uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Antoni Marczyński - Pokolenie Kaina

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :774.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Pokolenie Kaina.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 56 stron)

Antoni Marczyński POKOLENIE KAINA 2013

Spis treści I II III Opracowano na podstawie wydania Z. Gustowskiego i M. Wojciechowskiego, Poznań, 1938. Na okładce fragment wodospadów Iguazú.

I Po przesłuchaniu rybaków, straż odprowadziła do wsi ich matki, żony, córy rozpaczające zbyt hałaśliwie i komisja ze stolicy przystąpiła do robienia pomiarów. Szło tutaj o ustalenie, czy rzeczywiście brzeg z wolna zapada się w morze, jak mówili mieszkańcy tej osady, czy jest to chwilowy zalew plaży, wywołany przez ostatni sztorm. Podczas owej burzy dął wicher północny, więc to on mógł spiętrzyć i wpędzić te masy wód na niskie, ku północy zwrócone wybrzeże. Tego zdania była cała komisja, a jej przewodniczący pocieszał zmartwionych rybaków, że zalana część ziemi wynurzy się nazajutrz. Lecz nazajutrz poziom morza podniósł się znowu na szerokość palca, jak wskazywały karbowane paliki, powbijane tu wczoraj w różnych miejscach i to zdumiewające zjawisko powtarzało się regularnie dzień w dzień. Oczywiście nie brano pod uwagę najdalszego zasięgu fal podczas przypływów, tylko najniższy stan morza przy odpływach. Szerokość palca jest mała, za to na płaskim brzegu, tak słabo pochyłym, iż wyglądał na idealnie poziomy, ten nikły przyrost wody równał się przesunięciu granicy dwóch żywiołów o krok. O krok dorosłego męża kurczyła się plaża co dzień i komisja po dziesięciu dobach sumiennych badań wysłała do stolicy alarmujący raport. Podobnych raportów otrzymał kanclerz już kilkadziesiąt, ale nie podawał tego do publicznej wiadomości, aby nie wywoływać paniki w kraju. Zresztą zaufani eksperci dowodzili, że jeżeli morze systematycznie pochłania brzegi południowe (gdzie jego zaborczość zauważono najwcześniej), to na pewno cofa się na północy, gdyż zachowanie takiej równowagi gwarantują lądom i wyspom odwieczne prawa przyrody. Tym większą konsternację u kanclerza wywołało więc pierwsze sprawozdanie komisji wysłanej przezeń na północne wybrzeża, które zamiast przybierać ziemi, według opinii znawców, kurczyły się również. A komisja, rozpocząwszy tam objazd rybackich wiosek, przysyłała raz po raz meldunki jeszcze bardziej zatrważające niż te, które wciąż nadchodziły z południa, o których zaś nic nie wiedziała. Aż w końcu, gdy stało się jasne, iż cały olbrzymi ląd, cała Atlantyda stale, choć powoli zapada się w ocean, kanclerz postanowił oznajmić to swojej kochance, królowej. W kraju tym od niepamiętnych czasów panowały wyłącznie kobiety, dzięki czemu rządzili mężczyźni i dawało to znacznie lepsze wyniki, niż dawniejszy stan rzeczy, kiedy panowanie było monopolem mężczyzn, których faworyty przez swoje kosztowne rządy rujnowały naród i wywoływały często rewolucje pałacowe. Pałac królewski stał w pośrodku rozległego ogrodu, gdzie kanclerz z trudem odnalazł władczynię; bowiem zaszyła się w gęstwinę obsypanych fioletowym kwieciem krzaków otaczających półkolem łąkę, na której dokazywało z półtora tuzina dzieciaków. Rej

wśród nich wodził chłopak, jeden z najmłodszych w tym gronie, a odznaczający się tym, że miał jasne włosy i prawie białą skórę; pod tym względem był absolutnym unikatem wśród miliona tubylców, samych brązowoskórych, ciemnookich brunetów. — Czy wyrodek znowu coś przeskrobał? — zapytał cicho kanclerz. — Nie nazywaj go tak, proszę — odparła królowa, lecz westchnęła, czyli zgadł. — Nie zapominaj, że Biały jest synem mej nieszczęsnej siostry. Z tą siostrą mieli tu dawniej kłopotów co niemiara. Bo podróżowała wciąż, narażając przez to skarb państwa na znaczne wydatki, a przy tym prowadziła się skandalicznie. Jeżeli raz na rok albo rzadziej wracała do stolicy, to z pewnością tylko po to, by rodzinie królewskiej przysporzyć jeszcze jednego bękarta. Za piątym razem przypłaciła ten stały epilog swej skłonności do niewybrednych przygód pomieszaniem zmysłów, a zdarzyło się to właśnie wówczas, gdy przyszedł na świat Biały. Wiadomość o urodzeniu się całkiem białego dziecka wywołała ogromne wzburzenie w Atlantydzie zwłaszcza dlatego, że bardziej fanatyczni kapłani nazywali ten fakt objawem gniewu boskiego. Rewolucja wisiała na włosku, na szczęście w tym samym czasie powrócił z długiej podróży statek najśmielszego z tutejszych żeglarzy, który przywiózł ze sobą parę maleńkich Murzyniątek na dowód, że odkrył ląd zamieszkały przez ludzi czarnych. — Skoro są na świecie ludzie czarni jak heban, dlaczego dziwi was albo gorszy urodzenie się dziecka mającego białą skórę. Ona później ściemnieje na pewno i maleńki potworek stanie się człowiekiem prawdziwym, czyli brązowym jako my wszyscy. Tymi słowy zwykle kanclerz rozpoczynał albo kończył swoje publiczne przemówienia, które wreszcie doprowadziły do pożądanej pacyfikacji umysłów. Chociaż nie spełniło się przypuszczenie odnośnie do ściemnienia skóry, choć Biały zawsze pozostał białym, lud pogodził się z jego istnieniem i przestał sarkać tym łatwiej, że skończyły się raz na zawsze wybryki ekscentrycznej księżniczki. Za to jej siostrze, królowej, przybyło jedno, lecz stałe, zmartwienie, wychowanie Białego, który był dzieckiem niesłychanie trudnym, mówiąc najdelikatniej. A teraz, jako dziesięcioletni chłopiec zdradzał instynkty wręcz niepokojące, nawet podczas zabawy z rówieśnikami, których bił, wyzyskiwał, tyranizował bezprzykładnie. Gdy zaś próbowali się zbuntować albo wspólnymi siłami sprawić mu lanie, zręcznie podjudzał jednych przeciw drugim, po czym sam stawał po stronie gromadki liczniejszej i słabszych prał bez litości. Aż kiedy dobrał się do skóry ośmioletniej następczyni tronu, kanclerz nie wytrwał w roli biernego widza, wypadł z krzaków i boleśnie pomścił krzywdę swojej córeczki. — Zapamiętasz sobie tę nauczkę, nieznośny urwisie? — Zapamiętam — odparł malec zbity na kwaśne jabłko, lecz nie płakał, tylko wzrok pełen nienawiści, przerażającej w jego wieku, skierował na swojego pogromcę — zapamiętam, a gdy urosnę, zetnę ci głowę! — Obawiam się, że arcykapłan miał rację — powiedział w chwilę później kanclerz do królowej, wracając z nią do pałacu — że miał rację, gdy ongi dowodził, iż nieznany ojciec Białego musiał pochodzić z przeklętego pokolenia Kaina, który podobno był

biały. Toć u nas ani jedno zabójstwo nie przytrafiło się od przeszło stu lat, karę śmierci znieśliśmy jeszcze dawniej, a ten zły szczeniak marzy o ścinaniu głów! Tak, tak, arcykapłan miał słuszność. — Czy mam to powtórzyć jego świątobliwości? — rzekła królowa z ironią. — Bo dotychczas nie podzielałeś jego poglądów nigdy! Istotnie, ci dwaj najwyżsi dostojnicy państwowi, jak to często bywa, wzajem nie cierpieli się serdecznie; gdy jeden z nich na radzie koronnej postawił jakikolwiek wniosek, drugi z całą pewnością głosował za odrzuceniem projektu, chociażby nie wiedział przez chwilowe roztargnienie, o czym mowa. Pamiętając o tym, kanclerz na dzisiejszym posiedzeniu, poświęconym niebezpieczeństwu całkowitego pogrążenia się w morzu Atlantydy napomknął, że oni wszyscy powinni podzielić jej los. — Protestuję! — wtrącił zaraz jego świątobliwość. — Jeżeli nasz ląd rzeczywiście czeka zagłada, trzeba jego mieszkańców przesiedlić. Tego właśnie pragnęła królowa i jej wierny przyjaciel, toteż uśmiechnęli się do siebie zadowoleni, że zacietrzewiony arcykapłan dał się złapać. — Przesiedlić? — Władczyni udała zdziwienie. — A dokąd? — Na zachód — radził skarbnik królewski. — Tam jest najbliższy ląd, więc przeprawa będzie najkrótsza, najtańsza. Tam nad potężnymi rzekami rosną puszcze z najbujniejszą pod słońcem roślinnością, co świadczy o urodzajności tamtejszej ziemi; pracowici Atlanci szybko przemienią te dzisiejsze nieużytki w uprawne pola, w ogrody, winnice i podatki będzie można ciągnąć, aż miło. Tam dalej, za puszczą, wznoszą się niebotyczne, złotodajne góry; pośród nich, w najbardziej malowniczej kotlinie znajdować się ma Raj, kolebka ludzkości… — Ba, lecz stamtąd naszych praojców wyparto — przypomniała mu królowa — i nie wiadomo, jakiego dziś doznalibyśmy tam przyjęcia. Skarbnik lubujący się w używaniu superlatywów odparł, iż najlepiej byłoby wysłać najzdolniejszych szpiegów, aby zbadali sytuację finansową państw Urów, Majów, Azteków, Irokezów i w ogóle wszelkich ludów, zamieszkujących sąsiedni kontynent. Potem, najwięcej potrzebującym pieniędzy można by zaproponować niby korzystne pożyczki pod zastaw ziemi, na której osiadaliby wychodźcy z Atlantydy, a skoro już raz osiądą, nie pozwolą się stamtąd wypędzić. Plan ten nikomu nie przypadł do gustu. Był kosztowny, krył w sobie zarzewie przyszłych konfliktów zbrojnych z oszukanymi dłużnikami, przede wszystkim zaś wymagał do swego wykonania moc czasu. A tu należało unikać zbyt długiej zwłoki, należało wysiedlić całą ludność, zanim przyjdzie nieuchronna katastrofa. Wprawdzie według obliczeń kanclerza zupełne pogrążenie się Atlantydy wraz z jej najwyższymi górami nie miało nastąpić przed upływem stulecia, ale żyzne doliny, spichlerze kraju, zaleje morze kolejno za siedem do dziesięciu lat. I to pod warunkiem, że zanurzanie odbywać się będzie z dotychczasową powolnością, że nie przyspieszy go nic! — Nie przyspieszy na pewno — twierdzili znawcy, którzy jak to zwykle znawcy, pomylili się fatalnie już nie raz.

