uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Antoni Marczyński - Przygoda w Biarritz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :511.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Przygoda w Biarritz.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 71 stron)

Antoni Marczyński PRZYGODA W BIARRITZ

Spis treści 1. Niesamowita przygoda 2. Dwie niespodzianki 3. Ogromny pożar 4. Podejrzenia 5. Ważne odkrycie 6. Nowa zagadka 7. Nieboszczyk zwiał! 8. Nagły przestrach 9. Notatka nr 3 10. Hipoteza nader śmiała 11. To nekrofil! 12. Chusteczka 13. Straszna noc 14. Pocisk w zupie 15. Makabryczne zajęcie 16. Katastrofa 17. Pułapka Tekst wg wydania z 1942 r. Na okładce Hotel du Palais w Biarritz.

ROZDZIAŁ I NIESAMOWITA PRZYGODA Młodzi mężczyźni spoglądali na Michała z wzrastającą niechęcią. Dopiero co przyjechał na urlop, a już oczarował wszystkie dziewczyny. Zmężniał w ciągu tych sześciu lat włóczęgi po oceanach, wyprzystojniał, nauczył się grać na gitarze hawajskiej, ale chyba najwięcej podbijały serca niewieście jego nadzwyczajne przygody w egzotycznych krajach, o których umiał opowiadać mistrzowsko. — Łże szelma, aż uszy mi puchną — warknął w pewnej chwili listonosz Filip, miejscowy donżuan. Chcąc odwrócić uwagę obecnych od urodziwego marynarza zaproponował, by wyruszyć gremialnie pod hotel Palais, gdzie dzisiejszej nocy, podczas balu ma się odbyć wybór tegorocznej królowej piękności. — Was tam przecież nie wpuszczą, to zabawa dla burżujów — wtrąciła szybko ciotka Michała, właścicielka kawiarni i hoteliku Pod srebrną kotwicą. Przyjazdowi siostrzeńca zawdzięczała to, że jej lokal stał się znowu najpopularniejszą knajpką na przedmieściu, czuwała więc nad tym, by jak najdłużej korzystać z chwilowej koniunktury. — Michasiu, zagraj nam coś murzyńskiego... Michał wolał jednak opowiadać. Właśnie przyszła kolej na jakąś straszliwą historię z duchami, które dzielny junak także rozgromił, ...jak twierdził. — Znałem gościa równie odważnego — Filip uśmiechnął się wzgardliwie — też cuda opowiadał, ale pod wieczór bał się przejść koło cmentarza. Wyniknęła z tego sprzeczka, aż w końcu Michał, podrażniony docinkami Filipa, oświadczył wszem wobec, że nie boi się niczego, i gotów jest każdej chwili pójść na cmentarz. — Ano, to zróbmy próbę zaraz!... Ale jak udowodnisz, żeś był tam, a nie w jakiej innej knajpie? Powinieneś stamtąd coś przynieść. Hm, tylko co... Nad tym głowili się przez chwilę, wreszcie listonosz zaproponował, by Michał odciął kawałek wstęgi z wieńca, jaki złożono na trumnę Teodora Bretona, który zmarł wczoraj. Nie pochowano go więc jeszcze, leży na katafalku w kaplicy cmentarnej... Tu listonosz spojrzał zwycięsko na marynarza. — Tak, tak; wejść w nocy do tej kaplicy, to trudniejszy kawałek, co? Jeśli się boisz... — Kto, ja?! — Michał wychylił duszkiem szklaneczkę koniaku i ruszył ku drzwiom. Na próżno starsi perswadowali, na próżno błagały go dziewczęta. Przyjął na drogę tylko paczkę papierosów oraz pudełko zapałek, i wyszedł. Ciotka Zuzanna zaczęła płakać i na przemian grozić listonoszowi: — Każę cię aresztować, jeżeli Michasiowi stanie się coś złego! — Nic mu nie będzie — odburknął Filip — on tam nawet nie dojdzie. Na to najwięcej liczono, gdyż Michał wlał dziś w siebie imponujące ilości alkoholu. Już kiedy szedł ku drzwiom, zataczał się i rozpaczliwie balansował rękami, żeby utrzymać równowagę. Cóż dopiero będzie na ulicy, gdy go świeże powietrze owionie i „rozmarzy”. A do cmentarza stąd przeszło pół kilometra!

— Nie ujdzie ani stu kroków — twierdził Filip — i zwali się do rowu. Wbrew tym przypuszczeniom, Michał dotarł do cmentarza, przelazł przez mur i usiadł na jakimś niskim grobowcu, by trochę odpocząć, Różnie różni reagują na alkohol; jedni płaczą, drudzy robią burdy, inni znów szybko zasypiają, i do tej kategorii należał Michał. Trzymał się jako tako dopóki szedł, lecz teraz ogarnęła go od razu nieprzezwyciężona ociężałość. Położył się na wznak na kamiennej płycie. — Przecież nie zasnę, mowy nie ma! — wymamrotał. Po chwili zapomniał już, gdzie jest, wydało mu się, że leży na pokładzie okrętu. Patrząc na niebo, po którym wiatr pędził stada chmur, zastanawiał się, czy będzie sztorm tej nocy. — Tu zostać nie mogę, fala by mnie zmyła za burtę. Trza zejść do kubrykuuuaaa — ziewnął serdecznie i... zasnął. Obudził się z okropnym kociokwikiem, zziębnięty, obolały i udręczony koszmarnymi snami, których urywki jeszcze mu się plątały w pamięci. Postękując, usiadł i zaczął się rozglądać ze zdumieniem; jak okiem sięgnąć ciągnęły się maleńkie domki umarłych i krzyże... krzyże... krzyże. — Cmentarz! Rany boskie, skąd ja się tu wziąłem?! Kilka minut upłynęło, zanim znalazł odpowiedź na to pytanie, zanim rozpierzchłe myśli i wspomnienia powiązały się w jeden łańcuch. Więc przypomniał sobie, co zaszło w kawiarni Pod srebrną kotwicą, i potem... Teraz, gdy już z grubsza wytrzeźwiał, miał niekłamaną ochotę drapnąć stąd co prędzej, ale obawa przed drwinami listonosza, przed, co gorsza, ośmieszeniem się w oczach wszystkich dziewcząt przeważyła strach i skrupuły. — Muszę przynieść to, czego Filip żądał — mruknął i bez zbytniego zapału poszedł szukać kaplicy cmentarnej. Wiodła do niej główna aleja, wysadzana różnymi odmianami cyprysów. Cienie tych pięknych, a smutnych drzew chwiały się za każdym podmuchem wiatru, powiększając niesamowitość nastroju w posępnym mieście umarłych. — I ja tu mogłem zasnąć?! — Michał wzdrygnął się. — Musiałem być pijany jak Holender z Borneo... Ale, nie ma złego, co by na dobre nie wyszło; teraz księżyc świeci aż miło, a przedtem człek własnej ręki nie widział... Wtem... przystanął. Jakiś człowiek siedział sztywno na progu kaplicy, oparty plecami o jedno skrzydło jej drzwi, a lewym ramieniem o ich futrynę. Jego ręce zwisały bezwładnie, jego nogi były prosto wyciągnięte przed siebie. — Grabarz? — Michał zszedł w bok z alei i -zaczął się ostrożnie skradać od drzewa do drzewa, z wzrokiem utkwionym w tamtego. Nagle.. zdrętwiał z przerażenia. — Teodor Breton! — wyszeptał. Poznał go, chociaż widział go po raz ostatni sześć lat temu, gdy stąd odjeżdżał. Tak, to był stary Breton, ten, który zmarł wczoraj. Z wieńca, jaki mu złożono na trumnę miał Michał odciąć kawałek wstęgi, by udowodnić równie jak on sam niedowarzonym młokosom, że był tej nocy na cmentarzu. I teraz, gdy stanął niemal u celu pijackiej eskapady, spotykała go taka makabryczna niespodzianka, że nieboszczyk siedział na progu kaplicy. Jak gdyby mu chciał bronić wstępu do niej. Jak gdyby go chciał przerazić i wbić mu w pamięć, że wara zakłócać spokój tym, którzy odeszli na zawsze. Jakiś zegar wieżowy zaczął wybijać godzinę. Michał naliczył dwanaście uderzeń. — Północ. Godzina duchów! — przemknęło mu przez myśl, i w tej samej chwili z niemiłym szczękiem ugięła się klamka drzwi kaplicy, po czym ich lewe skrzydło zaczęło się powoli odchylać. — O Boże! — Trwoga, obłędna trwoga przygwoździła Michała do miejsca, w którym stanął przed minutą. A może przed godziną?... Z sercem ściśniętym kleszczami przerażenia

