uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Antoni Marczyński - Radża Bahadur Pagan

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Radża Bahadur Pagan.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 477 stron)

Antoni Marczyński RADŻA BAHADUR PAGAN POWIEŚĆ EGZOTYCZNA

Spis treści Prolog RozdziałI RozdziałII RozdziałIII RozdziałIV RozdziałV RozdziałVI RozdziałVII RozdziałVIII RozdziałIX RozdziałX RozdziałXI RozdziałXII RozdziałXIII RozdziałXIV RozdziałXV RozdziałXVI

RozdziałXVII Tekst wgwydania Gebethnera iWolffa, Warszawa 1937.

PROLOG Powoli, jak przed rozpoczęciem bardzo nastrojowego widowiska, podnosiła się kurtyna mroku, odsłaniając olbrzymią scenę. Jej ruchome, szybko rozsuwające się kulisytworzyłwzachodniej stronie cień zwyciężonej nocy, a we wschodniej liliowe mgły, przeźroczysta moskitiera wyspy pokrytej dżunglą. Niesamowicie czarnybyłówpodzwrotnikowylas na tle wykwitającej poza nim jutrzenki, która z chaosu ciemności utoczyła wyniosłą kopułę niebios i przylutowała ją do stalowej płyty oceanu. Tam zaś, gdzie rozpoczęło się to spajanie, morze i niebo rozżarzyły się do białości, a długi łuk widnokręgu zasypała kaskada cudnych, seledynowychiskier. Przy takiej dekoracji stary parowiec Orissa, odbywający ten sam rejs od niepamiętnych lat, czyli „pospolity tramwaj”, mówiąc stylem marynarzy, wyglądał z daleka jak legendarny okręt-widmo. Potęgowała to romantyczne złudzenie cisza, bowiem tego dnia nietrwały podbój świata przez Ormuzda dokonywał się pośród grobowego milczenia żywiołów.

Południowy monsun zboczył snadź z drogi, może zabłądził w mrokach nocy, rącze szkwały goniły się gdzieś tamdokoła Cejlonu, a zupełny brak martwej fali świadczył iż od kilku dni Zatoka Bengalska nie miała uczciwego sztormu. Dzięki temu powierzchnia morza wygładziła się zupełnie, stała się ogromnym, kolistym, lekko na razie zamglonym zwierciadłem; po jego średnicy szła właśnie maleńka mrówka, Orissa, okręt o wypornościosiemnastutysięcyton. Na statku, prócz cząstki załogi odrabiającej swoją wachtę, wszyscy jeszcze spali; pasażerowie pierwszej klasy w wygodnych, przewiewnych kabinach; w gorszych na rufie ci z drugiej; a tłum Kolorowych po prostu na przednim pokładzie, który obecnie aż do złudzenia przypominał pobojowisko. Bo leżeli ci Hindusi, Chińczycy, Malaje pokotem wzdłuż burt na lukach i wszędzie, przeraźliwie chudzi, brudni, obdarci, skurczeni, z nogami podwiniętymi, z zaciśniętymi pięściami, z twarzą wykrzywioną jakby z bólu czy z przerażenia. Przedziwnie byli w tym podobni do gromady głodnych demonstrantów, których co dopiero nakarmiłołowiemkulomiot.

Czyjś głośniejszy jęk obudził pasażera śpiącego na szkockim pledzie, rozciągniętym niemal u stóp fokmasztu, z głową opartą na kosztownej walizie. Był to przystojny, rasowy młodzieniec, Hindus, ubrany z ową niedbałą elegancją, jaka cechuje ludzi, którzy biedy nie zaznali nigdy. Jego widoczna zamożność odbijała od otoczenia, lecz stokroć więcej raził tutaj jego europejskistrój. Młodzieniec ów przede wszystkim spojrzał prosto w górę, a stwierdziwszy, że już świta, szczelniej otulił się raglanem, i rozpoczął pochód ku prawej burcie, przeskakując śpiących współpasażerów. Nie było to zadaniem łatwym, ani miłym; niektórzy bowiem, okryci białymi prześcieradłami aż po czubek głowy, wyglądali na nieboszczyków spowitych w całun, inni jęczeli głucho, jak gdyby nawet we śnie dręczyła ich zmora niedoli, a gdzieniegdzie znów leżeli w tak zwartych grupach, że musiał ich okrążać i przez to oddalać się ponownie od celuswojej wędrówki. W końcu pojął, iż choćby dotarł do burty, nie znajdzie tam miejsca dla siebie, więc skierował się ku prawostronnej schodni. Na jej stromych stopniach nie