Po długich debatach rada koronna uchwaliła znaczną większością głosów, co następuje: 1. Przesiedlić ludność na ląd dotychczas niezamieszkały, aby uniknąć zatargów z jakimikolwiek autochtonami. 2. Na poszukiwanie takiego lądu niezwłocznie wysłać komisję fachowców, która musi wykończyć swe prace w ciągu dwóch lat, pod rygorem niewypłacenia jej diet. 3. Nie czekając na powrót komisji, natychmiast rozpocząć budowę tysiąca dalekobieżnych statków transportowych. 4. Dla budowy tej floty zarządzić bezpłatne, przymusowe roboty publiczne. 5. Upoważnić kanclerza do wydania odpowiednich rozporządzeń wykonawczych tak, aby realizacja ewakuacji całej nacji Atlantów mogła odbyć się już za lat pięć. W kilka dni po tym historycznym posiedzeniu kanclerz postanowił wziąć udział osobiście w naukowej ekspedycji, wymienionej w punkcie drugim uchwały rady koronnej. Trochę bowiem nie dowierzał swoim fachowcom, a jako gorący patriota pragnął znaleźć dla ziomków takie warunki życia, jakie pozwoliłyby im przeboleć utratę dawnej ojczyzny. Zdając sobie jednak sprawę z tego, że podczas jego dłuższej nieobecności sędziwy arcykapłan mógłby zwiększyć swoje wpływy w państwie, a przystojny skarbnik – u królowej, mianował jej doradcą i komendantem pałacu tego pierwszego, drugiego zaś wicekanclerzem; wicekanclerz musiał też z miejsca podpisać rozporządzenie wykonawcze o publicznych robotach przymusowych i o nałożeniu nowego podatku, co dawną niepopularność skarbnika zwiększyło do maksimum. Zabezpieczywszy się w ten sposób, kanclerz odpłynął na wschód statkiem tak nieprawdopodobnie szybkim, że ludzie idący równolegle do niego po plaży, tylko z trudem mogli go prześcignąć. Dzięki chyżości galery, już w szesnaście dni później ujrzano wybrzeże, na którym roiło się od ludzi czarnych jak smoła; czyli kraina ta gęsto zamieszkała, nie nadawała się do celów kolonizacyjnych. Kazał więc kanclerz skręcić w lewo, na północ i płynąć wzdłuż skalistych brzegów czarnego lądu, z którego żar buchał niczym z chlebowego pieca. Tak dotarli do zatoki, będącej początkiem jakiejś cieśniny; za nią znów otwierało się morze, lecz piękniejsze niż ocean, oblewający zewsząd Atlantydę, bardziej lazurowe i spokojne na pozór. Rychło polubili je tak, że nadali mu miano: morze nasze, a nazwa ta dziwnie do niego przylgnęła. Polubili je za łagodny klimat, za bezlik maleńkich, ale smacznych ryb, za mnogość zatok, wysp, półwyspów, z których najdłuższy miał kształt buta lub ludzkiej nogi. Ponieważ noga ta posiadała niebezpieczne nagniotki w formie wulkanów, popłynęli dalej i odkryli wielki archipelag wysp.

Tam dopiero to śródziemne, niby łagodne morze pokazało im swoje drugie oblicze, a było prawdziwym cudem, że załoga nie podzieliła losu swojego statku, który po karambolu z podwodną rafą poszedł na dno, jak kamień. Gdy sztorm minął, gromadka rozbitków, będących świetnymi pływakami, jak wszyscy Atlanci, przedostała się wpław z wyspy na pobliski ląd. Ale co dalej? Choć drewna było wszędzie pod dostatkiem, nie mogli marzyć o zbudowaniu nowego statku, ani nawet łódek, gdyż wszelkie ich narzędzia utonęły, a ludzi żadnych nie spotykali dotychczas, poza Murzynami, których widzieli na początku swej niefortunnej żeglugi. Żeby jednak do nich dotrzeć znowu, musieli szukać drogi lądowej, musieli pieszo okrążyć całe morze nasze, które teraz bardzo szpetnie nazywali. Spacerek ten zajął im równo pięć lat! Trudno byłoby zliczyć, ile w tym czasie przeżyli przygód mrożących krew w żyłach. Albo ile razy osiwiały ze zmartwienia kanclerz pluł sobie w brodę, że wziął udział w pechowej wyprawie. Pierwotnie zamierzał po znalezieniu odpowiednich do osadnictwa terenów pozostawić tam speców od kolonizacji, a samemu wrócić co prędzej. Na wyjezdnym zapewniał swą królewską kochankę, że jego nieobecność potrwa najwyżej pięć miesięcy. A trwała, jak dotychczas, pięć lat! Akurat tyle czasu preliminował na przygotowanie całkowitej ewakuacji Atlantydy. Czy bez niego ta piatiletka nie zawiodła? Czy skarbnik potrafił go zastąpić? Potrafiłby na pewno, lecz w pałacu, ten donżuan przeklęty! I czyż można by winić królową, gdyby nie dochowała wiary przyjacielowi, który nie dał znaku życia od pięciu lat? Te i podobne myśli dokuczały kanclerzowi tak, że w chwilach wolnych od zajęć, czyli na postojach, walił dostojną głową nie w mur, którego nie było, ile w drzewa. Zaniechał tych praktyk dopiero gdy dotarli do siedzib Negrów, chociaż ci w początkach znajomości nie byli najuprzejmiejszymi gospodarzami. Gdy jednak po kilku próbach stwierdzili, że pieczeń nawet z najtłuściejszego spośród gości jest niemożliwie żylasta i twarda (na skutek pięcioletniej przechadzki), uznali ciężkostrawnych przybyszów za swoich przyjaciół. Dali też im eskortę zabezpieczającą ich przed kulinarnymi eksperymentami sąsiednich szczepów. U tych, po drodze do zachodnich wybrzeży Czarnego Lądu Atlanci zaopatrywali się w narzędzia, prymitywne, lecz pozwalające na jaką taką obróbkę drewna, potrzebnego do budowy dużej łodzi. Budowa ta, dwa razy przerywana przez febrę, która przerzedziła szeregi rozbitków bardziej niż trudy gigantycznego marszu, trwała przeszło rok. Więc z górą sześć lat upłynęło, odkąd opuścili ojczyznę. Sześć lat, o bogowie! Czy przez ten czas ocean nie pochłonął Atlantydy?! Nie. To znaczy owszem, ale częściowo. Wyniosłe góry szczytami kłuły niebo jak dawniej, za to najniżej położone, najurodzajniejsze doliny zalało morze tak, że kanclerz mógł swoją łodzią dopłynąć do samej stolicy, ongi odległej od wybrzeża o dwa dni drogi. Jego towarzysze rozbiegli się natychmiast, aby odszukać swoje rodziny, on zaś, witając oczyma z bezmiernym rozczuleniem każdy dom, kroczył powoli przez swoje ukochane, rodzinne miasto. Miasto wyglądało na opustoszałe, co smuciło go i cieszyło zarazem. Smuciło tylko z

