uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Antoni Marczyński - Przeklęty statek

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Przeklęty statek.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 170 stron)

Antoni Marczyński PRZEKLĘTY STATEK (POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA) 2015

Opracowano na podstawie edycji Towarzystwa Wydawniczego “Rój”, Warszawa 1930. Spis treści 1 I 2 II 3 III 4 IV 5 V 6 VI 7 VII 8 VIII 9 IX 10 X 11 XI 12 XII 13 XIII

I Pomimo wszystko Izaak Ironfield lubił się zabawić w marzyciela. Zwłaszcza godzina zapadania zmroku, kiedy było zbyt ciemno, by zliczyć kolumny cyfr przy dziennym świetle, a równocześnie zbyt wcześnie, by zapalić lampę i kazać sobie przynieść wieczorny dinner, nastrajała go cudownie do rozpamiętywania wszystkich okresów barwnego życia oraz do rozkoszowania się obecnym dobrobytem, o jakim nie marzył nigdy w przeszłości… — Dobrobyt?! — Z nieopisaną wzgardą zmełł Izaak to „głupie” słowo w swych grubych, mięsistych wargach i aby zdezynfekować wszelki ślad po nim, zaciągnął się obficie dymem z doskonałego cygara… Co to jest dobrobyt? — analizował z humorem. — Jeśli jakiś golec kupi sobie na raty forda, to jego żona powie z zachwytem: Teraz będziemy żyć w dobrobycie. I będzie się pocił przez cały tydzień, będzie sobie od gęby odejmował, byle w sobotę uiścić ratę. Ale jak człowiek ma swoje osiem (Izaak, ty nie bądź skromny!), swoje dziewięć milionów, jak sobie może palić cygarka, sztuka trzy dolary, to mu takie parszywe wyrazy przez gardło przejść nie chcą. Fi, dobrobyt… Luksus, mało powiedzieć luksus. Szkoda, że ojciec nie żyje. Dopiero by cmokał z zachwytu. Albo wuj Rosenblum. Mawiał zawsze z uśmiechem: Ty, Izaak, jeśli nie skończysz w kryminale, daleko zajdziesz. No, ale daleko a daleko, to różnica. Któż by wówczas przypuszczał… Tu rybie oczy Ironfielda zaszły mgłą rozczulenia, zakryły się powiekami, a myśl, niby ptak z klatki na wolność wypuszczony, poszybowała hen, daleko i w przestrzeni, i w czasie… Szesnastoletni wówczas Izaak mieszkał w Brodach, nosił bajecznej długości pejsy i mocno za obszerny chałat po ojcu, który handlował żelazem, po czemu miał wcale odpowiednie nazwisko: Eisenfeld. Ale bardzo naiwny byłby ten, kto by sądził, że podkowy, gwoździe, łańcuchy i tym podobne przedmioty z branży handlu żelaziwem wyczerpywały horyzont interesów starego Eisenfelda oraz jego synalka, który chorowitego rodzica coraz częściej w sklepie wyręczał. Brody, leżące na pograniczu pomiędzy skorumpowaną Austrią a nie mniej słynną ze znaczenia łapówek Rosją, były centralą przemytnictwa przez długie lata. I młody, ale nad wiek sprytny Izaak pojął już w dzieciństwie, że na szmuglu futer, tytoniu z Rosji czy na przemycaniu spirytusu w odwrotnym kierunku można zbić pieniądze w znacznie krótszym czasie niż na nierentownym handlu gwoździami, a doszedłszy do tego przekonania, nabrał wielkiego zamiłowania do wszelkich nielegalnych, a zyskownych interesów. Był jeszcze za młody, za biedny, aby pracować na własny rachunek, toteż trzymał się oburącz ojcowskiej poły, na czym źle nie wychodził. Bo pamiętając o własnej kieszeni, przyswoił sobie szybko zasady podwójnej buchalterii. Podwójnej, to znaczy, że inne ceny płaciło się i brało za przemycane towary, a inne podawało się ojcu, różnica zaś pomiędzy nimi wzrastała w miarę jak stary Eisenfeld coraz częściej zapadał na zdrowiu i nie mógł sprawdzać cen rynkowych. Dzięki tej kalkulacji oraz dzięki wyjątkowo korzystnej koniunkturze osobisty

majątek młodego Izaaka rósł jak na drożdżach, tak że tylko widoki na dziedzictwo po ojcu powstrzymały go przed zupełnym usamodzielnieniem się w handlu. I nagle dziewiętnastoletniemu spryciarzowi powinęła się noga. Rodzice młodziutkiej Rusinki Praksedy zrobili doniesienie na uwodziciela córki. Ustosunkowany wuj Rosenblum przyniósł tę wieść hiobową do domu Eisenfeldów i grożąc siostrzeńcowi ubrylantowanym palcem przed kartoflanym nosem, powiedział: — Jutro będziesz zamknięty, ale tymczasem dziś jeszcze drapniesz za granicę. Izaak był szczerze oburzony. Jego zamknąć? Za co? Czyż nie kupił głupiej Praksedzie cukierków za całe dwadzieścia centów? Czy nie obiecał jej drugie tyle, jeśli będzie milczała? Skąd mógł wiedzieć, że to, co zrobił, jest zbrodnią?… Wuj Rosenblum, który miał zięcia kancelistę adwokackiego, wyciągnął zabrany ze sobą przezornie austriacki kodeks karny. Wyszukał zdumionemu siostrzeńcowi paragraf, który głosił, że nieznajomością ustawy karnej nikt nie może się tłumaczyć, a potem jeszcze inny, całkiem paskudny paragraf, z którego wynikało, że zgwałcenie dziewczyny mającej mniej niż czternaście lat jest jak najgorzej przez pana prokuratora widziane… — Ona nie ma czternaście, tylko dziesięć — obwieścił z tryumfem uparty Izaak, na co zirytowany wuj odparł: — Dlatego właśnie dostaniesz o kilka lat dziury więcej. Ale Izaak nie dostał się do dziury, dał się przekonać i drapnął. Z fałszywym paszportem przedzierał się przez Rosję, próbował szczęścia w Niemczech, w Holandii, nawet w Anglii, aż wylądował w Stanach. Osiedlił się w Cleveland. Dlaczego tu właśnie? Być może dlatego, że tak jakoś wypadło, a może zaważyło na szali zamiłowanie do niebezpiecznego zawodu przemytnictwa. Bo tylko szerokość jeziora Erie dzieli Stany od Kanady w tym miejscu i szmugiel towarów kwitnie, choć ani w cząstce tak wspaniale jak w nieodżałowanych Brodach. Izaak spostrzegł zaraz dużą różnicę na gorsze, znacznie większe ryzyko, grubo mniejszy obrót, toteż zainteresował się żywo inną branżą. Wyniuchał szybko, że stary Flower (dawniej Blum) prócz ładnej córki Racheli, której strzegł jak oka w głowie, prócz portowej tawerny, posiada na piętrze coś więcej, coś co stanowiło główną siłę atrakcyjną ohydnej spelunki. Owym magnesem, który przyciągał rzesze majtków, przemytników, który zmuszał ich do tracenia swych zarobków w domu Flowera, był maleńki harem, złożony z sześciu białych niewolnic… — To jest dobry biznes — osądził Izaak, odznaczający się doskonałym węchem. W rok później stał się z subiekta prawą ręką Flowera, potem jego zięciem, a kiedy teść niebawem wśród dość niejasnych okoliczności życie zakończył, Izaak wraz z Rachelą stał się współwłaścicielem całego przedsiębiorstwa. Tu właśnie poznał wszelkie arkana handlu żywym towarem, marząc w duchu, do jakich można by dojść rezultatów przy odpowiednim kapitale. — Ale znowu się potknąłem — szepnął zadumany Ironfield i zaraz dodał z uśmiechem: — a wszystko przez mój temperament. Nie było w tym przesady. Wrodzona gorącość krwi sprawiła, że przedsiębiorczemu Izaakowi potknęła się noga po raz wtóry. Było to tak: Pani Rachela Eisenfeld spostrzegła, że małżonek zaczyna ją zaniedbywać w sposób uderzający, a jednocześnie pod najrozmaitszymi pretekstami odwiedza coraz częściej zamknięte na piętrze pensjonariuszki. Zdobywszy przekonujące dowody, iż pomiędzy tymi dwoma faktami istnieje rzeczywiście ścisły związek przyczynowy i korzystając z wyjazdu męża po świeży towar, zrobiła piekło w domu. Obiła nieszczęśliwe rywalki i wypędziła je na cztery wiatry. Nie gorsze piekło urządził nazajutrz krewki Izaak, skoro się dowiedział, co zaszło w