nocował nikt, o dziwo, choć dopiero u samego ich szczytu majaczyła tabliczka przypominająca srogim napisem, że dalej wstęp wzbroniony; dalej zaczynało się tabu, to jest mocarstwo pasażerów pierwszej klasy i luksusowychkabin. Właśnie wtedy gdy młodzieniec wspiął się do połowy wysokościschodków, dżungla stanęła w ogniu. Pomarańczowy brzeżek wachlarza zorzy wiszący nad zalesioną wyspą nagle spąsowiał, pąs równie szybko przeszedł w cynober, cynober w szkarłat krwi, która rozlała się po niebie szeroką strugą. A poniżej płonął las. Prześwietlony na wylot reflektorami czerwonego słońca, nie wyglądał już jak ciemna, bezkształtna masa, ale jak dziwaczna świątynia ogarnięta pożarem. Wrażenie to zwiększał pęd statku i pierwsze podmuchy wiatru. Dzięki nim puszcza ożyła. Zadygotały smukłe minarety drzew kanariowych, wystrzelających wysoko ponad gmach lasu. Mauretańskie bramy powietrznych korzeni figowców wykonały pozorny półobrót. Rozhuśtały się ogromne żyrandole kwiatów zawieszone na lianach. Zafalowałyu szczytów gałęzie wyciągnięte błagalnie ku niebu, niby

ręce oszalałych od zgrozy ludzi, którym ogień odciął drogę od zbawczych schodków. Tylko proste pnie palm ani drgnęły; choć czarne dla patrzących z okrętu, więc jakby zwęglone, stały te dumne kolumny nadal pionowo, podtrzymując płonący dach dżungli i łuną skrwawione niebiosa. Był to widok tak niewypowiedzianie piękny, że młodzieńca opartego o poręcz schodni nie zdziwiło ani trochę głośne — Ooooch! — Zaciekawiło go natomiast, kto wydał ów okrzyk szczerego zachwytu, skoro na przednim pokładzie wszystko wciąż jeszcze spało. Rozglądając się dokoła, z kolei zadarł głowę do góry i o piętro wyżej ujrzał dziewczynę, której nigdy dotychczas nie zauważyłna statku. Wprawdzie „chiński mur” dzielił go od pasażerów pierwszej klasy, lecz po trzytygodniowej podróży, po gromadnym zwiedzaniu Port Saidu, Adenu i Colombo, znał ich wszystkich z widzenia. Wszystkich, oprócz tej miedzianowłosej. Tak nazwał w myśli nowa nieznajomą, bowiem tym szczegółem jej urody, który nasamprzód wpadł mu w oko, były bujne, tycjanowskie włosy, jak miedź

błyszczące wsłońcu. A słońce właśnie wynurzało się z puszczy objętej pożogą, od której zajęło się ćwierć nieba. Wynurzało się stopniowo tak, jak gdyby je ktoś wiózł po równi pochyłej o łagodnym spadku, aż wreszcie dotarło do małego wgłębienia w fasadzie puszczy; strzegły tego tronu dwie rawenale, których korony, z liśćmi podobnymi do strusich piór, tworzą ogromne, płaskie wachlarze. Wówczas purpurowy płaszcz spłynął z królewskichramionisnop oślepiających, szczerozłotychpromienitrysnąłna świat. Młodzieniec wzdrygnął się nagle. Wstrząsnęła nim myśl, że ludzkość zawsze rozpoczyna swój dzień pod znakiem barwy złotej i szkarłatnej jak krew. Czy więc taniec tych dwóch pięknych, a przeklętych kolorów o wschodzie i zachodzie słońca nie jest tragicznym symbolem? Lub, co gorsza, jawnym szyderstwem bogów z ludzkich ułomności? Toć przecież do rozlewu krwi najczęściej doprowadza chciwość, żądza złota! Toć najbogatszą, najłatwiejszą do eksploatowania kopalnią złota jest cudza krew! Największe fortuny wyrosły z dostaw wojennych! Zaczątkiem potęgi