egoistycznych pobudek, z chęci zobaczenia po tylu latach rozłąki znajomych, drogich twarzy. A cieszyło, gdyż przypuszczał, iż skarbnik wykonał ich wspólny plan w terminie ongi wyznaczonym i przez to zabezpieczył rodaków przed skutkami geologicznego kataklizmu. Nie mógł tylko pojąć co znaczą barwne, prostokątne płachty, zwisające ze wszystkich okien, dachów, balkonów. Suszenie bielizny? Na skrzydłach wiatru dobiegły do jego uszu echa śpiewu chóralnego. Tysiące lub raczej setki tysięcy ludzi śpiewały zgodnie tę samą nieznaną pieśń. Zaintrygowany tym kanclerz od razu przyspieszył kroku i, kierując się słuchem, dotarł do głównego rynku, szczelnie zatłoczonego ludźmi, którzy jeszcze wciąż śpiewali. Tubylcy? Oczywiście! Jeśli pod tym względem miał przez chwilkę wątpliwość to dlatego, że dawniej Atlanci ubierali się barwnie, malowniczo i każdy inaczej, podług własnego gustu. Teraz zaś mieli wszyscy strój jednakowy, brzydki, przypominający mundury dozorców więziennych, a na głowach czapki podobne do talerzy. Wtem wzrok zdumionego kanclerza spoczął na wysokiej estradzie spowitej szczodrze w takie same dwukolorowe płachty, jakie szpeciły czy zdobiły wszystkie budynki. Na estradzie stał również w mundurze skarbnik, który po skończeniu śpiewów oznajmił obecnym, że za chwilę przemówi wódz. Ogłuszający ryk radości nagrodził mu te słowa, niezrozumiałe dla kanclerza, wszystkie prawice wyciągnęły się w górę, znowu zabrzmiała pieśń, jeszcze bardziej ognista niż pierwsza, lecz urwała się wnet i witany hałaśliwymi wiwatami ukazał się na trybunie człowiek o skórze prawie białej. Kanclerz nie od razu poznał „wyrodka”, którego pamiętał jako dziecko, a który już dwa lata temu osiągnął, według tutejszych praw, pełnoletność i męski wiek. A Biały rzuciwszy garść frazesów powitalnych, rozpoczął przemówienie. Jego pierwszą część poświęcił druzgoczącej krytyce dawnych rządów kanclerza, którego nazwał zdrajcą, złodziejem, łajdakiem, a te nieparlamentarne epitety ogromnie podobały się Atlantom, ongi tak bardzo dystyngowanym. Podobały się, to jeszcze nie wszystko, bo roznamiętnieni słuchacze miotali straszliwe groźby pod adresem „zdrajcy”, który jakoby brał łapówki od rządów państw: Urów, Mayów, Azteków, aby od ich bogatych krain odwracał uwagę swych rodaków, aby rzekomo zagrożonych powodzią wysiedlił na jakiś pustynny ląd, gdzie spotkałaby ich śmierć głodowa. Potem Biały zaczął mówić o własnych zasługach. Zorganizował ziomków, to najważniejsze! Umundurował ich, uzbroił, wyleczył ze zniewieściałości, z haniebnego umiłowania pokoju i przygotował ich pod każdym względem do czynu. Ukoronowaniem przyszłych wyczynów musi być podbój całego świata, którego części zamieszkują podobno barbarzyńcy o skórze czarnej jak heban i barbarzyńcy skośnoocy, płaskonosi, a zniewieściali tak, że nawet mężczyźni noszą tam warkocze. Lecz podbój świata to końcowy etap ich dziejowej misji zleconej im przez bogów, zwłaszcza przez narodowego boga wybranego ludu Atlantów. Na razie zaś trzeba zadowolić się zajęciem lądu zachodnich sąsiadów. Ci sąsiedzi, Urowie, Mayowie, Aztecy, to bracia, którzy jęczą pod jarzmem swoich królów, kapłanów, kanclerzy. Wyzwolić ich spod tego jarzma, połączyć się z nimi, czyli włączyć, wcielić ich do karnych szeregów Atlantów, to święty cel pierwszej wyprawy, która na pięciuset

okrętach wojennych wyruszy stąd za tydzień! — Ach za tydzień? — pomyślał kanclerz i odetchnął z ulgą. — No, to jeszcze zdążę unieszkodliwić ciebie, obłąkany herszcie półgłówków. Wycofawszy się z ciżby, pośpieszył do największej świątyni. W jej podziemiach mieszkali kapłani, których słusznie uważał za swoich sojuszników przy obecnych rządach. Nie poznali go zrazu, tak bardzo zmienił się i postarzał przez sześć lat męczącej wędrówki, potem dali wyraz swej wielkiej radości, potem na wyścigi, chaotycznie jęli mu opowiadać, co Biały tutaj nabroił; arcykapłana uwięził, królową także wraz z całym jej potomstwem, skarbce świątyń zajął i zużył… gdybyż choć na budowę statków… nie, na zbrojenia! Zamiast wykonać plan rady królewskiej sprzed sześciu lat, zamiast budować statki transportowe i już wywozić partiami ludność z Atlantydy, przemienił cały kraj w obóz wojenny i marzy o podboju świata. Chce tępić inne ludy, a nie widzi, że jego ojczyzna stacza się w przepaść. — Bądźcie spokojni, ja was ocalę — sądził kanclerz — ale pierw muszę z nim zrobić porządek. I to jeszcze dzisiejszej nocy. Noce spędzał Biały w dawnym pałacu królewskim, tam również trzymał swoich więźniów. Silne warty strzegły bram gmachu, lecz kanclerz, jako dawny kochanek królowej, znał przejście sekretne, o którym obecny władca Atlantów w ogóle nie wiedział. Tamtędy pod osłoną nocy wtargnęli spiskowcy, tamtędy w godzinę później wyprowadzono uwolnionych jeńców i nowego więźnia, Białego, któremu usta zakneblowano sumiennie, by nie wszczął alarmu. Potem cała gromadka, chyłkiem opuściwszy stolicę, podążyła do pustelni świątobliwych dziewic zamieszkujących groty u szczytu jednej z okolicznych gór. Kanclerz przypuszczał, iż tutaj nikt nie będzie ich szukał, a kiedy po kilku dniach minie pierwsze wzburzenie tłumów, on zejdzie do miasta i naprawi błędy popełnione przez białoskórego uzurpatora; ów zaś, leżąc w łańcuchach i czekając na sąd, mógł rozmyślać o nietrwałości doczesnych tryumfów. Tymczasem nazajutrz po południu nastąpiło coś, czego nikt nie przewidział. Ba, wielu naiwnych sądziło, że skoro woda dojdzie do szczelin na stokach wulkanu, to mając tam odpływ, przestanie się podnosić i nigdy nie zaleje wyżynnej części lądu. Prostaczkowie ci uważali snadź wulkan za bezdenną studnię, za ogromny pusty zbiornik, a zapomnieli o płonącym w nim ogniu. Ten zaś, swym straszliwym żarem przemienił wodospad w olbrzymie masy pary wodnej, dla której krater nie mógł stanowić dostatecznego ujścia. I kiedy ciśnienie pary doszło do fantastycznej ilości atmosfer, wysoki na dwadzieścia strzałów z łuku stożek wulkanu pękł, rozleciał się na drobne okruchy z hukiem głośniejszym niż sto piorunów. W otwarty wyłom runęło morze i po drodze zmiotło połowę miasta. Na drugą połowę, zalaną na razie powyżej pierwszego piętra budynków, wpadły zerwane z kotwicy okręty, łamiąc się w drzazgi. Rozszerzonymi od zgrozy oczyma spoglądał Biały ze swego więzienia na żałosny pogrom floty, z którą chciał wyruszyć na podbój świata. Kanclerz przez powiększające szkła patrzył w stronę królewskiego pałacu stojącego w najwyższym punkcie stolicy. Tam pędziły zewsząd tłumy ludzi na pół obłąkanych z przerażenia. Z tej odległości