czasie jego nieobecności, stłukł brzemienną żonę na kwaśne jabłko, osadził na pięterku dwie nowe niewolnice, po czym rozpoczął energiczne poszukiwania tamtych. W takim momencie wpadł w ręce agenta tamtejszej policji, Jamesa Prawna, który śledził go od dawna. — Och, żebym ja tego psa dostał w moje łapki! — westchnął mister Ironfield, zgrzytając zębami na wspomnienie nazwiska gorliwego policjanta i na wspomnienie tylu lat straconych na bezczynnym siedzeniu za kratkami. Po czterech latach wypuszczono Izaaka na wolność, po czym wysiedlono go do Kanady. Było to w roku 1914, w pierwszym roku wielkiej wojny, czyli okresu najpiękniejszych w świecie interesów. — Dostawy — szepnął mister Ironfield, oblizując językiem wargi. Co tu się długo rozwodzić. Taki typ jak Izaak musiał wypłynąć na sam wierzch morza najbrudniejszych interesów. W Kanadzie dorobił się pierwszych stu tysięcy, po czym nastąpiła doniosła metamorfoza polskiego Żyda Eisenfelda w amerykańskiego przemysłowca Ironfielda. Pod zmienionym, a w rzeczywistości tylko dosłownie przetłumaczonym, nazwiskiem powrócił Izaak do Stanów, zamieszkał w metropolii świata, Nowym Jorku i na dostawach wojennych zaokrąglił swój majątek do liczby pięciu milionów. Tyle posiadał w chwili, kiedy wojujące mocarstwa wpadły na kiepski pomysł zawarcia rozejmu, a co gorsza pokoju. Skończył się szczerozłoty okres interesów. Izaak spieniężył jeszcze na czas swe przedsiębiorstwa, lecz jego kupiecka natura buntowała się przeciwko takiej „zbrodni”, by poprzestać na marnych odsetkach, jakie banki płaciły. — Nie pracowałem nigdy niżej trzydziestu procent — pomyślał z dumą — i niech tak już pozostanie… Na wiosnę roku 1919 poznał wytwornego dżentelmena o dość niewyraźnej przeszłości, mister Harry’ego Foxa, niebieskiego ptaka żyjącego na dużej stopie z niewiadomych źródeł, bohatera dwóch procesów rozwodowych, które nie wykazały co prawda, że mister Fox jest szantażysta, ale też nie rzuciły pochlebnego światła na tę osobistość… i dwie bratnie dusze przylgnęły od razu do siebie. Nie dowierzając sobie wzajemnie początkowo, zrobili „na próbę” kilka interesów, przy czym przystojny, wyrobiony towarzysko Harry przyjął na siebie niebezpieczną rolę dostawcy towaru. Izaak przekonał się szybko, że wspólnik ma głowę na karku. Porwane przezeń kobiety nie tylko uzyskały najlepsze ceny na rynku brazylijskim czy argentyńskim, lecz, co ważniejsze, miały zawsze przy sobie gotówkę czy biżuterię przenoszącą wielokrotnie wartość samej niewolnicy. Sporządziwszy dokładny bilans z okresu owych próbnych transakcji, poklepał Izaak wspólnika po ramieniu i rzekł protekcjonalnie: — Harry, jestem zadowolony z pana. Proponuję zawarcie spółki na czas nieograniczony. Z jakim kapitałem mógłby pan przystąpić do interesu? Fox odparł po namyśle, że o ile powiedzie mu się pewien połów, to jego majątek będzie przedstawiał wartość z górą miliona dolarów, ale nie zamierza oczywiście takiej sumy inwestować w ryzykowne przedsięwzięcie. Izaak żachnął się na to. — Nie będzie żadnego ryzyka, jeśli wejdziemy w kontakt z jakimś wpływowym urzędnikiem policji. Mam już kogoś na widoku, a żeby rozproszyć do reszty pańskie

obawy, przystępuję do spółki z kapitałem trzech milionów dolarów. Ładna kwota, co? — dowcipkował, widząc z przyjemnością, że zdołał zaimponować flegmatycznemu druhowi. W ten sposób powstał klub Przyjaciół Wschodu, który stanowił niejako gęste sito dla odcedzenia tych zamożnych ludzi, co łaknęli wzbronionych ustawami rozrywek, od obłudnych czy szczerych moralistów oraz od tajnych agentów prohibicji i policji obyczajowej. Jim, menedżer klubu, inwigilował przez swoich ludzi każdego nowego członka, zasięgał o nim dokładnych referencji u agenta policji nowojorskiej Jacka Tinsela, cichego wspólnika firmy Ironfield & Fox, i obserwował go czas dłuższy uważnie, zanim raczył go przyłączyć do grupy dawnych bywalców, odwiedzających pałac Daleki Wschód. Dopełnieniem wszystkich tych ostrożności była komedia z motorówką, którą przewożono uprzywilejowanych członków klubu do „raju”, gdzie można się było uraczyć do woli kokainą, morfiną, opium oraz wszelkimi gatunkami win, wódek, likierów, tak zawzięcie przez prohibicję tępionymi, i gdzie można było zakończyć zabawę „po kawalersku” w gronie zawsze świeżych białych niewolnic, po czym pijanych, często do nieprzytomności, klientów odwożono z powrotem do gmachu klubu, dla wytrzeźwienia. Taki właśnie „przyjaciel Wschodu” budził się w gościnnych pokojach klubu, nie bardzo sobie zdając sprawę z przeżytych epizodów nocy i tylko pustki w portfelu, a niekiedy także przykry kociokwik, przekonywały go, że wszystkie owe niewyraźne wspomnienia nie były snem, lecz rzeczywistością. Pomysł założenia klubu Przyjaciół Wschodu oraz trik z motorówką zrodziły się w głowie Foxa. który był znacznie ostrożniejszy od swego wspólnika. Ironfield, zachłanny, chciwy „do nieprzyzwoitości”, zżymał się początkowo na zbyteczne wydatki administracyjne, lecz z czasem uznał ich konieczność. Bo dzięki przezorności Foxa siedziba pałacu nielegalnych rozrywek pozostała dla świata tajemnicą przez długie lata i prócz obydwu wspólników tylko menedżer Jim, agent Tinsel oraz garstka najbardziej zaufanej służby wiedziała, że znajduje się on na Long Island i jest identyczny z rezydencją jakiegoś dziwaka milionera, który, jak wieść niosła, odseparował się od świata i żył w ustroniu wraz z czeredą egzotycznej służby. Rozległość parku okalającego pałac ze wszystkich stron, nie wyłączając brzegu morskiego, oraz wysokość starych drzew chroniła siedzibę rzekomego dziwaka przed ciekawością sąsiadów nie gorzej od potężnego muru, sfory złych psów i stróżów nocnych otaczających ten zakątek nimbem niesamowitej tajemniczości. Nie zainteresował się nim bliżej nikt, nawet policja, nawykła do ekscentrycznych pomysłów amerykańskich królików, toteż nic dziwnego, że w tych warunkach interesy firmy Ironfield & Fox szły coraz lepiej, a majątek głównego akcjonariusza począł się zbliżać zalotnie do cyfry dziewięciu milionów dolarów. — Tak, dziewięć milionów — rzekł głośno zagłębiony we wspomnieniach Izaak, rozkoszując się brzmieniem tych wyrazów. — Dziewięć milionów! Nie głupich koron, nie rubli nawet, ale dolarów. Co by ojciec powiedział? Albo wuj Rosenblum, albo Rachela?… Izaak westchnął bezwiednie. Nie kochał żony nigdy, ożenił się z nią dla interesu i wykreślił ją dawno z pamięci, lecz chodziło mn o dziecko, Rachela była w odmiennym stanie, kiedy go, po pamiętnym zajściu, aresztował James Prawn, ten pies policyjny. Okres odsiadywania kary w więzieniu rozdzielił małżonków, a później nastąpiło wysiedlenie do Kanady i niezapomniana epoka gorączkowych interesów wojennych. Dopiero po wielu latach milioner Ironfield, poprawione wydanie dawnego Eisenfelda, przypomniał sobie żonę i zatęsknił za dzieckiem. Najzdolniejszy detektyw Nowego Jorku otrzymał polecenie

odszukać niejaką Rachelę Eisenfeld, z domu Flower, recte Blum, zamieszkałą przedtem w Cleveland. — Oto zaliczka — rzekł korpulentny klient, wręczając mile zdziwionemu detektywowi dwie tysiącdolarówki. Wynik poszukiwań rozpoczętych pod tak korzystnymi auspicjami był jednak negatywny. Nikt nie pamiętał w Cleveland kobiety o tym nazwisku, prócz pary Żydów-staruszków, ale zdania obojga sędziwych małżonków różniły się radykalnie: on twierdził, że Rachela umarła przy porodzie, ona upierała się stanowczo, że poszukiwana wyjechała do Europy, spieniężywszy najpierw swoją połowę domu. — Szkoda — westchnął wówczas Izaak Ironfield, kiedy detektyw ukończył sprawozdanie z niefortunnie zakończonej misji i zgięty w pokłonach znikł za drzwiami. — Duża szkoda. Mniejsza o Rachelę. Zawsze była głupia jak but, ale dziecko… Miałby urwis teraz siedemnaście lat… A może urodziła się córka? Miałaby urodę matki i mój spryt — cmoknął głośno, lecz jakiś złośliwy diablik szepnął mu w ucho: — Czemu nie na odwrót? — Izaak aż splunął na znak niezadowolenia. — Na odwrót, to znaczy po mnie urodę, zaś rozum po Racheli… Dziękuję uprzejmie za taką córkę. I brzydka, i głupia! — Doszedłszy do takiej konkluzji, pojął od razu, że ojcostwo jest pewnym ryzykiem i afekt rodzicielski do nieznanego dziecka Racheli zgasł równie szybko, jak przedtem się zrodził. Ale tylko do dziecka głupiej, kłótliwej, zazdrosnej Racheli. Bo czuł instynktem, że sam majątek, chociażby największy, nie da mu nigdy zupełnego zadowolenia; zawsze będzie pożądał więcej i więcej, bez końca, A potem przyjdzie nieuniknione zło, starość. Żadnej przyjaznej duszy dokoła; nikt nie zajrzy zapytać o zdrowie lub pogawędką rozerwać starca, nikt się nim nie zaopiekuje w chorobie. Mając taki majątek, można sobie wprawdzie zapewnić opiekę lekarską największych powag świata, można zaangażować dziesięć pielęgniarek, ale czy ci obcy ludzie, czyhający tylko na dobry zarobek, dadzą z siebie choć trochę serca? Nie! Nie był tak naiwny, by się łudzić. Atmosferę serdecznej troskliwości mogą stworzyć tylko najbliżsi, o tym wiedział dobrze i bolał w głębi ducha, że nie potrafił czy po prostu nie miał czasu założyć ogniska rodzinnego. Nie poddawał się jednak przygnębieniu. Nie pozwalała mu na to jego przedsiębiorcza natura i chorobliwy wręcz optymizm. — Wszystko się da odrobić. Nie jestem jeszcze na to za stary — pocieszał się sam nie raz i nie dziesięć razy, lecz na tym się kończyło. Chodziło mu nie o żonę, ale o matkę przyszłych dzieci, a wmówiwszy sobie niesłychaną potęgę prawa dziedziczności, nie mógł na poczekaniu znaleźć kobiety, która byłaby ideałem pod każdym względem, która byłaby godna być matką jego potomstwa. A potem porywał go z sobą zawrotny wir ryzykownych interesów i sprawa niedopuszczenia do bezpotomnego wymarcia tej linii Eisenfeldów-Ironfieldów szła ad acta aż do najbliższej godziny marzycielskiego nastroju, zaś takie godziny były bardzo nieczęste w „pracowitym” życiu Izaaka. Dyskretne pukanie do drzwi przerwało ciszę panującą w luksusowo umeblowanej kajucie statku. Ironfield drgnął jak ze snu zbudzony, przeraził się niemal, że tak ciemno dokoła, zapalił lampę i dopiero gdy pukanie się powtórzyło, rzucił zdawkowe: — Proszę wejść, Na progu stanął chudy, wysoki mężczyzna w zawoju na głowie i w liberii, jaką nosiła cała egzotyczna służba firmy Ironfield and Co. Złożywszy ręce w krzyż na piersiach, zgiął sztywno tyczkowatą sylwetkę w pokłonie.