patrzał jak urzeczony, w rozszerzającą się powoli szparę drzwi. — Boże, przebacz mi, bądź miłościw — szeptał, ściskając oburącz pień tui, gdyż nogi ugięły się pod nim. Wiatr zawył mocniej, zaczęło się szybko ściemniać. W chwili, gdy w otwartych już drzwiach kaplicy cmentarnej stanęła jakaś wysoka postać, żeglujący w przestworzach obłok zasłonił całkowicie srebrną latarnię niebios. Nieprzebite mroki spowiły ziemię. Michał zaczerpnął w płuca potężny haust powietrza, starał się oddychać głęboko, powoli, w równych od stęp ach. Chciał w ten sposób uspokoić oszalały rytm serca i przywrócić bezwładnym nogom sprężystość potrzebną do ucieczki. Ale na razie jeszcze tkwił poza rozłożystą tują, jeszcze nie miał siły, nie mógł oderwać stóp, które jakby przyrosły do ziemi. Wtem.. poprzez wichru poświsty i denerwujące szmery zeszłorocznych liści, które wiatr zamiatał... posłyszał odgłosy kroków. Ktoś szedł powoli w tę stronę. — Dwóch? — Tak, dwóch, dwie pary nóg, ale czy ludzkich? Może jakiś czworonóg? Nie, nie, skąd by się wziął na cmentarzu. A może jakaś apokaliptyczna bestia?!... Niesamowite, niewidzialne w ciemnościach stworzenie stąpało ciężko niczym perszeron. Z donośnym sapaniem minęło kryjówkę Michała, który ze strachu oddech wstrzymał na chwilę. A zaledwie ją minęło, gdzieś w głębi cmentarza rozległ się przeraźliwy gwizd. Na ten znak potwór przystanął, zabełkotał coś niewyraźnie i zaczął się oddalać biegiem. Michał odetchnął z ulgą, sądząc, że na tym się skończyły jego dzisiejsze przygody. Kiedy kroki umilkły, wysunął się spoza drzewa. Postanowił sobie już przed chwilą, że da za wygraną; niech się Filip natrząsa z niego, ile chce, niech diabli wezmą aureolę nieustraszonego junactwa, lepsze to po stokroć, niż jedna minuta takiej grozy, jaką on tu przeżywał, Bóg wie, jak długo. — Za żadne skarby tam nie pójdę! — Tam, odnosiło się do kaplicy cmentarnej, na której progu siedział Teodor Breton. Widział go przecież, dopóki cmentarz tonął w poświacie miesiąca. Obejrzał się, spojrzał raz jeszcze w tym kierunku, ale obecnie nie zobaczył nawet konturów kaplicy, od której dzieliło go najwyżej piętnaście kroków. Było zbyt ciemno, i nie zanosiło się na to, żeby w ciągu najbliższych minut księżyc zdołał znów przedrzeć grubą płachtę chmur. Było ciemno przeklęcie! — Mam zapałki — przypomniał sobie, brnąc na oślep w mrokach i potykając się co krok. Przystanął, wsunął dłoń do kieszeni, ale w tej samej chwili wiatr zadął silniej i cisnął mu w twarz garść śmieci. A potem coś miękkiego przylgnęło mu do policzka. Wrzasnął z przestrachu, instynktownie wyciągnął rękę i złapał skrawek delikatnej tkaniny, przepojonej odurzającymi perfumami. — Ki diabeł, damska chusteczka?! Odgadł trafnie. To, co ściskał w dłoni było istotnie batystową chusteczką, obszytą koronką. Schował ją do kieszeni, „na pamiątkę”, nie przeczuwając, że ta „pachnąca szmatka” będzie niebawem... lecz po cóż uprzedzać wypadki. Michał ruszył w dalszą drogę. Szedł pod wiatr i wyciągniętą ręką muskał gałązki cyprysów, aby nie zboczyć z alei. — Dzięki Bogu, że już po wszystkim — odsapnął — żeby tylko... — dalsze słowa skonały mu w krtani, gdyż nagle huknęło coś za nim tak ogłuszająco, jak gdyby piorun uderzył w kaplicę cmentarną.

ROZDZIAŁ II DWIE NIESPODZIANKI Rozbawiona publiczność uciszyła się wreszcie na tyle, że można było ogłosić wyniki konkursu. — Królową piękności została wybrana panna Blanka Ersing! Wśród hucznych oklasków wstąpiła na podium orkiestry roześmiana blondynka. — Tytuł wicekrólowej przypadł w udziale pani Marii Deplat, która otrzymała największą ilość głosów po pannie Ersing! Tylko o sześć głosów mniej. Dumną brunetkę powitały znacznie głośniejsze brawa, zapewne dlatego, że, oprócz jej zwolenników, oklaskiwały ją wszystkie kobiety... „Pan z komitetu” powiedział do niej coś szeptem. Maria Deplat skinęła głową, podeszła z wyciągniętą ręką do zwycięskiej rywalki i złożyła jej gratulacje. — Jestem zawstydzona — rzekła głośno Blanka Ersing, przytrzymując dłoń Marii — bo pierwszeństwo należało się bezwarunkowo pani! Burza oklasków nagrodziła ten gest „królowej”. Tym razem nawet kobiety wiwatowały na cześć Blanki, która w dodatku ucałowała Marię serdecznie. — Piętnaście minut przerwy — ryknęła tuba „pana z komitetu”. Tłumy letników zaczęły odpływać z Sali balowej do przyległych salonów, do hallu i na słynne terasy hotelu Palais. W tej ostatniej grupie osób znalazło się dwóch mało przystojnych, za to mocno zarozumiałych mężczyzn, jeden bardzo otyły, łysy, drugi niski, szczupły. Mały gardłował za brunetką. — Ta platynowa blondynka ani się nie umyła do pani Marii Deplat — twierdził. Ja się znam na kobietach, mój panie! Blanka Ersing miała szczęście, że mnie tu nie było w czasie głosowania. Byłbym wszczął taką agitację za panią Deplat, że... — Tere-fere... A czemuż to pan nie przybył wcześniej na bal? — Och, proszę nie pytać! — Wzdrygnął się, westchnął. — Pracowałem... — Do północy? Zapewne pisał pan jakiś artykuł, co? — Gorzej, znacznie gorzej! — Zniżył głos. — Miałem dzisiaj zupełnie inne zajęcie... Wstrętne! Makabryczne! Brr... — otrząsnął się. — Dla chleba, panie Wallon, dla chleba... Ale nie mówmy już o tym, proszę... Zaczęli rozmawiać znowu o dzisiejszym wyborze tegorocznej królowej piękności. W toku ożywionej dyskusji na ten temat, grubas wygadał się, że zna osobiście panią Marię Deplat. Mały gentleman rozpromienił się od razu. — Ach, to świetnie, panie Wallon. Musi mnie pan jej przedstawić. — Owszem, ale z góry mówię: szkoda zachodu! Nic pan nie wskóra. — Zobaczymy! Mnie się dotychczas żadna kobieta nie oparła! Henryk Wallon zmierzył mikrusa krytycznym wzrokiem, lecz grzecznie przemilczał swoje wątpliwości. — Nic pan nie wskóra z wielu powodów. Primo, ona kocha się wręcz kompromitująco we

własnym mężu. Secundo, Jan Deplat jest dobrym ojcem i... — Ojcem?! Więc ona ma dzieci?! — Jedno na razie. Córeczkę... Tertio, panie Kit... Kip... Kik... — Kilurk. Ka, i, el, u, er, ka. Kilurk! — Przepraszam. Zawsze zapomnę. Pan ma bardzo trudne nazwisko. — Często z tego powodu robiłem wymówki swojemu ojcu... Ale wracam do pana Deplat. Niech mi pan opowie wszystko, co pan wie o jego... żonie. Grubas chętnie spełnił to życzenie. Że jednak był gadułą, więc też zużył dobre pół godziny czasu na wyładowanie szczupłego zapasu swoich wiadomości i plotek o małżonkach Deplat. Przez ten czas teras opróżnił się zupełnie, letnicy powrócili do salonów hotelu. Wzmagający się wicher nie zachęcał dzisiaj do ulubionych spacerów nocnych nad brzegiem oceanu. — Może byśmy zeszli tam — zaproponował pan Kilurk, gładząc swą zwichrzoną czuprynę, i wychylił się poza balustradę tarasu. Oho, jakaś parka! — Krótko mówiąc — reasumował rozgadany Wallon — pani Maria to forteca nie do zdobycia! Mówił bardzo głośno, by przekrzyczeć ryk fal. — Ciszej, to właśnie ona! Poznaję ją po sukni... Promenada, łącząca Plage Bernain z Wielką plażą Biarritz, u stóp wspaniałego Hotel du Palais przechodzi w krótki tunel, a dalej w kamienny ganek, nieźle zasłonięty przed wiatrem, za to mizernie oświetlony nielicznymi latarniami. Pod jedną z tych latarń przechadzająca się parka przystanęła w pewnej chwili, i wówczas to Kilurk po oryginalnej sukni halowej poznał Marię Deplat. — Całują się, widzi pan? Nawet tutaj! — A co, nie mówiłem? To najszczęśliwsze pod słońcem małżeństwo! Jakiś zegar wieżowy zaczął wybijać godzinę. Potem inny zegar, potem trzeci, czwarty. Echa dwóch dźwięcznych uderzeń płynęły na skrzydłach wiatru z różnych stron miasta, mijały sekundy, może nawet minuty, a tamci dwoje stali wciąż w półmrocznym ganku, złączeni namiętnym uściskiem, nieruchomi, jak posąg.. — Zbyt długo już trwa ta sielanka. Oczy bolą od patrzenia. — To prawda, panie Wallon. Lecz z drugiej strony nabiera człek przekonania do instytucji małżeństwa. Oto wzór żon! Nie dziwię się teraz, że takiej kobiety nie potrafił byle kto zzzz.. tego, ...zbałamucić. — Byle kto?! — obruszył się Wallon. — Wypraszam sobie! Ja nie jestem byle kto mój panie. — Takie buty! Więc to pan żywił wobec niej uwodzicielskie zamiary! A to się pan wygadał, hi, hi, hi. hi... — No cóż — Wallon był trochę zmieszany — nie potrzebuję się wstydzić tego, że... — Panie, nie! Ale za to... — Na szczęście wiatr zagłuszył dalsze słowa; dzięki temu Kilurk nie oberwał po buzi. — Do licha! — Wallon zniecierpliwił się. — Czy oni nie skończą tych czułości? Wreszcie! Łagodnym, lecz stanowczym ruchem pani Maria Deplat oswobodziła się z zaborczych ramion mężczyzny. Światło latarni padło na jego twarz i wówczas Henryk Wallon wpił wszystkie palce w ramię swojego towarzysza. — A podła, podła! — wycharczał. — To nie jest jej mąż!!! — To ci dopiero sensacja! — mruknął Kilurk, ochłonąwszy ze zdumienia. — I jak tu człek ma nabrać przekonania do instytucji małżeństwa? Sodoma!... Panie Wallon, czy pan może zna tego gacha?