państw kolonialnych od czasów Fernanda Corteza były krwawe podboje! Adzisiaj… Krótki, ostry krzyk przeciął te rozmyślania. Nie ulegało wątpliwości, że krzyknęła miedzianowłosa pasażerka, lecz dlaczego? Co ją przeraziło? Tak, przeraziło. W jej głosie zawibrowała przede wszystkim trwoga. Zaciekawiony, znów podniósł głowę, spojrzał. Dziewczyna stała tam gdzie przedtem, w prawym rogu wyższego pokładu, ale nie spoglądała już na malowniczą wyspę Sagar ani na ocean grający tęczą barw. Obecnie patrzała w dół na kolorowych pasażerów śpiących w pełnym rynsztunku swej nędzy. Czyżbywśród nichdostrzegła jakiegoś wroga lub jakąś odrażającą maszkarę? Nie. Jej wzrok nie był utkwiony w jednym punkcie, lecz ślizgał się szybko po całym przednimpokładzie tamina powrót, wzdłuż iwszerz, a na jej bladej twarzyczce malowała się wciąż straszliwa groza. Co, ulicha?! Po krótkimwahaniu przemówiłdo niej; w możliwie najdelikatniejszej formie zapytał o przyczynę dziwnego zachowania się. Nie odrzekła nic. Spojrzała nań

przelotnie, potem zakryła twarz dłońmi i wybuchnęła płaczem. Dopiero wtedy gdy podniosła ręce, zauważył na jej ramieniu czarną opaskę z krepy. Wiedział, iż to u Białych oznacza żałobę i wydało mu się, że już zrozumiał, dlaczego nie widywał tej pasażerki na pokładach, ani w portach, dlaczego szukała tu dziś samotnościiczemułkała obecnie. W tym ostatnim przypuszczeniu omylił się jednak, zapomniał widać o jej okrzyku, o spojrzeniach, z których wyzierała zgroza granicząca niemal z obłędem. Zgoła innybyłpowód głębokiego wstrząsu, leczjaki, to miało dla młodego Hindusa pozostać tajemnicą przez długie, długie lata. Właśnie dla niego, niestety.

ROZDZIAŁI Dnia 24 lipca niewielu Białych przyjechało do Kalkuty i nic dziwnego; turyści nie zwiedzają Indii w lecie, a fala Anglików z Cejlonu, z Tenasserim, czy z Malakki podążających jak co roku na północ, ku górskim letniskom przepłynęła tędy już w maju. Celnicy, którzy w sezonie muszą przetrząsnąć tysiące walizek dziennie, powinni byli uwinąć się wyciągu pół godziny z bagażem nielicznych, pasażerówOrissy, tymczasem guzdrali się niebywale. Pewien lekarz z Colombo oświadczył głośno, że ląduje tu po raz piętnasty, ale podobnie ostrej rewizji nie przechodził nigdy. Znacznie energiczniej protestował tęgi kulejący blondyn objuczony tuzinem pakunków, wśród których było kilka małych klatek na ptaki i siatka do chwytania motyli. — To skandal, żeby uczonego traktować tak jak zwyczajnego przemytnika — grzmiał lichą