— Sahib, czy mam podać dinner, czy przyprowadzić wpierw Toma? — spytał, kalecząc zabawnie język angielski. — Tom wrócił? Dlaczego nie meldowałeś? — Było tak cicho… Myślałem, że sahib się zdrzemnął. Lękałem się przeszkadzać i wolałem zaczekać do obiadu. — Nu, dobrze już, dobrze — potakiwał Izaak, rozczulony troskliwością o swoje zdrowie — przynieś obiad i przyprowadź Toma. Jedno nie koliduje z drugim, przeciwnie, nic tak nie zaostrza apetytu jak dobre nowiny — mówił z uśmiechem, nie przeczuwając, że przywiezione z Florydy wiadomości zepsują mu szybko dobry humor. Bo mały Tom, ten sam, który swego czasu odnosił się dość sceptycznie do celności strzałów swego chlebodawcy i doradzał wysłać pościg za uciekającym wpław inżynierem Pułaskim, stanąwszy teraz przed obliczem Ironfielda, rzekł bez długich wstępów: — Sir, zanim złożę sprawozdanie, proszę wydać polecenie: kotwica w górę i zmykać stąd póki można. Przybyłem tu już pół godziny temu, ale ten głupi Tumkur nie chciał mnie wpuścić, mówiąc, że pan śpi — tu wskazał na obarczonego półmiskami Hindusa, który właśnie wkraczał do kajuty. — Aby nie tracić cennego czasu, wydałem tymczasem potrzebne zarządzenia. Sir, kotły są pod parą, a kapitan czeka tylko na pański rozkaz… Odjeżdżamy natychmiast! — Natychmiast, czemu zaraz: natychmiast? Ty, Tom jesteś zawsze strachem podszyty… Cóż cię tam znów tak nastraszyło tym razem? — dopytywał się ze swobodnym uśmiechem i załatwiwszy się z przystawkami, nalał sobie czubato talerz rakowej zupy. — Od zup się tyje, ale cóż robić, kiedy ja to lubię pasjami — zauważył, klepiąc się po wydatnym brzuchu. — Sir, widzę z przykrością, że pan sobie bagatelizuje moje ostrzeżenia… Źle możemy na tym wyjść wszyscy — ciągnął, a zirytowany lekceważącym machnięciem dłoni zwierzchnika, wybuchnął. — Niechże pan więc przyjmie do łaskawej wiadomości, że kiedy opuszczałem port, wypłynął z niego równocześnie duży kuter i przez kilka mil jechał za mną w pewnej odległości… — No i co? — spytał Izaak z niezmąconym spokojem. — Na razie nic. Dałem pełny gaz i został niebawem w tyle, aż zniknął. Gdzie się tam kutrowi mierzyć z naszą motorówką… — I dlatego, że jakiś tam kuter rybacki jechał przez parę mil za motorówką, a potem skręcił w swoją drogę, Afrodyte musi natychmiast podnieść kotwicę i zmykać? — wtrącił ironicznie. — Dlatego, sir, że nie był to kuter rybacki, bo rybacy nie wyjeżdżają na połów o tej porze, dlatego, że widziałem przez lornetkę, jak zawrócił w stronę Miami, a zawrócił, jak się mam prawo domyślać, po to, aby w liczniejszym komplecie złożyć wizytę naszej Afrodyte. — Co za bujna fantazja, fiu, fiu… Tom, minąłeś się z powołaniem… — Być może, sir, że się minąłem, ale jak długo pracuję w naszej branży, czuję się zobowiązany dbać o bezpieczeństwo mego chlebodawcy, który z dziwną lekkomyślnością

bagatelizuje sobie takiego przeciwnika jak Prawn. — Kto? — James Prawn, który obecnie bawi w Miami. — Prawn w Miami? — wrzasnął Izaak, zrywając się na równe nogi. — Tak jest. Przebywa tam od kilku dni, a jak pańskiemu wspólnikowi deptał po piętach, to dowie się pan z tego listu — rzekł, wyjmując z kieszeni marynarki zalakowaną kopertę i podając ją Ironfieldowi. Lecz Izaak ani spojrzał na list Foxa. — Prawn w Miami! Czegoś mi tego zaraz nie powiedział? — wybuchnął, a potem z szybkością zadziwiającą przy jego tuszy przyskoczył do aparatu telefonicznego i z nerwowym pośpiechem zaczął uderzać w widełki. — Hallo, Captain? Nareszcie! Wszystko gotowe? Doskonale. Wyruszamy natychmiast i nie zatrzyma się pan aż gdzieś w Brazylii… Tak. Od brzegów trzymać się z daleka — wyrzucił jednym tchem, po czym uspokojony znacznie powrócił do stołu. —Zobaczymy, co Harry pisze — mruknął, rozdzierając kraj koperty, lecz w miarę czytania okrągła twarz wydłużała mu się coraz bardziej, a na czole zaczęły się pokazywać grube zmarszczki. Bo treść listu nie zawierała pomyślnych nowin dla przedsiębiorstwa Izaaka Ironfielda and Co, a brzmiała następująco: Zaczyna być ciepło. Przyjechał tu James Prawn, rzekomo w celu odwiezienia córki na Florydę. Dlatego zapewne ucharakteryzował się tak, że dopiero za trzecim razem go poznałem i w tym celu łazi za mną krok w krok! Tom spotkał go wczorajszej nocy w pobliżu mego mieszkania. Chce mi zapewne złożyć wizytę, kiedy będę nieobecny i przetrząsnąć moje rzeczy. Nie miałbym nic przeciwko temu, ale na wszelki wypadek zwieję dziś na Kubę, gdzie pobędę zapewne dłużej. Oczywiście, nie będę próżnował w czasie tych przymusowych wakacji, toteż w powrotnej drodze z południa zakotwicz statek naprzeciw Hawany i skomunikuj się ze mną. Powrócimy razem do domu i, jak sądzę, nie z próżnymi rękami. Afera chicagowska wzięła w łeb zupełnie. Gdyby nie nieoceniony Sword, Kinczel byłby już siedział, a przyciśnięty do muru mógłby zacząć śpiewać. Mimo wszystko nie mam tak bezwzględnego zaufania do tego Rusina, jak np. do Jima lub Toma. Grimshaw podpisał już rozkaz aresztowania Kinczela, rozesłano za nim listy gończe, etc. etc., wszystko dzięki naszemu „przyjacielowi” J. Prawnowi. Skąd ten przeklęty pies wpadł na trop Kinczela i mój także, tego nawet Sword nie rozumie. Chyba, że ta Betty Traveler zdołała nas podejść w jakiś sposób. Może rzuciła w morze butelkę z listem lub przekupiła kogoś ze służby. Polecam Ci dokładne zbadanie tej sprawy. Nie możemy tolerować zdrajców w naszym gronie. Zmuś ją do powiedzenia prawdy, a winnego spław od razu i wobec wszystkich. To podziała odstraszająco. Betty nie sprzedawaj absolutnie. Wie zbyt wiele i jest dość sprytna, by uciec z każdego lupanaru. Zrób krótki koniec: kamień u szyi i w morze. Nic już na niej nie wymusimy. O sprzedawaniu garbarni nie może być mowy. Prawn wszystko zepsuł. Dobrze, że się nam udało gotówkę z banku podjąć.