— Znam, znam — odparł zapytany głosem zbolałym — to jest Polak. Nazywa się jakoś dziwacznie.. zaraz, zaraz, ...bodaj, że Żisznoski. — Żisznoski? Hm. — Pan Kilurk wychylił się mocniej poza balustradę tarasu, aby sobie bliżej obejrzeć właściciela tak dziwnego nazwiska, lecz tamci dwoje właśnie znikali w wylocie tunelu. Za to po chwili dostrzegł jakiegoś innego jegomościa, który z plaży wdarł się na ganek i ruszył w ślady czułej parki, skradając się w cieniu. — U-hum! Mąż jest na tropie. — Mąż? — Henryk Wallon zainteresował się nagle. — Niech ją złapie na gorącym uczynku! Dobrze jej tak — mamrotał. — Gdzież on jest? Kilurk wskazał mu ciemną sylwetkę, prawie niewidoczną w tej chwili. Lecz niebawem ów osobnik śledzący Marię Deplat znalazł się w sferze światła najbliższej latarni, i Henryk Wallon zaklął siarczyście. — Co znowu? — Tttto... to... — grubas dygotał ze wzburzenia — to również nie jest jej mąż!!!

ROZDZIAŁ III OGROMNY POŻAR W godzinę później, czyli po trzeciej nad ranem, panna Blanka Ersing opuściła Hotel du Palais. Piękną tancerkę zawsze otaczał rój wielbicieli, lecz dzisiaj Blanka pobiła swoje dotychczasowe rekordy. Pięciu młodych ludzi wpakowało się do jej samochodu, drugie tyle stanęło na jego stopniach, a reszta „gwardii przybocznej” uplasowała się w czterech innych autach. Młodzieniec, któremu udało się zdobyć miejsce tuż obok „królowej”, uzurpował sobie z tej racji godność szefa „lejbgwardii”. — Wierni pretorianie! Daję wam rozkaz, byście w czasie jazdy przez miasto wznosili okrzyk: Niech żyje królowa!, dopóki nie zachrypniecie. — Niech żyje królowaaa!... — ryknęli chórem. — Ależ dajcie spokój — Blanka zanosiła się od śmiechu — inaczej policja będzie sądziła, że monarchiści dokonali zamachu stanu. — Dla pani jestem gotów zostać nawet monarchistą... Panie Ersing, jedziemy. A ostro! Gustaw Ersing, siedzący przy kierownicy, odwrócił głowę. — Blanko, czy już możemy jechać? — spytał, pragnąc w ten sposób zaznaczyć, że tylko ona może mu wydawać polecenia, ale nikt inny. — Tak, braciszku. Jedźmy. Jestem bardzo zmęczona. — Braciszku? — zdziwił się jeden z najmłodszych wielbicieli uroczej tancerki. — Pan Gustaw jest pani bratem? — A pan sądził, że jestem jej ojcem? Czy wyglądam tak staro? — Ach, nie! Tylko nie widzę między wami ani cienia podobieństwa. Pan jest typem południowca, panna Blanka typem rasy północnej. Dalej, pańska siostra jest zawsze pogodna, wesoła, wiecznie roześmiana, a pan... — Nasza matka była Hiszpanką, nasz ojciec Szwedem, rozumie pan? — wtrącił Gustaw Ersing i ruszył z miejsca tak ostro, że rozgadany młodzieniec omal nie spadł ze stopnia. Samochód królowej piękności okrążył pędem olbrzymi klomb kwiatów, ale ugrzązł już w bramie hotelowego dziedzińca; bowiem przez Avenue Edouard VII pędziły właśnie po wariacku dwa auta straży ogniowej. — Niech żyje królowaaa! Hej, dlaczego stanęliście? — wołano z tyłu. — Pali się.. No, już możemy jechać dalej. — Stop! Królowo, mam genialny pomysł. Jedźmy za strażą! — A to po co, miły paziu? — Łapeczki całuję za pazia... Po to warto by tam jechać, że po klimacie balu świetnie nam zrobi dawka silniejszych wrażeń. — Racja! Dobrze mówi... Królowo, on jest naprawdę inteligentniejszy, niż na to wygląda... Jedźmy za strażą.. Do ognia, panowie! — Jedźcie sobie sami. Ja jestem śpiąca i wracam do pensjonatu. — Aaaa, w takim razie, my z panią... Aż do łóżeczka!

— Panowie! — W głosie Gustawa Ersinga zabrzmiała nuta gniewu graniczącego z wściekłością. — Nawet w żartach należy zachować pewną granicę! „Gwardziści” zrobili zdziwione miny; woleli udawać, że nie rozumieją, o co chodzi temu złośnikowi. Karawana ruszyła w dalszą drogę, ale już obok Kasyna Miejskiego spotkała dalsze trzy samochody strażackie, pędzące śladem tamtych. — Pali się gdzieś wcale przyzwoicie. — Aha, aha — Blanka potakiwała sennie — ciekawam, co się zapaliło. — Stać! Proszę stanąć! — Z powodu?... Dlaczego?... Po co? — Królowa chce wiedzieć, co się pali. Pretorianie, naszym obowiązkiem jest zaspokoić ciekawość najpiękniejszej monarchini! — Słusznie! Słusznie! Wódz „gwardii” wyskoczył z samochodu, pobiegł do Kasyna i połączył się telefonicznie z koszarami straży pożarnej. — Tu La Gazette de Biarritz, mówi redaktor naczelny — zełgał z dużym wdziękiem. — Podobno macie jakiś pożar. Gdzie? Co się pali? Za chwilę powrócił do samochodu. — Królowo — zrobił błazeńsko żałosną minę — przykrość, zwana pospolicie pożarem, spotkała twoją rywalkę. — Kogo? — Blanka ściągnęła brwi. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Mam na myśli madame Deplat. Czyż nie była dziś twoją rywalką? Azali nie brakowało jej tylko sześciu głosów, żeby została królową? Na szczęście myśmy czuwali! Albowiem ty jedna godna jesteś berła król... — Niechże pan będzie poważny choć przez chwilkę. Co się pali, pytam. — Willa Marion w dzielnicy Chambre d’Amour, tak mi powiedziano... A, jeżeli się nie mylę, willa Marion należy do Jana Deplata. — Tak, tak — wtrącił inny „gwardzista” — to jego willa. — Jan Deplat, czy to ten młody blondyn, który wciąż tańczył z panią Deplat? — Nie, królowo. To był jakiś cudzoziemiec. — Polak. Ja go znam. Mieszka w moim hotelu. — Jana Deplata w ogóle nie widziałem na balu. — Ani ja. — Panowie, jeszcze nie skończyłem... Dyżurny, który miał zaszczyt rozmawiać z naczelnym redaktorem Gazette de Biarritz, dodał, że... — Z jakim redaktorem? — No, ze mną, tępa głowo! — Przedstawiłem się za redaktora.. Otóż ów dyżurny powiedział mi, że pożar jest ogromny, zagraża innym willom i... — Że co? — pytali dalej stojący młodzieńcy. — Że ogromny pożar. Ogromny! Tak było naprawdę. Pożar spostrzeżono za późno, bo dopiero wtedy, gdy płomienie buchały już ze wszystkich okien. Los willi Marion został przesądzony na długo przed przybyciem straży ogniowej, która też ograniczyła swoje wysiłki do zabezpieczenia sąsiednich will, dość gęsto rozsianych w tej części lasku. Przy dzisiejszym wichrze wszystko było możliwe. Tak na przykład zajęła się szopa, służąca Janowi Deplatowi za garaż dla jego samochodu, chociaż ten garażyk stał w odległości dobrych dwudziestu kroków od nieszczęsnej willi... Wokół sikawek motorowych zgromadziło się już ze dwieście osób, a tłum gapiów rósł z każdą chwilą ku utrapieniu strażaków. Aż wreszcie przybyła policja. Odepchnięta przez nią

