uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 760 091
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 938

Antoni Marczyński - Pieczen z antylopy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Pieczen z antylopy.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 33 osób, 41 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 118 stron)

Antoni Marczyński PIECZEŃ Z ANTYLOPY

Spis treści Pieczeń z antylopy Wśród halfy stepów szumiących… Dlaczego Mr. J. Smith zabił człowieka??? Perły Biały jacht Kąt widzenia Gentleman Kościane szachy Siostrą ci będę Tekst wg wydania Towarzystwa Wydawniczego “Rój”, Warszawa 1928.

PIECZEŃ Z ANTYLOPY

I Nikt z pewnością na całej olbrzymiej wyspie nie potrafi tak po mistrzowsku i na poczekaniu upiec upolowanej zwierzyny, jak stary Dżaf. Ten królik wioskowy musiał chyba w swej młodości być kuchcikiem w jakiejś pierwszorzędnej restauracji europejskiej któregoś z miast portowych. Oto mam przed oczyma przepiękny krajobraz, jakich nie brak na Borneo. Siedzę na zwalonym pniu drzewa, które zębem czasu podcięte runęło na łąkę wdzierającą się ostrym językiem w puszczę. Z trzech stron, niby bumerang olbrzymi, otacza łąkę niebotyczna, zbita, zwarta ściana dziewiczego lasu. Przede mną teren opada tarasami aż do szeroko rozlanej rzeki, która jest jednym z prawych dopływów potężnej Kapuas… Kapoewas przez Holendrów nazwanej… Wstęga wody przechodzi prawie niewidocznie w pas mokradeł, moczarów, malarycznych, zdradliwych bagien. Dalej, tło obraz zamykające to góry, a wśród nich „góra płomieni”. Smukły, ostry stożek tego wulkanu wżarł się głęboko w zwiewny tiul białych obłoków, które błądzą po lazurowej kopule niebios… Więc wzrok mój niechętnie odrywa się od boskiego krajobrazu, by spojrzeć w kierunku ogniska, przy którym brunatny Dżaf gotuje ucztę myśliwską. A jednak muszę spojrzeć… Zbyt ponętny zapach drażni me nozdrza i zaostrza apetyt już i tak niezgorszy po całonocnych łowach… Sam, wierny służący, asystuje kacykowi, chcąc zgłębić arkana jego sztuki kulinarnej… Tylko Hektor, mój czworonożny przyjaciel, przywarował w pobliżu, obok zastrzelonego nad ranem tygrysa. Przywarował przez nadmierną troskliwość, aby potężny kot nie ożył nagle i nie drapnął w dżunglę, porwawszy wprzód któregoś z nas na śniadanie… — Zbądź obaw, dzielny piesku! On już nie wstanie. Moje dwie kule uspokoiły go skutecznie i na zawsze… Stop, Hektor… Czemu się zrywasz? Niepokoi cię chrzęst krzaków? Czy nie widzisz, że ścieżką od wioski nadchodzą małżonki imci Dżafa, by ściągnąć skórę z mojego tygrysa?… Bo Dżaf posiada trzy żony, jak na królika wioski Dajaków przystało… Oto idzie najstarsza. Gruba megiera, bardziej do orangutana podobna niż do człowieka. To matka dwóch synów Dżafa, którzy jako zakładnicy pozostali u mego przyjaciela, sir Roberta Bruce’a, rezydenta wielkobrytyjskiego przy radży w Kutjing… Pozostali, jako żywa kaucja, że ja żywy z wyprawmy myśliwskiej w kraj ludożerców powrócę… — Dżaf!… — rzekł Robert, oddając mnie pod opiekę kacyka. — Mój przyjaciel trafia kulą kolibra w locie, a jego strzelba może zabić stu nędznych Dajaków, zanim na odległość strzału z łuku przybiegną, lecz mimo to zatrzymuję twych synów… dla pewności… Gdyby jemu włos spadł z głowy, twoje szczenięta rzucę mojemu krokodylowi, którego w parkowej widziałeś sadzawce… a ciebie stary drabie znajdę,

choćbyś uciekł za holenderską granicę… Znajdę cię i… no… już wiesz!… Zarekomendowawszy mnie „królowi” w tak uprzejmy sposób, dodał Robert po angielsku: — Pomimo wszystko miej się na baczności. Tym szatanom nigdy wierzyć nie można… Myślę, że poczciwy Bruce przesadził jak zwykle, bo Mr. Dżaf zachowuje się niezwykle lojalnie, czego dowodem niech to choćby będzie, że przedstawił mi wczoraj swoje małżonki… Więc starą megierę patrzącą wciąż spode łba… więc niebrzydką żonę-siostrę o melancholijnym spojrzeniu zbitego psa i najmłodszą małżonkę, Ting. Skąd się Ting wzięła wśród tego stada pawianów, nie wiem i nie odgadnę nigdy… Ting przypomina mi piękności jawajskie lub dorodne kobiety Syngalezów na Cejlonie. Lekko wystające kości policzkowa, to jedyny defekt jej urody, poza tym ideał, nawet dla smaku Europejczyka. Smukła sylwetka, nogi bez zarzutu, łuk bioder wspaniały, piersi małe, ramiona jędrne, toczone, rysy wcale regularne, barwa skóry złota, włosy jak heban czarne i lśniące, a oczy… oczy niezrównane, pod rzęs czarnych firanką misterną… Ting zręcznymi ruchami małego noża oddziela teraz skórę z olbrzymiego tygrysa, a ukradkiem zerka ku mnie… Nie, nie!… Wcale nie jestem zarozumiały i nie przypuszczam, by moja powierzchowność zainteresowała piękną Ting. Jedynym wabikiem może być to, że należę do rasy białej, do silnej rasy panów i władców… Wreszcie uczta gotowa. Przestrzegamy ściśle etykiety i jemy w trzech oddzielnych grupach, zależnie od rangi. Więc stół królewski, gdzie zasiadałem ja i… Hektor merdający ogonem z zapałem. Kasta niższa, to Dżaf i Sam, wreszcie proletariat: trzy żony kacyka… A szkoda! Czuję, że miałbym apetyt jeszcze większy, gdybym siedział obok Ting… Chcąc sobie wynagrodzić tę krzywdę, obdarowuję po skończeniu śniadania wszystkie trzy kobiety tanimi świecidełkami ze szkła, których mam pełen plecak. Ona dostaje oczywiście prezent najpiękniejszy, naszyjnik z korali, grzebień i miedziany pierścień ze sztucznym brylantem za cztery szylingi… II …Bardzo mi tu było przyjemnie, ale jutro, skoro świt, pójdziemy dalej. Dżaf wyruszył z kilkoma tubylcami jeszcze wczoraj, by wyjednać dla mnie gościnne przyjęcie u sąsiedniego szczepu dzikich Dajaków. Jutro powróci i razem powędrujemy po nowe laury myśliwskie… Noc zapada szybko, jak zawsze w pobliżu równika. Mała, nędzna wioszczyna zasypia powoli. Z wyniosłego pagórka, na którym wznosi się mój namiot, widzę, że płoną jeszcze

