać mu z tego cokolwiek. Więc Godfrey Hooker powinien był być jak najlepszej myśli, a jednak? Jednak dręczyła go trwoga zupełnie niezrozumiała. Przesunął dłonią po czole, jak gdyby ten gest mógł mu dopomóc w zebraniu myśli rozpierzchłych. Jakże to było właściwie?… Aha!… Spał snem kamiennym. Jego ciało, przywykłe od miesięcy do leżenia w nocy na twardej posadzce jaskini kopalnianej, rozkoszowało się miękkim posłaniem łoża siostry. Obudziło Godfreya wielokrotne szarpnięcie za ramię. Otworzył oczy i przetarł je dłonią kilka razy na znak ogromnego zdumienia. Myślał, że śni. Bo czyż nie mógł się snem wydać dla biednego więźnia korsarzy obraz, jaki jego oczy uderzył? Przez odsłonięte okno wdzierały się pierwsze, różowe blaski wschodzącego słońca i oświetlały doskonale wnętrze pięknej, małej komnaty, zasłanej tkaninami, jakie Wschód tylko stworzyć potrafi. On sam leżał wyciągnięty wygodnie na miękkim, szerokim łożu, a przy nim mały, złotowłosy chłopiec, zarumieniony od snu. Tuż obok stała piękna, młoda kobieta i tłumaczyła coś niecierpliwie. — Czy jesteś nieprzytomny?… Budzę cię już od kwadransa chyba, a ty nic.
Przestraszyłeś mnie, bracie… Teraz dopiero zrozumiał Godfrey, gdzie się znajduje, przypomniał sobie wypadki ubiegłej doby… No, tak… Wszystko jest jasne, ale czemu Alice jest tak bezlitosna i usiłuje go o wschodzie słońca z łóżka wyciągnąć? Odpowiedź na to pytanie usłyszał natychmiast: — Musisz bezzwłocznie wyruszyć w drogę. Książę powróci lada chwila… Przysłał wiadomości… Twój koszyczek z żywnością jest przygotowany. Ahmed wydał rozkazy twym dozorcom… Wstawaj, śpiochu!… Pięć minut później żegnał Godfrey rozkosznego Boba i siostrę, której ładna twarzyczka miała tego ranka wyraz niezwykle surowy. Odprowadzając zaspanego brata do drzwi, uścisnęła mu rękę mocno, serdecznie. — Na dnie koszyka znajdziesz chleb. Bochenek jest wydrążony i kryje w sobie rewolwer oraz sztylet… — rzekła szeptem. — Więc udało ci się znaleźć jakiś rewolwer?.. Uśmiech radości mężczyzny zastygł szybko na wargach, kiedy posłyszał odpowiedź: — Udało mi się, a za jaką cenę… nie pytaj… Wiedz tylko, że, gdybyś zawiódł me nadzieje, gdyby przez ciebie mój Bob… nie… ja… nawet myśleć o tym nie mogę!… to wówczas przeklnę twą pamięć, Godfreyu… O tym pamiętaj i żegnaj!.. Nie stało czasu na dalsze pytania… wyjaśnienia. Do pokoju wkroczyli żołnierze, nagląc do drogi. Taki był przebieg dzisiejszego z siostrą rozstania. Analizę niejasnych słów Alicji odłożył sobie Godfrey na później. Na razie pochłonęły go całkowicie owe przeczucia, które opadły jego duszę na kształt natarczywych sępów, kołujących nisko dokoła konającego na pustyni zwierzęcia. Białe, jak alabaster, ściany pałacu, pławiące się w słońcu zębate mury i minaretów wysmukłe iglice, pnące się śmiało ku czystemu lazurowi nieba, ponure się wydały Godfreyowi i niby przepotężny magnes przykuły jego oczy do siebie. Nawet wodospad huczał jakoś złowrogo. Dumania zapatrzonego więźnia przerwał dopiero krzyk jednego z żołnierzy. Wszyscy czterej Malaje spoglądali w zachodnim kierunku, obwieszczając głośno swe spostrzeżenia. — Sunie, jak strzała… — I pod prąd do tego… Dobry okręt… Sternik mi mówił, że takich maszyn nie ma na żadnym statku. — Ho, ho… Nim słońce stanie u szczytu, książę będzie w pałacu. Szkoda, że nas właśnie nie będzie… Ciekawym, czy co przywieźli… — Mówisz, jak gdyby cię amok opętał. Czy wrócili kiedy z próżnymi rękami?… Tylko żywy ładunek wysadzili na ląd, zapewne tam, gdzie zawsze. Spotkamy ich w drodze. Godfrey obejrzał się szybko.