gromada sąsiadów Jana Deplata, letników i przekupniów podążających na targ do Bayonne, zaczęła wiecować na szosie. Rej tutaj wodził przysadkowaty mężczyzna w baskijskim berecie zabawnie mu zwisającym na lewe ucho. Był to pan Emil Jalivet, sąsiad pogorzelców. On mówił najgłośniej, najczęściej, najwięcej, on wszystko najlepiej wiedział. — Ja pierwszy spostrzegłem ogień. Ja! Ja wezwałem telefonicznie straż pożarną! — powtarzał raz po raz. Dorzucił też garść szczegółów, kiedy komisarz policji zaczął się przeciskać w jego stronę. — Sypiam zawsze przy otwartym oknie. Otwartym, ale zasłoniętym grubą portierą, która nie przepuszcza światła. Dlatego nie ujrzałem łuny, gdy obudził mnie... sam nie wiem, czy dym, czy niezwykły, jak na nocną porę, upał. Wstałem, podszedłem do okna, odsunąłem portierę, ujrzałem ten dom w ogniu i krzyknąłem... — Z radości! — wtrącił ktoś z tłumu. Kilka osób parsknęło śmiechem, lecz większość zaczęła się oburzać. Pomimo to tamten wołał dalej. — Hej, Jalivet, stary łotrze! Każde dziecko wie, żeś przegrał proces z Janem Deplatem i nienawidziłeś go śmiertelnie! Więc też cieszysz się z jego nieszczęścia! Warczenie motorowej sikawki tłumiło te słowa, ale coś niecoś każdy dosłyszał. Emil Jalivet także. Może i dlatego tak głośno witał się z komisarzem? — Pan mieszka tu obok, prawda? — Tak, panie komisarzu. Jestem najbliższym sąsiadem Deplatów. — Zatem zna pan zwyczaje domowników. Czy ktoś z nich był w willi, gdy... — Wszystko powiem, panie komisarzu... Państwo Deplatowie są w mieście. Mieli iść na bal. Powtarzam, co słyszałem od ich służącej, Anny Boucher, która mieszka przy rodzicach w Sainte Madelaine. Po skończonej robocie często wstępuje do nas... — Na plotki! — huknął ukryty w tłumie nieprzyjaciel Jaliveta. — Więc Anna Boucher mówiła panu wczoraj, że... — Nie, ona mi to dawniej mówiła, że pójdą na bal. Wczoraj jej nie widziałem... Hm, tak, ale szofer sypiał w willi! — Pocieszam się, że dziś go tu nie było, gdyż auta nie znaleziono w garażu. — Ano, to widać Karol Fech pojechał ze swoim państwem. — Dzięki Bogu. Dzięki Bogu, że nikt nie zginął w płomieniach. — Co najwyżej Pluto. Ale dziw, że nic nie szczekał! — Może pan nie słyszał szczekania? — O, ten pies mnie co noc budzi. A dziś nie było go słychać wcale. — Boże! A mała Ludwisia?! — Żona Jaliveta załamała ręce. — Jej przecież nie wzięli na bal! Takie śliczne dziecko, o Boże, Boże kochany! — Tak, to możliwe, że mała zginęła w ogniu. To nawet pewne, niestety... — Nie udawaj, że cię to smuci, ty draniu! — Panie komisarzu, proszę wyśledzić tego łobuza. Ja go zaskarżę! Lecz komisarz miał ważniejsze sprawy na głowie, niż śledzenie zawziętego prześladowcy Emila Jaliveta. Już spieszył do strażaków, by im zakomunikować wiadomość, że w płonącej willi pozostało dziecko. W kilkanaście minut później usłyszano przeciągły ryk syreny samochodowej. Jakieś auto pędziło tutaj od strony Biarritz, więc tłum zebrany na szosie zaczął szybko tworzyć szpaler. Potem klakson zabeczał gdzieś blisko i z poza zakrętu wypadła mała, szara limuzynka. — Ich samochód! — poznał z daleka Emil Jalivet Limuzyna wpadła w szpaler, stanęła, jak wryta. Zanim tęgi szofer zdążył się wygramolić, odemknęły się drzwiczki tylnego przedziału samochodu i na gościniec wyskoczyła młoda dama w czarnej, srebrem wyszywanej sortie, ubranej na białą suknię balową.

— To ona! — Jalivet powiedział to szeptem. — To Maria Deplat!

ROZDZIAŁ IV PODEJRZENIA Henryk Wallon powiesił lusterko na gwoździku wbitym w futrynę okna, palcami lewej ręki wywinął sobie powiekę i zbliżył do oka strzykawkę. — Stop! Co pan robi? Wallon wyjrzał na zewnątrz; na ulicy stał pan Kilurk. — Dzień dobry... Co robię? To, co mi okulista zalecił. — A czy pan już jadł śniadanie? Czy pan nie wie, lekkomyślny człowieku, że takich zabiegów nie wolno robić na czczo? Że to grozi utratą wzroku? Wallon, zawsze przesadnie dbający o swoje cenne zdrowie, uwierzył. Wyszedł natychmiast z hotelu i razem z Kilurkiem udał się do najbliższej kawiarni. — Za tę bezcenną przestrogę powinien mi pan zafundować solidny obiad, ale ze względu na kryzys gospodarczy, zadowolę się skromnym śniadaniem. Nie chcę pana rujnować. — Rzekłszy to, chytry pan Kilurk zamówił sobie kawę, pieczywo, masło, marmoladę, trzy jajka w szklance i podwójną porcję szynki. — No i cóż, panie Wal on; jak się panu spało po balu? — Kiepsko. Bardzo kiepsko. — Rozumiem. Prześladuje pana jeszcze widok Marii Deplat... — Niech mi pan nie wspomina tej kobiety! Nie chcę jej znać! — A ja ją właśnie poznałem tej nocy. I odwiozłem ją do siebie! — Do siebie? Nie rozumiem. Jak to do siebie? — No, do hoteliku, w którym mieszkam... Tylko, panie Wallon, proszę bez niecnych domysłów! Pani Maria Deplat zajęła wprawdzie pokój sąsiadujący z moim, lecz drzwi pomiędzy nimi są zamknięte, i przez dłuższy czas zapewne zamknięte pozostaną — westchnął. — Panie Kilurk, czy pan mnie uważa za idiotę?! — To, co ja uważam, jest w danym przypadku bez znaczenia.. W każdym razie nigdy ust moich nie splamiłem kłamstwem... na czczo! — Tu Kilurk obejrzał się tęsknie za kelnerem. — I daję panu słowo honoru, że mogę przysiąc, iż pani Deplat śpi w tej chwili w hotelu Pod srebrną kotwicą. Niech się udławię tym śniadaniem, na które tak długo... Hallo, garçon, no nareszcie!... które już niosą, jeślim zełgał choćby... — Lecz dlaczego tam zamieszkała? Czy się rozeszła z mężem? — Można to i tak nazwać. Rozeszli się.. Kelner, to ma być śmietanka? Te krowy pasą się chyba wciąż nad rzeką!... Rozeszli się, powtarzam, na amen. Biedna pani Maria. Kiedy obserwowaliśmy ją na balu w Hotel du Palais, ani nam przez myśl nie przeszło, że patrzymy na wdówkę, która... — Na wdówkę?! — Wallon postawił szybko filiżankę, którą już niósł ku ustom. — Panie Kilurk, pan zdaje się jeszcze nie wytrzeźwiał po... — Jak to, pan na prawdę nic nie wie, co się stało? — Nie. Co się stało? Mówże pan nareszcie! — Stało się — Kilurk zrobił grobową minę — że Jan Deplat nie żyje.

— Umarł?! Kiedy? Pierwsze słyszę!... Wczoraj widziałem go na plaży! — Zmarł w nocy, prawdopodobnie koło godziny trzeciej nad ranem. Henryk Wal on chwiał głową ze zdumienia, co nie przeszkadzało, że równocześnie smarował sobie masłem rożek i czynił to cechującą go zawsze pedantycznością. — Taki porządny człowiek — powtarzał — taki solidny klient... Czy na serce? Czy może nieszczęśliwy wypadek? — Wypadek... tragicznie... straszna śmierć... — Kilurk miał pełne usta. Wreszcie przełknął. — Biedak spalił się na popiół... wraz z swoją willą. — Cooo?! — Wallon zerwał się tak gwałtownie, że omal stolika nie przewrócił. — Willa Marion?... — Spłonęła doszczętnie! Wallon opadł ciężko na kanapkę i rozdygotanymi dłońmi zaczął sobie rozpinać kołnierzyk; wyglądał, jak człowiek, który się dusi. — Tchu... Powietrza... Ooooch... — Co panu jest? — Kilurk pochwycił karafkę z wodą, lecz Wallon odepchnął szorstko jego dłoń. — Co mi jest?! — wybuchnął. — To mi jest, że willa Marion była ubezpieczona we Franconii! Słyszy pan?! A Franconia to ja! Rozumie pan?!... I żegnam. — Dźwignął się ociężale. — Ależ, panie Wallon... — Muszę tam jechać natychmiast! — Pojedziemy razem, lecz za kilka minut. Śniadanie trzeba... — Odechciało mi się jeść. — Ha, to ja się poświęcę. — Kilurk przysunął sobie porcje swojego towarzysza, który wreszcie dał się przekonać, że nie ma się do czego spieszyć. — Tylko garażyk ocalał i to nawet częściowo, natomiast willa spłonęła doszczętnie, jak już mówiłem... No cóż, takich wypadków miał pan chyba na kopy, można się było przyzwyczaić. Ale towarzystwa asekuracyjne przyzwyczajają się najchętniej do ściągania słonych składek. Kiedy ubezpieczony płaci należną składkę przez całe dziesiątki lat, to... — Tak — westchnął grubas — jeżeli płaci przez dziesiątki lat, to można taki pożar przeboleć. Lecz Jan Deplat ubezpieczył się u nas zaledwie kilka tygodni temu! — Hm, to miał szczęście... przepraszam... to pan miał pecha, chciałem powiedzieć... A na jaką kwotę ubezpieczył willę? — Na ogromną! — Wallon zwiesił głowę. — Na siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków... Kilurk aż gwizdnął ze zdumienia. — Czy drewniana willa mogła przedstawiać tak wielką wartość? — Niewątpliwie tak, skoro moi urzędnicy zdecydowali się przyjąć ubezpieczenie na tę sumę. Mam pełne zaufanie do swoich ludzi. — A do swoich klientów?... Kiedy dzisiejszej nocy rozmawialiśmy o Deplatach, napomknął pan, pamiętam dokładnie, że Jan Deplat jest właściwie bankrutem. Chciałbym być kiedyś takim bankrutem, co ma auto i willę wartości siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków, nie licząc ogrodu przy wil i, z którego można wykroić kilka ładnych parcel budowlanych. — W ten sposób sprawy stawiać nie można, panie Kilurk; pan jest dziennikarzem, czyli, proszę mi darować szczerość.. czyli golcem już z racji swojego zawodu. Dla pana willa i auto to szczyt marzeń... — Szczyt, jak szczyt, moje ambicje sięgają znacznie dalej.