trzy ogniska… jeszcze dwa tylko… jedno już zaledwie, a i to zgaśnie zapewne niebawem… Sam sypia we wsi. Znalazł sobie tam jakąś adoratorkę stanu wolnego, więc nie wyniknie z tego żadna tragedia… Tylko wierny Hektor przy mnie pozostał… Pocieszne psisko. Usiadł tuż przed namiotem, nastawia uszy i przekrzywia głowę w arcyzabawny sposób… Aha!… Coś węszy… Poznaję po jego zachowaniu, że żaden wróg nie nadchodzi… O!… Hektor raczył kiwnąć ogonem zachęcająco… A więc ktoś przyjazny się zbliża… Kto?… Waruj mi tu spokojnie, Hektorze… ja pójdę na przeszpiegi… Przeczołgawszy się popod tylne skrzydło namiotu, okrążam ostrożnie przestrzeń dużym lukiem, aby zbadać, czemu dwa krzaki ogromnej szarotki, przed moją budką płócienną rosnące, chyboczą się tak podejrzanie. — Ting!… Więc to ty? Dlaczego trzymam ją tak mocno, skoro ona wcale nie próbuje ucieczki? Dlaczego serca nasze biją tak silnie zgodnym rytmem?… — Ting!… — szepcę, a jakieś nieokreślone wzruszenie oddech mi w piersiach zapiera… Ting, przyjdź do mnie… Dam ci, co sama zechcesz… co wybierzesz z mego plecaka… Dam ci cały plecak…. Ting nie rozumie, co to plecak, ale idzie posłusznie. Wierzy święcie, że słuchać musi. Wszakże należę do rasy władców… Przyszła i jest w mej chatce płóciennej. Wylewam na nią pół litra wody kolońskiej, by skóra jej straciła niemiły dla mnie zapach chałup dajackich. Ting jest zachwycona, naciera sobie dłonie pachnącą wodą i pada w moje ramiona, bełkocąc jakieś słowa pieszczotliwe… O Ting!… Skłamał ten, co powiedział, że my, ludzie z północy, jesteśmy zimni, bez temperamentu. Nasza krew może później się rozpala od krwi południowców, ale rozgrzana, rozpalona wre i kipi jeszcze długo potem, gdy krew tamtych ostyga już dawno. Ty, mała kobietko dajacka, mogłaś się przekonać o prawdziwości słów moich. Ty, maleńka królowo, małżonko brzydkiego Dżafa, mogłabyś dać świadectwo prawdzie, choć w ową noc czarowną, pałacem nam był mój lichy namiot myśliwski, a łożem twarda ziemia pokryta tygrysich skór warstwą. Jak ten czas szybko biegnie, wtedy, gdy powinien się wlec krokiem żółwia. Kiedy Hektor począł warczeć, przyczołgałem się do najbliższej ścianki namiotu, uniosłem krawędź płótna i zdumiałem się wielce. Zamiast czarnej kopuły, ujrzałem obręcz seledynową, za nią pas bursztynów, pas topazów, dalej połać nieba barwy masy perłowej, a we wschodniej stronie wykwitał różowy wachlarz jutrzenki. Więc noc już zbiegła i wstawał pogodny dzień upalny. Hektor wciąż warczy złowrogo i błyszczące ślepia wpija w dość odległe zarośla. Ting śpi spokojnie, uśmiechając się przez sen. Budzę ją pieszczotą gorących pocałunków i wyściskawszy na pożegnanie, wypuszczam z namiotu suto obdarowaną drobiazgami, które jej szaloną radość sprawiają… Czy mi się zdaje, że wzdłuż szmaragdowej ściany krzewów paproci

podzwrotnikowych przekrada się jakiś duży cień? Tak!… To zapewne złudzenie, choć Hektor patrzy także w tamtą stronę i pomrukuje nieprzyjaźnie. III Żegnaj mi Ting, kwiecie piękny, egzotyczny, którego upojną słodycz poznałem w noc dzisiejszą! Żegnaj mi Ting, słodkie dziecię Wschodu! Każdy dzwonkowy kielich kwiatu, dźwięk każdego dzwonu będzie mi w życiu przypominał twe imię do srebrzystego głosu dzwonka podobne… Żegnaj mi wiosko maleńka! Oto Dżaf powrócił właśnie i za chwilę zielony mur drzew, splątany gęstwą lian, korzeni powietrznych i pnączy, przysłoni mi twe chaty, o wiosko biedna, lecz przepiękna! Wyruszamy… Dżaf z dwoma krajowcami znika gdzieś na przedzie kolumny. Prowadzi nas teraz jakiś Dajak o twarzy zbrodniarza i oczach dziecka. Tuż za nim idzie przewodnik ze sąsiedniej wsi, dalej karawana tubylców, dźwigających moje pakunki, namiot, skóry i zapasy. Komendę nad tym pospolitym ruszeniem objął Sam i wlecze się zaspany, zmęczony i zły, sypiąc obficie marynarskimi klątwami. Ja z Hektorem zamykamy pochód… Droga biegnie w dół i staje się coraz gorsza z każdym metrem. Buty moje grzęzną w rozmokłej ziemi, płosząc roje zjadliwych owadów. Hektor opędza się bohatersko pijawkom, które czatują pod każdym liściem, by przylgnąć do jakiejś istoty ciepłokrwistej. Niekiedy woda chluśnie pod nogami. Jedna antylopa, oto rezultat dzisiejszej wędrówki. Jedno stare bydlę. Wyobrażam już sobie, jaka nędzna będzie dziś wieczerza. Chyba Hektor zmiażdży w swych potężnych żuchwach te kęsy twardego, włóknistego mięsa… Dzielę się obawami z Dżafem, który pod wieczór odnalazł się nagle… ale kacyk wyszczerza zęby zepsute w uśmiechu: — Dżaf być zaopatrzony w kruche mięso… Ha, jeśli tak, toś widać równie dobry gospodarz jak kucharz, mości Dżaf… IV Oh, Dżaf!… orangutanie obrzydliwy, z ciebie jest zapoznany geniusz. Pieczeń rozpływa się w ustach… Jeszcze!… Dawaj jeszcze!… Lecz jeśli mnie pieczeń smakuje, to kulisi dźwigający moje bagaże robią wprost orgie. Wyrywają sobie kęsy i biją się o nie. Dżaf z pomocą sękatego kija utrzymuje jaki taki porządek w tym towarzystwie. Gdybym nie był tak nieprzyzwoicie objedzony,

podszedłbym zobaczyć do ogniska, co się tam dzieje właściwie. Chcą Hektorowi odebrać jego porcję, dobrze zasłużoną. — Hej wy żarłoki!… Precz mi od psa!… Ale Hektor nie potrzebuje mej interwencji. Strasząc tubylców błyśnięciem swych kłów śnieżnych i groźnym warczeniem przebija się zwycięsko przez ciżbę i aportuje swą zdobycz… Mądry piesek… Na wygłodzony całodziennym postem żołądek wypiłem dobry haust whisky i jestem teraz zbity z nóg kompletnie. Poza tym wieczerza była nazbyt obfita. Ogarnia mnie uczucie jakiejś dziwnej ociężałości i bezwładu. Wprost nie mam ochoty dźwignąć się na łokciu, by spojrzeć na przyczyny ogólnej wesołości krajowców… Jak te piękne storczyki pachną odurzająco!… Rododendrony, paprocie, kanarie, palmy kokosowe, dziko rosnące banany, ananasy, agawy, bambusy, kakaowce, araukarie zlewają mi się w jedną… w jedną masę zieleni… Taki jestem przedziwnie śpiący… Spryciarz Sam chrapie już od półgodziny… — Smakować panu? Może jeszcze? — słyszę glos zapraszający. Otwieram oczy… Ach, to Dżaf!… Uśmiechnięty przyjemnie… brrr… jak przyjemnie, podaje mi na wielkim liściu spory kawał pieczeni… — Thank you — odpowiadam po angielsku. — Schowaj mi ją na jutro… Wspaniała pieczeń!… Doprawdy, żal mi kochany kucharzu, że ci rogi dziś przyprawiłem, ale bo też twoja Ting jest rozkoszna… Z całego przemówienia rozumie Dżaf jedno, jedyne słowo. Imię swej żony… Och, jego uśmiech zaczyna być mdło słodki… Ze skóry można wyskoczyć. Czyżby się czego domyślał?… Wykluczone… lecz lepiej go zagadać… — Dżaf!… na pożegnanie otrzymasz ode mnie strzelbę. Kupię ci ją w Kutjing, skoro szczęśliwie powrócimy, ale powiedz mi stary, jak ty z tej antylopy potrafiłeś zrobić taką pieczeń… Przecież mięso rozpływało się w ustach, a to bydlątko było już mocno leciwe… Nie rozumiesz co to leciwe? No… stare… stara antylopa… — Che, che, che, che… Ona nie być taka stara… — Cóż gadasz, Dżaf!… Przecież oglądałem dobrze… — Dżaf to wiedzieć… Oto łeb od tej antylopa… Błyskawicznym ruchem schyla się Dżaf i wyjmuje ze szmaty leżącej na ziemi jakiś przedmiot… Nie mogę go dojrzeć, bo między nami stanął Hektor i całą swą okazałą postacią zasłania mi widok… Boże!… Co to?!… Pies trzyma w pysku małą, brunatną dłoń ludzką… Na środkowym palcu miedziany pierścień z dużym szklanym „brylantem”… Hektor usuwa się na bok i oto tuż przed oczyma widzę głowę równo uciętą… Dżaf trzyma ją za długie włosy jak heban czarne i lśniące… Ting!!! Jej oczy podłużne, głębokie, wybałuszone w trwodze przedśmiertnej patrzą na mnie z niemym wyrzutem straszliwym… Sen?… Nie!… Słyszę przecież potworny śmiech tego łotra… — Sam! — ryczę, obsuwając się jak kłoda na ziemię. Widzę jeszcze nad sobą pysk