Dlatego też nie ostrz sobie zębów, Stary Sknero i nie oszczędzaj Betty w nadziei, że jeszcze coś wydębimy. Kinczela wysłałem do Jima. Tu zanadto za nim wietrzą i będzie go można użyć tylko w Europie. Słyszałem, że po moim wyjeździe pozwoliłeś Jimowi otworzyć klub. Sprzeciwiam się temu stanowczo i piszę do Jima równocześnie instrukcję. Bądź więc łaskaw nie dezawuować moich poleceń podyktowanych jedynie względami ostrożności. Sword, który wie najlepiej, jakie wiatry wieją, wyraża się o Tobie, w ten sposób: „Karygodna lekkomyślność Izaaka przekracza wszelkie granice. Jeśli Pan bezzwłocznie nie zmieni jego idiotycznego zarządzenia, umywam ręce od wszystkiego”. Chyba nie potrzebuję dodawać własnych komentarzy. Ty, Stary Przyjacielu, jesteś zanadto zachłanny na pieniądze, a bezprzykładna chciwość Cię zaślepia. Ja wolę odżałować te parę tysięcy, niż stracić wszystko, nie wyłączając wolności… Sądzę, że przestrogi moje, a więc człowieka równie jak Ty zainteresowanego w tych sprawach, przemówią Ci wreszcie do serca. Kończąc ten list, życzę Ci szczęśliwej podróży i łączę uścisk dłoni. Harry F. — Uf… — odsapnął Ironfield, przeczytawszy list do końca. —To się nazywa: nowiny! Szlag może człowieka trafić od takich wiadomości… — Pan nic nie jadł — zmartwił się Tumkur, lecz tym razem jego troskliwość została przyjęta jak najgorzej, Izaak wpadł w szewską pasję. Porwał talerz z pieczywem i bombardując wiernego sługę bułkami, zaczął wrzeszczeć takim głosem, jak gdyby go ktoś żywcem ze skóry obdzierał. — Nie będę jadł!… Tu mi dali jeść w tym liście!… Zabieraj to żarcie, brązowa małpo, i won albo cię talerzem poczęstuję!… Na spełnienie tej groźby przestraszony Hindus oczywiście nie czekał, a rozsierdzony chlebodawca przeżuwał otrzymaną wiadomość, pomrukując: — Harry musiał zaniechać roboty w Miami… Ta wdówka miała biżuterii za dobre ćwierć miliona. Przepadło… Afera chicagowska utonęła. Dwa, co dwa, trzy miliony diabli wzięli… Klub znowu zamknięty… Kinczel i Harry nie mogą nosa wystawić, skazani na bezczynność… A te wszystkie straty przez jednego człowieka, przez tego, który mnie… Och, jego dostać, jego dostać w te ręce! — Zakrztusił się z wściekłości i nie mogąc przez dłuższą chwilę głosu z krtani wydobyć, potrząsał tylko pięściami z taką furią, że Tom cofnął się przezornie za stół. Ten ruch pchnął myśli Ironfielda na nowy tor. — Słuchaj, Tom — zacharczał. — Chciałbyś zarobić dwadzieścia tysięcy? — Sir, proszę mi pokazać człowieka, który by nie chciał zarobić. — Więc uważaj… Dostaniesz dwadzieścia tysięcy, dostaniesz dwadzieścia pięć tysięcy, jeśli mi dostarczysz na Long Island tego psa… Oczywiście żywego — dodał szybko. — Kogo pan ma na myśli, sir?

— Jamesa Prawna. Ludzi dam ci do dyspozycji, ilu zechcesz. — Jamesa Prawna? — powtórzył Tom, kręcąc głową. — To niemożliwe. — Co znaczy, niemożliwe?! — żachnął się Izaak — nie mówię: teraz, ale gdy on wróci do Nowego Jorku, a my będziemy znowu w domu… — Hm, to zmienia postać rzeczy. — A widzisz… Więc interes ubity? — Ubity jak ubity, ale pomówimy o tym po powrocie z południa i dołożę wszelkich starań, by zarobić przyrzeczone dwadzieścia pięć tysięcy. — Była mowa o dwudziestu. — Pozwolę sobie zauważyć, że wysokość honorarium za sprzątnięcie Jamesa Prawna… — Za dostarczenie go żywcem w moje ręce — poprawił Izaak. — Podniósł pan z dwudziestu na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. — Ha, jeśli tak rzeczywiście powiedziałem, w co zresztą wątpię, to muszę słowa dotrzymać… Dotrzymam go, Tom, i jeszcze coś dorzucę, a ja temu łotrowi obmyślę takie męki, o jakich się Neronowi nie śniło. Piekło zdębieje z podziwu!… Będzie wył, ryczał z bólu, a ja będę słuchał tych okrzyków jak najpiękniejszej muzyki… Będzie konał całe tygodnie… miesiące! — wrzasnął takim głosem, że Tom cofnął się bezwiednie w stronę drzwi. Nigdy jeszcze nie był świadkiem podobnego wybuchu namiętności i szatańskiej nienawiści, a wygląd pieniącego się Ironfielda napełnił go niesamowitym przestrachem. — Sir, czy pozwoli pan, że pójdę teraz trochę odpocząć? Całą noc oka nie zmrużyłem, śledząc Prawna, który wlókł się za mister Foxem. — Dobrze, odpocznij, lecz kiedy powrócimy na Long Island, przypomnę ci treść naszej dzisiejszej umowy. Najwyższy czas skończyć z tamtym… Kiedy drzwi się zamknęły za wychodzącym, przeczytał Izaak raz jeszcze pismo wspólnika i swoim zwyczajem monologował półgłosem: — Na co on liczy na tej Kubie? Tubylki? Phi, niewiele znajdzie takich, jakich nam potrzeba. Chyba emigranci. Słyszałem, że wiele rodzin polskich, którym wzbroniono wstępu do Stanów, przybywa na Kubę, czekając na sposobność nielegalnego przekroczenia granicy. Hm, tymi można by się zaopiekować. Można by im przyrzec bezpieczny przejazd do Stanów. Tak. Na morzu, będzie czasu dość, ładniejsze młódki dla nas, a reszta na dno. Rekiny także chcą żyć, che, che, che, che! Ubawiony tym „dowcipem” rechotał przez chwilę złowrogim śmiechem, a potem skrzywił się wzgardliwie. — Ale to hołota — mruknął. — Bo kto wiezie z sobą pieniądze, temu wstępu do Stanów nie wzbronią. Obłowić się nie obłowimy na tym interesie, lecz cóż robić. Trzeba jakoś żyć, trzeba choć w części powetować straty spowodowane przez tego Prawna. W tym celu muszę podnieść ceny za towar, który teraz wiozę. Powiedzmy o sto dolarów na sztuce. Powiedzmy o dwieście. Niech płacą łajdaki. Policzymy: trzysta siedemdziesiąt

dwie sztuki po dwieście, to robi swoje siedemdziesiąt cztery tysiące czterysta dolarów. Weźmy okrągłe siedemdziesiąt pięć tysięcy. O tyle muszę wziąć więcej, niż przewidywałem. Pięknie, ale czy to mi wyrówna tamte straty? Och, ty psie parszywy! Ja ci więcej mięsa wykroję niż Shylock chciał wykroić ze swego Brutusa — odgrażał się, plącząc w zapale imiona Szekspirowskich bohaterów, dzięki czemu nastąpiła oryginalna transfuzja Brutusa z Juliusza Cezara do Kupca weneckiego. — Siedemdziesiąt pięć tysięcy na tym, może drugie tyle na emigrantach z Kuby, to razem ledwie połowa tego, co warta biżuteria owej wdówki; a garbarnia w Chicago? A straty poniesione przez zamknięcie klubu na Long Island? Wszystkie myśli przedsiębiorczego Izaaka ześrodkowały się w jednym pragnieniu, a owym pragnieniem było znaleźć nowe źródło zysków, które by choć w połowie wynagrodziły straty poniesione w ostatnich czasach przez to, że dzielny detektyw Prawn pokrzyżował plany obu wspólników. Izaak nie lubił myśleć systematycznie; to sprzeciwiało się chorobliwej ruchliwości jego giętkiego umysłu. Wolał przeskakiwać z tematu na temat, a jego żywa wyobraźnia nie uznawała żadnych niemożliwości. I dzięki temu wpadł mu do głowy niebawem pewien pomysł, który określił od razu mianem oryginalnego. — Wuj Rosenblum — zaczął z uśmiechem — zanim dorobił się majątku dość znacznego – jak na polskie stosunki, oczywiście – był sobie zwyczajnym handlarzem bydła. Skupował za bezcen najbardziej chude sztuki, tuczył je i sprzedawał rzeźnikom ze ślicznym zarobkiem. To było fundamentem jego przyszłej zamożności. Spróbujmy naśladować starszych. Dlaczego dziewczyny z lupanaru mają być czymś gorszym od bydła? Rokrocznie importujemy my i nasi konkurenci tysiące kobiet do południowej Ameryki, ale jedna na dziesięć tysięcy stamtąd wraca, czyli zostają tam wszystkie. Co się z nimi dzieje? Liczmy: pięćdziesiąt procent kończy w szpitalach, w rynsztokach lub samobójczą śmiercią. Dobrze. Jeden procent wychodzi za mąż; są wariaci, którzy się z takimi żenią. Zgoda. Ale co się dzieje z pozostałymi czterdziestoma dziewięcioma procentami? Pozbawione chleba przez swoje zastępczynie, popadają w skrajną nędzę i umierają z głodu lub na suchoty. Nie przetrzymują zmiany klimatu, jak się to mówi… Ślicznie. A teraz zastanówmy się, biorąc znów przykład z wuja Rosenbluma, który kupował sztuki tylko młode i zdrowe, zastanówmy się, czy z tych czterdziestu dziewięciu procent nie można by wybrać najmłodszych, najzdrowszych, potrzymać je na morzu (klimat morski jest najlepszy), odżywić należycie i sprzedać dwa miesiące później jako świeży towar? Izaak, to jest myśl przednia! — pochwalił się, po czym chwycił ołówek i zaczął rachować, sprawdzać kalkulację tego interesu… Liczył długo, przewidywał możliwe omyłki, uwzględnił ryzyko i w końcu rozpromienił się olśniony wynikiem. — Pomimo wszystko trzeba być ostrożnym. Pomiędzy teorią a praktyką jest duża przepaść i nie zawsze da się przeskoczyć. Na próbę wezmę tylko sto sztuk, a potem… zobaczymy — rzekł, zamykając notes. Nadzieja dobrego zarobku zatarła wrażenie złych nowin zawartych w liście Foxa, poprawiła mu humor i… pobudziła apetyt. Przypomniał sobie, że właściwie nie jadł obiadu. Zadzwonił więc energicznie, a kiedy przestraszony Tumkur stanął na progu z miną mocno niepewną, huknął na całe gardło… — Cóż ty mnie chcesz zagłodzić, żółta małpo? Obiadu dziś nie dostanę, czy jak? Ton głosu przekonał Hindusa, że zły humor chlebodawcy należy do minionej