— Lecz Jan Deplat, dopóki go kryzys nie zrujnował, był bardzo zamożnym kupcem. Liczyliśmy go w Paryżu na dziesięć milionów. Kiedy więc z całego majątku pozostała mu tylko ta willa, w dodatku obdłużona, stał się, jak na człowieka ze swojej sfery bankrutem. — A ponieważ bankrutów ogarniają często myśli samobójcze, więc... Tych słów Henryk Wallon już nie posłyszał, gdyż ujrzawszy na ulicy kolportera, zerwał się i wybiegł z kawiarni. Po chwili wrócił, niosąc cały plik gazet. Odsunąwszy pisma paryskie, których lekturę odkładał sobie na później, oddał pierwszeństwo dziennikom miejscowym, jak Le Progres de Biarritz, La Petite Gironde i Le Courrier de Biarritz, pragnąc dowiedzieć się bliższych szczegółów o pożarze willi Marion. — Niech pan czyta głośno, ja się przez ten czas uwinę z szynką. Henryk Wallon zaczął czytać: — Dzisiaj około godziny trzeciej rano w dzielnicy Chambre d’Amour wybuchnął groźny pożar, który tylko dzięki wysiłkom naszej znakomitej… — ...straży pożarnej nie objął całej... Francji. Niech pan opuści ten wodnisty wstęp. Szkoda czasu na to. — Tak więc spłonęła jedynie willa „Marion”, należąca do Jana Deplata, który znalazł śmierć w płomieniach... Według relacji pani Marii Deplat oraz służby, szofera Karola Fecha i kucharki Anny Boucher... — ...sprawa przedstawia się następująco... Tu należało zacząć. — Państwo Deplatowie zamierzali udać się na bal do „Hotel du Palais”. Nie chcąc pozostawiać swojej córeczki w domu bez żadnej opieki, postanowili, że mała Ludwisia spędzi tę noc u Anny Boucher, mieszkającej przy rodzicach w mieście... Dzięki temu dziecko nie podzieliło smutnego losu swojego ojca i ocalało... — Ciekawe, co? — wtrącił znów Kilurk. — Przeciętny śmiertelnik byłby kazał służącej pozostać przez tę noc przy dziecku, w willi, i nawet nie przyszłoby mu do głowy, by maleństwo skazywać na nocleg u ludzi obcych, u rodziny kucharki. Kucharki!... Pan Deplat musiał mieć widać złe przeczucia. — Koło godziny dziesiątej szofer Fech, jak mu polecono, wyciągnął auto z garażu i zajechał przed bramę willi. Pani Deplat zawołała go przez okno. Udał się na piętro do gabinetu swego chlebodawcy. Pan Deplat leżał na tapczanie, okryty pledem aż pod brodę. Skarżył się, że dostał migreny, że ma dreszcze i polecił szoferowi, by przyniósł i dorzucił kilka szczap drewna do ognia w kominku. Gdy pani Deplat chciała zrezygnować z balu, pan Deplat zapewnił ją, że skoro tylko będzie się czuł lepiej, przybędzie do „Hotel du Palais”. Wobec tego pani Deplat zdecydowała się pojechać sama, nadmieniła też, że samochód zaraz mężowi odeśle. Na to pan Deplat nie chciał się zgodzić. — To mi od razu podpadło. — Jak to, od razu? Kiedy? — Gdy szofer Fech składał zeznania przed komisarzem policji. Stałem tuż obok i słyszałem każde słowo... Od razu mnie to uderzyło, że Jan Deplat absolutnie nie chciał się zgodzić, by szofer po niego przyjechał. Jeździć taksówką, czy, broń Boże, tramwajem, kiedy się posiada własny samochód?!... No, ale proszę czytać dalej. — Pan Deplat polecił jeszcze przyprowadzić do siebie psa, którego zachowanie było dziwne podobno. Wierne zwierzę zapewne przeczuwało swój bliski koniec i tragiczny zgon swojego pana, i zagładę domu, którego strzegło... — Ten reporter musi być członkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. — Pani Deplat pojechała więc sama do „Hotel du Palais” i stąd około północy zatelefonowała do domu, ale nikt się nie odezwał. Wywnioskowała z tego, że mąż już wyszedł i

lada chwila zjawi się na balu. Minęła jednak godzina, a pan Deplat do „Hotel du Palais” nie przybył. Zaniepokojona tym, pani Deplat zadzwoniła do willi powtórnie. Musiała czekać dość długo, lecz wreszcie mąż się odezwał... — To również ważny szczegół. O północy Deplat nie odpowiedział wcale, czyli nie było go w pobliżu telefonu, a w godzinę później znowu był. — Pan Deplat, jak powiada jego małżonka, był wtedy w bardzo złym humorze. Gniewał się na żonę, że go obudziła, oświadczył, iż nadal czuje się nieświetnie i wobec tego w ogóle na bal już nie przyjdzie. Wyraził przy tym stanowczo życzenie, aby żona nie psuła sobie z tego powodu zabawy, by pozostała w „Hotel du Palais”, jak długo zechce... Wówczas to biedna pani Maria Deplat po raz ostatni słyszała głos swojego małżonka.. — Musiał jej przy tym powiedzieć coś bardzo przykrego, skoro wkrótce potem widzieliśmy ją w ramionach tego młokosa. To zwykły odwet mężatek.. — Panie Kilurk! — Henryk Wallon odłożył gazetę. — Uwagi, jakie pan wtrącał w czasie, gdy czytałem, były... — Głupie? Ha, po bezsennej nocy i... — Były zadziwiająco mądre, trafne i szczególnie cenne dla mnie! Pan mi otworzył oczy! Potrafię to hojnie wynagrodzić, jeżeli pan zdobędzie jakieś rzeczowe dowody na poparcie swoich... swoich domysłów. — To już nie są domysły, panie Wallon, ale... — mały gentleman jął zacierać dłonie i dziwne błyski strzeliły mu z oczu — ale uzasadnione podejrzenia!!!

ROZDZIAŁ V WAŻNE ODKRYCIE Komisarz wzruszył ramionami. — Powierzyłem zemdloną jego opiece rzekł gdyż zapewnił mnie, że jest kuzynem Jana Deplata. — To zełgał! Mój chlebodawca pochodził z Kanady, i we Francji nie miał żadnych krewnych… Szkoda, że pan komisarz nie wylegitymował tego „kuzyna”. Że pan go nie spytał chociaż o adres tutejszy. Dziwię się... — Wypraszam sobie wszelkie uwagi, panie Fech! Trzeba było czuwać nad panią Deplat, a nie wałęsać się wśród gapiów; nie byłby jej pan teraz szukał po całym Biarritz. — Proszę się nie gniewać, panie komisarzu, ale mnie już rozpacz ogarnia; od czterech godzin jeżdżę od hotelu do hotelu i na próżno. — A w mieszkaniu służącej... jakże jej to... Anna... Anna Boucher... — Do licha! O tym nie pomyślałem.. W tej chwili zadźwięczał telefon. Komisarz podszedł do aparatu, zdjął słuchawkę i po chwili uśmiechnął się porozumiewawczo do strapionego szofera Deplatów. — Owszem, pozwalam — rzekł krótko do mikrofonu i zawiesił słuchawkę. Zwrócił się do Karola Fecha. — Telefonował od sąsiada Deplatów posterunkowy, którego pozostawiłem przy zgliszczach. Zapytał mnie, czy może wpuścić do ogrodu spalonej willi... kuzyna Jana Deplata. Czyli może pan teraz... — Już pędzę, panie komisarzu. I dziękuję panu. Karol Fech zaniepokojony tajemniczym zniknięciem swojej pani popędził do dzielnicy Chambre d’Amour pełnym gazem, niewiele troszcząc się o to, że w dwóch miejscach posterunkowi zanotowali numer jego samochodu, i po kilku minutach kawalerskiej jazdy dotarł do celu. — Dokąd? Dokąd to? — Jakiś policjant zagrodził mu drogę. — Przed przybyciem komisji sądowo-lekarskiej nie wolno mi nikogo tam wpuścić. — Ależ ja jestem jednym z domowników. — Wszystko jedno. — I chcę się rozmówić z... z kuzynem państwa Deplatów, którego jednak pan wpuścił do ogrodu willi. — A pan skąd wie o tym? — Byłem u pana komisarza w chwili, gdy pan telefonował... Czy teraz pozwoli mi pan wejść? — Hm, bez pozwolenia pana komisarza nie mogę. Ale mogę tu przywołać tego kuzyna... Karol Fech, prawdziwy olbrzym spojrzał na małego gentlemana z góry, w dosłownym i przenośnym znaczeniu tego słowa. — Pan jest kuzynem pana Deplata? Od kiedy, czy wolno wiedzieć?! — No, od urodzenia... Pytanie doprawdy dziwne!