Hektora i złotobrunatną dłoń, na której krew zaschła w czarnych soplach… Widzę skrawek nieba… Potem coraz ciemniej i ciemniej… Ogarniają mnie mroki… Słyszę gniewny głos Sama, który wstrząsa i szarpie kacyka, dopytując się o przyczynę mego omdlenia… Bardzo słabo, niewyraźnie… jak przez jakąś grubą zasłonę z ciężkiej materii słyszę drwiącą odpowiedź Dżafa… — Panu zaszkodzić pieczeń… Pan lubić tylko żywa antylopa…

WŚRÓD HALFY STEPÓW SZUMIĄCYCH…

I Zdjęła Fatma ciężki gliniany dzban z głowy i ustawiła go na ziemi. Zaczerpnęła dłonią trochę zimnej wody. Napiła się z ręki, a potem wilgotne palce przycisnęła do rozpalonych policzków, do uznojonego czoła, do głowy od dźwigania ciężaru obolałej. Usiadła wreszcie na maleńkim pagórku, który niby wyspa sterczał wśród płaskiej, długotrwałą spiekotą na pieprz wysuszonej równiny. Wokoło szumiał step. Szumiały źdźbła wysokie, kołysane lekkim wietrzykiem od wschodu. Jak okiem sięgnąć, rozciągało się żółtawozielone morze halfy. Dopiero hen, w oddali, u stóp wzgórza i na tle czerwonawych skał bielały domki okolone wieńcem zieleni ciemniejszej, bardziej soczystej niż halfa. Tam mieszkał kolonista francuski. Za wzrokiem Fatmy pobiegły myśli stęsknione… Ileż to razy podkradała się aż pod żywopłot wielkiego ogrodu, by śledzić z ukrycia, jak żyją Europejczycy. Z jakąż zazdrością patrzała na sylwetkę małej Francuzki, żony kolonisty… Kobieta ta spoczywała najczęściej w wygodnym leżaku i czytała książkę lub jakieś wielkie drukowane papiery z miasteczka co kilka dni przywożone. Jeszcze częściej ziewała serdecznie, znudzona swą bezczynnością… Czasami znów, ubrana po męsku, cwałowała po stepie na śmigłym kasztanku… Kiedy raz przejechała tuż w pobliżu młodej Beduinki, pozostawiła za sobą smugę zapachu silnych perfum… Pełnymi płucami wdychała wówczas biedna Fatma tę czarowną, oszałamiającą woń… O jakże szczęśliwa, jest biała kobieta!… Całe tygodnie, miesiące całe może nie robić nic, tylko wypoczywać… A czyż może być coś bardziej przyjemnego? Zdaniem Fatmy oraz według zgodnej opinii wszystkich Arabów czy Beduinów raj na ziemi polega na błogim próżnowaniu… Lecz niesprawiedliwy Prorok tylko mężów obdarzył tym przywilejem… Kobieta arabska musi pracować na równi z wielbłądem czy mułem. Na równi? O nie! Stokroć więcej, dwakroć dłużej!… Gdy muły, wielbłądy pokładą się wieczorem koło brązowego namiotu, by wypocząć, kobieta musi jeszcze długo spełniać ciężkie posługi przy osobie swego męża i pana. Wtedy gotuje strawę, doi kozy, ściele małżonkowi posłanie w płóciennej budzie, przynosi wodę w ciężkich dzbanach ze studni lub strumyków nieraz bardzo odległych, ucisza zbiedzone, zawsze głodne, umorusane dzieci, wreszcie miłosną pieszczotą usypia swego brodatego tyrana… I choć nogi ze znużenia się chwieją, chociaż czasem zbraknie czasu, by się samej posilić, choć serce usycha z pragnienia niezaznanego nigdy szczęścia… biedna niewolnica nie może okazać niezadowolonej twarzy. Uśmiech obłudnej radości nie powinien schodzić z jej lic. — Ciężka dola!… Jakie szczęście, że przynajmniej dzieci nie mam żadnych —

wyrwało się westchnienie z zaciśniętych ust… Tak… Dzieci jeszcze nie miała, lecz zapewne mieć ich nie będzie, bo małżonek już starcem jest srebrnobrodym. O tak! Ibrahim el Kaabi jest za stary… Dwa lata temu wydano Fatmę za niego i odtąd poznała, co to los żony Beduina… Poznała, co bezlitosne jarzmo pracy bez nadziei lepszego jutra… Jasnym promykiem w szarzyźnie jej codziennego życia był Moez, jedyny obecnie syn Ibrahima. Przed trzema laty zaraza zabiła staremu Beduinowi dwie żony oraz troje dzieci dorosłych. Pozostał przy życiu jeden Moez, z rodzeństwa najmłodszy… Teraz miał lat czternaście, a więc tyleż, co Fatma. A że Fatma była najpiękniejszym kwiatem wśród kobiet wszystkich okolicznych osad, więc nic też dziwnego, pasierb pokochał młodą macochę tak jak siostrę najmilszą i stokroć nawet więcej… Stara jak świat historia… On jeden odczuwał, że Fatma łamie się pod ciężarem swych zajęć, obowiązków… Starał się tedy dopomagać w miarę sił… Ponad siły… Te olbrzymie sterty prasowanej w sposób nader prymitywny halfy, którą powieźli teraz do Sbeitli na sprzedaż, były dziełem jego rąk pracowitych, uczynnych… Przynosił także ciężkie dzbany wody ze źródła przez Francuzów wykopanego i stawiał je za umówioną kępą w pobliżu namiotu. Wówczas Fatma wypoczywająca gdzieś w gąszczu wysokich roślin, podnosiła się z ziemi, brała dzban na głowę i szybko wracała poza skrawek stałego muru, namiot ciemnobury osłaniający, gdzie czekał Ibrahim El Kaabi, zawsze surowo zmarszczony… Poczciwy Moez przejął na siebie dobrowolnie większą część pracy także przy uprawie małego pólka jęczmienia… — Dobry, kochany chłopak! — szepnęła rozrzewniona wspomnieniami tylu objawów jego uczynności… Zaprawdę, Moez był bardzo dobrym, bardzo uczynnym chłopcem. Jedyną nagrodą za jego poświęcenie, były krótkie, niewinne dotknięcia ust Fatmy. Ukradkiem, z dala od namiotu groźnego starca, ich gorące wargi łączyły się w słodkim pocałunku… Potem ona nuciła smętną piosenkę i ze zwieszoną głową wracała do swej nędznej zagrody… a on rzucał się na spieczoną ziemię, przymykał powieki, roił sny nieziszczalne… lub… łkał. W obecnej chwili nie było ani Ibrahima, ani Moeza. Dopiero za osiem lub dziesięć dni mogła się spodziewać ich powrotu, ze Sbeitli… Wiec myśli pobiegły w inną stronę… znów w stronę kolonii… Zamajaczyła w pamięci twarz męża szczęśliwej Europejki… Podobał się Fatmie jako mężczyzna, lecz urok prawdziwy stanowiło to, że był Francuzem, że posiadał wielką farmę, rozlegle pola jęczmienia oraz innych zbóż nieznanych w stepach tunezyjskich, że miał domki… nie, domy! białe domy ze szklanymi oknami, a przede wszystkim ogromne stada owiec, bydła, wielbłądów i… koni. Ach, koń to śliczne, najpiękniejsze ze wszystkich zwierzę! Nigdy jeszcze, w ciągu czternastu lat życia nie jechała Fatma wierzchem. Bo skądże