Samym środkiem szeroko rozlanej rzeki płynął biały, smukły parowiec. Jego ostry dziób pruł zwycięsko błyszczące w słońcu nurty i jak pług potężny odwalał podwójną skibę na boki, a jako dowód jego owocnej pracy ciągnęła się szeroka bruzda, począwszy od rufy mknącego okrętu aż gdzieś w dal bez kresu. — To on, ten sam biały jacht, który narzucił się nam z ofiarną pomocą po storpedowaniu Haarlemu, szeptał Godfrey. lak… tak. Tam nas uwięziono i porozdzielano… Tam zamknięty w kabinie wyrzuciłem przez uchylone okno flaszkę z kartkami, wydartymi z notesu… rozpaczliwe wołanie, które pozostało bez echa… Zapewne nawet nie dotarło do rąk ludzkich lub uznano je za kiepski żart. Przywódca konwoju sformował swój oddziałek do drogi. Niebawem płaszczyzna wyżyny zasłoniła szeroka wstęgę Redjangu i jacht środkiem nurtów płynący, i biały pałac korsarza. Jeszcze tylko górną połowę minaretów widać było czas jakiś, lecz z wolna kształtne wieżyczki poczęły się kurczyć od dołu, maleć… aż znikły. * * * — Idą! — zawołał jeden z żołnierzy, eskortujących Anglika. — Odpoczniemy tutaj i przyjrzymy im się z bliska. Rozkaz przywódcy spotkał się z ogólnym uznaniem. Zresztą samo miejsce prosiło się o to, by w nim dłużej pozostać, a nie mijać go lekceważąco. Była to przepiękna polana leśna o owalnym przekroju poziomym. Ze wszystkich stron wznosił się niebotyczny mur, mur potężny, solidny, zdolny utrzymać ciężar zieleni, rozpiętej na nim błękitnej kopuły nieba. Z pnia na pień, z konaru na konar przeskakiwały giętkie liany, tworząc nieporównaną mozaikę węzłów, splotów, pętli, powikłanych misternie z sobą. Wśród bujnych koron drzew-olbrzymów rosły storczyki i kwiaty przemnogie, których nasienie wyrzuciła na tę wysokość fantazja swawolnego wiatru. Grube pnie znikały prawie zupełnie pod zabójczym płaszczem roślin-pasożytów, żerujących w najlepsze na żywym ciele swych bezbronnych żywicieli. Rozwinięte bujnie kiście rosłych paproci szły w zawody co do piękności z pióropuszami dumnych palm… A wszędzie kwiaty i kwiaty… Nisko przy ziemi, na górnych piętrach i u szczytów bezmierne bogactwo kwiecia ceglastego, białego lub szkarłatnego. I cisza panowała w lesie. Przerwał ją czasem szelest skrzydeł przelatującego ptaka lub szum liści, rozchylających się przed źrałym owocem palmy kokosowej, który, oderwawszy się od macierzystej gałęzi, dążył szybko ku ziemi, pokrytej puszystym dywanem zieleni. Lecz była to cisza pozorna, łudząca. Wprawne ucho musiało pochwycić jakiś dźwięk metaliczny, monotonny do znudzenia i trzask pękającej od czasu do czasu gałęzi. — Ho, ho… dużo ich idzie — zaśmiał się przywódca konwoju. Godfrey wiedział już teraz, że zbliżająca się grupa ludzi nadejdzie szeroką ścieżką, którą on szedł przed kwadransem. Podniósł się więc z ziemi i przyklęknął, ponieważ zasłaniał mu widok z tej
strony jakiś krzew, nie wyższy nad metr, ale gęsty niezmiernie. U wylotu ścieżki leśnej ukazały się głowy dwóch żołnierzy holenderskich. Za pierwszą parą wysunęła się druga, trzecia, czwarta, piąta, szósta. Wszyscy mieli na sobie mundury piechoty kolonialnej i lekkie hełmy. Godfrey zastygł w oczekiwaniu. Nie rozumiał, dlaczego jego eskorta nie ucieka w popłochu, dlaczego spogląda na wkraczający oddział z obojętnym lekceważeniem. Nie mógł zrozumieć przede wszystkim, dlaczego on sam milczy, czemu trwa w bezruchu, zamiast wyskoczyć naprzeciw tamtych i zażądać od nich pomocy, uwolnienia z przeklętego jarzma. To byłoby przecież zupełnie naturalnym odruchem, a jednak Godfrey nie drgnął nawet… i patrzył niespokojnie przed siebie. W zgasłych spojrzeniach olbrzymich piechurów, w bladości ich twarzy, w nienaturalnej postawie wielkich ciał, ku przodowi podanych, było coś, co onieśmielało patrzącego jeńca i okrzyk radości w krtani mu tłumiło. A za pierwszymi parami waliły następne, coraz to nowe i nowe. Nowe twarze, a ten sam wyraz przygnębienia, apatii i smutku. I ten nieustanny dźwięk metaliczny, nerwy rozstrajający. Godfrey nie mógł już dłużej nad sobą panować. Zerwał się na równe nogi i wsparł się piersiami o krzaki, aby nie upaść. W jednej sekundzie zrozumiał wszystko to, czego nie był w stanie pojąć, widząc jedynie górną część ciał ludzi z maszerującego oddziału. To byli jeńcy, jak i on sam. Ręce mieli skrępowane na plecach. Stąd ta pozycja to pochylenie ku przodowi. Wszystkie postronki, wiążąc dłonie więźniów, były przytwierdzone do olbrzymiego łańcucha okrętowego. Stąd ów dźwięk metaliczny, ponury. Dopiero obok piętnastej pary jeńców szło kilku krajowców z karabinami. Tymczasem pierwsza para Holendrów minęła polanę i zaczęła się zagłębiać w gęstwinę po przeciwległej stronie. Dużo czasu upłynęło, zanim cały batalion przedefilował przed oczyma osłupiałego Godfreya i dużo minut upłynęło od chwili, kiedy znikła ostatnia para, a w puszczy leśnej rozbrzmiewał nieustannie monotonny dźwięk łańcuchów…