przeszłości. Popędził tedy do kuchni czym prędzej i kilka minut później Izaak Ironfield zabierał się po raz wtóry do ulubionej zupy z raków. Przy czarnej kawie zajrzał znowu do listu wspólnika. Pomimo wszystko nie mógł tak łatwo strawić fiaska afery chicagowskiej, która według sprawozdania Kinczela miała im przynieść około dwóch i pół miliona. A teraz: diabli wzięli. Przez Prawna. Tak, oczywiście, ale ktoś musiał wskazać zawziętemu detektywowi te tropy. Kto? Fox podejrzewał Betty Traveler. Było to mało prawdopodobne, bo gdyby nawet zdołała uśpić czujność swych stróżów, gdyby jej się powiodło jakimś cudem przesłać komuś wiadomość o swoim uwięzieniu, to Harry Fox siedziałby już dawno pod kluczem. Betty wiedziała dobrze, jaką rolę odegrał w jej uprowadzeniu mister Henry Vortwheel, które to nazwisko było jednym z wielu, jakich używał wspólnik Ironfielda, a wiedząc o tym, byłaby niewątpliwie napisała coś w tym rodzaju: Porwał mnie Henry Vortwheel, jestem uwięziona na jakimś okręcie. Wszystkie listy pisałam pod przymusem, nie wyłączając pełnomocnictwa dla jakiegoś Matthew Browna, którego w ogóle nie znam. Uwięźcie ich i zmuście do wskazania mego więzienia etc. etc… Mając takie pismo w rękach i stwierdziwszy autentyczność podpisu miss Treveler, byłaby policja przystąpiła bezzwłocznie do aresztowania Vortwheela, czyli Foxa. Tymczasem James Prawn poprzestał na śledzeniu Harry’ego. — Trzeba ją samą wybadać — zdecydował Izaak Ironfield, a doszedłszy do takiej konkluzji, polecił Tumkurowi przyprowadzić niewolnicę zamieszkującą kabinę numer 14. —Rączki jej związać na plecach — dodał przezornie, po czym powstał ociężałym krokiem, podszedł do ściany, gdzie wisiało kilka bykowców, ze znawstwem wybrał najodpowiedniejszy i zaniósł go na stół. — To robi dobre wrażenie — dodał z ohydnym uśmiechem oprawcy. Drzwi kajuty otwarły się szeroko i do wnętrza weszła, lub raczej wpadła, młoda dziewczyna wepchnięta widać przez kogoś, kto znajdował się w korytarzu. Jakoż w tej chwili wyrosła za jej plecami rosła postać Hindusa, którego wyciągnięta naprzód ręka świadczyła najwymowniej, że biała niewolnica nie przekroczyła tego progu dobrowolnie, że użyto brutalnej przemocy. — Wynoś się, Tumkur. Nie potrzebnyś mi tutaj do szczęścia — rzekł Ironfield, a kiedy Hindus zniknął za drzwiami, zwrócił się do przybyłej. — Witam cię, Betty Traveler. Wezwałem cię, przypuszczając, że wolisz pogawędzić ze mną, niż ziewać w swej celi, prawda? — Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, ciągnął dalej. — Poza tym chciałem ci zakomunikować przyjemną wiadomość… Złote loki drgnęły na te słowa, opuszczona na piersi główka dźwignęła się szybko, w pięknych oczach zamigotały jakieś żywsze blaski, lecz zgasły natychmiast, kiedy zaciekawione spojrzenia wysłane w stronę mówiącego ujrzały harap, ohydne narzędzie zbirów, z którym każda niewolnica musiała zawrzeć bliższą znajomość… Znowu mnie będą męczyć, przemknęło przez myśli. — Podejdź bliżej. Staniesz sobie tutaj, przy stole… No! —warknął złowrogo, widząc jej ociąganie się i chęć sprzeciwu. — Prędzej! Z zaciśniętymi zębami, z sercem tłukącym się nieznośnie wykonała rozkaz. — Z nami najlepiej po dobremu — kpił — o tym miałaś się chyba sposobność

przekonać. A teraz, skoro spełniłaś posłusznie polecenie swego władcy, słuchaj uważnie i patrz mi prosto w oczy… Garbarnia sprzedana! Pobladła trochę, lecz wzrok skrzyżowany z badawczymi spojrzeniami Izaaka ani drgnął. Pierwsze dni strasznej niewoli nauczyły ją panowania nad sobą. — Cóż ty na to? Odezwij się nareszcie, dziewczyno i nie wyprowadzaj mnie z równowagi… Powtarzam raz jeszcze: garbarnia sprzedana. Zmusiła się, by przemówić. — Wobec tego macie mnie dzisiaj wypuścić na wolność — rzekła. — Co za ton? Fiu, fiu. Macie mnie wypuścić, powiada. A prosić o to nie łaska? A paść do nóg, błagać, żebrać litości? Dobra sobie. Macie mnie wypuścić i sprawa skończona. Podobasz mi się, maleńka, z tym tupetem. Zmierzyła go wzgardliwym, druzgocącym spojrzeniem, zmełła w zębach słowo, które jej się przemocą cisnęło na usta, lecz powstrzymała wybuch. — Taka między nami stanęła umowa — powiedziała względnie spokojnie, nie mogąc sobie odmówić tej satysfakcji, by zaakcentować ironiczne słowo umowa. — W zamian za napisanie kilku listów i podpisanie jakiegoś pełnomocnictwa, miałam odzyskać wolność. Zaprzysięgliście mi to. Ironfield potakiwał skwapliwie, póki nie doszła do słów: miałam odzyskać wolność. Na dźwięk tych słów podniósł brwi w górę, jakby się czemuś dziwił niezmiernie, a kiedy skończyła, wtrącił z uśmiechem: — Już to kobieta nie potrafi nigdy być ścisła. O odzyskaniu wolności nie było nigdy mowy. Bo sama pomyśl, na jakie nieprzyjemności moglibyśmy się narazić przez takie głupstwo. Ponieważ ci pamięć nie dopisała, czuję się w obowiązku powtórzyć treść naszej umowy. W zamian za udzielenie nam pełnomocnictw, dzięki którym mieliśmy objąć cały twój majątek, ty miałaś zagwarantowane życie. Życie, droga Betty, a nie wolność… Wolność… Kapitalne! Już po pierwszych słowach zachwiała się na nogach, a mając ręce skrępowane, oparła się korpusem o brzeg stołu, aby nie upaść. Lecz nerwów nie utrzymała dłużej na wodzy. Tupnęła nogą tak energicznie, że kieliszek z resztką likieru zadzwonił o brzeg filiżanki, a rozgadany Izaak umilkł zdziwiony taką krnąbrnością buntującej się niewolnicy. — To kłamstwo. Miałam odzyskać wolność — wybuchnęła. — Przyrzekliśmy ci tylko życie, moja wojownicza Betty — odparł Izaak — o odzyskaniu swobody ruchów nie było mowy i proszę mi z tym więcej nie wyjeżdżać, we własnym interesie — dodał stanowczo, dotykając palcami rękojeści bykowca. — Życie ci zagwarantowałem słowem, a ja słowa dotrzymuję. Toteż chociaż wspólnik radzi z tobą zrobić krótki koniec, o przeczytaj te słowa — rzekł, podsuwając jej list Foxa, przy czym nie zapomniał dalszych wierszy zasłonić dłonią. — Spójrz tylko: Zrób z nią krótki koniec. Kamień u szyi i w morze. Nic z niej itd., itd., to już nie dla ciebie. Powracam do przerwanego zdania, to znaczy podkreślam raz jeszcze, że chociaż mój przyjaciel radzi cię zgładzić, ja, jako człowiek słowny, zapewniam cię, że nie stracisz życia o ile… o tym jeszcze pogadamy. Otóż powracając po raz ostatni do naszej umowy, pragnę zaznaczyć, że