angielszczyzną. — Jestemprofesor Rundstadsten! Nazwisko to wymówione w tonacji najwyższej zarozumiałości nie wywarło żadnego wrażenia na celniku. Lecz od tygodnia wCustom House oprócz prawdziwych celników przebywali przedstawiciele także innego urzędu; jeden z tych groźnych panów, przebrany w mundur kontrolera celnego podszedł szybko do awanturującego się Rundstadstena. — Oto moje listypolecające. — Profesor jużpiałz irytacji. Rzekomy kontroler spojrzał i zdziwienie podniosło mu brwi wysoko; pierwszy z brzegu list był zaadresowanydo sekretarza Wicekróla Indii! Bezzwłocznie przeprosił Rundstadstena za nadmierną gorliwość swoich podwładnych, zwolniłjego kuferki od rewizji, znacząc je maleńkim krzyżykiem jako bagaż zbadany, ale nagle, jak gdyby tknięty przeczuciem, na ostatniej walizce machnął kredą tylko pionową kreskę. Z grona krajowców stojących w ogonku przed drzwiami kancelarii urzędu oderwał się natychmiast ostatni, typowy Bengalczyk, i wyszedł z CustomHouse tużza tryumfującymprzyrodnikiem; miał

być jego dyskretnym aniołem stróżem od tej chwili aż do odwołania lub „ażdo skutku”. Inny wtajemniczony tubylec, Muni Kaleh, nie mógł się temu dosyć nadziwić. Przecież Rundstadsten to najbardziej typowy okaz nerwowego profesora, przecież ma listy polecające; szef albo zbzikował, albo skutkiem pośpiechu zapomniał zrobić poziomą kreseczkę. Chociaż, z drugiej strony, szef myli się bardzo rzadko iposiada nadzwyczajnywęch. Skoro na przykład teraz oznaczył krzyżykami bagaż tego fircyka o iście kobiecej urodzie i dziwnie miękkich ruchach, to musi to być gość murowanie pewny. Tylko z zawodowej ciekawości zerknął Kaleh na wizytówkę przytwierdzoną do kufra-szafy niezwykle przystojnego mężczyzny i odczytałFREDDY PRADO, TANCERZ. Aha, tancerz; stąd ten jego „sprężynowy” chód, che, che, che... — Muni? Ależtak, to mój kochanyMuniKaleh! Kaleh gapiący się z uśmiechem na odchodzącego tancerza odwrócił głowę w drugą stronę i ujrzał przed sobą młodzieńca, którego rysy twarzy wydały mu się dobrze znajome. Hindus? Tak, ale ubrany po

europejskuirównieżpasażer Orissy, wnosząc choćbyz etykietek liniiokrętowej na walizach. — Muni, nie poznajesz towarzysza dziecinnych zabaw, Prakasza? — Prakasz... PrakaszHangwani!? — Tak, miłydruhu, tak ipozwól, że cię uściskam. Z podziwem i ze zgorszeniem patrzono na braterskie powitanie młodziana, który niewątpliwie należał do jednej z najwyższych kast, z nędznym kulisem. Muni także był zaskoczony tą serdecznością i uznałją za przesadną, za pozę. Gdy Prakasz zapytałgo troskliwie o powody tak złego wyglądu, odparł, że gdyby choć połowa mieszkańców Indii chciała odżywiać się normalnie, schudłby niejeden maharadża. — A na to nie możemy was przecież narażać — dodałzjadliwie. Hangwani zaczerwienił się, jak urwis przyłapany na kradzieży jarzyn ze żłobu świętych byków Śiwy, po czymzbliżyłusta do ucha Kaleha. — Drogi mój — zaczął cicho, lecz bardzo uroczyście — niedaleki jest dzień, w którym znikną

kasty i… — umilkł, odczekał aż przebrzmi pełen goryczy śmiech Kaleha. — Pomówimy o tym obszerniej wstosowniejszymmiejscu. Pójdź. — Teraz nie mogę, jestem na służbie... Ale może nie będę tu dziś potrzebny — dorzucił, widząc, jak przerzedził się zastęp pasażerówOrissy podczas ich rozmowy. Zaczekaj na mnie za bramą. Jeszcze bardziej przerzedził się oddziałek kulisów- konfidentów udających, że czekają w ogonku przed kancelarią. Rzekomy kontroler celny był tego dnia specjalnie nastrojony na nutę nieufności, dyskretne wykrzykniki na walizach wyrastały, jak storczyki w dżunglipo ciepłymdeszczuitowarzysze Kaleha kolejno wyruszali na miasto za podejrzanymi. Aż w końcu pozostałtylko jeden„pies gończy”, MuniKaleh. — Nie będzie dla mnie roboty — ucieszył się. Przedwcześnie! Do prawie pustej salirewizyjnej wkroczyła ostatnia pasażerka Orissy, młoda, urodziwa dziewczyna mająca na ramieniuczarną opaskę zkrepy. Długo rozmawiała z celnikami, bardzo sumiennie przetrząśnięto jej bagaż, a potem u spodu pudełka na kapelusze wykwitł maleńki,