wyglądali jak mrówki, zwłaszcza nazajutrz, gdy oblepili dach rozległego gmachu, który przez tę przeklętą noc niepewności stał się ostatnią wyspą stolicy. Lecz woda sięgała wyżej i wyżej z szybkością, jakiej nie przewidzieli eksperci. Następnego ranka, gdy goście pustelni dziewic wyszli z grot, by ogrzać się na słońcu, nie zobaczyli już pałacu, ani pomniejszych pagórków dokoła zatopionego miasta, na których także sporo ludzi szukało ratunku. — Ciekawym za ile dni — mruknął Biały — przyjdzie kolej na naszą górę. Hej, co widzę! — krzyknął nagle. — Statek!!! Był to jeden z jego okrętów wojennych, który jakimś cudem nie roztrzaskał się podczas straszliwego pojedynku morza z wulkanem. Unoszony prądem, płynął nieopodal ich azylu, że zaś rekiny miały od kilku dni w bród żeru. Czterech śmiałków zaryzykowało pościg wpław za bezpańskim okrętem. Dopędzili go szczęśliwie i skierowali ku pustelni świątobliwych dziewic, z których połowa nie chciała opuścić swojej siedziby. Z wielkim trudem zdołała królowa nakłonić je do towarzyszenia jej w tułaczce, po czym wyłoniła się kwestia, czy należy zabrać Białego, czy nie. — Powinien tu zostać i zginąć, jak zginęły przez niego dwa miliony niewinnych ludzi! — mówił arcykapłan. — Tak, przez niego! Bo gdyby nie jego wojenne zachcianki, bylibyśmy zdążyli przesiedlić całą ludność. Wobec tego głosuję za pozostawieniem na skale tego wroga ludu numer jeden. Ponieważ jednak kanclerz zawsze głosował przeciw arcykapłanowi, a królowa miała serce pełne dobroci, zabrano Białego na okręt, który natychmiast skierowano na wschód. Za rufą oddalała się, malała góra pustelnic, ostatnia w tych okolicach pozostałość Atlantydy. Smutny ten widok tak rozstroił nerwowo sędziwego arcykapłana, że kiedy na chwilę pozostał sam, skoczył w morze i utonął, zanim kto zdążył mu przybiec z pomocą. Żegluga była bardzo trudna. Nie tylko dlatego, że ocean, po wchłonięciu tak wielkiego lądu, wytworzył ogromną martwą falę, która rzucała okrętem jak łupiną z orzecha. Gorszym było to, iż ten wojenny okręt, obliczony na stu dwudziestu wioślarzy, mógł ich teraz mieć ledwie sześciu, bo tylu tylko mężczyzn ocalało i pięćdziesiąt kobiet. Tych jednak nikt nie śmiał zaprząc do tak ciężkiej roboty, kanclerz pełnił funkcje sternika, Biały udawał obłożnie chorego, niezadowolony snadź, że płyną na wschód i w następstwie tego tamci czterej kolejno pomarli z wyczerpania. Gdy okręt z oceanu wpływał przez cieśninę na morze nasze, przy wiosłach siedziały już same kobiety, a mężczyzn pozostało przy życiu tylko dwóch. — I ja cię przeżyję na pewno — myślał Biały, patrząc z nienawiścią na kanclerza, który po szczęśliwym wylądowaniu na drugim końcu szafirowego morza własnoręcznie podpalił okręt — a te baby będą matkami moich dzieci, które wychowam na dzielnych żołnierzy… Tylko kiedy nareszcie zdejmą mi więzy? Zanim kanclerz na to zezwolił, Biały musiał w imieniu własnym i przyszłego swego potomstwa uroczyście przysiąc, że: Nigdy nie popłynie na zachód, ku krainom bratnich ludów. Nigdy nie będzie wyzyskiwał naiwnych sąsiadów z południa, Murzynów.

Nigdy nie będzie uczył dzieci przeklętego rzemiosła wojennego. Nigdy nie zabije żadnego zwierzęcia (a cóż dopiero człowieka!) i, za wzorem Atlantów, poprzestanie na pokarmie roślinnym. I nigdy, przenigdy nie będzie dążył do podboju świata. Czy dotrzymał przysięgi? Pod tym względem ostatnia królowa Atlantydy miała niejakie wątpliwości, chociaż nikt nie zdołał wykryć sprawcy śmierci kanclerza, którego pewnej nocy znaleziono bez głowy, bardzo równo odciętej. Ale jakkolwiek tam było, nikt nie śmie zaprzeczyć, że potomkowie Białego, ludzie białej rasy zawsze byli i są… czym? Dobroczyńcami ludzkości, czy jej zmorą?

II Król nudził się od rana. Nie bawiły go już wrzaski papug świetnie naśladujące kłótnie jego sióstr. Nie rozśmieszały go błazeństwa małp, ani małpowanie ich grymasów przez nadwornych błaznów. Nie emocjonowały go, jak ongi, kiedy był następcą tronu, wyścigi strusiów nandu ani zaloty zgrabnych, łagodnych lam. Zresztą tutejsze lamy rozleniwiły się tak, że zagniewany kazał wrzucić najgorszego ospalca do klatki z krwiożerczymi jaguarami. Lecz tym także działo się za dobrze w zwierzyńcu królewskim; obżarte niczym pyton, który spożył dzika, obojętnie spojrzały na nieoczekiwany łup i leżały dalej na chłodnej posadzce, ziewając od ucha do ucha. Więc król Atahualpa nudził się nadal. Ochmistrz, niestrudzony w obmyślaniu rozrywek dla swego władcy, polecił przenieść jego lektykę nad maleńką sadzawkę, zewsząd ogrodzoną sztachetami z bambusów. Tam jeszcze wczoraj zamknięto aligatora długiego na osiem kroków, tam również wpuszczono teraz dwa razy dłuższego węża, anakondę, przywiezionego w specjalnej skrzyni. Walka takich dwóch olbrzymów powinna chyba trwać pół dnia i powinna zabawić monarchę, sądził ochmistrz. Nie przewidział tylko, że gad stchórzy przed krokodylem, że wydostanie się błyskawicznie poza ogrodzenie i że będzie szukał kryjówki pod lektyką królewską. Panika, jaka stąd wynikła wśród kobiet, nadprogramowe polowanie na węża i liczenie plag przyznanych pośladkom ochmistrza były niewątpliwie urozmaiceniem, ale urozmaiceniem krótkim. Potem Inka, czyli król nudził się znowu. I nie dziwota, skoro na równi z małymi rozrywkami we własnym zwierzyńcu sprzykrzyły mu się dawno wielkie, masowe widowiska, turnieje, łowy, uczty, miłostki, a do czynienia nie miał absolutnie nic. Bo wszystko zrobili zań jego poprzednicy z dynastii założonej przez tajemniczego cudzoziemca, imieniem Manco-Capac, który zajął górzystą krainę Keczuan, Ajmarów, Urów. Zajął ją niemal bez rozlewu krwi, założył państwo teokratyczne, które jego jedenastu następców stale rozszerzało, umacniało, bogaciło. Po blisko czterech stuleciach łagodnych, mądrych, sprawiedliwych rządów Inków, ich kraj miał ludność cieszącą się wielkim dobrobytem, miał wysoką, chociaż swoistą kulturę i miał tylko jednego bezrobotnego: swojego monarchę. Dlatego król Atahualpa, Syn Słońca nudził się „z urzędu”. Czyż miał dla zabicia czasu prowadzić wojny? Tak, to jest bardzo wdzięczne zajęcie dla potężnych władców, ale Atahualpa nie miał z kim się bić. Gdyż najgroźniejszych sąsiadów, Guaranów pokonał jeszcze Grigota, sławny wódz za panowania pierwszych Inków. A Huayna-Capac, rodzic obecnego króla dzięki szczęśliwym wyprawom

wojennym powiększył państwo tak, iż obejmowało ono całą zachodnią część olbrzymiego kontynentu, nazwanego później Ameryką Południową. Wschodnią część także zagarnął, lecz tylko przejściowo, gdyż jego żołnierze, górale, wciąż chorowali w malarycznych dżunglach dzisiejszej Gujany i Brazylii. Wycofał się więc stamtąd, a ten pierwszy odwrót osładzało mu przeświadczenie, że skoro u kresu każdej wyprawy spotykał morze, to najwidoczniej podbił już cały świat. Ale przez to jego syn nie miał z kim wojować i nudził się okropnie. Nie wiedział przecież, że jego „świat” nie jest wyspą, że wąski pas ziemi łączy go z drugim lądem, jeszcze większym i gęściej zamieszkałym. Nie wiedział nawet o istnieniu państwa Azteków, na gruzach którego miał kiedyś powstać Meksyk. Założyciel dynastii Inków, mądry, przewidujący Manco-Capac, który niewątpliwie był Aztekiem, wolał przemilczeć ten fakt, aby nie wzbudzić w swoich następcach niezdrowych apetytów na posiadłości dalekich, północnych sąsiadów. Wmawiał we wszystkich, iż jest rodzonym synem słońca, od tego czasu minęło czterysta lat, więc czas aż nadto długi, żeby legenda nabrała cech historycznej prawdy, a jednak żył tutaj ktoś, kto znał tajemnicę pochodzenia Manco-Capaca i tajemnice o wiele, wiele starsze. Z tym mędrcem Inka XIII, Atahualpa zetknął się przypadkowo w piątym roku swojego panowania, czyli w roku 1530 post Christum natum. Było to w okresie dorocznych uroczystości na cześć Słońca, łaskawego boga i opiekuna ogromnej Inków krainy. Jego najwspanialsza świątynia wznosiła się na jednej z wysp rozsianych na górskim morzu-jeziorze Teccekaka, dzisiejszym Titicaca. Król Atahualpa nigdy nie odznaczał się taką pobożnością jak jego przodkowie, a tu musiał świecić jej przykładem, musiał brać udział we wszystkich modłach, ofiarach, procesjach, wlokących się z krótkimi odpoczynkami przez tydzień! Potem następowało to, czego najbardziej nie cierpiał, zamknięcie w podziemnej kaplicy, do której wstęp miał tylko król. Tam każdorazowy Inka musiał na poufnej „rozmowie” z dużym, szczerozłotym posągiem słońca spędzić tyle dni, ile lat dotychczas panował, więc Atahualpę czekało tym razem pięć dni absolutnego osamotnienia. Zeszłego roku, gdy „odsiadywał” cztery dni, rozmyślał z szubienicznym humorem, co to będzie później, jeżeli nieba użyczą mu tak długiego życia jak większości jego przodków, z których kilku rządziło tym krajem po pięćdziesiąt lat z okładem. Lecz w tym roku jakieś licho podszepnęło mu radę, by splatać figla kapłanom. Kiedy w procesji przybyli pod namiot królewski, Atahualpa wypchnął z niego zaufanego dworzanina, z którym uprzednio zamienili się strojami. Zamianę ról ułatwiło to, że każdy Inka na „rozmowy z praojcem” szedł w niewygodnej, ciężkiej, złotej masce. I podczas gdy wierny sługa z duszą na ramieniu wędrował do podziemnej kaplicy, pocieszając się zapewnieniem swego pana, że jadła zastanie tam w bród, król Atahualpa już zmieszał się z tłumem zwykłych śmiertelników, już dokazywał jak oni. Bowiem dla ludu na zakończenie świąt urządzono wielki festyn. Składały się nań uczty, libacje, śpiewy, tańce, zabawy, w których Inka XIII wziął żywy udział incognito i nigdy jeszcze nie czuł się tak dobrze, wesoło, swobodnie, jak wówczas. Przyszło więc mu na myśl, że władca jest poniekąd więźniem i że warto z tego więzienia wymykać się częściej w sposób dziś wypróbowany, lecz zaraz odłożył te refleksje na później; nie