tylko życie masz ocalić. Wolność straciłaś na zawsze, ale prócz wolności masz jeszcze coś do stracenia, moja urocza Betty, prawda? — spytał, ślizgając się chciwymi spojrzeniami wzdłuż posągowych kształtów jej ciała rysujących się dokładnie przez jedwab nazbyt obcisłego szlafroczka. — No odpowiedz, ślicznotko — zachęcał, a pochyliwszy się naprzód niespodziewanym ruchem uszczypnął ją silnie w policzek. Odskoczyła w tył jakby przed dotknięciem węża. Zrozumiała niedwuznaczną aluzję, ścierpła na samą myśl o możliwości tak potwornego zakończenia tej rozmowy, ale jednocześnie zrozumiała, że jej sytuacja nie jest jeszcze zupełnie beznadziejna. Bo kiedy Ironfield podsunął jej do oczu list Foxa, ujrzała przelotnie jeden wiersz, który wysunął się niedyskretnie spod grubego palca zakrywającego dalszą treść pisma. Wiersz ten brzmiał: O sprzedaniu garbarni nie może być mowy. Skoro więc mimo wymuszania tamtych pełnomocnictw nie udało się tym rzezimieszkom sprzedać jej zakładów garbarskich, skoro ten opasły szantażysta wezwał ją tutaj na „pogawędkę”, skoro ją zapewnia, że życiu jej nic nie zagraża, to widocznie ona przedstawia dla nich jeszcze jakąś dużą wartość i może dyktować warunki, może grać na zwłokę, a tymczasem ktoś się przecież zainteresuje jej nagłym zniknięciem i policja wytropi siedzibę zbrodniarzy oraz miejsce pobytu uwięzionych niewolnic. Przeprowadziwszy w myśli taką kalkulację, nabrała otuchy i rzekła prosto z mostu. — Wiedziałam, że wam się nie uda sprzedać garbarni. Ironfield, który powstał dopiero co z fotela i szedł ku niej z wyciągniętymi rękami, stanął jak wryty. — Więc podejrzenia Harry’ego były słuszne? — pomyślał, nie mogąc dłuższy czas głosu z gardła wydobyć. Wykrztusił w końcu: — Wiedziałaś? Któż ci tej informacji dostarczył? — Mój rozum — odparła. — Pełnomocnictwa, które na mnie wymusiliście głodem i chłostą, mogły może wystarczyć do podjęcia pieniędzy z banku, ale żeby nieruchomość sprzedać w czyimś imieniu, do tego trzeba czegoś więcej. Toteż byłam pewna, że wasze niecne zamiary spełzną na niczym, jeśli chodzi o garbarnię. I nie omyliły mnie przeczucia. Spotkał was zawód. — Skąd masz tę pewność? — spytał, a podziw jego rósł szybko. — To już moja rzecz. — Twoja, powiadasz? — zasyczał, chwytając oburącz bykowiec. — Dowiem się po dobroci, czy mam ci przypomnieć pewną rozmowę, jaką w tej samej kajucie prowadziliśmy ze sobą?… No?!.. Liczę do trzech… Raz… dwa… i… — Powiem — rzekła z determinacją. — Tam… w liście jest napisane wyraźnie, że o sprzedaniu mej garbarni nie może być mowy… I choćbyście nie wiem ile pełnomocnictw na mnie wymusili, nic wam nie pomoże. Chcąc zdobyć te pieniądze, musicie zmienić radykalnie swoją taktykę wobec mojej osoby… — Co przez, to rozumiesz? — Choćby to, że jeśli mnie wypuścicie na wolność, wówczas ja wypłacę wam pewną umówioną kwotę, którą uzyskam przez sprzedaż lub zaciągnięcie pożyczki hipotecznej na moim przedsiębiorstwie. Mnie, jako właścicielce, przyjdzie to bez trudności… Ponieważ

wolelibyście prawdopodobnie uniknąć zetknięcia się z naszymi władzami, możemy wszystko załatwić gdzieś za granicą. Wybór miejsca wam pozostawiam, a póki mój dawny administrator mister Sharkey nie przybędzie z pieniędzmi, mogę jako zakładniczka pozostać na tym statku. Potem wysadzicie mnie na ląd, udamy się razem do jakiegoś notariusza, gdzie Sharkey wypłaci wam okup za mnie, po czym pożegnam was bez żalu… Ale wolność muszę odzyskać. Jest ona nie tylko ceną okupu, lecz przede wszystkim jedynym warunkiem pomyślnego dla was załatwienia tej transakcji. Przecież żaden notariusz nie przybędzie na wasz statek i nie sporządzi aktu prawnego, nie zalegalizuje podpisu osoby uwięzionej bezprawnie przez jakichś nowoczesnych korsarzy… Aby uspokoić wasze obawy złożę przysięgę, że umowy dotrzymam, że nawet później, po uwolnieniu nie udzielę policji żadnych wskazówek. — Umilkła wreszcie zaniepokojona wyrazem jego spojrzeń. Bo Ironfield określił wprawdzie w myśli całą jej przemowę mianem propozycji nierealnej, nie do przyjęcia, niemniej jednak pomysłowość dziewczyny zaimponowała mu mocno. — Jaka chytra — myślał. — Inna by zemdlała, usłyszawszy wyrok śmierci, a ta szelma wysiliła cały swój spryt, by przeczytać te wiersze, które dla niej nie były przeznaczone. I przeczytała. Dowiedziała się o fiasku ze sprzedażą garbarni, postanowiła wyciągnąć z tego korzyść dla siebie i na poczekaniu skomponowała tę fantastyczną kombinację. Ale nas na to nie weźmiesz, kotku. Nie ma głupich. Ty byś może i dotrzymała przysięgi ze strachu o własną skórę, ale twój Sharkey nie omieszkałby zawiadomić policji… Harry także lubi pieniądze, nie zraża się byle czym, pisze wyraźnie, że z niej już nic nie wyciśniemy… Na jego opinii można polegać w zupełności… A Harry także się na niej poznał. Jest dość sprytna, by uciec z każdego lupanaru… tak napisał. Tak, tak. Betty jest sprytna, mądra, przebiegła, jest przy tym ładna i wygląda jak samo zdrowie — rozważał w duchu i nagle przypomniał sobie swoje niedawne dumania o założeniu rodziny, o rozkoszach ojcostwa, o znalezieniu kobiety, która byłaby godna zaszczytu być matką jego dzieci. — Słuchaj no, ty chytra pannico — zaczął zmienionym głosem, idąc krok w krok za cofającą się dziewczyną. — Brednie o okupie schowaj sobie dla głupiego. Nie zaniechalibyśmy sposobności, gdybyśmy mieli choć dwadzieścia szans na sto, że się uda. Ale nawet dziesięciu nie ma, nawet pięciu… Nic już z ciebie nie wydusimy, a wyciśniętą cytrynę wyrzuca się w morze, rozumiesz? Dlatego właśnie mój wspólnik radzi z tobą zrobić szybki koniec. — To zróbcie koniec! — wybuchła, rzucając niespokojne spojrzenia dokoła. Ustawiczne cofanie się przed natarczywym grubasem zapędziło ją w róg kajuty, a jego świszczący oddech, jego powolny, lecz nieustanny pościg i ohydna lepkość jego spojrzeń zmroziły jej krew w żyłach. — Ach, żeby ręce mieć wolne! — wzdychała w duchu i nie bacząc na dotkliwy ból, napinała mięśnie z całej mocy, chcąc przerwać więzy. Lecz na próżno. Oprawcy Ironfielda mieli wielką rutynę wiązania rąk niewolnicom, a silny postronek ani myślał pęknąć; przeciwnie, za każdym szarpnięciem wżerał się głębiej w delikatną skórę przegubów dłoni… Więc przekonawszy się, że wszelkie wysiłki są daremne, uderzyła w przeciwnika jak taranem wzgardliwym spojrzeniem i powtórzyła przez zaciśnięte kurczowo zęby: — Zróbcie koniec! Wolę śmierć niż dalszą mękę w tym piekle! Ironfield zatrzymał się w pochodzie o krok przed swą ofiarą, odcinając ją w ten sposób

od reszty przestronnej kajuty. Parsknął śmiechem szyderczym: — Wspólnik skazał cię na śmierć — rzekł — lecz ja cię ułaskawiam. Mało tego. Będziesz żyła i dostąpisz wielkiego zaszczytu… A wiesz dlaczego? Że jesteś ładna? Nie! Wśród tych kilkunastu setek, jakie rokrocznie przewijają się przez kabiny tego statku znalazłbym piękniejsze… Ty masz inne zalety: inteligencję, spryt, tupet, fantazję, giętkość umysłu i tak dalej. Te cechy ja również posiadam, że sobie pochlebię, i te cechy muszą posiadać moje dzieci, których… ty będziesz matką! — zakończył z naciskiem. Pod obuchem tych słów zachwiała się na nogach; oczy jej, rozszerzone od grozy, zakryły się powiekami, smukła sylwetka złamała się jak kłos kosą podcięty i Betty Traveler padła bez zmysłów na dywan, do stóp swego prześladowcy.

II — No, dosyć tych pochwał. Przyprowadź pan tutaj swoje boginie — rzekł Ironfield, karcąc się w duchu, że używa właściwego sobie protekcyjnego tonu, dość dziwnego w ustach właściciela maleńkiego lupanaru z São Simão, za jakiego się gospodarzowi przedstawił. Bo Izaak wprowadzał właśnie w czyn swój „epokowy” pomysł, jaki mu przyszedł do głowy w czasie podróży na południe, a nie chcąc być poznany, odwiedzał w towarzystwie wiernego Tumkura wyłącznie najgorsze spelunki Rio de Janeiro, oczywiście odpowiednio ucharakteryzowany. Więc nie bez obrzydzenia wziął na siebie najstarsze, dobrze wyświecone i mocno przyciasne ubranie, połatane trzewiki, postrzępiony krawat, nakrył przenikliwe oczy ciemnym szkłem pokrzywionych okularów, a dla uzupełnienia „dekoracji” przykleił sobie kruczoczarną brodę pokaźnych rozmiarów. — Wyglądam, jak urodzony Hiszpan — pochlebiał sobie, mijając każdą szybę wystawową i bardzo ostrożnie dotykał palcami brody, badając, czy trzyma się mocno. Lecz właściciel portowej spelunki zaszczyconej niespodziewaną wizytą rzekomego kupca z São Simão nie był snadź tego samego zdania, bo spojrzawszy podejrzliwie na białe, wypieszczone palce swego gościa, zauważył mimochodem: — Coś nieszczególnie pan mówi po hiszpańsku. Ironfield spostrzegł natychmiast kierunek spojrzeń gospodarza, zmieszał się trochę, ukrył pospiesznie pulchne dłonie w kieszeniach spodni, lecz odparł z pewną miną, nadymając się przy tym zarozumiale: — Bo matka moja była Amerykanką, a w mieszanych małżeństwach, jak panu zapewne wiadomo, dzieci poznają lepiej ojczysty język matki niż ojca. — Aha — mruknął tamten — matka pańska była jedną z tych… Tego już było za wiele kupcowi z São Simão. — Bezczelność! — huknął. — Ja przychodzę do niego za interesem, chcę mu dać zarobić, chcę coś wybrać, kupić, a on mi bada rodowód. — No, o co się pan gniewa. Myślałem, że sobie pogwarzymy. Mam brata w São Simão. Jest moim odbiorcą także… Musi go pan znać chyba. Lopez, Vi… — Nie znam go — wtrącił Izaak szybko, poważnie zaniepokojony tą indagacją. Zerwał się z krzesła i nacisnął mocniej kapelusz. — Mój czas jest drogi, łaskawco. Nie mogę go tracić na pogawędki, wobec czego żegnam. Ta demonstracja odniosła zbawienny skutek. Hiszpan zagrodził drogę krewkiemu gościowi, posadził go niemal przemocą na krześle i wybiegł z izby. — Zaraz przyprowadzę to, czego pan żąda — rzucił z drzwi.