nawet? Koń to zbytkowne zwierzę. Grymaśniejsze podniebienie niż u muła, słabsze nogi niż u wielbłąda. Tylko bogaci szejkowie trzymają wierzchowce… Szejkowie i jeszcze od nich bogatsi biali Rumi. Na przykład młody Francuz z sąsiedniej kolonii… O, cóżby dała za to, by móc choćby jeden raz użyć takiej przejażdżki! Przez jakiś atawizm, jakieś niewyraźne reminiscencje, czuła młoda Beduinka szaloną słabość do szlachetnego zwierzęcia… Jej przodkowie mieli zapewne swoje wspaniałe stadniny… niegdyś, w czasach odległych… Przypomniała sobie jeszcze pierwsze swe z kolonistą spotkanie. Przy źródle zeszła się z kilkoma niewiastami… Zasiadłszy na głazach, zaczęły wspólnie narzekać na ciężką niedolę, gdy nagle rozległ się tętent konia. Na zakręcie wyłonił się… on… potężny, biały pan. Osadził rumaka, przyjaźnie zagadał do kobiet… Dobrze znał język na pół koczowniczego plemienia. Lecz niewiasty cofnęły się wstydliwie. Nie noszą wprawdzie Beduinki azaru na twarzy, wzorem osiadłych po miastach Arabek, jednak sama przyzwoitość nie pozwalała na swobodną pogawędkę z niewiernym… Fatimie zrobiło się przykro, uczuła wstyd za swoje towarzyszki, ale nie mogła pozostawać sam na sam z uprzejmym kolonistą. Więc, ociągając się, szła na końcu niewieściego orszaku i często zerkała poza siebie… Potem zarumieniła się gwałtownie, nawet przyśpieszyła kroku, gdyż Francuz posłał jej dłonią całusa… Teraz zaś, siedząc na małym pagórku drżała na całym ciele, na wspomnienie owego spotkania… Drżała, lecz był to dreszczyk ciepły, rozkoszny… Przeciągnęła się leniwie, wspierając głowę na dłoniach za karkiem splecionych… W tej pozycji zdrzemnęła się niebawem… Błogi sen podścielił jej pod główkę swe jedwabiste, tęczowe skrzydła ułudy, roztoczył przed nią zaklęte białe miasta pełne kopuł olbrzymich meczetów, pełne minaretów, strzelistych wieżyczek, przeniósł ją w kraj wschodniej bajki, ziścił w mgnieniu oka najśmielsze marzenia… Śniła, że jedzie na białym siwku, a Francuz kłusuje obok na ognistym kasztanie… W oddali błyszczało miasto jasne jak śniegi, które wieńczą niekiedy niebotyczne wierchy Wysokiego Atlasu… Nie!… To nie miasto, lecz kolonia… Ujrzała wnętrze mieszkania niewiernych… Jakie piękne!… Ile sprzętów dziwnych, nowych, nieznanych, których przeznaczenia niepodobna odgadnąć!… Francuz podchodzi bliżej, z jakimś dziwnym uśmiechem… Chwyta za ręce… Przez moment zamajaczyła chmurna niby noc burzliwa, twarz Ibrahima el Kaabiego… potem oczy Moeza… smutne… i znów Francuz przysłonił tamtych obojga… Obejmował ją, pieścił, całował… Tchu nagle brakło… To jego usta… Nie miała siły oderwać swych warg, za szerokich nieco… nie mogła odepchnąć tamtych ust zaborczych… Zbudziła się nagle… przetarła oczy zdumione… Tuż obok klęczał kolonista, przegięty, nachylony ponad nią… Ustami ślizgał się po jej twarzy, po szyi, ramionach… Chciała się zerwać, lecz przytrzymał ją za rękę, poprosił spojrzeniem tak wymownym, że została… Ogarnęła ją słodka niemoc, kiedy usiadł całkiem blisko, kiedy objął ją w pasie… Śnieżnobiały siwek skubał grymaśnie halfę i piołunek stepowy, szukając smaczniejszej strawy… Siwek! Piękny siwek, cel marzeń, zjawa codziennych snów… Śmiało cmoknęła na konia… Mądre zwierzę zastrzygło uszyma, spojrzało pytająco w

stronę pana… A Francuz wyciągnął dłoń, jak gdyby ulubiony cukier pokazując… Spełniły się marzenia Fatmy. Oto gładziła rękami szlachetną głowę wierzchowca i do jego smukłej szyi tuliła swoją twarzyczkę… Kolonista spoglądał z zachwytem. Okiem znawcy ocenił harmonijne linie ciała Beduinki, zgrabne nogi, łuk bioder, piersi małe, lecz pełne… Zresztą, dawno już zwrócił uwagę na czarnooką piękność stepową, od dawna już wiedział, że jest małżonką starego Ibrahima el Kaabiego, od dawna też czyhał na sposobność zawarcia bliższej znajomości… Nadeszła wreszcie upragniona pora… żona wyjechała do Francji załatwić sprawy spadkowe (teść umarł pół roku temu)… Ponury Ibrahim el Kaabi wyruszył ze synem do Sbeitli, odwieźć transport halfy… Więc dzisiejsze spotkanie nie było dziełem przypadku… Znając dobrze słabą stronę Beduinek, które pod tym względem nie różnią się bynajmniej od swych białych sióstr, Europejek, tylko wymagania mają dużo skromniejsze… przygotował sobie zawczasu odpowiedni upominek. Wyjął z kieszeni dość duże tekturowe pudełko i otworzył je przed oczyma zdumionej, oniemiałej z zachwytu Fatmy. W promieniach zachodzącego słońca zabłysły cienkie kółka kolczyków, sznur sztucznych, tanich perełek i niklowane, płaskie bransolety… Długo nie chciała wierzyć, że wspaniałomyślny Francuz jej ofiarowuje ten prezent… Przekonana mową gorących pocałunków, uwierzyła w końcu, przystroiła się natychmiast w otrzymane ozdoby, obrzucając ofiarodawcę wdzięcznymi spojrzeniami… Nagle przyszła chwila lęku… Jakiej ceny zażąda on za swoje dary? Potem obawy znacznie silniejsze: lada chwila może ich tutaj ktoś zajść niespodzianie… Tą drożyną chodziły niewiasty do studni… Niechby się tak Ibrahim dowiedział… Och, nawet myśleć o tym straszno… Zaczęła się żegnać z pośpiechem… Zaproponował, by wsiadła na konia. Przyszła chwila pokusy najstraszniejszej… lecz rozsądek zwyciężył… — Gdyby było ciemniej, wsiadłabym z ochotą… Teraz nie można. Gdyby ktoś ujrzał… Francuz wlot schwycił sposobność: — Doskonale, zatem. Przyjadę w nocy pod twój namiot, z dwoma końmi… Ty pojedziesz na moim, bo łagodniejszy, ja wezmę innego. Dobrze? Słuchała jego słów jak najpiękniejszej pieśni. Popędzi konno przez step uśpiony, na grzbiecie wspaniałego siwosza… Przymykała lub otwierała powieki naprzemian, by się upewnić, że to nie dalszy ciąg zwodniczych snów, lecz rzeczywistość szczęśliwa… — Jak znajdziesz, panie, mój namiot? — wyszeptała wreszcie głosem drżącym od wzruszenia… — Wiem, gdzie mieszkasz… W namiocie Ibrahima El Kaabiego… To tuż przy drodze i z dala od innych zagród… Nikt nie zobaczy… Dziwisz się?… Ależ tak, drogie maleństwo… Wiem doskonale, który namiot… Nieraz tamtędy przejeżdżałem, by cię ujrzeć… Niestety… widziałem zazwyczaj tylko poważnego Ibrahima lub jego chłopaka… Ciebie nigdy, Fatmo…