biały wykrzyknik. MuniKaleh, klnąc w duchu, wyszedł szybko zCustom House. By uprościć sobie początki roboty, przystanął blisko tragarza, który wyniósł walizy pięknej pasażerce i właśnie zapytywał ją, jaki pojazd ma przywołać, hackney carriage czy dorożkę automobilową? A może young lady woli hotelowy autokar? W którymhotelupragnie zamieszkać? — Nie wiem, gdzie zamieszkam, może zarazdzisiaj wyruszę w dalszą drogę — brzmiała odpowiedź. — Tu będzie na mnie ktoś czekał. Zaczęła rozglądać się na wszystkie strony, lecz na próżno. Wymamrotała parę słów w jakimś języku, którego Kaleh nie znał, a na jej pociągłej twarzy malowało się wielkie rozczarowanie. Zauważywszy opodalgrupę Europejczyków pospieszyła w ich stronę, nie troszcząc się zupełnie o swój bagaż. Kaleh ścigał ją wzrokiemzdaleka, bynie nasuwać się jej na oczy. Na pobliskim postoju topniał szybko dwuszereg pojazdów odwożących do miasta pasażerówOrissy, nacichał ogłuszający wrzask kolorowych, przewodników, woźniców, szoferów, kulisów, żebraków, aż wreszcie placyk wyludnił się tak, że

pozostało tuzaledwie dziesięć osób. Upłynęło jeszcze kilka minut. Dziewczyna zżałobną opaską na rękawie kostiumu pogodziła się snadź z myślą, że czeka na próżno, bo zawróciła do swojego tragarza i zapytała go, gdzie by tu można oddać bagaż na przechowanie. Odpowiedział, iż przechowalnia znajduje się właśnie wCustomHouse. — Więc proszę tamodnieść moje rzeczy. Mówiła po angielskupoprawnie, leczna pewno nie była Angielką ani Amerykanką, jak słusznie zauważył Kaleh. Potem wdał się w rozmowę z Prakaszem Hangwanim, który również pozostawił swój bagaż w przechowalni. W chwilę później dziewczyna wyszła z urzędu celnego i skierowała się w stronę ocienionego miejsca, gdzie tkwił nieruchomy jak posąg policjant, krajowiec ze wspaniałą czarną brodą. Musiała snadź dowiadywać się o drogę dokądś, gdyż brodaty sikh zaczął mocno gestykulować, wskazując najpierw przed siebie, potemwlewo. — Czy już jesteś wolny? — rzekł Prakasz. — Zatemchodźmy. — Chodźmy — powtórzył Kaleh, zapatrzony w

dziewczynę. Nie spuszczając jej z oka, szedł prosto wzdłuż lewego brzegu rzeki, a kiedy śledzona skręciła w Hare Street, opuścił również Strand Road i znowu szedł za nią, oczywiście w przezornej odległości. Nic przeszkadzało mu to zresztą słuchać opowiadania Prakasza, który kroczył obok, obejmując radosnym spojrzeniem każdy dom, każdego przechodnia i palmę każdą, słowem wszystko; bowiem wszystko to było cząsteczką jego ukochanych Indii, niewidzianych od tylu, tylulat — Zatem należysz obecnie do tej garstki wybrańców losu, którzyukończylistudia wAnglii. — Z szyderstwa Kaleha wyzierała zazdrość. — A dlaczego nie wylądowałeś w Bombaju i nie przyjechałeś stamtąd pociągiem? Po co było przedłużać sobie o pięć czy sześć dninudną podróżmorską. — Nudną? O, drogi Muni, czy niebezmyślny człowiek może nudzić się kiedykolwiek? — Czasemmusi, ale ty tego nie rozumiesz; ty masz pieniądze! — Ja? — Prakasz z beztroskim uśmiechem podał