Korzystając z jego chwilowej nieobecności, poprawił Izaak przede wszystkim niepewną brodę, zajrzał do notesu, schował go szybko, po czym nachylił się w stronę milczącego towarzysza, który w kontemplacyjnym skupieniu podziwiał swój maskaradowy strój; bowiem Tukur został przedstawiony jako najstarszy syn kupca z São Simão i z tej przyczyny nie uniknął potrzebnej charakteryzacji, przy czym najpocieszniej wyglądała głowa stworzona do noszenia hinduskiego zawoju, a obecnie ginąca po linię oczu w przestronnym sombrerze. — Tumkur — szepnął Ironfield — małpo głupia, podnieś sobie najpierw kapelusz, a potem pamiętaj o instrukcji. Czym więcej prawdziwych czy rzekomych wad znajdziesz, tym taniej towar kupimy. Krytykuj co wlezie bez wyjątku wszystkie, ale te, co warto nabyć, wskaż mi spojrzeniem. Mrugnij dwa razy na znak, że dobra, jeden raz, że… Nie dokończył zdania, gdyż w tym momencie otwarły się drzwi i do izby wkroczył właściciel spelunki z pokaźnym korowodem swych pensjonariuszek, na których widok wybredny Ironfield nie mógł się powstrzymać od wzgardliwego skrzywienia ust ani od mruknięcia pod nosem: — Jaki pan, taki kram. — Bo te nieszczęsne istoty ubrane w tandetne suknie wieczorowe niesłychanie pstrych kolorów wyglądały przy niewolnicach z Long Island lub choćby przy pośledniejszym towarze spółki Ironfield and Fox, podobnie jak wygląda biedna, wyniszczona ciężką pracą oraz częstym rodzeniem robotnica przy damie z high-life’u, której jedynym zajęciem jest sport, flirt oraz wyrafinowana kultura ciała. Stanęły rzędem pod przeciwległą ścianą, spoglądając obojętnie przed siebie. Nic ich już nie mogło wyrwać ze stanu rozpaczliwej apatii. Może wieść, że skończyła się przeklęta niewola, że są wolne i mogą powrócić do swoich, może ta tylko wiadomość potrafiłaby u jednej lub drugiej wywołać odruch radości, lecz na krótko, bo zastanowiwszy się, musiałyby przyjść do przekonania, że wspomnień ohydnej przeszłości nic nigdy nie zatrze i nic nigdy nie zmaże piętna hańby dożywotniej… Ale na to się nie zanosiło i o tym dobrze wiedziały. Czyż po raz pierwszy przechodziły tę wstrętną operację, którą chyba z jarmarkiem na bydło porównać by można? Czy to pierwszy raz musiały się poddać poniżającym oględzinom, egzaminom, badaniom poprzedzającym każdorazową zmianę chlebodawcy? Ani po raz pierwszy, ani po raz ostatni zapewne… Więc tylko z ciekawości obrzuciły przelotnymi spojrzeniami rozpartego dumnie Ironfielda, a owe spojrzenia nie różniły się niczym od tych, jakimi zaniepokojona, wychudła szkapa wita na targu nowego właściciela, niejako pytając go wzrokiem: — Czy ty mnie będziesz jeszcze więcej głodził, katował i wyzyskiwał niż ten bydlak, u którego do dzisiaj służyłam? — O to samo zapytały oczyma stojące pod murem niewolnice, a potem pogrążyły się na powrót w beznadziejnej, pełnej rezygnacji apatii. Tymczasem Tumkur szturchnięty kułakiem pod żebro powstał ze swego krzesła, podniósł zjeżdżające aż na nos sombrero i rozpoczął badanie. Tumkur bawił się ongiś w znachora-cudotwórcę, wyprawił na tamten świat jakąś kobietę, a za tę niedozwoloną operację otrzymał „w nagrodę” pięć lat ciężkiego więzienia, które przykładnie odsiedział. Tam, za kratkami zawarł bliższą znajomość z obecnym chlebodawcą i swój przylgnął do swego. Ten przyjacielski afekt nie skończył się z chwilą opuszczenia progów więzienia, gdyż Ironfield był zdania, że w jego branży najpewniejszymi pracownikami są byli kryminaliści i Tumkur był jednym z dawnych

kolegów, którzy otrzymali dobre posady w pałacu na Long Island czy na Afrodycie. Pomimo to jednak Izaak nie dopuszczał do żadnych poufałości, trzymał dawnych kamratów żelazną ręką, a tylko w rzadkich chwilach świetnego humoru wspominał owe czasy, kiedy grywali w guziki w celi więziennej lub telegrafowali przez ścianę z innymi kolegami, doprowadzając do szewskiej pasji mrukliwych dozorców… Tumkur był właściwie lokajem Izaaka, lecz jego zajęcia nie kończyły się na tym. Ekscudotwórca miał obecnie wdzięczne pole do działania przy badaniu nowego towaru, przy demaskowaniu symulantek lub udzielaniu pierwszej pomocy niedoszłym samobójczyniom… Mając na względzie właśnie te jego kwalifikacje, wybrał go Ironfield na towarzysza w wędrówce po trzeciorzędnych lupanarach Rio de Janeiro… Tumkur zbudzony z zadumy wcale dotkliwym kułakiem nie ośmielił się skarcić dawnego towarzysza niedoli nawet wzrokiem, lecz całą złość wywarł na czekających w kolejce niewolnicach, szarpiąc je, popychając, wgniatając słuchawkę lekarską w wychudzone ciała z taką brutalnością, że bardziej śmiałe głośno sykać zaczęły; wywołało to oczywiście żywiołową wesołość zarówno u Ironfielda jak i u właściciela spelunki. Pierwsze trzy odpadły z powodu nieodpowiedniego wieku, który Tumkur określił na dwadzieścia pięć do dwudziestu ośmiu lat. Ironfield tylko ręką machnął wzgardliwie. — Starzyzną jeszcze nie handluję — powiedział krótko. Czwartą z rzędu badał Hindus dłużej i dokładniej, po czym wśród ogólnej ciszy ogłosił z bajeczną powagą wynik badania: — Płuca poważnie zagrożone, nerwica serca, nie licząc innych defektów, których się można domyślić — powiedział, mrugając dwukrotnie. Ironfield przyjrzał się dziewczynie uważnie. Była wysoka, nieźle zbudowana, przystojna, dosyć korpulentna i wyglądała wcale zdrowo, była więc tym, czego szukał; potwierdzała to opinia Tumkura zakomunikowana mu umówionym znakiem, owym dwukrotnym mrugnięciem. Pozostało więc jeszcze wprowadzić w błąd sprzedawcę i dzięki temu wytargować możliwie najniższą cenę. — Tu nie ma nic dla mnie — rzekł, krzywiąc się niemiłosiernie. — Płuca zagrożone, serce diabła warte, fiu, fiu… Odstawić do tamtych trzech, proszę. — Każda dla pana niedobra — sarknął Hiszpan, — A ile by pan za nią żądał? Pytam tak z ciekawości tylko. — Kosztowała mnie dwa tysiące milrejsów. — Cóż mnie to obchodzi. Wolno panu było za nią nawet milion dolarów zapłacić. Ja się pytam, co on teraz kosztuje ten dychawiczny antyk. — Antyk? — oburzył się tamten. — Dwadzieścia jeden lat ledwie skończyła. — Wierzę, że skończyła, ale dziesięć lat temu… Synu — dodał, zwracając się do Hindusa — na ile lat ją liczysz. Ty się znasz na tym. — Na jakieś dwadzieścia siedem — odparł zapytany. Bystre oko Ironfielda przyjęło powtórną „depeszę optyczną” dobrze wytresowanego pomocnika. Znaczyło to, że dziewczyna ma rzeczywiście wiek podany przez gospodarza.