opłacało się poświęcać na nie ani chwili obecnie, kiedy zabawa osiągała kulminacyjny punkt. Idąc za wzorem innych mężczyzn, Atahualpa również upatrzył sobie dziewczynę i to tak urodziwą, że on, który miał na dworze tyle pięknych kobiet, nie mógł od niej wzroku oderwać. Jej imię brzmiało dziwnie, bo Alchina, co w języku któregoś z tutejszych plemion znaczyło: wnuczka. Bardziej jednak dziwna była jej powściągliwość, godność i dystynkcja na tle ogólnego rozpasania, jakie zapanowało wśród tłumów pod wieczór. Jednym wyniosłym spojrzeniem osadzała na miejscu każdego zbyt natarczywego zalotnika. Nawet Atahualpa, przyzwyczajony do nader łatwych podbojów niewieścich serc, nie ośmielił się na żadną czynną zaczepkę wobec Alchiny i tylko słowami sondował, czy może liczyć na jej względy, czy nie. — Ile wiosen widziały twoje cudne oczy? — zapytał niedyskretnie. — Piętnaście — odparła z zażenowaniem, z jakim od stworzenia świata wyjawiają kobiety swój wiek. Więc piętnaście lat już miała i jeszcze nie zdobiła jej włosów wstążka mężatek! Czyżby zamierzała zostać starą panną? — A może ty jesteś tutatut? — myślał głośno zdziwiony król. Tutatuty są to młode Indianki andyjskie, które żądza przygód gna po całym kraju; póki mieszkają w jakiej osadzie, są wierne każda swojemu wielbicielowi, ale w pewnej chwili porzucają ich, szukają innych w innych wsiach czy miasteczkach. Dla swej zupełnej bezinteresowności cieszą się ogólnym szacunkiem w przeciwieństwie do sallccak, kobiet sprzedajnych, lecz Alchina poczuła się dotknięta zapytaniem nieznajomego. — Nie jestem tutatut! Przybyłam na Wyspę Słońca, żeby sobie wybrać przyszłego małżonka! — wyjaśniła mu z godnością. — Czy znalazłaś kogo odpowiedniego? Westchnęła, potrząsnęła głową przecząco i wzgardliwym ruchem ręki wskazała zgraję hałasujących młodzieńców, których właśnie mijali. — Mógłżeby który z tych głuptasów być ojcem mojego syna? Powiedziała to cichuteńko, jakby do siebie, lecz król miał dobry słuch i wyczuł też bezmiar dumy w tym mojego syna. Czyż była ona może jedną z księżniczek ajmarskich? Ajmarowie, którzy podbili Urów, właściwych tubylców, a sami ulegli Keczuanom, długo marzyli o odwecie, aż wyleczyła ich z tych marzeń dynastia Inków. Ci, przez roztropne krzyżowanie, mieszanie, rozmieszczanie ludności należącej do tych trzech plemion, starali się stopić je w jeden naród. I za to znienawidzili ich potomkowie dawnych ajmarskich władców ukrywający się gdzieś pośród niedostępnych szczytów gór. Przypuszczenie, że Alchina jest krewniaczką tych banitów, zelektryzowało Atahualpę. Zapachniało mu nagle wielką przygodą, pełną niebezpieczeństw, których łaknął, znudzony beztroskim życiem. Bez wahania postanowił towarzyszyć dziewczynie, kiedy oświadczyła, że musi już wracać do swoich. Wracała z Wyspy Słońca dużą łodzią, do której oprócz dziesięciu wioślarzy wsiadło z pół setki pielgrzymów.

Atahualpa wykupił dwa najlepsze miejsca na ostatniej ławeczce, jedynej, jaka posiadała oparcie. Było to dość ważne wobec ich zmęczenia i wobec tego, iż żegluga miała trwać całą noc. Pomimo to Alchina wolała oprzeć się o swojego towarzysza i nie protestowała, gdy objął ją wpół ramieniem. Ten pierwszy dowód jej przychylności sprawił królowi stokroć więcej uciechy, niż wszelkie jego dotychczasowe erotyczne przeżycia. Zdając sobie sprawę z tego zdumiewającego faktu i tkliwie tuląc drzemiącą dziewczynę, zasypiał uszczęśliwiony jak nigdy. Za to przebudzenie o świcie było bardzo nieprzyjemne. Z lewej strony dął zimny wiatr południowy, z prawej wynurzały się i chowały oślizgłe grzbiety raf, mogących rozbić nawet silny statek. Lecz najgorsze niebezpieczeństwo zagrażało im od wody, która przy tej bocznej chwiejbie wdzierała się raz po raz przez burty przeciążonej łodzi i w pośrodku jej utworzyła już stawek głęboki na stopę. Niemal do kolan sięgała młodszym dzieciom siedzącym na środkowych ławkach, a starzy na to nic! Nikt palcem nie kiwnął, chociaż każdy woził ze sobą dzban albo miskę. — Dlaczego nie wylewacie wody? Jedni spojrzeli na Atahualpę wyrozumiale, jak na cudzoziemca, inni z wyraźnym zgorszeniem, a sędziwy sternik odpowiedział wzburzony: — Wylewać wodę ze świętego jeziora? Świętą wodę wylewać?! — Głupcze! — huknął na niego król. — Wolisz utonąć? Ja, nie! Pochwycił największą misę, lecz wyrwano mu ją natychmiast, a potem trzech rosłych górali przytknęło mu do piersi ostrza swoich włóczni. — Jeśli rzekniesz jeszcze jedno bluźniercze słowo, zginiesz! Po tym ostrzeżeniu już nie mógł im wyjawić, że jest królem, gdyż z pewnością uznano by to także za bluźnierstwo, musiał więc z bezsilnym gniewem oczekiwać smutnego epilogu podróży. Tak, smutnego. Bo choć szczęśliwie ominęli rafy, chociaż pomimo bocznego wichru płynęli, jak należało, w kierunku zachodnim, ale wody wciąż przybywało w łodzi, która przez to posuwała się coraz wolniej. Zmierzywszy wzrokiem odległość dzielącą ich od brzegu stwierdził, iż nie zdążą tam dotrzeć. To samo musiało snadź przyjść do głowy sternikowi, gdyż zaczął odmawiać modlitwę za umierających, a równocześnie ciął nożem na trzyłokciowe odcinki długi sznur, leżący dotychczas w zwojach u jego stóp. Po co? Król otrzymawszy, jak wszyscy, jeden taki postronek, zapytał ze złością, czy ma się na nim powiesić. — Masz czynić to, co my, wszyscy — brzmiała spokojna odpowiedź. A wszyscy oni jęli przywiązywać się mocno do ławek łodzi, żeby zatonąć wraz z nią, żeby nie ulec pokusie ratowania się wpław. Woleli zginąć razem ze swymi żonami i dziećmi, niźli sprzeciwić się rzekomym wyrokom rzekomego świętego jeziora. Atahualpa zirytowany rozpaczliwą determinacją tych prostaków zrobił uwagę, że żadne bydle nie byłoby tak przeraźliwie głupie. Za to znowu podsunięto mu włócznie pod nos i rad nie rad musiał własnoręcznie przywiązać do oparcia swej ławki Alchinę, a potem siebie.