— Dziwne doprawdy jest to, że ja pana nigdy tu nie widziałem! — Gdyż przyjechałem do Biarritz dopiero wczoraj... A pan kim jest? — Szoferem państwa Deplatów... I chciałbym się dowiedzieć, dokąd pan zawiózł moją panią... Muszę tam natychmiast jechać i... — Jechać? To znaczy, że ma pan tutaj ich samochód, czy tak? Świetnie się składa. Nie mam ochoty do ponownego spaceru per pedes... — Dobrze, podwiozę pana. — Tak, ale muszę wpierw ukończyć tutaj swoją robotę. Za godzinę będę... — Za godzinę?! Ani mi się śniło!... Proszę o jej adres. — O, nie ma głupich! Jeśli powiem adres, pan zaraz odjedzie... — Oczywiście! — Aha, a ja mam wracać do miasta pieszo? Nieee! Ja już wolę wrócić samochodem — odrzekł pan Kilurk i odszedł w głąb ogrodu, głuchy na okrzyki i zaklęcia szofera, którego policjant nie wpuścił do ogrodu spalonej willi. Pieniąc się w bezsilnej wściekłości, Karol Fech powrócił do szarej limuzynki. Wsiadł, nacisnął starter, ale po namyśle znowu motor zamknął. — Muszę na niego zaczekać — westchnął z rezygnacją. Nie miało sensu jeździć od domu do domu i szukać pani Deplat w mieście, które posiada siedemdziesiąt sześć hoteli, drugie tyle Pensions de Familie i kilkaset will, najmujących pokoje letnikom. — Jutro znalazłbym jej adres w biurze meldunkowym, ale ja z nią muszę się rozmówić dzisiaj!... Tak, tak, trzeba już zaczekać na tego upartego capa... Ciekawym tylko, czego on tam szuka... Pan Kilurk, jak nie trudno się domyślić, szukał „rzeczowych dowodów” na poparcie swoich „uzasadnionych podejrzeń”. Oczywiście na rachunek Henryka Wallona, który mu przyrzekł honorarium w kwocie dziesięciu tysięcy franków, jeżeli zdoła dowieść, że willę Marion podpalił jej właściciel. Bo w tym wypadku Towarzystwo Ubezpieczeń Franconia będzie, rozumie się, zwolnione z obowiązku wypłacenia pani Marii Deplat sumy siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków, na którą opiewała polisa. — Dziesięć tysięcy za taką ciężką robotę to jest ordynarny wyzysk proletariatu — mruczał pan Kilurk, okrążając jeszcze dymiące zgliszcza. Jego hipoteza, że Jan Deplat, chcąc zapewnić żonie i dziecku wypłatę sumy siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków, sam podpalił willę, miała sporo cech prawdopodobieństwa. Jan Deplat był de facto bankrutem, nie miał szans odegrania się, mógł więc żywić zamiary samobójcze. Dziwnie podejrzane było jego wczorajsze zachowanie się, to wysłanie z willi wszystkich domowników, ta nagła migrena, te dreszcze, mające snadź usprawiedliwić to, że w ciepłą, sierpniową noc rozpalił ogień w kominku. A wreszcie clou wszystkiego, ubezpieczenie zaledwie przed miesiącem willi, która była jego własnością od szeregu lat. Czemuż dawniej nie obawiał się, że willa Marion może paść ofiarą jakiego pożaru?! — Jestem głęboko przekonany, że to było samobójstwo, ale jak tu zdobyć dowody? — rozmyślał Kilurk, wkraczając do małego garażu. Ten budyneczek udało się straży ogniowej ocalić częściowo; spłonęła tylko połowa dachu, i przez to górne „okno” wdzierała się tu obecnie szeroka struga promieni słonecznych. Pomimo tak korzystnego oświetlenia i bardzo sumiennych poszukiwań Kilurk nie znalazł tutaj żadnych „dowodów rzeczowych”. Kopnął więc ze złością pakuły, których spory kłębek leżał obok blaszanej beczki na benzynę i dzięki temu futbolowemu wyczynowi dokonał bardzo ważnego odkrycia. Znalazł list! Zmięty, zatłuszczony, ukryty wśród gałganków, którymi sobie szofer ręce obcierał. — Eee, co mnie obchodzą listy miłosne pana szofera — mruknął, rzuciwszy okiem na pierwsze rządki pisma. Lecz zelektryzował go podpis. Brzmiał: Twój Janek... Teraz zaczął czytać od początku bardzo uważnie.

Skarbie Mój Najdroższy! Nie wyobrażasz Sobie, jaką przeogromną radość sprawił mi Twój wczorajszy liścik. Odczytywałem go dziesiątki razy i całowałem każdą literką, dopóki się pismo nie zamazało... Nie umiem, nie potrafię nigdy wyrazić Ci słowami, jak bardzo Cię kocham. I jaki jestem szczęśliwy, że nasza rozłąka skończy się za kilka dni. Gdy o tym myślę, świat wydaje mi się piękniejszy, a życie skarbem bezcennym! Przy Tobie, Ty Mój Cudzie! Bo życie bez Ciebie byłoby dla mnie... nie, nie, nie! Po co dopuszczać do siebie taką myśl niedorzeczną. Za parę dni będziemy znów razem. I już na zawsze! I nie rozłączymy się ani na chwilę, prawda, Maleńka? Taką beznadziejną pustkę czuję wokół siebie i w sobie, kiedy jesteś daleko, że chce mi się wyć z rozpaczy. Parę dni. To niby krótko, to niewiele. Lecz godzin ile? Minut? Sekund? A każda minuta bez Twojego widoku, bez uśmiechu Twojego... to wieczność! To ponura noc, w którą samotny rozbitek czeka z utęsknieniem wschodu słońca... Ty jesteś moim Słońcem! Ty mi przywracasz radość życia, stłumioną... Na tym się kończyła pierwsza stronica listu, pisanego drobnym „maczkiem”. — Moja hipoteza wzięła w łeb — myślał głośno pan Kilurk, rozczulony tą lekturą. — Człowiek, który tak kochał, nie popełnił samobójstwa. Nonsens! On nie podpalił willi. Buda zajęła się po prostu od ognia w kominku... Jan Deplat, gdy żona zatelefonowała do niego, powiedział przecież, że zrezygnował z balu i kładzie się spać. Czyli pożar zaskoczył go w czasie snu... Od razu przecież mówiłem, że nie odbierze sobie życia człowiek, mający tak czarującą żonę, jak pani Maria. Toć pisze do niej: świat wydaje mi się piękniejszy, a życie skarbem bezcennym, przy Tobie, Ty Mój Cudzie... Jak on ją musiał kochać! Każde słowo tego listu wprost tchnie płomienną miłością do żony. Aż się nie chce wierzyć, że to pisał businessman... Ha. może bankructwo przerabia kupców na poetów?... Pan Kilurk odwrócił kartkę i czytał dalej: ...przez niepowodzenia finansowe, jakie mnie spotkały w Paryżu. Straciłem tam prawie cały swój majątek, to fakt, ale czymże jest strata tych moich dziesięciu milionów wobec jednej Twojej pieszczoty! Wobec jednego pocałunku Twoich usteczek! Och, wybacz, muszę przerwać pisanie. Słyszę klakson mojego samochodu. Żona wraca z... — Hę?! Żona wraca? Więc ten list nie był pisany do żony?! A to ci sensacja! — Pan Kilurk był szczerze zdumiony. Na chwilę przestał bimbać krótkimi nóżkami, których pięty uderzały raz po raz w pustą beczkę na benzynę, „wygrywając” na niej akompaniament do sentymentalnego walczyka, jakiego sobie nucił przy czytaniu. Potem zaś, ochłonąwszy ze zdziwienia, powrócił do przerwanej lektury z podwójnym zainteresowaniem. Ale spotkał go zawód. Po słowach żona wraca z Ludwisią była już tylko krótka seria namiętnych czułości i podpis Twój Janek. Daty ani śladu w liście. I nigdzie Jan Deplat nie nazywał swojej kochanki po imieniu. — Nic nie szkodzi — sądził Kilurk, zsuwając się z beczki — gdy znajdę kopertę, będę znał adres tej damy. Niestety, koperty pan Kilurk nie znalazł w garażu pomimo najdokładniejszych poszukiwań. Wyszedł więc i zaczął jej szukać w najbliższym sąsiedztwie tego budyneczku. Krążąc dokoła niego w zamyśleniu, omal nie nadepnął na zwłoki Jana Deplata, przyniesione tu