ROZDZIAŁ II Wulkan — Będzie wielka burza — rzekł jeden z krajowców, spoglądając uważnie na chmury, nadciągające od wschodniej strony nieboskłonu. — Wiatr jeszcze leniwy. Prędzej oko dnia zajdzie, nim pierwsze krople deszczu spadną. — Nie, nie… Mata-hari nie ucieknie przed burzą. Jakby na potwierdzenie tych słów zawył nagle wiatr wschodni; niespodzianym podmuchem otrząsnął z drzew leśnych całe garście dojrzałego owocu. Gaj bambusowy, rosnący poniżej skrawka puszczy, zaszeleścił zielonymi kiściami, a wydrążone trzciny odpowiedziały echem żałosnych tonów, niby flety olbrzymie. — A co? Nie mówiłem? — Miałeś słuszność. Byleby tylko tamci wnet nadeszli. — Nadejdą niebawem. Tang-tang już był tutaj przed chwilą, wybrał pięciu takich, co w wojsku niegdyś służyli, i poszedł z nimi w tamtą stronę. Mówiący wskazał dłonią w kierunku stożka wulkanu, ponad którym unosiła się zwyczajna smuga dymu. Góra Płomieni stanowiła tylną dekorację obrazu. Jej czarne kontury odcinały się wyraziście od szafirowego tła nieba, które w zachodniej swej części było czyste do tej pory i bez jednej chmurki. Słońce chyliło się właśnie, ale jeszcze godzina drogi dzieliła je od szpiczastego wierzchołka wulkanu. Złote słońce zdawało się więc uchodzić z pola przed zwycięskim pochodem czarnych obłoków, które swymi ociężałymi cielskami zasłoniły całą wschodnią połać widnokręgu i powoli, lecz nieustannie, parły naprzód. — Spójrz no! Jakiś człowiek stamtąd nadchodzi. — To Tang-tang. Poznaję go po wzroście i kaftanie. — Tang-tang idzie… Tang-tang nadchodzi — biegła wieść z ust do ust, od grupy do grupy czekających krajowców. Ludzie, siedzący do tej chwili w małych gromadkach, zaczęli się dźwigać z ziemi i podchodzić w kierunku ogromnego głazu, który, niby naturalna estrada, panował nad poziomem całej niezalesionej przestrzeni. Był to potężny blok skalny, rzucony kaprysem przyrody do stóp wschodniego zbocza wulkanu. Przed wielu wiekami głaz ten odgrywał jakąś wybitną rolę w kulcie religijnym dawnych mieszkańców, świadczyły o tym wymownie niezgorzej zachowane płaskorzeźby, pokrywające szczelnie wszystkie jego boki. Dziś zapomniany ołtarz stał się mównicą, z której przywódcy ruchu
wolnościowego mieli rzucać słowa płomienne. Tang-tang ukazał się na podwyższeniu, lecz jego zjawienie się nie uciszyło powszechnego gwaru rozmów. Zaczęto wołać doń zewsząd: — Burza nadciąga. — Na co jeszcze czekamy? — Obiecałeś nam zwiastować wielką nowinę. Mów tedy, zanim woda z chmur popłynie. — Szliśmy tyle drogi i nic. Dokąd będziemy tu stali? — Po coś nas wzywał dzisiaj? Tang-tang zaczerpnął powietrza w potężne piersi: — Bracia, słuchajcie! — huknął głośno. — Za chwilę stanie tu, na tym miejscu, i przemówi do was Pulo, nasz pieśniarz niezrównany. — Co? Co? — wołali ci, którzy zbliżali się dopiero do zwartej gromady i nie słyszeli słów mówcy. — Pulo przyjdzie. Głośne okrzyki radości były najlepszym sprawdzianem popularności młodego poety wśród mas szerokich. A Tang-tang huczał niezmordowanie: — Nie bierzcie mu za złe, że się spóźnia… Wielkie nieszczęście dotknęło go tymi dniami i złamało młodzieńca, jak wiatr łamie słabe drzewko. — Nieszczęście? — Pula spotkało nieszczęście?! — Biedak! — Co takiego, mów, miły Tang-tang, — Z jego ust sami posłyszycie. Powiem wam tyle tylko, że skrzywdzono biedaka straszliwie, nieludzko… W mgnieniu oka zacisnęły się pięści, a z setek gardzieli padło pytanie: — Kto? Kto się ośmielił? — Kto? — powtórzył Tang-tang, czyniąc dłuższą przerwę, jak na wytrawnego mówcę przystało: — A któżby, jak nie Holender?… Tak, bracia! Plantator Pieter dorzucił nową zbrodnię do tysiąca poprzednich i skrzywdził naszego pieśniarza umiłowanego… Ale, patrzcie! Oto stamtąd, od strony świętego jeziora, zbliża się Pulo… Stójcie w miejscu! Nie rańcie mu serca okrzykami powitania. Widzicie, jak się słania na nogach? Stary Mangu musi go wspierać ramieniem. Czekajcie tutaj. Ja wybiegnę naprzeciw niego. Tang-tang zeskoczył zręcznie z wysokości przeszło trzymetrowej i pośpieszył na powitanie nadciągających powoli mężczyzn.