Wtem któryś z wioślarzy, zwróconych twarzą ku wschodowi, wydał okrzyk powtórzony wnet kilkakrotnie przez wszystkich: — Słońce! Słońce! Słońce! Choć przez zabobon skazani na śmierć, witali radośnie swojego „boskiego” kata i pragnąc nacieszyć się jego widokiem po raz ostatni w życiu, zażądali od sternika, by łódź ustawił dziobem na wschód. Gdy to nastąpiło, wioślarze zaniechali dalszej pracy, odwrócili się na swoich ławkach i wszyscy, wszyscy wpatrzyli się w gorejącą kulę światła z bezgranicznym uwielbieniem. Wszyscy prócz Atahualpy! On, „Syn Słońca”, Inka XIII nigdy dotąd nie spoglądał na „świętego praojca” z takim wyrzutem, jak dzisiaj. — Aleś mnie urządził, no! — zdawał się mówić wzrokiem. — Jeśli jednak sądzisz, że mnie utopisz w swoim jeziorze jak szczura, to jesteś w błędzie, o Najczcigodniejszy, Nieomylny, Życiodajny. Hymn zaczynający się od tych trzech tytułów właśnie zaintonował nabożny sternik, a zawtórowała mu reszta marynarzy i pasażerów. Ta potężna pieśń śpiewana z takim zapałem na progu śmierci, wywarła wielkie wrażenie na Alchinie; zasłuchana nie zauważyła nawet, kiedy Atahualpa przeciął nożem sznur, którym była przywiązana do oparcia ławki. — Żwawo zrzuć szaty i hops do wody — syknął jej w ucho. — Prędzej, kobieto, czy nie widzisz, że łódź lada moment pójdzie na dno?! Za plecami tamtych, wpatrzonych w słońce, przygotowywali się cichcem do ucieczki wpław. Tylko najbliższy ich sąsiad, sternik, pomiarkował wreszcie, co się święci, lecz kiedy odwrócił głowę, dostrzegł tylko nagie, wygięte grzbiety „bezbożników”, właśnie wykonujących skok. Potem para zbiegów nurkowała jak najdłużej, obawiając się pocisków z łodzi, dla której tymczasem ich silne odbicie się przy skoku stało się ciosem łaski; po tym ostatnim przechyleniu woda wlewała się przez całą długość burt. Kiedy Atahualpa, żeby zaczerpnąć tchu, ostrożnie wynurzył głowę, posłyszał przeraźliwy krzyk dzieci. Odwróciwszy się szybko, zdążył jeszcze zobaczyć wyciągnięte ku słońcu ręce swych niedawnych towarzyszów podróży. Zanurzeni w tej chwili po pas, pogrążali się coraz głębiej w wirującym leju wody, jaki utworzył się w miejscu, gdzie tonęła łódź, do której przywiązali się sami. Lecz z daleka wyglądało to tak, jak gdyby jezioro ich piło, wchłaniało w siebie, spożywało jako należną mu ofiarę. Nazwa jeziora, Teccekaka, znaczy w języku tubylców: ołtarz ofiarny, ale mało nabożny król Atahualpa nie miał najmniejszej ochoty zginąć na tym ołtarzu, za przykładem sześćdziesięciu swoich wiernych poddanych. Będąc świetnym pływakiem, mógł być spokojny o siebie i jeszcze pomagać Alchinie, którą w połowie drogi do nadbrzeżnych skał siły zaczęły opuszczać. Za to później, na brzegu, inicjatywa przeszła w jej ręce. Chociaż wylądowali dość daleko od wioski, do której zmierzała nieszczęsna zatopiona łódź, dziewczyna znała tę okolicę również i wnet odnalazła właściwą ścieżkę w gęstwinie karłowatych drzew. — Tędy nawet bliżej do mojego domu, niż przez wieś rybaków, bo tamtą drogą musielibyśmy iść trzy dni — mówiła, krocząc pierwsza.

— A tą? — zapytał, pamiętając o tym, że jego nieobecność na Wyspie Słońca może trwać jeszcze tylko cztery doby. — Tą – dzień, jeśli Raj nie potrafi nas zatrzymać. Powiedziała to z tajemniczym uśmiechem i ani rusz nie chciała wyjaśnić, co oznaczają te słowa. Lecz sam pojął ich sens, gdy po karkołomnej przeprawie nad przepaściami dotarli do rozległej kotliny, która dzięki swej ogromnej głębokości posiadała bujną, tropikalną roślinność. Ani nawet pod tym względem nie mogły się z nią równać słynne królewskie ogrody w Cuzco, stolicy państwa Inków, a cóż dopiero mówić o malowniczym tle gór, zamykających kotlinę zewsząd i śniegiem pokrytych na szczytach. Albo o niezliczonych wodospadach, wąskich, ale nieprawdopodobnie wysokich, dzięki czemu białe strugi spienionej wody falowały jak szale na wietrze. Nad niektórymi kaskadami rozpięło słońce wspaniale łuki tęcz, lecz barwniejsze od nich były w tej kotlinie ptaki, motyle i kwiaty. Od kwiatów odurzająco pachnących roiło się zwłaszcza nad strumykami użyźniającymi ziemię i pokrytymi taką masą naturalnych mostów z lian, że tworzyły one razem długie, zielone tunele. — To chyba najpiękniejszy zakątek świata! — rzekł zachwycony Atahualpa, po czym z ust dziewczyny padły słowa dlań niezrozumiałe: — To Raj, kolebka ludzkości! Wzmianka o kolebce przypomniała królowi to, co jego towarzyszka mówiła wczoraj o powodach swoich corocznych wycieczek na Wyspę Słońca. Skierowawszy rozmowę na te tory, zapytał ją znienacka, czy on nie odpowiadałby ideałowi mężczyzny, jakiego ona szukała tam na próżno. — Nie — wyznała szczerze — bo rodzic mego syna winien być mędrcem, a z ciebie pusty trzpiot. Ale, że ocaliłeś mi życie w jeziorze, jestem twoja. I jakże tu nie skorzystać z tak ponętnej oferty?! Słońce zaszło, noc była cudna, choć parna, świetliki migotały jak gwiazdy i jak gwiazdy błyszczały ciemne oczy Alchiny; król Atahualpa długo upajał się swoim szczęściem, lecz rano, po przebudzeniu czuł się niewypowiedzianie źle. O świcie przykre sny go trapiły, teraz spóźnione skrupuły, stokroć bardziej jednak dolegało mu co innego. Co? Sam nie wiedział dokładnie. Było to jakby nagle zrodzone przeświadczenie, że on doskonale zna tę maleńką grotę, w której dziś nocował. Że setki razy łowił ryby w stawie, w którym kąpał się obecnie. Że mnogie lata mieszkał w tej kotlinie, do której przecież wczoraj przyprowadzono go po raz pierwszy! Niby zacierające się, nieprzypomniane w całości sny majaczyły mu teraz w pamięci dzieje długiego pożycia z jakąś zmysłową aż do wyuzdania kobietą, pożycia najpierw szczęśliwego, potem bardzo, bardzo smutnego. Z Alchiną? Nie! Tamta nie była do niej podobna pod żadnym względem, nawet zewnętrznie. Dość rzec, iż miała oczy niebieskie, a włosy koloru złota. Ten szczegół najlepiej pamiętał może dlatego, że jasnowłosego człowieka w całym państwie Inków nigdy nikt nie widział. Czyż włosy

ludzkie w ogóle mogą mieć inną barwę, niż czarną? — Nie — odpowiedział sobie sam z głębokim przekonaniem — to takie samo głupstwo, jak gdyby ktoś mówił, że są ludzie, którzy mają białą albo czarną skórę. Cha, cha, cha, cha… Uśmiał się serdecznie, ponieważ jednak nie chciał, aby Alchina śmiała się z niego, nie opisywał jej swojego snu o złotowłosej kobiecie. Pomimo to ów sen-nie-sen narzucił mu się znowu. Było to wtedy, gdy Alchina zaczęła z szerokich liści wić dla nich obojga zasłony, mogące choć w części zastąpić ich szaty, które zatonęły w jeziorze wraz z łodzią. — O, panie mój, wszakże jesteśmy nadzy — usprawiedliwiała się, kiedy ją przynaglał do wyruszenia w dalszą drogę. Aż się zatoczył, bo przecież kubek w kubek to samo było z tamtą jasnowłosą niewiastą. I tamta również tak późno zauważyła, że przebywali w swoim raju bez strzępka odzieży. Ufff, zaczarowana ta kotlina, czy co?! Opuszczał ją z wielką ulgą, ale i z żalem, bo zagadkowe wspomnienia, jakie go z nią kiedyś połączyły, wzmocniła tej nocy jeszcze jedna nić. Alchina zaś, uważając go już za swojego małżonka, szczebiotała radośnie bez przerwy. Dowiedział się teraz, że ona pochodzi nie z plemienia Ajmarów, lecz Urów, że po drugiej stronie kotliny mieszka w głębokiej pieczarze ze swoim dziadkiem, któremu na imię Czasomierz. Imię to wydało się królowi tak niesłychanie zabawne, że poznawszy jego sędziwego posiadacza, zagadnął go wesoło: — Czym ty mierzysz czas, zacny Czasomierzu, stopami, czy łokciem? Bo nie widzę tu słonecznego zegara. — Zegary słoneczne liczą tylko pory dnia — odparł — a my liczymy światu stulecia! Atahualpa sądził, iż starzec z niego kpi lub na umyśle szwankuje, lecz Alchina zaczęła nalegać, aby dziadek pokazał przybyszowi ich zegar. — To mój mąż i ojciec mego przyszłego syna, a twego następcy — mówiła swoim dźwięcznym, dziecinnym głosikiem, po czym dodała z dumą. — To ojciec czterysta dziesiątego arcykapłana Urów! — Którego? — zdumiał się król. Jego zdziwienie rosło z każdą chwilą, aż doszło do zenitu pod wieczór, kiedy dziadek Alchiny zdecydował się wreszcie pokazać mu zegar Urów. Znajdował się ten dziwny zegar w ostatniej, najgłębiej położonej pieczarze i składał się z mnóstwa złotych kolumienek, pokarbowanych w równych, wąskich jak palec dziecka, odstępach. Co rok na wiosnę arcykapłan miał obowiązek wyryć dłutem jedną taką kreskę, a kiedy z biegiem lat nazbierało się kresek sto, odstawiano kolumienkę pod ścianę i oznaczała ona jedno minione stulecie. Kolumn, pokarbowanych w ten sposób przez czterystu dziewięciu arcykapłanów uruskich, naliczył Atahualpa ni mniej, ni więcej, tylko sto dwadzieścia siedem sztuk i… aż wstyd to powiedzieć o królu z dynastii tak czcigodnej… po prostu zbaraniał. Jak to!