przez strażaków, złożone na trawie i okryte jakąś szarą płachtą. Nieco dalej leżał prawie zwęglony Pluto. — Biedny kundlu, gdybyś żył, powiedziałbyś mi całą prawdę — przemówił doń pan Kilurk, zapominając przez roztargnienie, że Pluto w żadnym wypadku nie powiedziałby mu ani słowa; co najwyżej mógłby zaszczekać tym swoim basem, przez który pan Emil Jalivet budził się tak często. — Ale to musiał być wspaniały wilczur! Jaka potężna paszcza! — Kilurk przyklęknął obok nieżywego psa, wsunął mu jakiś patyk pomiędzy szczęki, rozchylił je i gwizdnął przeciągle, co u niego oznaczało nadzwyczajne zdziwienie. Szybko wyjął z kieszeni scyzoryk, rozwarł ponownie pysk wilczura, poczym zaczął coś dłubać przy jego dolnej szczęce. — Więc jednak... — mruknął, powstając. Maleńki przedmiocik wyjęty psu z pyska zawinął troskliwie w chusteczkę, wsunął ją do tylnej kieszeni spodni i zawrócił w stronę furtki, wiodącej z ogrodu na szosę. Maszerował ostro, podśpiewując sobie z radości, bowiem ów list znaleziony w garażu wydawał mu się teraz drobnostką wobec odkrycia, jakie uczynił przed chwilą. Przy furtce przystanął, obejrzał się raz jeszcze i pożegnalnym spojrzeniem objął zgliszcza spalonej willi. — Zagadka tego pożaru wyjaśniona! — pomyślał z dumą. — A klucz całej tajemnicy spoczywa, można powiedzieć bez przesady, tutaj — i poklepał się po tej części korpusu, do której przylegała tylna kieszeń spodni.

ROZDZIAŁ VI NOWA ZAGADKA — Nareszcie! Długo pan kazał czekać na siebie. Mały gentleman wzruszył ramionami. — A pan jeszcze nie nawrócił nawet — odparł, wskazując na szarą limuzynkę Deplatów, która chłodnicą była zwrócona w stronę Bayonne. — Prawda! — Karol Fech palnął się dłonią w czoło. — Zawsze nawracałem w naszym ogrodzie, ale dziś pan posterunkowy nikogo tam nie wpuszcza, prócz... kuzynów... A tutaj tak wąsko diabelnie. — Sto kroków stąd — wmieszał się policjant — można nawrócić nawet ciężarowym samochodem. Karol Fech odjechał więc ku temu miejscu, a Kilurk wdał się w pogawędkę z policjantem. Zaledwie jednak zamienili kilka słów, rozległ się piskliwy zgrzyt hamulców. Przezorny pan Kilurk zeskoczył do rowu i dopiero tam się obejrzał. Na. drodze stał śliczny, zielony roadster, to było jego pierwsze spostrzeżenie. Z kolei ujrzał młodego gentlemana, który w bezbrzeżnym osłupieniu patrzał ze stopnia auta na ruiny willi Deplatów i swoją nieruchomością żywcem przypominał woskowe figury z paryskiego Musée Grévin. Ocknął się z tej zadumy dopiero wtedy, gdy Kilurk, wylazłszy z rowu, podszedł do samochodu i palcami zabębnił po błotniku. — Co tu się stało?! — wybuchnął. — Paliło się, jak wolno nam wnosić z tych śladów — odparł Kilurk kpiąco. Poznał już przybyłego. To ten bubek, który panią Marię całował wczoraj tak bezczelnie — pomyślał z zazdrością. — Są także ofiary w ludziach! — dorzucił głośno, z wyrafinowanym okrucieństwem, ale wnet tego pożałował. Bowiem przybyły zbladł, jak kreda, przyskoczył doń susem pantery i, zamierzając snadź wytrząść całą prawdę z przygodnego informatora, zaczął go tarmosić z żywiołowym temperamentem. — Kto zginął, mów pan, na Boga! Kto zginął?! — Depdepdeplat Jajajan. — Właśnie owe wstrząsy sprawiły to, że odpowiedź małego gentlemana wypadła trochę tremolando. — A ona?! — Jeszcze nie wypuścił Kilurka z sportowego uścisku, ale przynajmniej przestał nim potrząsać, jak śliwą. — Ona, ocalona, ocucona, odwieziona, do łóżka wsadzona, śpi. — Gdzie? W jakim hotelu? Pędzę tam natychmiast! — Po co? Żeby ją zbudzić? Denerwować? I... dododobrze, już popowiem. — Pan Kilurk wolał uniknąć nowych wstrząsów, przez wzgląd na obfite śniadanie, jakie spożył dzisiaj z „fundacji” Henryka Wallona. — No, jedziemy panie — zabrzmiał głos Karola Fecha, który już nawrócił samochodem i stanął obok zielonego auta. — O, pan Żisznowski — rzekł tonem pozbawionym cienia uprzejmości. — Juchnowski — poprawił go przybyły młodzieniec. — Karolu, gdzie zamieszkała

wasza pani? — Nareszcie wypuścił z rąk Kilurka. — Ba, żebym to wiedział. Może wyjechała z Biarritz. Nikt tego nie wie... — Owszem, ja wiem! — oświadczył z dumą mały gentleman. — Pani Maria Deplat zamieszkała w hotelu Pod srebrną kotwicą przy Avenue... — Znam tę budę — huknął Juchnowski, pędząc do swego samochodu. Pan Kilurk wsiadł do szarej limuzynki, ruszyli w stronę Biarritz. — Czemu pan mu dał adres mojej pani — rzekł Karol Fech z wyraźną wymówką w głosie — mrugałem przecież, a pan nic. Pani Deplat będzie bardzo niezadowolona. Ona nie znosi tego Polaka. — Jestem wręcz odmiennego zdania bąknął mały gentleman cichuteńko, lecz szofer miał widać znakomity słuch; nie zwalniając biegu, odwrócił się i spojrzał na swojego pasażera wzrokiem nieprzyjemnie przenikliwym. — Zakręt! — wrzasnął Kilurk. — Patrz pan przed siebie, u licha! Rzeczywiście niewiele brakowało do tego, by szara limuzynka wyrżnęła w mur jakiejś willi, zbudowanej tuż przy zakręcie szosy. Karol Fech przestał się odwracać i rozmawiać. Za to Kilurk obejrzał się wstecz, by stwierdzić, czy Juchnowski już nawrócił. I spostrzegł zielony roadster na owym zakręcie. — Gazu, Karolu! — krzyknął. — On nas dopędza. — Nie dopędzi! — Dopędzi, na pewno dopędzi. — Pan Kilurk był wielkim zwolennikiem kawalerskiej jazdy, więc też drażnił, jak umiał najlepiej szoferską ambicję Karola Fecha. Dzięki temu pomknęli pełnym gazem ku oburzeniu letników wracających z plaży ha obiad. Ale już na początku długiej Avenue Edouard VII motor szarej limuzynki zaczął „kichać”, prychać i w ogóle „strajkować”. Karol Fech zaklął głośno. — Benzyny zabrakło — wyjaśnił Kilurkowi — pod górkę nie wyciągnie. Zgrzytnął zębami, gdyż w tej chwili Juchnowski prześcignął ich i popędził jak szalony dalej, nie przejmując się snadź wcale tym, że zbliżał się do centrum miasta w porze prawie największego ruchu ulicznego. — Śmiał się z nas, szelma! — Rira bien qui rira le dernier — warknął Karol Fech, skręcając w pierwszą napotkaną przecznicę. Z wielką biedą dotarli do stacji benzynowej, umieszczonej przed szerokimi wrotami garażu, w którym aż się roiło od różnych packardów, rolls-royce’ów, aubura-cordów i tym podobnych wozów. Z budki odźwiernego wyszedł jakiś Bask. Przywitał się z Karolem jak z dobrym znajomym. — Po oliwę? — spytał. Ujrzawszy, że Karol odkręca żelazny szpunt przy zbiorniku na benzynę, wyraził swoje zdziwienie. — Oh, la, la! Tyle teraz jeździcie, że już wam gazolinki zabrakło? Zaledwie onegdaj wziął pan dwieście litrów i... — Ależ mamy, mamy jeszcze, tylko zapomniałem nalać. Pańska beczka stoi prawie pełna... — Lekka przesada — mruknął pod nosem pan Kilurk, przypomniawszy sobie swój pobyt w garażyku Deplatów. Jedyna beczka, jaka tam stała, była zupełnie pusta; toć siedział na niej i bębnił w nią nogami. — Onegdaj wzięli dwieście litrów! Nie dziwota, że willa paliła się tak ślicznie — myślał teraz. — A ten idiota Karol jeszcze nie wie, że tamta baryłka jest próżna. I trzymaj tu, człowieku, szofera! Napełniwszy zbiornik, ruszyli w dalszą drogę i już bez wszelkich przygód dotarli do celu. Przed hotelikiem Pod srebrną kotwicą stał zielony roadster. Czekała obok niego służąca Deplatów, Anna Boucher, trzymając za rękę małą, najwyżej trzyletnią dziewczynkę. Dziecko