Tłumy odwróciły się, stając w miejscu. Rozstąpiły się na dwie strony, dzięki czemu w pośrodku powstał szpaler dość szeroki a prosty, którego koniec stanowiła kamienna estrada. Widać było, jak Tang-tang dopadł nadchodzących, jak się witał z nimi serdecznie, po czym cała trójka ruszyła w stronę czekających rzesz. Nikt się teraz nie niecierpliwił, nie narzekał, nikogo nie przerażała nadciągająca burza. Już sama wiadomość o przybyciu ukochanego poety mogła przykuć tłumy do miejsca na przeciąg długich godzin, a co dopiero wiadomość o skrzywdzeniu ulubieńca. I skłonny zazwyczaj do przesady Tang-tang nic tym razem nie dodał. Wszyscy widzieli, jak na dłoni, że młodzieniec posuwa się z trudnością, że dwaj towarzysze ciągną go prawie przemocą i podtrzymują słaniającego się pod ramiona. Wśród głuchej ciszy, którą zrodziło współczucie, przesunęła się trójka idących środkiem szpaleru, aż doszła do stóp wyniosłej estrady. Pulo ocknął się, jak gdyby dopiero teraz pojmując, gdzie jest i czego od niego żądają. Począł się silnie opierać. — Czego chcecie? — mówił, wyrywając się z ramion muskularnego Tang-tanga. — Przemów, Pulo! Spójrz! Nikt z nich nie wie, co zaszło właściwie, a sama pogłoska, że cię spotkało nieszczęście, sprowadziła ich tylu. Przybiegli wszyscy ochoczo, by nieść ci pomoc… by mścić twą krzywdę. — Więc co mam czynić? — pytał znękany, nie mogąc skupić należycie myśli, które pod wpływem strasznego ciosu pozostawały dotychczas w stanie jakiegoś odrętwienia… — Przemów do nich! Odmaluj ogrom krzywdy, jaka spotkała ciebie i twoją dziewczynę. Podsyć ich nienawiść ku najeźdźcom… Cóż ci dzisiaj pozostało, jeśli nie zemsta? A co możesz sam zdziałać własnymi rękami? Nic! Sam jesteś niczym wobec potężnego krzywdziciela, ale możesz stanąć na czele tłumów, które cię miłują… Przemów do nich, Pulo! W tym samym prawie momencie jeden z zebranych, zapomniawszy zapewne o przestrodze Tang-tanga, że ból młodzieńca uszanować należy, złożył dłonie w trąbkę i począł wołać głośno: — Hej, Pulo! Zaśpiewaj nam! Prosimy o piosenkę! — Zaśpiewaj! — powtórzyło kilkanaście głosów, i zanim Tang-tang, dający za plecami poety rozpaczliwe znaki, mógł przeszkodzić, cały tłum wzniósł okrzyk zgodny, potężny: — Zaśpiewaj, Pulo!… Zaśpiewaj! — Wszystko zepsuły te głupie woły bezrogie — mruknął Tang-tang do starca imieniem Mangu i oczyma wskazał poetę. A z pieśniarzem poczęło się dziać coś niezwykłego. Wyprostował się nagłym ruchem, na bladą twarz wystąpiły rumieńce, dłonie zacisnęły się w kułaki, oczy zabłysły ogniem zapału. Nie był to już ten zgarbiony, złamany, słaniający się młodzieniec, którego Mangu musiał wlec z największym wysiłkiem. Nie! Przed zgromadzoną rzeszą stał teraz dawny Pulo, smukły, urodziwy,
świetny młodzian. — Chcecie pieśni? — zawołał, a głos jego dźwięczny słychać było nawet w ostatnich szeregach stłoczonych Jawajczyków. —Dobrze! Dam wam pieśń, jakiej nie słyszeliście jeszcze, jakiej nie ośmieliłby się nikt zaśpiewać na wyspie naszej nieszczęśliwej… Hej! … Grajków mi dajcie… Niech zasiądą tu, u stóp skały. Pulo postąpił kilka kroków, aby obejść kamienną estradę i wstąpić na nią od tyłu, gdzie z kilku głazów różnej wielkości zbudowano prowizoryczne i nader prymitywne schody. — Miałeś przemówić do tłumów — rzekł Mangu, chwytając przechodzącego za rękaw kabai. — Precz! — warknął poeta, odtrącając naiwnego krajowca. Zresztą Tang-tang przytrzymał starca i szepnął mu do ucha: — Stary jesteś, Mangu, a umysł masz młody… Ta pieśń będzie więcej warta niż wszelkie przemowy. Ja posłucham chwilę, a potem pobiegnę po naszą uzbrojoną piątkę