Więc świat istnieje już 12.700 lat?! — Nie, to nasz zegar jest taki świeży — odparł z uśmiechem dziadek Alchiny — a świat jest starszy od niego co najmniej tysiąc tysięcy razy. Toteż płakać mi się chce nad głupotą tych, którzy wierzą, że nasza gwiazda istnieje niespełna pięć wieków i że stworzył ją na spółkę ze słońcem jego rzekomy syn, Manco-Capac. Ależ ten oszust był zwykłym śmiertelnikiem z plemienia Azteków, którzy usiłowali nas podbić na setki lat przed nim! — I ja o tym nic nie wiem?! — zżymał się król. W duchu postanowił zaraz po powrocie do Cuzco zmyć głowę uczonym, zwłaszcza dziejopisom. I postanowił zorganizować wyprawę przeciw Aztekom, o których państwie musiał mu gadatliwy staruszek powiedzieć wszystko, co sam wiedział. Potem Atahualpa z ciekawości zapytał go, co sądzi o obecnym swoim władcy, Ince XIII. Pragnął bowiem dowiedzieć się czegoś o sobie, lecz arcykapłan Urów nie mógł na razie zaspokoić jego ciekawości; nie interesował się dotychczas tym fircykiem, wyznał, chociaż słyszał jeszcze od swego ojca proroctwo, że za panowania Inki XIII wtargną do kraju straszliwi biali najeźdźcy, których garść ujarzmi tu cały naród. — Garść, powiadasz? — Atahualpa odetchnął. — Garstka przybyszów miałaby podbić państwo, które stale trzyma pod bronią pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy?! — Co warci żołnierze, którzy chcą walczyć tylko w słoneczne dni, a na widok chmury zakrywającej słońce ciskają oręż i uciekają w popłochu? Atahualpa, przypomniawszy sobie teraz katastrofę na jeziorze, stropił się mocno; rzeczywiście, trudno czegoś dokonać z ludźmi, którzy tak łatwo rezygnują z walki nawet o własne życie. Przypomniał sobie jednak także, iż dotychczas nie dowiedział się właściwie niczego o swoich losach i poprosił starca, żeby mu powróżył, jeżeli potrafi.. — Może potrafię — odparł dziadek Alchiny — ale wpierw muszę zobaczyć twoją przeszłość. Zaprowadziwszy gościa nad maleńką, okrągłą sadzawkę, kazał mu wpatrywać się w nią pilnie. Sam wsypał trochę jakiegoś proszku do niej i do kadzielnicy zawieszonej u stropu groty, zapalił pochodnie, których światło miało kolor zielonkawy, i długo mruczał pod nosem niezrozumiałe zaklęcia. Po pewnym czasie w wodzie zamajaczył obraz piaszczystej równiny, na której skraju stały trzy szpiczaste góry, kształtu piramid. Oddalała się w ich stronę ogromna lektyka, niesiona przez stu czarnych jak heban mężczyzn. Jeden z nich, snadź wyczerpany z sił, leżał samotnie na pierwszym planie, więc dokładnie widać było jego pomarszczoną, starczą twarz, wykrzywioną ze strachu przed śmiercią na pustyni. — To jesteś ty — rzekł dziadek Alchiny. — Poznajesz siebie? — Ja miałbym być taki czarny i stary?! — żachnął się król. — A kim jest ta piękna, młoda dziewczyna? — zapytał potem. Miał na myśli siedzącą w lektyce kobietę, którą dwie niewolnice wachlowały pękami strusich piór osadzonych na długich drążkach. Jej dziewczęca twarzyczka postarzała się nagle, jej podłużne oczy stały się bardzo skośne, a równocześnie uległ zupełnej zmianie

obraz, na który we troje patrzyli. To już nie była pustynia, lecz miasto pełne filigranowych domków i wież o daszkach z okapami zaokrąglonymi, zadartymi w górę. Miasto płonęło, jacyś żołnierze ze śmiesznymi warkoczami mordowali bezbronną ludność. Oszczędzali tylko te kobiety, które pragnął zachować dla siebie ich młody wódz. Oczywiście stara babina nie przypadła mu do gustu, także dała głowę pod miecz, a potem wszystko spowiły dymy pożarów. — Nic nie rozumiem — mruknął Atahualpa. — Ja rozumiem — twierdziła Alchina. — Tam, w mieście skośnookich ludzi Ty nie poznałeś Jej, pozwoliłeś, by zginęła marnie. Za to setki, czy tysiące lat później Ona nie zauważyła, jak Ty konałeś na pustyni. Wszystko to jednak wskazuje, że kiedyś żyliście razem i coś zasiało między Wami nienawiść, albo przynajmniej niezgodę. Prawda, dziadku? Starzec skinął głową potakująco, znowu dosypał czarodziejskiego proszku do kadzielnicy, po czym w sadzawce zobaczyli miniaturę najpiękniejszego zakątka świata. Po górach stanowiących jego tło, po falujących jak szale strugach wysokich a wąskich wodospadów Atahualpa natychmiast poznał kotlinę, w której spędził ubiegłą noc. Teraz u stóp drzewa, uginającego się pod ciężarem owoców ujrzał siebie i ową złotowłosą kobietę, jaką dziś rano przypomniał tam sobie nie wiadomo skąd. Tymczasem dziadek Alchiny ze swoją pochodnią już po raz drugi okrążał swą zaczarowaną sadzawkę i mruczał zdziwiony: — Oprócz ich dwojga, nie widzę nikogo! To mi się zdarza pierwszy raz w życiu! — Przystanął przed Atahualpą. — Byłżebyś ty ongi — powiedział bardzo poruszony — praojcem całej ludzkości, którego wygnano z Raju?! Lecz Atahualpa miał dość tych zagadek. — Nie obchodzi mnie nic, co było — rzekł popędliwie — chcę natomiast wiedzieć, co będzie, co mnie czeka w przyszłości. Tym razem zaklęcia trwały dłużej, aż w końcu ukazały się mury miasta Cuzco, przed nimi zaś mnogie zastępy wojsk. Ujrzawszy swoją stolicę i swoich żołnierzy, Atahualpa był pewny, że teraz skończy się jego dotychczasowe incognito, że ci dwoje tutaj zrozumieją nareszcie, kto raczył ich zaszczycić swoją wizytą. Tymczasem zobaczył siebie nie w królewskim stroju, lecz w smutnej roli więźnia! Obnażony był do pasa, ręce miał skrępowane na plecach, na szyi postronek, którego drugi koniec trzymał jakiś rosły drab. I tak, niczym bydle przeznaczone na rzeź, wiódł jego, Inkę XIII, przez środek miasta Cuzco! Prowadził go do miejsca, gdzie po jednej stronie stał duży krzyż, a po drugiej o wiele wyższy stos drewna gotowy do podpalenia. Więzień, mając do wyboru śmierć na stosie lub złożenie hołdu zwycięzcom, wybrał to ostatnie. Klęczał przed krzyżem, korzył się, modlił, jak mu kazali ludzie o białej skórze, mimo to jednak pastwili się nad nim dalej. Aż kiedy ktoś schwycił go pod gardło i gdy na ten widok zafalował tłum tubylców odgrodzony od niego kordonem żołnierzy… Alchina krzyknęła przeraźliwie, rzuciła swą pochodnię do sadzawki, co natychmiast przerwało czarodziejskie widowisko.

Na próżno król żądał, aby je wznowić; to było dziś ponad siły starca. Alchina tłumaczyła się ze swej strony, że nie mogła już patrzeć, jak źli ludzie znęcają się nad ojcem jej przyszłego syna. Była więc usprawiedliwiona, lecz Atahualpa powziął do niej urazę; z jej winy nie dowiedział się, jaki miał być koniec dramatycznej sceny i czy jego apatyczni poddani zbuntują się przeciw białym najeźdźcom. — Jedno jest pewne — zagadywał go Czasomierz — że w obecnym swoim wcieleniu nie spotkasz kobiety, przez którą ongi wygnano cię z Raju. A zanim powtórnie zejdziecie się razem, mogą znów upłynąć tysiące lat. — Ale na razie upłynęły dwie doby, odkąd po kryjomu opuściłem Wyspę Słońca i, żeby tam wrócić w porę, muszę stąd wyruszyć jutro skoro świt. Uczynił to, pomimo gorących próśb Alchiny, by pozostał przy niej na zawsze. Zdążył niepostrzeżenie wślizgnąć się do swojego namiotu, zanim z podziemnej kaplicy przyprowadzono w procesji jego „sobowtóra”. Nie wydała się wobec kapłanów ta zamiana ról, to małe oszustwo na szkodę bożka popełnione, lecz tego samego dnia z Cuzco przynieśli królewscy szybkobiegacze groźną wiadomość. Oto koło północnej granicy państwa zauważono jakichś cudzoziemskich wojowników, którzy podobno mieli białą skórę i walczyli piorunami miotanymi z żelaznych rur. W tak nieprawdopodobnie brzmiącą nowinę nikt nie chciał uwierzyć. Nie słyszano tu jeszcze o Krzysztofie Kolumbie, który dokonał swego epokowego, choć przypadkowego odkrycia już trzydzieści osiem lat temu. Nie wiedziano, że od tego czasu całe gromady awanturników grasują po tym kontynencie, dopuszczając się najstraszliwszych gwałtów na tubylcach, którzy nie umieli wskazać im nowych złóż złota. Za to jeden z najgorszych okrutników, Franciszek Pizarro, dowiedział się już od ujarzmionych Indian o istnieniu wśród gór złotodajnej krainy Biru, czyli Peru, o jej przebogatej stolicy Cuzco i właśnie przedzierał się z dwiema setkami zabijaków przez dżungle stanowiące od wschodu i północy naturalną granicę państwa Inków. Tylko Inka XIII, Atahualpa, mając świeżo w pamięci ostatnią wizję w grocie Urów, nie wątpił w prawdziwość pozornie fantastycznego raportu o ludziach białych. — Jedno jest pewne — rzekł, naśladując bezwiednie sposób mówienia dziadka Alchiny — że ja w swym obecnym wcieleniu nie będę nudził się już nigdy!