pierwsze spostrzegło zajeżdżającą szarą limuzynkę. Zaczęło podskakiwać z radości. — Tatuś! Tatuś jedzie, Anno — powtarzało i zrobiło zawiedzioną minkę, kiedy z limuzyny wysiadł pan Kilurk. Tymczasem Anna podeszła do szofera. — Dobrze, żeście przyjechali, Karolu. Zawieziecie mnie z małą do... — Ja bym się chciał najpierw zameldować pani. — Pani was teraz nie przyjmie, rozmawia z panem Żisznowskim. Karol łypnął oczyma złowrogo na dźwięk tego nazwiska. Potem zaś, kiedy Anna nadmieniła, że musi załatwić kilka pilnych sprawunków dla pani Deplat, której przecież spaliły się wszystkie rzeczy, oprócz jednej sukni (w dodatku balowej) ...ustąpił. Ustąpił tym skwapliwiej, że mała Ludwisia zapytała: — Anno, czy nie pojedziemy z panem Żisznowskim? — Nie, malutka! Ze mną pojedziecie!... Anno, czy masz pieniądze na te sprawunki? Bo jeżeli nie, to ja służę najchętniej. Przez chwilę spierali się oboje, które z nich użyczy swoich pieniędzy na owe wydatki. Pan Kilurk był tym silnie wzruszony. — Ci nie opuszczą swojej pani w nieszczęściu — myślał, spoglądając przez chwilę za odjeżdżającą limuzynką. — Chciałbym mieć kiedyś tak oddaną służbę... Przed drzwiami pokoju, w którym dzisiaj nad ranem umieścił żonę tragicznie zmarłego Jana Deplata, przystanął, by się wysapać po szybkiej „wspinaczce” na trzecie piętro. I w tej samej chwili usłyszał podniesiony głos pięknej wdówki: — Nie chcę pana więcej widzieć na oczy, powtarzam! — Ależ... proszę mi pozwolić... — To mówił Juchnowski, którego nazwisko wszyscy tu wymawiali z francuska jako Żisznowski, z akcentem na ostatniej sylabie... — Pani krzywdzący zarzut... — Wiem, co mówię! — przerwała mu ostro. I żądam stanowczo, aby pan zapomniał, że znaliśmy się kiedykolwiek!... Nienawidzę pana! Zaintrygowany Kilurk uskoczył w bok, posłyszawszy odgłos szybkich kroków w pokoju. Dzięki temu nie oberwał w twarz drzwiami, których skrzydło otworzyło się gwałtownie. Na korytarz wypadł Juchnowski blady jak trup. Nie dostrzegł małego gentlemana, chociaż ów stał tuż obok, udając, że z ogromnym zajęciem ogląda jakiś bohomaz na ścianie. Nie widział nic. Z głową nisko zwieszoną na piersi powlókł się ku klatce schodowej… — Zamroziła chłopaczka jak butelkę szampana — mruknął Kilurk, podchodząc znów powoli ku drzwiom pokoju pani Deplat, niedomkniętym obecnie. I nagle usłyszał krótkie zdanie, które mu zabiło porządnego klina do głowy. — On! — zawołała pani Deplat. — On jest winien śmierci mego Janka!

ROZDZIAŁ VII NIEBOSZCZYK ZWIAŁ! Tegoż dnia po południu miał się odbyć pogrzeb Teodora Bretona. Był wyznaczony na godzinę trzecią i na długo przed trzecią zaczęły się gromadzić na cmentarzu prawdziwe tłumy, bowiem zmarły rybak cieszył się, dzięki swojemu kapitalnemu humorowi, wprost rekordową popularnością na całym wybrzeżu. Wielu rybaków z dalszych miejscowości nie chciało początkowo uwierzyć, że Teodor Breton umarł. — Tere-fere! Rzucił kapelusz do wody i zaszył się w jakiej knajpie, a rodzina myśli, że utonął — mówili. — Nie znacie to starego figlarza?! — Dopiero, gdy na kościołach ukazały się klepsydry, uwierzyli w śmierć starego figlarza i przybyli tłumnie, by oddać mu ostatnią przysługę. Zwlekano z rozpoczęciem smutnego obrzędu przez prawie dwie godziny, wreszcie proboszcz oświadczył rodzinie, że dłużej czekać nie może, gdyż za godzinę musi być na dworcu. — Wyjeżdżam do Lourdes, zrozumcież to — tłumaczył. Rodzina zmarłego tłumaczyła mu nawzajem, że Paweł Breton, jedyny syn Teodora przybędzie tu lada chwila; dostał urlop, wyjechał w nocy z Paryża, dziwne doprawdy, że jeszcze nie przybiegł z dworca. Może pociąg miał spóźnienie?... Pokazali proboszczowi depeszę i wytargowali jeszcze kilka minut zwłoki. Przez ten czas przyjaciel nieboszczyka, drugi wiceburmistrz miasta, wygłosi mowę... Wiceburmistrz wygłosił swoje kwieciste przemówienie, przeciągnął je umyślnie, upłynęło więc znowu trochę czasu, a Paweł Breton nie przybył. — Bardzo mi przykro, ale dłużej czekać nie mogę — powiedział proboszcz kategorycznie i niebawem kondukt żałobny wyruszył z kaplicy cmentarnej do małego grobowca Bretonów. Trumnę poniosło sześciu młodzieńców, będących dumą dzielnicy Beau-Rivage; dość powiedzieć, że był wśród nich urodziwy Filip, największy donżuan wśród listonoszów, a zarazem jedyny listonosz pośród donżuanów. Natomiast pominięto przy tym zaszczytnym wyróżnieniu Michała, który okazał się tchórzliwym blagierem; bo niestworzone rzeczy opowiadał o swoich przygodach w świecie, a kiedy miał złożyć tu, na miejscu dowody swej rzekomej odwagi, siedział gdzieś przez caluśką noc i dopiero nad ranem powrócił do domu blady, roztrzęsiony, półprzytomny, błagając, by go o nic nie pytano. Za karę nie należał do honorowej szóstki. Ośmieszony, witany ironicznymi spojrzeniami młodzieńców i dziewcząt, które jeszcze wczoraj traciły dlań głowy, kroczył z wzrokiem wbitym w ziemię pośród starszych... Nadszedł ostatni moment żałobnego obrzędu. Grabarz wszedł do grobowca, by przytrzymać trumnę w chwili opuszczania jej na żelazne legarki, ksiądz ujął w dłonie symboliczną grudkę ziemi, rozległ się szloch kobiet i nagle... — Stójcie! Stać! Wszyscy odwrócili głowy, dalej stojący zaczęli się rozstępować pospiesznie, odsłaniając widok na cyprysową aleję. Jej środkiem biegł w tę stronę młodziutki żołnierz.

— Pawełek! — matka poznała go już po głosie. Duchowny zerknął na zegarek. — Pawełku, dziecko moje najdroższe... ojciec... nie żyjeeee. — Czemu tak późno? Żałuj, że nie słyszałeś mego przemówienia. Paweł ściskał czyjeś dłonie na prawo i lewo, z jednych objęć wpadał w drugie, ale pomimo to wszystko konsekwentnie przedzierał się ku księdzu. — Chciałbym... proszę... ojca zobaczyć... bardzo proszę i... — Teraz już niemożliwe — wtrącił grabarz. — za późno. — Czemu to za późno. Wam się spieszy? Toć wieko nie przybite. Ino podnieść. Chłopiec z tak daleka jedzie... — padały zewsząd okrzyki. — Księże proboszczu. — Paweł przełknął łzy, stanął na baczność. — Kapral Breton melduje posłusznie, że pociąg miał spóźnienie... Nie moja wina. — Niechże mu ksiądz pozwoli — interweniował wiceburmistrz. — Tylko spojrzę na ojca... Pół minutki... Toć go już nigdy nie ujrzę... Proboszcz skinął głową przyzwalająco. — Rozumiem cię, mój synu — rzekł łagodnie. W mig postawiono trumnę na ziemi, sześciu wyróżnionych młodzieńców pochwyciło wieko i, na komendę Filipa, podniosło je w górę. — Jezuuu!!! — Tylko żona zmarłego wydała okrzyk i zemdlona osunęła się w ramiona swoich córek. Wszyscy inni stali przez dłuższą chwilę, jak gromem rażeni. Wreszcie ksiądz oprzytomniał. Surowy, przeszywający wzrok wpił w grabarza. — Co to znaczy?! — krzyknął. — Co to znaczy?! — zawtórował mu trupio blady Paweł i z zaciśniętymi pięściami przyskoczył do grabarza. Ledwie go powstrzymano. Kobiety zaczęły spazmować. Ludzie dalej stojący zmiarkowali, że stało się coś strasznego i przeciskali się w stronę grobowca, powiększając ogólny zamęt. Bliżej stojący wydawali okrzyki zgrozy, oburzenia, aż ponad te wszystkie głosy i ponad coraz głośniejszy płacz kobiet wybił się jęk wiceburmistrza: — I ja... Ja, moją mowę pogrzebową wygłaszałem nad tym?! — Co się stało? Kto zemdlał? Co się stało? — wołano w ostatnich szeregach tłumu. — Ano, stało się — odparł głośno listonosz Filip... (czuł, że ośmieszył się również, i w jego głosie drgała wściekłość) — stało się, że nieboszczyk zwiał! Poniekąd miał prawo tak twierdzić, bowiem w trumnie zamiast zwłok Teodora Bretona spoczywał podłużny worek, czymś nieźle wypchany. — Piaskiem — stwierdzono niebawem... Poniekąd miał prawo twierdzić, że nieboszczyk zwiał, bo Teodor uchodził za niepoprawnego figlarza... A jednak Filip się mylił...