i białego człowieka z Północy. Gdy Pulo zamieni tych ludzi w prochy, tamten rzuci iskrę. Tymczasem z grona zebranych wysunęli się zawodowi muzykanci w liczbie piętnastu. Wyruszając na dzisiejszy wiec, nie przypuszczali, że nadarzy się okazja do grania, toteż posiadali przy sobie tylko najmniejsze instrumenty, z którymi nie rozstawali się nigdy. Tak więc zaimprowizowany na poczekaniu gamelan nie posiadał wprawdzie ani wielkiego tam-tamu, ani dźwięcznych gongów, ale mimo to mógł niezgorzej do śpiewu wtórować. Wszystkie spojrzenia pobiegły ku smukłej sylwetce młodego pieśniarza, który stał na kamiennej estradzie i patrzył w dal, w stronę gładkiego zwierciadła świętego jeziora. Zapanowała nagle dzwoniąca w uszach cisza, cisza w przyrodzie i wśród zebranych tłumów. Umilkli muzykanci, ustały szepty czekających słuchaczy, wschodni wiatr przyczaił się gdzieś pośród rozłożystych koron waringinów; trzciny bambusów przestały szeleścić; ustał nawet poszum liści i żab wieczorne kumkanie. Niebo i ziemia jakby zamarły w oczekiwaniu strasznego oskarżenia. Wreszcie zniecierpliwiony Tang-tang trącił lekko zamyślonego młodzieńca i przypomniał mu szeptem: — Chciałeś śpiewać. Pulo drgnął. Ocknął się z zadumy, obrzucił zdziwionym wzrokiem milczącą gromadę i pytające spojrzenie skierował na rosłego sąsiada. — Coś rzekł? — powiedział bezbarwnym, obojętnym głosem. — Chciałeś śpiewać, Pulo. Patrz, bracia czekają na twe słowa. Jeszcze się wahał. Jeszcze nie przemógł apatii, która go znów ogarnęła powrotną falą. — Czy warto? Czy warto rzucać swój ból na pastwę tych ludzi? — myślał, lecz uczuł jednocześnie, że wszelkie zwierzenia ulgę mu przyniosą i bezlitosny ciężar, który miażdżył serce, rozłożą na głowy wszystkich zebranych. To nie byli przecież ludzie całkiem obcy. Nie łączyły go prawie z nikim z tej gromady więzy pokrewieństwa lub przyjaźni, ale istniały inne łańcuchy łączności, znacznie silniejsze od tamtych: wspólna
niedola i nienawiść, chęć krwawego odwetu na wspólnych ciemięzcach. Skinął ręką. Na ten znak zajęczały struny brababów zawibrowały słodkie tony fletni- piszczałek i zaperliły się dźwięki srebrzystych dzwonków. A w ślady tęsknej, przesmutnej melodii, popłynęły słowa przesmutne: — Było dziewczę ciemnowłose, równie pięknej nie znał świat; gdzie jej stopy przeszły bose, tam lilii wyrastał kwiat. Białej lilii kwiaty rosły, gdzie jej stóp pozostał ślad, imię jej me pieśni niosły hen, w szeroki, piękny świat… I w prostych, niewyszukanych słowach opisał Pulo dzieje swej miłości, która zakwitła nagle, jak pączek storczyka rozkwita, kiedy nań wejrzy złote mata-hari, boskie życiodajne oko dnia. Owym okiem dnia, owym słońcem, jeśli użyć prozaicznej nazwy ludzi białych, była mała Tija, najpiękniejsza wśród dorodnych cór Jawy, najpracowitsza pośród pracowitych dziewcząt malajskich, najcichsza, najposłuszniejsza wśród pokornych niewolnic. Nic tedy dziwnego, że on pokochał tę dziewczynę gorąco, całym sercem, sercem niezepsutego dziecka. I w promieniach wzajemnej miłości byli szczęśliwi jak małe dzieci. Razem biegali po leśnych polanach, razem zbierali kwiaty w puszczy, razem wili z nich wieńce, girlandy i wianki, czasami marzyli wspólnie o szczęśliwej przyszłości, kiedy ona będzie pracowała wraz z nim na własnym sawa, z którego ryż oni tylko będą spożywali. Ach, uniezależnić się jak najszybciej od plantatora Holendra, od jego złych sług, urzędników, to było szczytem marzeń na najbliższą przyszłość dla pary dzieci- kochanków. Na razie niestety Tija musiała odrabiać ciężką pańszczyznę. — Bo w rozległym bungalowie podły biały