Tak, to było możliwe. Nie wyglądała na więcej jak 21 lat. — Więc jaka cena, łaskawco? Hiszpan namyślił się nad odpowiedzią. — Uważam, że tysiąc dwieście nie będzie za dużo — rzekł niepewnie, — Dwieście, pan powiada… Hm, trochę drogo… — Dwieście? Pan sobie kpi chyba. Mówiłem wyraźnie tysiąc dwieście, z czego mogę dla świętej zgody kilka milrejsów opuścić. — No to szkoda gadania. Na bok z nią! — Niech będzie równy tysiąc. — Tumkur, następna. — Dziewięćset. — Czterysta, zgoda? — Osiemset, to moja ostatnia cena. — A moja pół tysiąca, rozumie pan? I jeśli dodam jeszcze jednego milrejsa, to niech mi wszystkie włosy wypadną… A to psiakrew uparta — mruknął po polsku, nie przewidując jak nieobliczalne następstwa stąd wynikną. Bo na dźwięk tego psiakrew dwie pośrodku stojące niewolnice nadstawiły ciekawie ucha, zaś szczupła rudowłosa dziewczyna, ostatnia w rzędzie, drgnęła nerwowo, obrzuciła mówiącego badawczym spojrzeniem i poza plecami koleżanek zaczęła się zręcznie przeciskać, pragnąc widocznie jak najprędzej stanąć przed „komisją lekarską”. Tymczasem Ironfield, zajęty studiowaniem swych notatek, rzucił tonem pytania, nie podnosząc przy tym głowy zupełnie. — Więc kupiłem od pana jedną sztukę za pięćset milrejsów… — Za siedemset — poprawił Hiszpan… — To znaczy, że za sześćset ją pan odda. — Niechże już będzie — westchnął sprzedawca, po czym zakupioną niewolnicę ustawiono pod drugą ścianą, a trzy pierwsze wyprawiono z izby. Teraz przyszła kolej na rudowłosą… Tumkur czynił swą powinność skrupulatnie. Poleciwszy badanej zdjąć suknię, zaczął od słuchania tętna, serca, oddechu, potem odwrócił ją tyłem do lampy i odrzuciwszy sombrero przyłożył ucho do gładkich pleców dziewczyny. Jego ciemna głowa odbijała wyraźnie od białego jak alabaster ciała rudowłosej… Ironfield ziewnął od ucha do ucha, widząc, że Hindus jest jeszcze daleki od ukończenia swego badania. Bo Tumkur, zrobiwszy jakieś niezwykłe spostrzeżenie, pochwycił łokcie pacjentki, poruszył jej rękami kilkakrotnie tam i z powrotem, naciskał przez chwilę dolną część brzucha, wreszcie otworzył jej usta, wywinął wargi na zewnątrz i długo, szczegółowo, z zaciekawieniem fachowca, oglądał pod światło wnętrze jej jamy ustnej. Ukończywszy to pedantyczne badanie, machnął ręką wzgardliwie i wskazał na drzwi, dając w ten sposób do poznania, że ewentualne nabycie rudowłosej nie może być nawet przedmiotem dyskusji… Ironfield zbudził się z zadumy…

— Nu? Nic dla nas? — spytał. — Gruźlica płuc i… to najgorsze — brzmiała diagnoza. — Szkoda — odparł szczerze, bo nie wiedzieć czemu, blada jak opłatek twarzyczka dziewczyny spodobała mu się na pierwszy rzut oka. Poczuł do niej od razu dziwną, niczym nie wytłumaczoną sympatię. Coś podobnego nie wydarzyło mu się jeszcze nigdy w ciągu tylu lat „pracy” w tym zawodzie. I nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Rudowłosa, popchnięta przez Hindusa w stronę drzwi, podbiegła do Ironfielda, padła przed nim na kolana, złożyła dłonie jak do modlitwy i łamiącym się ze wzruszenia głosem zaczęła mówić po polsku z oszałamiającą szybkością, jak gdyby się lękała, że jej nie wysłucha do końca: — Niech mnie pan kupi, dobry panie. Niech mnie pan stąd zabierze jeszcze dzisiaj! Pan jest z Polski, ja także. Pan jest Żydem, poznałam to po wymowie. Ja również jestem Żydówką… Ten łotr Pedro — tu dyskretnym ruchem wskazała na Hiszpana — mnie zabije. Och, gdyby pan ujrzał te pręgi, jakie mam na nogach po jego razach… Ja chcę żyć. Ja chcę wrócić do ojczyzny, mój drogi, złoty panie! Pan mnie wykupi, prawda? Ja wiem, że pan to zrobi… Zachłysnęła się nagle i zaczęła gwałtownie kaszleć. — A co? — wtrącił Hindus, który podobnie jak i Hiszpan Pedro nie zrozumiał ani słowa z tej przemowy. — Jak się panu podoba taki kaszel? Ironfield milczał. Zgromił sługę wzrokiem, po czym przymknął oczy aby nic, żaden widok, żadne wrażenie wzrokowe nie rozpraszały jego skupienia. Stanął nagle wobec dwóch zagadek, najtrudniejszych w życiu. Po pierwsze, gdzieś on już kiedyś słyszał ten słodki, melodyjny głos, gdzieś widział podobne oczy, włosy, czoło dumnie sklepione, usta maleńkie, lecz pełne, ach… nie tylko podobne, ale identycznie takie same. Po drugie, dlaczego na widok tej chorej dziewczyny, na sam dźwięk jej głosu uczuł tak głębokie, przeogromne wzruszenie, on, który bez zmrużenia oka, bez skry współczucia w sercu słuchał błagalnych zaklęć tysięcy dziewcząt, jakie unieszczęśliwił, uprawiając swój łotrowski proceder… Bolesny jęk przerwał te rozmyślania i zmusił go do otworzenia oczu. Jęk wydała rudowłosa, szarpnięta brutalnie przez Pedra za puszyste loki. Bowiem Pedro źle pojął długotrwałe milczenie gościa, osądził, że to pełne rezerwy zachowanie się wywołała niesubordynacja krnąbrnej zazwyczaj niewolnicy i postanowił ją doraźnie ukarać. I zanim Ironfield zdołał przeszkodzić, ciężka łapa oprawcy spadła na lewy policzek dziewczyny z taką siłą, że uderzona padła jak długa na podłogę. Nie podniosła się mimo gradu przekleństw i kułaków Pedra, lecz pochwyciwszy oburącz nogi Izaaka, jęła łkać błagalnie. — Zabierz mnie!… Wolę być wszędzie niż w tym piekle. Będę ci najwierniejszą niewolnicą, panie, lecz weź mnie od Pedra… Stopy ci będę całować z wdzięczności… Panie!… Złoty, dobry panie, miej litość nade mną!… — Rachela wstań! — ryknął Hiszpan strasznym głosem, bowiem z tego wszystkiego, co mówiła w obcym dlań języku, zrozumiał tylko jeden wyraz: Pedro… jego imię. Oczerniała go prawdopodobnie przed tym kupcem lub, co gorsza, spiskowała z nim, doradzała, które z jej towarzyszek nabyć warto…

Ironfield ujął się za dziewczyną: — Daj jej pan spokój. Chcę z nią pogadać — powiedział. — Dobrze — odparł Pedro — ale po naszemu, po hiszpańsku. Chcę wiedzieć, o czym gadacie ze sobą… Na żadne konszachty w moim domu nie pozwolę. — Możemy rozmawiać po hiszpańsku — zgodził się Izaak, a zwracając się w stronę wciąż jeszcze leżącej na ziemi dziewczyny, rzekł bardzo łagodnie. — Tobie na imię Rachela? — I znowu zdziwił się własną czułostkowością. — Rachela, Rachela — powtarzał w myśli bezwiednie. Tysiące kobiet nosi to piękne biblijne imię. Dziesiątki różnych Rachel sprzedała firma Ironfield and Co. w ciągu swego istnienia, lecz nigdy główny jej akcjonariusz nie rozczulał się z tego powodu. Aż dzisiaj dopiero. Dzisiaj to imię wstrząsnęło nim do głębi, wywołując wspomnienia dawnych dni, spędzonych w Cleveland, gdzie sędziwy Flower, recte Blum, posiadał portową spelunkę, równie obskurną jak ta tutaj tawerna, i piękną córkę, którą młody wówczas Izaak poślubił. Ona także nosiła to imię… Westchnął Ironfield, a widząc, że rudowłosa nie dosłyszała szeptem rzuconego zapytania, powtórzył wbrew woli, która buntowała się energicznie przeciwko takim sentymentalnym nastrojom: — Tobie Rachel na imię? — Tak, panie — padła odpowiedź — po matce wzięłam to imię. — A ojcu… było? — wyrwało się Ironfieldowi. Spojrzała nań ze zdziwieniem, ale i z wdzięcznością zarazem. Oto pierwszy człowiek, który zainteresował się przeszłością biednej niewolnicy. — Ojca nie znałam, niestety. Pozostał w Stanach. Matka nie mogła sobie darować do śmierci, że opuściła go w nieszczęściu. Na imię miał Izaak. — Izaak?! — wrzasnął w taki sposób, że w izbie nastała grobowa cisza. Zrozumieli wszyscy, że są świadkami jakiejś strasznej tragedii, a po chwili milczenia pełnej dramatycznego napięcia zabrzmiał zduszony, chrapliwy głos rzekomego handlarza z São Simão: — Jak się nazywał?… Mów, Rachel. — Co panu jest? — spytała przerażona. Ironfield zerwał się z krzesła. Białe, trzęsące się palce zakrzywiły się jak szpony, pochwyciły ramiona leżącej dziewczyny, poderwały ją z ziemi, podniosły na nogi w oka mgnieniu, a twarz potem zlana przysunęła się tak blisko do jej pobladłej twarzyczki, że przyprawiona broda zakryła podczerwienione ołówkiem usteczka. Badawcze, przenikliwe spojrzenia rybich oczu zasłoniętych ciemnymi okularami wpiły się w rysy rudowłosej, szukając cech podobieństwa, a z zaciśniętej od bezmiernego wzruszenia krtani wydarł się głos, nie głos, lecz krzyk przeraźliwy — Nie pytaj, lecz mów!… Jak się nazywasz? — Rachel Eisenfeld — odparła cichuteńko, nieśmiało. Wówczas nieludzki ryk targnął ciszę panującą w izbie. Ironfield przytulił półnagą dziewczynę do piersi z całej mocy. Łkał jak dziecko niezaradne, niesłusznie skrzywdzone, jęczał, płakał, zawodził lub na przemian ciskał ohydne przekleństwa hiszpańskie, angielskie, żydowskie, by za krótką chwilę szeptać najczulsze, najpieszczotliwsze wyrazy… Znikło mu sprzed oczu wszystko prócz niej jednej. Nie widział ani rzędu stojących pod ścianą niewolnic szepczących coś między sobą, ani gospodarza, na którego