Fatma nie wierzyła uszom… Niesłychana radość przenikała każdy jej nerw, każdą tkankę młodego ciała… Więc on zna jej imię… Wypytywał się o nią zapewne… Jeździł drożyną obok namiotu biegnącą, by ją ujrzeć… Oglądał zatem jej nędzne gospodarstwo… Ogarnął ją wstyd… Taki bogacz… jak on się musiał naigrawać z jej biedy, z lichego, podartego namiotu… Nie śmiała wyrzec słowa, ani oczu podnieść do góry… Pozwoliła się objąć, skinięciem głowy odpowiadała twierdząco na każde pytanie… Tak. Będzie go oczekiwać przed namiotem… Tak… Pojedzie z nim konno przez stepy. Tak, tak, tak, jeszcze raz: tak, choć pytania coraz śmielsze, coraz bardziej nieoczekiwane… Wreszcie wyrwała się z objęć, pochwyciła gliniany dzban i pobiegła w stronę zagrody… Lecz nogi odmawiały posłuszeństwa, były ciężkie jak z kamienia… Szła w odurzeniu zupełnym, niby w półśnie, nie bacząc, że z przechylonego dzbana kapie woda ciurkiem na kark, na gołe plecy… Nie kleiła się jej robota tego wieczora… Porykiwała smętnie chuda krowina, nienapojona dostatecznie, beczały obie kozy, naszczekiwał żałośnie stary pies, dobytku Ibrahimowego stróż wierny, niespuszczony dzisiaj z łańcucha przez zapomnienie… nawet cztery owce dołączyły swe głosy do ogólnego koncertu… A Fatma? Fatma kończyła toaletę… Więc smagłe ciało okryła wielka, odświętna chusta, ciemnoniebieska w czerwone wyszywana desenie. Okryła szczelnie od pasa aż poza kolana, a luźno powyżej. Lewa pierś oraz ręce po łokcie pozostały nagie. Włosy hebanowe, gładko na dwie połowy rozczesane i w pukle nad uszami ujęte, zakryła wzorzysta chusteczka zwinięta w kształt małego turbanu. Lecz główną ozdobę stroju, stanowiły świecidełka: nowe zausznice, płaskie manele, bransolety w przegubach rąk, w kostkach nóg smukłych, łańcuch na szyję z misternych blaszek złożony, sznur białych perełek, mnóstwo paciorków, łańcuszków, pierścieni ze szkłem czeskim… W małym, na poły rozbitym lusterku nie mogła się należycie przejrzeć, nie mogła sobie odtworzyć obrazu swej urody, swego wyglądu w odświętnym stroju, lecz czuła, że jest piękna… bardzo piękna… Chwilami znów cisnęła serce, które tłukło się w piersiach nieznośnie, jak gdyby usiłowało wyskoczyć ze swej ciasnej klatki… Chwilami siadała na niskim posłaniu w kącie namiotu… Przeczucie jej mówiło, że nie tylko całusy będą nagrodą dzisiejszej konnej przejażdżki… Były krótkie sekundy, że strach brał górę nad uczuciem radości… Wówczas chciała się zerwać, spuścić psa z łańcucha i pobiec czym prędzej do którejś z sąsiadek o kwadrans drogi mieszkających… Ale opuszczały ją siły, skoro się dźwignęła, skoro zadzwoniły kusząco a dźwięcznie otrzymane dziś świecidełka… W pamięci stawały ostatnie słowa, pożegnalny szept kolonisty… Mówił, że przywiezie, podaruje takie prezenty, o jakich żadna z kobiet beduińskich nie śniła… chyba szejków małżonki… Noc zapadła… Stary pies, zrezygnowany i smętny, ułożył się do snu w swej nędznej budzie… Owce, kozy, krowa, ścichły już dawno… Step milczał także… Fatma stała wsparta o mur zasłaniający namiot od południa, od wichrów wiejących

niekiedy, z wielkiej pustyni… Sekundy stały się minutami, minuty wlokły się żółwim krokiem godzin… Obawa ścisnęła serce: — Może nie przyjedzie…. Może zadrwił sobie z biednej Beduinki?… Lecz czujne ucho pochwyciło niebawem odległe echo tętentu konia. Konia?… Nie… Dwóch koni… Odgłos zbliżał się, rósł… Wierny stróż Ibrahimowego dobytku wypełzł z budy, zjeżył groźnie wyleniałą sierść na kościstym grzbiecie… Uciszyła go… Kazała cicho przywarować… Tak… Kolonista znał drogę doskonale… Wiedział, kiedy skręcić w bok z gościńca, w małą stepową drożynę… Konie zwolniły biegu… Lekko i zgrabnie zeskoczył Francuz z wierzchowca… Przyjechał na nerwowym, niespokojnym kasztanie… Siwek dreptał obok zdziwiony, że próżne siodło dźwiga na grzbiecie… Przywitali się z Fatmą serdecznie… Kolonista pomógł jej dostać się na siodło… Och, nie przypuszczała nigdy, że to tak wysoko… Bose stopy wsunęła, oparła na zimnem żelazie odpowiednio skróconych strzemion. Chwyciła cugle w dłonie, starając się w każdym ruchu naśladować swego instruktora… Potem ruszyli stępa pod górę, do szosy… Księżyc świecił jasno. Step kąpał się, pławił w mlecznej powodzi i szumiał cichuteńko… Wydało się Fatmie, że olbrzymie źdźbła halfy kiwają głowami ze zdumienia nad jej postępkiem, że szepczą ostrzegawczo: — Wróć Fatmo… Źle czynisz, źle!… Ale już Francuz pochylił się do ucha… Myślała, że chce coś powiedzieć. Uczuła jego usta gorące na policzku, usłyszała prośbę cichą… mocarną… Zaprzeczyła ruchem głowy… Wówczas podciął konie… Najpierw kłus, potem cwał… Szum w uszach… Lęk, by nie spaść pod kopyta pędzących rumaków… W oddali zamajaczyły kontury domków kolonii… bliżej, poniżej ciemny pierścień ogrodów… coraz bliżej… coraz bliżej… Już widać bramę sztachetową otwartą szeroko… Fatma zaczęła ściągać cugle jedną ręką… Drugą trzymała przedni kant siodła, by nie runąć na ziemię… Na nic… Siwek, trzepnięty szpicrutą, dał szczupaka, wyprzedził nawet kasztana… Wówczas przypomniała sobie żonę kolonisty, małą, znudzoną Francuzkę… Prawda!… Ona tam jest… Ta myśl uspokoiła ją zupełnie… Już nie wstrzymywała wierzchowca… Zeskoczyła ochoczo z kulbaki przed gankiem dworku… świeciło się w oknach… Dopiero, gdy stanęła na pierwszym stopniu schodków, ogarnęła ją fala nowych, innych obaw… Za chwilę stanie oko w oko z białą, strojną panią. Jak ją przyjmie? Czy nie będzie szydzić z nędznego ubioru Beduinki? Czy nie zdziwi jej zażyła znajomość Fatmy z kolonistą? Oto trzyma ją wciąż wpół objętą i muska ustami jej szyję… Ujrzawszy wnętrze mieszkania, zapomniała o swych obawach, o istnieniu Francuzki… Wszystko było tutaj daleko piękniejsze, niż w dzisiejszym śnie, przerwanym tak przyjemnie… Na przykład wielkie zwierciadło. Widziała w nim swe odbicie od stóp do głowy, a jeszcze duży kawał tafli w górze pozostawał… Salonik, męski pokój, sypialnia z jedwabnym baldachimem rozpostartym nad szerokim łóżkiem francuskim, wreszcie

największy cud: mała salka wyłożona białymi płytkami, w podłogę wpuszczony basen pełen zielonkawej wody parującej jeszcze… Stała długo w niemym zachwycie, spoglądając na płatki róży pływające po szmaragdowej tafli wody… Zbudziło ją z zadumy lekkie trzaśnięcie drzwi, zgrzyt zasuwki… W przelotnym spojrzeniu ujrzała w kącie cicho syczący kocioł, półkę z jakimiś słojami, rurkami… bliżej małą sofę, okrytą białym prześcieradłem… Uczuła na swym ciele palące dłonie… Usiłowały rozwiązać chustę… — Nie! — rzuciła szeptem. — Żona nadejdzie — dodała, widząc, że jej protest nie pomaga… — Żona?… — Kolonista parsknął głośnym śmiechem. — Ona daleko stąd… bardzo daleko… Dzisiaj ty będziesz moją żoną, a w nagrodę… patrz!… Fatma zmrużyła oczy oślepiona blaskiem, jaki w świetle lampy siały sztuczne brylanty naszyjnika i szklanego diademu. Nim zdołała ochłonąć z pierwszego wrażenia, spadł na nią deszcz pocałunków ciepłych, gorących, oplotły ją ramiona-węże… Och, jakże inna była ta pieszczota od suchych muśnięć bezzębnych, starczych ust Ibrahima ei Kaabiego, od dotknięć jego chudych, trzęsących się palców… Jeszcze brzmiał w uszach tajemniczy głos ostrzeżenia, jeszcze dzwon serca bił jak na trwogę, lecz nogi wrosły w ziemię, w płucach dech zaparło, ramiona opadły wzdłuż bioder, bezradnie, poddańczo, z chrzęstem sznurów pereł, z dźwiękiem zsuwających się na przeguby bransolet… I kiedy po raz wtóry usłyszała cichy szept błagalny, posłusznie zwiesiła głowę… II — Raz jeszcze powtarzam, Louizo, że największym nonsensem jest zagrzebywać się żywcem w monotonnej pustyni… To dobre na tydzień, powiedzmy na miesiąc… lecz siedzieć tutaj latami, całą młodość spędzać na odludziu… nie! Ja na twym miejscu nie wytrzymałbym absolutnie… — Więc co począć?… Trzeba znosić swój los w milczeniu… Może przyjdzie chwila, że Jan zrozumie całą beznadziejność takiego życia i powrócimy do Francji… Wątpię jednak bardzo, czy… — Nie poznaję cię zupełnie, droga kuzyneczko… O, jakże inna byłaś wtedy, gdy cię ujrzałem wracającą do domu po ukończeniu pensji… Przewidywaliśmy nawet, że kto jak kto, ale ty potrafisz trzymać męża silną dłonią… Byłaś uosobieniem energii, stanowczości… — Wiem — odparła z uśmiechem. — Ta niezasłużona doprawdy opinia odstraszała wielu kandydatów do mej ręki i posagu… Mężczyzna zrozumiał aluzję, poczerwieniał i aby ukryć swe zmieszanie, zaczął pośpiesznie mówić dalej, unikając przy tym wzroku towarzyszki:

— Powiem ci szczerze, że wiadomość o twych zaręczynach z Janem, utwierdziła nas wszystkich w dawnych przypuszczeniach. Czy można sobie wyobrazić potulniejszego, solidniejszego żonkosia od niego?… O, jestem pewien, że nie zaprotestowałby ani słowem, gdybyś kategorycznie zażądała powrotu do Francji… A tak? Tak, on twoje milczenie uważa za zgodę. Qui tacet consentiri videtur… On może nawet sądzi, że ty dobrze się czujesz w waszych nudnych stepach… — Nie — rzekła z głębokim westchnieniem. — Jan wie dobrze, jak ja się męczę… lecz mimo to z Tunezji nie wyjedzie… — Dlaczego?… Nie pojmuję dlaczego… — Wiele się przyczyn na to składa… Zacznijmy od prozy. Tu ma chleb… Przez te kilka lat pobudował konieczne budynki gospodarskie, stworzył sobie warsztat pracy, który dziś nie przynosi wprawdzie wiele, lecz rokuje bajeczne zyski na przyszłość… Poza tym zarząd kolonii udziela osadnikom bardzo korzystnych kredytów, darmo rozdziela sadzonki drzewek, premiuje chów bydła i tak dalej, bez końca… Och, znam tę piosenkę dobrze… Jan zaaklimatyzował się tutaj doskonale, polubił swą ciężką pracę i nie ruszy się stąd za skarby świata… Ja go rozumiem zresztą… Gdyby spieniężył plantację, osiągnąłby za mały kapitał, aby żyć w kraju z renty. Więc co? Zostać urzędnikiem prywatnym czy państwowym? Uzależniać się?… O, to nie znasz, widzę, mego męża… On kocha swobodę, wolność, a takie warunki można znaleźć tylko w koloniach… Umilkła… Wsparła głowę na dłoniach… Posępne spojrzenie swych ciemnobrązowych oczu utkwiła tępo, nieruchomo w kolumnach środkowego łuku wspaniałej bramy Antoniusza wiodącej na forum rzymskiej Sufetuli… Kuzyn Karol podchwycił szybko kierunek jej spojrzeń… Nie omieszkał wykorzystać sposobności: — Oto ulubiony kraj twego męża! — wołał z patosem. — Oto jak będzie w przyszłości wyglądał rezultat waszej ciężkiej pracy. Patrz, Luizo… Spróbuj policzyć kolumny… Podziwiaj wspaniałe arkady, sklepienia, łuki, kapitele… To Sufetula! Kwitło niegdyś to miasto, na progu pustyni rozłożone… Zdumiewamy się dzisiaj, w jaki sposób mogło istnieć, skąd brało żywność czy wodę dla kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców… Oglądaliśmy przed godziną szczątki rzymskiego teatru, ruiny trzech świątyń siostrzanych: Jowisza, Minerwy, Junony. Przemierzyliśmy krokami ogromny a zawiły labirynt uliczek, a raczej część labiryntu, bo kto wie, ile jeszcze dzielnic spoczywa pod całunem piasku… Sufetula! Jedna z pereł prowincji afrykańskiej imperium rzymskiego. I cóż się stało? Pustynia zniszczyła dzieło pracowitych rąk ludzkich… Piachy pędzone wichrem do ataku zasypywały powoli, lecz stale źródło po źródle, potoki, strumienie, studnie sztucznie wywiercone… Wtedy wymarła roślinność… Olbrzymie mury obronne nie uchroniły ludności przed napadami wojowniczych plemion berberyjskich, arabskich… Może zapuścili się tu nawet Wandalowie, którzy akwedukt kartagiński poszczerbili… Ludność znikała, uchodziła na wybrzeża, padała ofiarą najazdów z południa czy północy… Nowe huragany naniosły świeże warstwy piasku… Nienaprawiane mury zaczęły pękać, kruszeć… A w miarę jak rozpadały się budowle, w miarę jak się zniżały,

malały, rosła z drugiej strony góra piasku, żwiru, kamyków… zakryła miasto aż po świątyń szczyty… Sufetula znikła dla oka wędrowca, a wcześniej zapewne znikła z pamięci ludzkiej… Przeszły wieki… I nikomu nie przyszło nawet na myśl, że pod sypkim całunem spoczywa miasto umarłe… Aż dopomógł przypadek… Teraz je odgrzebują spod ziemi dla przyjemności uczonych, przede wszystkim zaś turystów… Jakaż stąd nauka dla nas?… Oto ta, że niewdzięczny to kraj i niewdzięczna w nim praca… Zajmujemy coraz większe przestrzenie pod uprawę… Wydzieramy pustyni jej odwieczne zdobycze, jej prawą własność… Gwałtem wprowadzamy kulturę… Uczymy tutejszych dzikusów orać, siać i zbierać plony po ludzku. Dopłacamy grubo do tego interesu w nadziei przyszłych, niepewnych zysków… A za lat kilka, daj Boże, za kilkadziesiąt, wybuchną powstania, zamieszki… wojna… Regularna armia… tak, nasza armia wytępi oczywiście bandy rabusiów, tak jak się stało w Maroku czy Syrii… Wojska zwyciężą z pewnością, lecz nim przyjdą, koloniści pójdą pod nóż… Ich osady spłoną. Praca pójdzie wniwecz. — Cała pociecha w tym — przerwała Luiza długie przemówienie gadatliwego kuzyna — że my owych zamieszek nie dożyjemy… a o to, co będzie dopiero, niechaj się głowią ci, co przyjdą po nas… — A jeśli dożyjemy? — usiłował ją zastraszyć… — Nie ma obawy… Znam całą Tunezję doskonale. — Maroko także się wydawało spokojne, a jednak… — Mój drogi, w Maroku było zupełnie co innego. Przede wszystkim tam… Karol zląkł się poważnie, że zejdą na odległe tematy, że odbiegną od właściwego przedmiotu dotychczasowej rozmowy. Skapitulował więc co prędzej, przerywając swej towarzyszce: — Dobrze, Luizo. Zgadzam się. Zgadzam się bez zastrzeżeń, że Tunezja jest zupełnie bezpieczna, że na nic się tutaj nie zanosi, przynajmniej w najbliższej przyszłości… Wróćmy teraz do pierwotnego tematu… Czy ty, kuzynko, nie odczuwasz czasami braku rozrywek kulturalnych? Czy nie tęsknisz za operą, za dobrym teatrem, koncertami, odczytami? Czy nie nęcą cię już dancingi, kabarety, maskarady, bale, wyścigi konne? Czy możesz tutaj uprawiać jakiekolwiek sporty poza konną jazdą? Czy masz choćby plac tenisowy? A jeśli masz nawet, to kto jest twym partnerem? Na pewno nie Jan, bo nazbyt zajęty pracą, a poza tym wiem, że nigdy się sportami nie zajmował… Nie interesowały go jakoś… Co tu dużo wymieniać… Lou, droga, kochana Lou, powiedz mi szczerze, czy serce twe nie tęskni za Paryżem? — Czy nie tęskni? — powtórzyła jak echo… Potem z ust wyrwała się cicha skarga… westchnienie: — O, jak bardzo tęsknię codziennie… Nie dla mnie to życie pustelnicze… — Przerwała zalękniona, że powiedziała mimo woli zbyt wiele… Lecz Karol już czatował: — Nie wiesz nawet, jaką radość sprawiają mi twoje słowa — mówił, przyciskając