człowiek żył, skarbów, kobiet, sług miał mrowie, panem mej dziewczyny był; wobec jego majętności miałem tylko drobny pył, lecz i to mi wydarł w złości pan, co w bungalowie żył — skarżył się Pulo i łzawym głosem opowiedział zebranym historię nieludzkiej zbrodni plantatora Pietra, dokonanej na biednej Tii, której jedynym przewinieniem to było, iż z narażeniem swego życia przybiegła na pomoc białej, złotowłosej pani, dobrej jak jasne duchy, choć do przeklętej rasy ciemięzców należącej. To było jedynym przewinieniem dziewczyny, boć skaleczyła Holendra w obronie własnego życia. Przecież groził jej śmiercią i dusił ją, łotr przeklęty. Instynkt samozachowawczy zmusił ją do tego. Gdyby nie to… ach, Tija muchy nigdy nie zabijała ani dokuczliwego komara, który ból zadaje. Niebo było mniej cierpliwe od ludzi. Zawrzało świętym gniewem, kiedy oni jeszcze stali w milczeniu, słuchając ze ściśniętymi sercami opowieści o krzywdzie Tii. Pierwsza
żółta kresa błyskawicy wykwitła we wschodniej stronie nieba już wtedy, gdy Pulo wspomniał o nocnym napadzie na Angielkę w parkowym pawilonie van Hoofta. Wiatr, który milczał kilkanaście minut, jakby siły zbierając do generalnego szturmu, zawył teraz ponuro i w pierwszym natarciu zmusił drzewa do złożenia mu powinnego pokłonu. W oddali zahuczał grom. Przerażone słońce zdawało się przyśpieszać biegu. Już, już miało osiągnąć kres swej codziennej wędrówki. Już jego złota tarcza, jeszcze nieskalana brudem obłoków, muskała szczyt ciemnego stożka wulkanu. Tang-tang spojrzał niespokojnie na tłumy. Przejął go usprawiedliwiony lęk, czy nadciągająca burza nie skłoni do odwrotu w puszczę połowy, a może wszystkich słuchaczy. Lada chwila mógł lunąć deszcz, potop ostro zacinających biczów wody, lada chwila huraganowy ogień piorunów mógł przerazić zabobonnych rodaków i skłonić ich do panicznej ucieczki w ostępy ciemnej dżungli. Lecz płonne to były obawy. Jawajczycy, jakby nie widzieli czarnych chmur ani oślepiających gzygzaków błyskawic, jakby nie słyszeli dalekich odgłosów gromu ani nie czuli wściekłych podmuchów wiatru, stali nieruchomo jak posągi, zapatrzeni w ulubieńca, zasłuchani w słowa jego skargi. Więc Tang-tang zatarł dłonie na znak zadowolenia i, manewrując zręcznie, wycofał się poza zwarte kolisko licznych słuchaczy. Pulo kończył właśnie opowieść o nieszczęściu swej dziewczyny, a kiedy podniósłszy głos odmalował przerażenie Tii, która znalazła się nagle w zamkniętej klatce sam na sam z potworną małpą, kiedy powtórzył szydercze słowa Pietra, oddalającego się od miejsca, gdzie popełnił ohydny występek, i kiedy wzruszony niedolą biednej ofiary załkał niemęsko, tłum zawył jednym głosem. W mgnieniu oka rozpętała się na ziemi burza, nie mniejsza od tej, której przednie straże spychały w tym momencie pierzchające za wulkan słońce… — Łotr przeklęty! Tygrys! Wąż w ludzkiej skórze. Trucizny mu dać, powolnej trucizny, by miesiąc cały konał w boleściach! Lepszy tygrys niż Holender! Dziewczynę rzucić małpie na pożarcie! Zatłuc kijami łotra! — padały klątwy, okrzyki, pogróżki, a kiedy się nieco uciszyło, jakiś młody, naiwny krajowiec podszedł bliżej do kamiennego podwyższenia i spytał ciekawie: — I co? I co, Pulo? Czy goryl rozszarpał Tiję? Wówczas stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Zgnębiony rozpamiętywaniem smutnych wspomnień, złamany, łkający z cicha młodzieniec, zerwał się na równe nogi, wyciągnął dłonie ponad głowę i zaczął wołać tak szybko, tak nierówno zarazem, że grajkowie, nie mogąc mu nadążyć do wtóru, odłożyli instrumenty, powiększając liczbę słuchaczy. — Pytasz, bracie, czy