muswój portfel. —Aha, dlatego wybrałeś najtańszystatek. No tak, kabza jest pusta, ale tylko chwilowo! — Zwrócił towarzyszowi portfel. — Wystarczy jednak byś napisał kilka słówdo wuja, a... Gdzie onjest teraz, wBirmie? — Stale przebywa oczywiście w Birmie, lecz od jakiegoś czasu bawi tutaj — odparł zagadnięty i bezwiednie westchnął. — A czemu nie raczył przyjść powitać cię w przystani?! — Bo zawiadomiłem go wprawdzie, że przyjadę do Kalkutywlipcu, ale nie podałemdokładnej daty. — Chodźmy teraz szybciej, inaczej zniknie mi z oczu. — Kto? — spytał Prakasz, zdziwiony tymi słowy i nagłym podnieceniem Kaleha. Gdy niemal biegiem przybyli do Dalhousie Square, a potem weszli do gmachu poczty, zrozumiał, o co chodzi. — Śledzisz tę dziewczynę! — zgorszył się ogromnie. — Dlaczego, Muni? — Dla chleba! Dlatego, żeby moje czworo dzieci nie zdechło zgłodu!

— Czworo dzieci! Człowieku, przecież ty nie masz więcej jak dwadzieścia trzylata! Czemuożeniłeś się tak wcześnie? — Ja? Nie. Mnie ożeniono, gdymiałemczternaście lat! — Straszne. Ztą plagą także będziemywalczylii... Lecz Kaleh już nie słuchał, szybko wyszedł z przedsionka do hali. Śledzona przez niego dziewczyna stała właśnie przy okienkuposte restante, po chwili odeszła, znowu zawróciła, załamała błagalnie ręce, wyjęła z torebki jakieś papiery, zapewne legitymowała się urzędnikowi, wreszcie skierowała się ku wyjściu, najwyraźniej złamana zawodem, jaki ją tu spotkał. Teraz Muni Kaleh podbiegł do okienka poste restante, byzasięgnąć języka. Dziewczyna nie wyszła jednak na ulicę, nie mogła; już znowu lało, jak z cebra. Nie wziąwszy z sobą parasolki ani gumowego płaszcza, musiała tu przeczekać ulewę. Pozostała więc w imponującym korynckim portyku poczty i spoglądała stąd na Dalhousie Square. Olbrzymi ten plac, ongiś serce Kalkuty, wypełnia dziś niemal w całości kwadratowy

staw w oprawie bujnej zieleni tu i ówdzie przecinającej białą, spłaszczoną obręcz gmachów, które otaczają ten czworobok. Staw biczowany ulewą wyglądał jak zbiorowisko niezliczonych małych gejzerów, a nisko już zawieszone słońce zmieniło każdą kroplę wody w najczystszy brylant i rozpięło ponad tym niezwykłym placemcudnyłukowymost tęczy. Widok ten pozwolił wrażliwej snadź na piękno dziewczynie zapomnieć na chwilę o wszelkich kłopotach; uśmiechnęła się jak dziecko na widok nowej zabawki, tak przynajmniej osądził Prakasz Hangwani stojący tuż obok. Lecz niebawem tęcza zaczęła rozpływać się w powietrzu, zieleń trawników i drzew pociemniała, a sinawa toń stawu przybrała barwę szafirów. Czyżby deszczowa chmura zdołała dopędzić słońce? Nie. Obłoki pędziły niezmiennie na północ, w stronę najwyższych gór świata, tylko słońce już zachodziło. Dziewczyna spojrzała na zegarek, drgnęła, na jej twarzy odzwierciedlił się nagły przestrach; podniosła kołnierz kostiumu i wyszła z gmachu poczty, nie zważając już na deszcz. W tej samej chwili Kaleh