wargi do jej dłoni… A kiedy zdziwiona trochę uwolniła ręce z jego uścisku, ciągnął dalej z zapałem. — Dla mnie sprawa przedstawia się zupełnie jasno… Skoro tylko przyjedziemy do waszej zapadłej pustelni, rozmówisz się z mężem… Ja cię zresztą mogę wyręczyć, jeśli sobie tego życzysz… Jan musi uczynić wybór: albo cię kocha rzeczywiście, w takim razie sprzeda niezwłocznie osadę i wyjedziecie do Francji, albo uprze się przy swym niedorzecznym pomyśle kolonizowania pustynnych nieużytków, a w takim razie da dowód, że cię nie kocha, że dla swego egoizmu gotów… — Tylko zapominasz, Karolu, o jednym… — przerwała… — Mianowicie? — Mianowicie, że stawiając Jana wobec takiej alternatywy, ja właśnie dałabym dowody szalonego egoizmu… dowiodłabym, że go nie kocham… — Więc kochasz go aż tak bardzo? Wpatrzył się badawczo w jej zmrużone oczy. Wydało mu się, że ciemnoorzechowe źrenice drgnęły leciuteńko, że słaby rumieniec przebiegł szybko opalone policzki i znikł wśród kasztanowych włosów… — Zadajesz mi, kuzynie, bardzo niedyskretne pytania — odparła głosem dość ostrym… — Gentleman nie powinien poruszać tak drażliwych tematów. — Nie Lou!… Tym razem nie masz racji… Gdyby ci kto inny zadał podobne pytanie, można by usprawiedliwić twe oburzenie, lecz ja… — Ty jesteś wyjątkiem? Cha, cha, cha… — Tak jest… Ja, który cię kocham od dawna, ja, którego serce bije tylko dla ciebie, mam prawo spytać… — Przestań! — zawołała stanowczo, poważniejąc w jednej chwili, potem zaś dodała strofująco: — Obiecałeś mi już w Paryżu, że zaniechasz raz na zawsze tych oświadczyn… spóźnionych… — Lou, o jedno słowo cię błagam… Nie! Nie przerywaj mi znowu… Przyrzekłem, to prawda… wiem, pamiętam… lecz to silniejsze ode mnie… Słuchaj!… Czy gdybym ja ciebie był prosił o rękę… przedtem, zanim poznałaś Jana… czy byłabyś mnie przyjęła?… Powiedz!… Odpowiedz szczerze na jedno pytanie… Popatrzała mu w oczy prosto, bardzo poważnie… Spokojnym głosem odpowiedziała: — Wtedy… tak… Dziś… nie… Poweselał nagle… Śmiały mu się oczy… Dziękował gorącymi słowy… Obsypał pocałunkami jej ręce… Lecz po jakimś czasie znowu powrócił do zaczętego tematu: — Powiedziałaś, że stawiać Jana wobec radykalnie ujętej alternatywy, byłoby z twej strony egoizmem… brakiem serca. Przypuśćmy że masz słuszność… Gdyby jednak mąż twój oświadczył ci solennie, że nigdy się z Tunezji nie ruszy, że chce tu pozostać do końca życia… czy i wówczas nie zdecydowałabyś się go opuścić?… Zastanów się dobrze nim odpowiesz…

— Nie potrzebuję czasu do namysłu… Powiem ci krótko: byłoby to dla mnie straszne, lecz pozostałabym przy nim… Uśmiechnięta przed chwilą twarz mężczyzny powlekła się cieniem głębokiego smutku… Chciał jeszcze coś mówić, ale uprzedziła go szybko: — Widzisz, kuzynku… ja się zapatruję na instytucję małżeństwa poważnie… Jestem bardzo „zacofana” pod tym względem. Nie umiem iść z duchem czasu… Ja uważam, że małżeństwo, to najwięcej serio umowa, jaką się w życiu zawiera… Dwoje ludzi różnej płci przyrzeka sobie iść zgodnie i uczciwie przez cały malowany welon, jak Shelley życie nazywa… A ten pstry welon nie tylko w kwiaty jest malowany. Nie, Karolu… Przeważają w nim ciernie… Jednej parze los więcej róż przyrzuci, innej same prawie kolce pod nogi wysypie… To trudno… Moim zdaniem nie zawiera się małżeństwa dlatego, że jest się z kimś dobrze stańczonym, ale dla wspólnego dzielenia obowiązków, dla zgodnej pracy… Jeśli poza tą pracą znajdą się chwile rozrywki, tym lepiej. Jeżeli jednak nie ma po temu środków ani czasu, ani okazji, to mówi się: trudno. I dlatego ja nie mogę opuszczać męża z tej przyczyny, że wolałabym po stokroć mieszkać w Paryżu lub gdziekolwiek we Francji niż wśród głuchych stepów halfy… — O tak, Lou! — odparł Karol w zamyśleniu: — Jesteś wzorem żon… na moje nieszczęście… — Potem, spostrzegając mimowolny komizm swego wyrażenia, dorzucił pośpiesznie: — Powiedziałaś: dwoje ludzi przyrzeka sobie iść zgodnie i uczciwie przez życie… Cóż się stanie, jeśli jedno z nich nie dotrzyma warunków? — Jeżeli nie idą zgodnie, jeśli ich poglądy się różnią, jak w mym położeniu, natenczas jednostka rozsądniejsza ustąpi bardziej porywczemu towarzyszowi, wierząc niezłomnie, że kiedyś ten drugi przejrzy, że błąd swój naprawi… — Hm… Założenie nader ryzykowne, bo co będzie, jeśli tamten albo całkiem nie „przejrzy”, albo zrobi to, gdy będzie za późno… Ale pomijam to a przechodzę do drugiego warunku wspólnego pożycia… Uczciwość. To jest dużo ciekawsze… na przykład, co byś zrobiła, gdybyś się przekonała, że mąż cię zdradza… że ma kochankę… Czy wtedy także znosiłabyś swój upokarzający los w milczeniu?… Jestem bardzo ciekawy, jakbyś zareagowała w takiej sytuacji… Jakbyś postąpiła… — Chcesz mnie pociągnąć za język… Otóż muszę ci się przyznać, że nie wiem, jakbym postąpiła… Nie było potrzeby zastanawiać się nad tym… Stepy to nie Paryż, a tylko okazje prowadzą do grzechu… — Tylko okazje, sądzisz? — Jesteś nieznośny z tą twoją inkwizycją… Powiedziałeś przedtem, że jestem wzorem żon… pozwól więc, że z najgłębszym przekonaniem nazwę Jana wzorem mężów… Jestem o niego spokojna… Obserwowałam go w ciągu dwóch lat, jakie spędziliśmy w Paryżu… — I nigdy niczego nie zauważyłaś?