szpony rozdarły jej ciało? — wołał Pulo gromkim głosem… — Nie! Nie zginęła, lecz gorszy ją los spotkał, straszniejszy niż zgon… Ha, może by lepiej dla niej było, gdyby umarła… Ale goryl był oswojony! Przeklęty Holender wiedział o tym i wiedział, co ją czeka… I dlatego nie wystarczy mi teraz śmierć tego nędznika. Wystarczyłaby mi, gdyby Tija zginęła. Byłbym ją opłakał i pomścił, trując łotra zielem z Cuchnącej Kotliny. Tego mi mało dzisiaj! Nie sam Pieter mi wrogiem, lecz cała rasa, która go wydała, która setki takich ciemiężców wydaje!… Chcę krwi, dużo krwi, całą rzekę, merze całe, chcę w nim utopić wszystkich Białych!… Uniesiony żywiołowym gniewem, szukał szerszego odpływu dla nadmiaru
rozsadzającej go namiętności, dla żądzy piekielnego odwetu, podobnie jak wezbrany po ulewie strumień nie zadowala się ciasnymi ramami dawnego koryta i, rozlewając się szeroką strugą, niszczy w bezmyślnej furii, co napotka na drodze. Pulo był jako ten strumień wezbrany. Nie poprzestając na zamiarze zniszczenia bezpośredniego winowajcy, łaknął odwetu na całej rasie i rzucił hasło: — Do broni! Do broni, bracia moi!… Ja, nędzarz skrzywdzony, wzywam biednych, zelżonych, głodnych, bosych… was! Pragnę wasze mścić krzywdy, sam chcę być pomszczony… pójdziem w bój o wolność!… Piorun uderzył gdzieś blisko. Straszny huk zwiększony echem, jakie góry oddały, zagłuszył dalsze słowa pieśniarza. A wśród tłumów zawrzało jak w mrowisku, kiedy kij psotnego chłopca rzeźbi lej w kopcu i dla swawoli niweczy mozolną pracę skrzętnych mrówek. Łatwo zapalne natury południowców wzburzyło do głębi opowiadanie o strasznej krzywdzie, jaka spotkała niewinną dziewczynę, a nierzadkie frazesy poety, acz niezbyt zrozumiałe dla prostego ludu, budziły przeświadczenie o ukrytej potędze tłumu i wskazywały ogólnikowo ujście nagromadzonej energii… Prochy już były… brakło jeszcze iskry… Tymczasem znaleźli się wśród słuchaczy i starsi, którzy poczęli tłumaczyć, przedkładać, uspokajać. Potworzyły się grupy, koła, kółeczka, dyskutujące zawzięcie. Zacietrzewienie i zapał pozwalały zapomnieć o szalonej wichurze. W pewnym momencie jakiś starzec przedarł się aż do naturalnej estrady i, wyciągając dłonie do poety, zawołał bardzo głośno: — Szaleńcze! Gubisz siebie i braci tysiące… Z czym chcesz wyruszyć na Holendrów? Gdzie twoja broń? Kto twym sprzymierzeńcem? Kilkunastu młodzieńców rzuciło się na oponenta, lecz Pulo nie dopuścił do bijatyki. Sztylety spojrzeń utopił w źrenicach sędziwego krajowca: — Głupia siwa głowo! — odkrzyknął. — Pytasz, gdzie broń? U Holendrów… Nas pięciuset wypada na każdego z nich… Kiedy tysiąc rąk wyciągnie się po każdą strzelbę, ani szatan jej nam nie wydrze. Rozumiesz?… Samą liczbą zalejemy ich, jak niską skałę zalewa morze w czas przypływu… Trzeba tylko, aby wszyscy bracia byli, jako ci dzielni młodzieńcy, a nie, jak ty, stary… bojaźliwy… — Ale nim wszyscy zostaną, jak ty, szaleńcami, Holendrzy zgniotą bunt i serce wahającym się odbiorą… Tak, młokosie. Wskaż mi, na kim się oprzesz, kto ci dłoń poda pomocną… Przynajmniej w początkach… — Milcz, stary!… Precz z nim! — zabrzmiały głosy. — Cicho, bracia! — uspokajał Pulo, a odpowiadając na pytanie oponenta, zawołał: — Nie dbam o to, kto mi dłoń poda… Bóg czy szatan, wszystko jedno. — Na razie… ja! — rozległ się jakiś silny głos tuż za plecami posty. Zanim on zdołał ochłonąć ze zdumienia, Tang-tang pochwycił go za ramię i dokonał prezentacji: — Miły Pulo… oto biały człowiek z Północy, o którym ci niegdyś mówiłem. Pozwól, że on z kolei przemówi do zebranych braci i na chwilę cię wyręczy. — Potem, zwracając się do tłumów, zawołał donośnie: — Bracia, uciszcie się! Nasz przyjaciel, dobry biały człowiek, chce wam powiedzieć, co czynić należy… Zbądźcie obaw i nieufności. Ja,