III — Bang… Bong… Banng… Bonng… Banng… Bonng… Krótko przed zachodem słońca dzwon wzywał do modlitwy za topielców. Wówczas w całym mieście Santa María milkły śpiewy, którymi Guaranie umilali sobie pracę. Wówczas swarliwe papugi przestawały hałasować i nadsłuchiwały, przechyliwszy na bok łebki barwnie upierzone. Wówczas nawet odległy huk wodospadu, zabójcy tylu nie dość ostrożnych ludzi brzmiał mniej złowrogo niż zwykle. A dzwon, rozkołysawszy się już mocno, śpiewał z każdą chwilą donośniej, dźwięczniej, melodyjniej na dwa głosy: — Bannng… Bonnng… Bannng… Bonnng… Bannng… Jego srebrzysta pieśń docierała aż hen w głąb puszczy, za to bliżej, nad rzeką, niepodzielnie panował basowy ryk katarakt. Dlatego młoda Jahira w ów pamiętny dzień nie usłyszała dzwonu, nie wiedziała, że nadeszła pora pacierza za topielców i zadumana siedziała nadal na krawędzi półwyspu porosłego szasziniami. U jej stóp i jak okiem sięgnąć toczyła swoje mętne nurty y-guassu, woda wielka; wielka naprawdę, bo szeroka tu na pięć tysięcy kroków. Och, gdyby nie koryto dostatecznie głębokie, rozlałaby się znacznie szerzej teraz, u schyłku pory deszczowej. Ale skaliste brzegi trzymały w ryzach rzekę, więc wzburzona tą niewolą kąsała je z wściekłością coraz wyżej i coraz chyżej pędziła do wodospadu, największego i najpiękniejszego na świecie. Wtem Jahira zerwała się na równe nogi, wytężyła wzrok. Czyżby łódź? Albo może gruby pień drzewa, podmytego i uniesionego przez fale powodzi? A te czarne punkty, to powodzianie czy małpy? Nie małpy, stwierdziła chwilę później, bo głowy były nakryte kapeluszami. Więc jednak czółno, tylko dziwnie szerokie. Dlaczego nie przybija do brzegu? Czyż tamci żeglarze nie wiedzą, że zimą bardzo niebezpiecznie zbliżać się do tego półwyspu, do tego zakrętu, ostatniego przed kaskadami? A tamci, przybysze z dalekich stron nie wiedzieli ani o tym, ani w ogóle o istnieniu wodospadu na Yguassu. Ostrzegał ich wprawdzie hukiem dudniącym w promieniu dwudziestu tysięcy kroków, ale nazbyt byli pijani, żeby zrozumieć to ostrzeżenie lub cel gwałtownego wymachiwania rękami dwojga ludzi na brzegu. Dwojga, gdyż zaledwie Jahira powstała tak nagle, z gąszczu paproci wypadł muskularny Tacapé, czuwający z ukrycia nad ukochaną dziewczyną i stanął u jej boku. Nie krzyczeli wiedząc, iż głos ich nie dosięgnie łodzi przy tym ryku katarakt, za to gestykulowali rozpaczliwie. Potem Tacapé, widząc bezskuteczność swych wysiłków, machnął ręką z rezygnacją, usiadł, zaczął obierać ze skórki pomarańczę, nie troszcząc się już o szalonych żeglarzy. Lecz Jahira nie dała za wygraną. Przecież jej novio, narzeczony, zawsze nosił przy sobie zwój sznura z pętlicą na końcu. Przecież frater Polonus nauczył wszystkich tutejszych mężczyzn rzucać ten, jak go zwał, arkan tak celnie, że nawet ścigłe antylopy chwytali nań w biegu. Czyż nie można użyć tego sposobu tutaj? Wprawdzie obecnie

czółno płynie daleko od brzegu, ale zbliży się do niego wydatnie na zakręcie. Tam trzeba by pobiec natychmiast i stamtąd cisnąć arkan, uwiązawszy pierw drugi koniec linki do jakiego drzewa, żeby szarpnięcie, z pewnością bardzo silne, nie wciągnęło ratownika do wody. Wyłuszczając swój plan, dziewczyna trochę zachrypła, bo mówiła długo, szybko i fortissimo, by przekrzyczeć chór tysiąca kaskad. A Tacapé milczał jak zwykle, flegmatycznie spożywał pomarańczę, wreszcie wrzasnął Jahirze do ucha krótko: — Hé! — co w języku Indian znaczy: dobrze, i popędził ku trafnie przez nią wybranemu stanowisku. W jakiś czas po tym łódź mknąca ze wzrastającą chyżością, zaczęła okrążać cypel półwyspu. Dopiero wtedy można było dostrzec miejsce, gdzie potężna rzeka urywa się nagle, chociaż bujnie zalesione wysepki, rozsiane na krawędzi przepaści próbują perfidnie to zakryć. Dopiero wtedy pijana załoga zrozumiała grozę swego położenia, wytrzeźwiała momentalnie, rzuciła się do wioseł, oczywiście za późno. Rwący, nieprzezwyciężony prąd już trzymał w swoich szponach tę dużą szalupę i kpił sobie z pracy wioślarzy, którzy z przerażenia zaczęli krzyczeć wniebogłosy. Świadczyły o tym ich usta szeroko rozwarte, ich konwulsyjnie skrzywione twarze, lecz wrzask utonął doszczętnie w ogłuszającym rozgrzmocie wodospadu. Nagle, kiedy już czuli zimne tchnienie śmierci, błysnął im miraż ocalenia. Na drugim cypelku półwyspu stał nieruchomo wspaniale zbudowany Indianin, a w blaskach zachodzącego słońca, które świeciło im prosto w oczy, wyglądał jak posąg atlety albo jak opiekuńcze bóstwo rozbitków. Błagalnie wyciągnęli doń dłonie i wnet odetchnęli z ulgą, bo posąg ożył; nad głową jął wymachiwać kolistym zwojem sznura, wreszcie rzucił go z impetem. Linka, wijąc się niczym wąż szuszupi ścigający chybioną w ataku ofiarę, opisała w powietrzu łuk i koniec jej trafił tam, gdzie powinien. Trafił z celnością tak zdumiewającą, że pętla dosięgła człowieka stojącego w pośrodku łodzi, przez głowę spadła mu na piersi, nieco powyżej pasa objęła go wpół i… Nie! Tego nikt nie mógł przewidzieć, co stało się teraz, bo raczej należało przypuszczać, iż linka pęknie. Nie pękła, lecz również nie zatrzymała ciężkiej, rozpędzonej szalupy, tylko porwała z niej jednego żeglarza, który po tym gwałtownym zrywie wyprysnął wysoko nad burtę i wpadł do wody. Gdyby nie Jahira, byłby z pewnością utonął, gdyż zbaraniały Tacapé bezczynnie gapił się na łódź. A łódź na krawędzi przepaści wysokiej na sto kroków stanęła dęba, po czym znikła mu z pola widzenia. Oczyma duszy widział jednak, jak spadała ku Garganta del Diablo, Gardzieli diabła, gdzie trzy bliźniacze kaskady, najgroźniejsze spośród wszystkich, jakie posiada Yguassu, musiały na trociny, na proch zetrzeć jej drewno, jej żelazne okucia i jej załogę. Bolesny szturchaniec wyrwał młodzieńca z zadumy. Palnęła go Jahira. Mówiła coś z gniewem, ale tu, tak bliziuteńko piekielnych młynów, ani słowa nie mógł dosłyszeć. Pokazywała mu więc na migi, że ma jej pomóc wciągnąć linkę. Prawda! Arkan złapał jednego z tych nieszczęśników, ale czy go nie zadusił przy tak ostrym szarpnięciu? Nie. Nie udusił go, za to wody wlało mu się do brzucha co niemiara. Noc zapadła, zanim odzyskał przytomność po długich, umiejętnych zabiegach ratowniczych, jakich swoich parafian wyuczył rubaszny, wesoły, powszechnie lubiany frater Polonus. Frater Polonus, czyli brat Polak, był w Santa María jednym z dwóch wielkorządców, jakich ustanawiano nad każdym miastem, albo okręgiem w olbrzymim teokratycznym