— Czy usiłujesz mnie zaintrygować?… — Och, nie!… Bynajmniej!… Tak z ciekawości pytałem… Luiza wyczuła nieszczerą nutę w brzmieniu jego głosu, a skwapliwe zaprzeczenie nie mogło nie wzbudzić podejrzliwości… Więc Jan nie jest takim świętoszkiem, za jakiego pragnął zawsze uchodzić? Czy może Karol chce uknuć intrygę, która byłaby wodą na jego młyn?… Ciekawość kobiety była wystawiona na ogniową próbę, lecz duma nie pozwoliła spłynąć słowom, które zawisły na wargach… — W drogę, kuzynie!… Słońce chyli się ku zachodowi… Przed nocą nie zajedziemy zapewne… W milczeniu zeszli po kamiennych stopniach… Jeszcze dłuższą chwilę podumali pod olbrzymim łukiem tryumfalnym Dioklecjana… jeszcze obrzucili pożegnalnym spojrzeniem ruiny umarłego miasta… Szofer nadepnął starter… motor warknął groźnie, potem zaczął pracować cicho, równo, sprawnie… Kilka minut później sześćdziesięciokonna minerwa ruszyła z miejsca, zrazu wolno, potem coraz szybciej… Z tyłu pozostała rzymska Sufetula spod wydm piaszczystych wygrzebana… Wyniosłe marmurowe kolumny, niegdyś białe jak śniegi, dziś jakby złociste, pławiły się w potokach szkarłatnych promieni zachodzącego słońca. Umarłe miasto zdawało się płonąć… …Samochód mknął szybko… Szerokie ławice piasku zaczęły ustępować miejsca dużym skupieniom okruchów skalnych, kamieni, żwiru. Piaszczysta pustynia, erg, przechodziła niespostrzeżenie w pustynię kamienistą, hamadę, w pustynię żwiru, serir… Potem zjawiły się pierwsze kępy halfy… wreszcie step, przecięty na dwoje prostą linią szarego, francuskiego gościńca… A rozmowa, tak ożywiona w czasie zwiedzania ruin Sufetuli, urwała się nagle beznadziejnie… Karol i Luiza pogrążyli się w swoich myślach, w zadumie tak głębokiej, że nie przerwały jej nawet głośne klątwy szofera i przeraźliwa kakofonia wszystkich sygnałów samochodu, kiedy drogę zagradzały pędzone na północ stada owiec, bydła lub koni… W miarę zwiększania się wiosennych upałów, Beduini-nomadzi posuwają się w stronę stoków Atlasu, gdzie żar słońca nie wypalił pastwisk, gdzie soczysta pasza czeka na wynędzniałe trzody koczowniczego plemienia pasterzy… Dopiero jedna, maleńka karawana zainteresowała Karola, jako charakterystyczny obrazek mijanych okolic… Na wysokim chudym wielbłądzie jechał starzec z długą brodą białą jak mleko…. Do ogona garbatego wierzchowca przywiązany był dwumetrowym postronkiem pysk następnego wielbłąda, jego ogon do poczciwej mordy trzeciego, trzeci do czwartego… Na samym końcu, na małym osiołku, jechał młody chłopiec arabski… Tak samo jak starzec był odziany w długi, wełniany selham, także miał głowę nakrytą białym zawojem… — Jakie to malownicze — rzekł Karol, chwytając dłoń swej towarzyszki… Auto wymijało właśnie wlokącego się z tyłu osiołka… Siedzący na jego grzbiecie

chłopak uśmiechnął się przyjaźnie do Louizy… — Ach, to mój znajomy— rzekła… — Fotografowałam go kilka razy w stroju narodowym… To syn Ibrahima El Kaabiego… Ale przypatrz się uważnie jego ojcu… Wspaniały typ… Niestety samochód przemknął szybko obok idących gęsiego wielbłądów i Karol nie zdołał się starcowi przyjrzeć… — Dojeżdżamy… Patrz!… ta ciemna plama, to farma… III Stary Ibrahim el Kaabi zwiesił posępnie głowę… Domyślił się wszystkiego… Już przy powitaniu zauważył wielkie zmieszanie się młodej małżonki… Przez tydzień śledził ją uważnie… Spostrzegł, że Fatma zamyśla się dziwnie, że pracuje z największym roztargnieniem, że zaniedbuje gospodarstwo, że ze strachem odpowiada na każde pytanie swego pana i władcy… Więc prężył umysł leniwy, starczy, wytężał stępione zmysły, by znaleźć przyczynę tych zmian wielkich… Najsamprzód, jego sępie nozdrza, niezupełnie jeszcze zatrute dymem z fajki, zwietrzyły zapach nieznanych, przepięknych perfum… Przekonał się szybko, że to ciało Fatmy pachnie tak upojnie, że jej szaty roznoszą po niskim namiocie smugę czarownej woni… Potem w skrzynce, gdzie chowała swe świecidełka, ujrzał nowe ozdoby… Uważnie pooglądał niewidziane przedtem łańcuchy, manele, pierścienie… ważył w dłoni wielkie zausznice… podziwiał błyszczący naszyjnik… A kiedy usłyszał, że nadchodzi żona, zatrzasnął pośpiesznie skrzyneczkę i nie zapytał nawet… Następny dzień nowe przyniósł odkrycia… W pobliżu namiotu znalazł niezbyt dawane ślady kopyt końskich… Konie musiały być dwa… Zauważył, że Fatma wracająca właśnie z dzbanem wody od źródła, przybladła silnie, ujrzawszy, że małżonek bada ślady… — Kto jeździł tędy konno? — zapytał od niechcenia… — Konno? — Nie potrafiła opanować drżenia głosu: — Konno? To niemożliwe!… Nie widziałam nikogo… Pies byłby szczekał… Nie!… To są ślady po twoich wielbłądach… Znowu Ibrahim nie rzekł nic… Zagłębił się w badaniu odcisków. Tak. Ta kobieta kłamała… Nietrudno przecież odróżnić ślad wielbłąda od stąpnięć konia… Lecz wszystkie dotychczasowa odkrycia były niczym w porównaniu z tym, co ujrzał czwartego dnia po powrocie ze Sbeitli… Zbudził się bardzo rychło, kiedy pierwsze promienie błogosławionego słońca wdarły

się co dopiero do ciemnego namiotu, kiedy zaigrały swawolnie wśród skromnych gratów budy… Spał źle tej nocy… Trapiły go smutne widziadła… Więc pierwsze niespokojne spojrzenia pobiegły w stronę żony: Fatma leżała obok, obnażona prawie do pasa. Ręce miała zarzucone pod głowę… Purpurowe usteczka składały się w rajski uśmiech szczęścia. Starca ogarnęło wzruszenie… rozczulenie bezmierne… To była chwila, w której gotów był pogrzebać na zawsze wszystkie krzywdzące podejrzenia… Bo czyż kobieta, która zdradza męża może spać tak spokojnie? Czyż może się tak słodko uśmiechać?… Ześlizgnął się rozkochanym wzrokiem z zarumienionej od snu twarzyczki na szyję… na piersi… Nagle zdrętwiał… Zadrżał strasznie… Stłumił wybuch wściekłości szalonym wysiłkiem… Zerwał się, jak gdyby mu Allach miłościwy połowę lat odjął… Przyklęknął nad śpiącą małżonką… Patrzał… Nisko, pomiędzy jędrnymi piersiami widniał ślad ukąszenia… Nie musiały to być zęby psa… O nie!… Mądry Ibrahim czytał znów w śladach jak w księdze otwartej: Fatmę ugryzł człowiek!… A tuż za spojrzeniami starczych oczu pobiegła myśl bolesna, zatruta… Wtulił twarz między jej twarde piersi i upojony pieszczotą miłosną, ugryzł… Krew nabiegła strumieniem do głowy… Spróchniałe korzenie ostatnich pozostałych zębów dzwoniły jak w febrze… W oczach błyskawice gniewu… potem koła czerwone, zygzaki… Zaciśnięta ręka… drżące palce szukały sztyletu… Nie przypuszczała chyba piękna niewolnica, że widmo śmierci tak nisko nad nią krążyło tego ranka… Ibrahim opamiętał się jednak… Gdyby ją zabił najpierw, nie odnajdzie nigdy tamtego… A tamtemu się pierwsze pchnięcie w serce przeklęte należy… Więc stłumił w sobie święty gniew, który wybuchnął w nim, jak Samum. Na bladą, mściwą twarz włożył maskę zimnej obojętności… Po odprawieniu rannych modłów polecił żonie i synowi zbierać pośpiesznie nowe zapasy halfy… Zdziwił ich rozkaz, lecz nie wolno było zdziwienia jawnie okazać… Pracowali oboje w milczeniu… Siódmego dnia znał już Beduin swego rywala. Wałęsając się po stepie przed wieczorem, zauważył daleka Fatmę z kolonistą… Szli obok siebie, trzymając się za ręce… Biały koń dreptał za nimi powoli… Więc Francuz był owym gachem… To znacznie komplikowało sprawę. Zabić Francuza otwarcie, to znaczy samemu dać głowę… Sidi Naceur Bey w Tunisie podpisze każdy wyrok podsunięty przez rzeczywistych władców kolonii. Należy zatem działać ostrożnie i sprzątnąć wroga z zasadzki… Staremu Ibrahimowi nie pierwszyzna… Tegoż dnia zapowiedział, że nazajutrz, wczesnym rankiem wyruszy z synem do Sbeitli… Mówiąc to wszystko, śledził ukradkiem oblicze żony. I nie uszło jego uwagi, że przez jej świeżą twarzyczkę przebiegł lekki błysk radości, że wykwitł na chwilę uśmiech i skrył się czym prędzej pod maską nieszczerego, obłudnego smutku… Fatma nie przeczuwała zupełnie, iż mąż wie o wszystkim, że widział nawet ten