Tang-tang, znam go od dawna i ręczę za niego… Choć on Biały, lecz nienawidzi Holendrów na równi z nami, nienawidzi wszelkich ciemięzców… Należy do wielkiego narodu, który zerwał kajdany niewoli i wytępił tyranów. Dzielny ten naród północny, uzyskawszy wolność dla siebie, pragnie ją dać innym ludom, jęczącym w jarzmie dotychczas, i wysyła swoich posłów, aby budzili uśpionych, aby krzepili odwagę i w bój wiedli… Więc uciszcie się, bracia, i cierpliwie wysłuchajcie, co powie nasz biały przyjaciel… Na krawędzi wysokiej estrady stanął teraz mąż olbrzymiej statury. Tang-tang, który za bardzo wysokiego wśród małych swoich braci uchodził, sięgał nieznanemu przybyszowi głową zaledwie do szyi. Zapadające ciemności nie pozwalały zebranym dostrzec jego rysów, ale barwa skóry, wzrost imponujący i strój sportowy oraz hełm, jaki noszą Europejczycy w koloniach, wskazywały wyraźnie, że nowym mówcą jest biały człowiek… Zresztą nie stało nawet czasu na bliższe obserwacje, gdyż przyjaciel z Północy huknął na całe gardło, przygłuszając z łatwością świst wichru: — Towarzysze!… Nie bierzcie mi za złe, że z konieczności będę tu i ówdzie wtrącał wyrazy holenderskie… Niestety, nie zdołałem jeszcze opanować w zupełności waszej przepięknej mowy i muszę sobie pomagać ohydnym językiem psów niderlandzkich… Towarzysze! Oto dwa lata z górą mieszkam na waszej wyspie czarującej, którą świat zowie Perłą Wschodu… Dwa lata mieszkam, przebiegam ją z krańca na kraniec i widzę wszędzie ucisk straszliwy, wyzysk, prześladowania holenderskich baronów, widzę z jednej strony ich bogactwa, pałace, plantacje kwitnące, miasta, okręty… a z drugiej waszą nędzę, głód, niedostatek… Towarzysze! Oto Jawa uchodzi za najurodzajniejszy kraj świata, a ja spotykałem setki i tysiące szkieletów żywiących się korzonkami, czekających wybawienia od śmierci… I któż to są ci ludzie, umierający z głodu? Czy może Biali? Nie! Nigdy! Tylko wy, Jawajczycy. Biali wszystkiego w bród mają. I wy to znosicie w milczeniu, a wasza pokora zachęca tamtych do większych zdzierstw jeszcze, do większej swawoli, ucisku… Patrzcie, co się dzieje. Nie dość już Holendrom, że wydarli wam pola urodzajne, że was zaprzęgli do pracy jak niewolników, jak zwierzęta pociągowe, że wam odbierają siostry, żony, córy, by się nimi pobawić i dziwki z nich uczynić sprzedajne. To im już nie wystarcza… Rozzuchwaleni waszą nadmierną cierpliwością, posuwają się dzisiaj do tego, że rzucają was na pastwę dzikich bestii, które hodują dla własnej przyjemności. Widziałem na własne oczy, jak plantatorzy, mieszkający na północnych brzegach wyspy, karmili oswojone pantery, tygrysy, krokodyle mięsem dzieci, które urodziły robotnice–Jawajki!… Jęk zgrozy rozległ się wśród audytorium. Nawet Pulo pobladł i rozszerzone od przerażenia oczy wpił w mówiącego. Tylko Tang-tang zachował stoicki spokój. On jeden wiedział, że ostatnia wiadomość jest nieprawdziwa i wtrącona do opowiadania tylko dla wywołania odpowiedniego efektu. Przecież dzisiejszą mowę redagowali wspólnie z przyjacielem z Północy. A biały człowiek mówił dalej. — Po co zresztą szukać dalekich przykładów, kiedy mamy bliższe. Słyszeliście wszyscy o nieszczęściu, jakie spotkało waszego wielkiego pieśniarza, tu obecnego Pulona. Pieter van Hooft, najgorszy z ciemięzców, rzucił narzeczoną poety do klatki goryla… Cóż to znaczyło dla niego, że zdeptał szczęście dwojga ludzi, skoro miał