uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Antoni Marczyński - Siostra Carmen

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Siostra Carmen.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 460 stron)

Spis treści 1 Początek wielkiego dramatuMaroka 2 Przedśmiertnyokrzyk 3 W oblężonymmiasteczku 4 Drogo zapłacone dokumenty 5 Lunatyczka 6 W Tunisie 7 Załoga blokhauzu 8 Niespodzianki 9 W niewoli 10 Spotkanie 11 W sieciintryg 12 W pałacupotomka korsarzy 13 Epilog Tekst opracowano na podstawie wydania Towarzystwa Wydawniczego "Rój", Warszawa 1930.

ROZDZIAŁI POCZĄTEK WIELKIEGO DRAMATU MAROKA Major José de Llana wypił jeszcze jedną szklankę lemoniady i wytrzeźwiał zupełnie. Po raz wtóry przebiegłwzrokiemwiersze anonimowego listu, jakimu przed chwilą doręczono wdość tajemniczysposób: PanMajor de Llana W tej chwili małżonka Pańska znajduje się w swej sypialni, w czułym sam na sam z jednym z waszych egzotycznych przyjaciół. Radzę pośpieszyć natychmiast i wejść od strony parku... Skoro Pan sprawdzi wiarygodność tej informacji, nie trudno Mu będzie domyślić się, kto skradł dokumenty schowane w gabinecie Pana, a potem podrzuciłje wparku.

Życzliwyprzyjaciel Major otarł sobie kroplisty pot z czoła. Myślał... Starałsię myśleć spokojnie... Nagle wzdrygnął się jak człowiek zbudzony z przykrego i męczącego snu. W sąsiednim pokoju trysnęła kaskada krzykliwego śmiechu podchmielonych kobiet i pijanych mężczyzn. Urywanym głosem powtarzał ktoś pointę tłustego dowcipu, który wzbudził taką wesołość wśród dobranej kompanii. — Cóżto, kochanyprzyjacielu? — zabrzmiałniski, melodyjny głos. — Pogrążyłeś się w kontemplacyjnych rozważaniach, kiedymytamszalejemy?... Major podniósł głowę. We drzwiach stał gospodarz, kapitanartyleriifortecznej, de Martino. — Przepraszamcię — odrzekłde Llana, chowając dyskretnym ruchem tajemniczy list do kieszeni — przepraszam cię, Filipie, ale muszę już iść. Dostałem ważną wiadomość... rozkaz — skłamał i zaciął się bezradnie, zbityztropunaiwnością swego wybiegu. Filip de Martino uśmiechnąłsię zniedowierzaniem: — Przecież nikt tu, do mego domu, teraz nie

przychodził... Jakże więc... José... Ty pobladłeś... Co się stało?... — Nic, nic — zapewniał tamten nieszczerze. — Wytłumaczę ci później... Być może, iż za godzinkę powrócę. — To misię podoba! — Ale nie ręczę. — Oho, znowurejterada. — Żegnam cię więc i powiadam do widzenia. Najlepiej nie mów nic towarzystwu, że wyszedłem. Znikampo angielsku. — Zauważą zniknięcie. Zauważą. Jesteś duszą naszych zabaw... Zu się rozpłacze i zrobi mi scenę. Ta dziewczyna szaleje za tobą. Major machnął dłonią niedbale, jakby na znak, że mało muzależyna „szalejącej”za nimdziewczynie. — Nie zatrzymuję cię jednak — ciągnął lekko wstawiony i skutkiem tego wymowny gospodarz — wiem, że musisz mieć ważne powody... Zapewne zapomniałeś wysłać jakąś depeszę. — Wyjdę przezogród — przerwałmajor. — Dobrze... Odprowadzę cię, José... Jedź i

wracaj jak najprędzej. W chwilę później prywatny samochód majorostwa de Llana wyruszył w drogę. Pozostawiwszy za sobą położoną na wzniesieniu za miastem willę kapitana de Martino, pędził jak szalony nieświetnym gościńcem wśród srebrnych oliwek, dumnych palm i laurów drzemiących, aż wpadł w labirynt uśpionych uliczek Melilli... Major rozparty wygodnie na poduszkach auta, przynaglał wciąż do jeszcze większego pośpiechu, a kiedy szofer dodawał gazu, pogrążał się znów w niewesołej zadumie. Tysiączne, sprzeczne myśli wirowały mu w mózgu... Kiedy przeczytał pierwsze słowa anonimu, uznał go w pierwszej chwili za jeden z tych niesmacznych żartów, jakimi się na świecie „życzliwi” bliźni lubią trudnić. Lecz aluzja do zniknięcia dokumentów stawiała sprawę w innym zgoła świetle. Przez nią oszczerczy na pozór donos nabierał cech prawdziwego oskarżenia. Bo z owymi dokumentami tak się rzeczmiała: Lekkomyślny de Llana często zabierał ważne papiery sztabu dywizji z biura do domu, gdyż wolał

popołudniami czy wieczorami pracować w swym wygodnym, luksusowo urządzonym gabinecie niż w koszarowej izbie budynkukomendydywizji. Aż pewnego ranka, po powrocie z całonocnej hulanki, zauważył, że klucz obrócił się z trudem w zamku biurka. Drgnął zdjęty złym przeczuciem. I rzeczywiście. Teczka z dokumentami zniknęła... Och, były to ciężkie chwile! Przez dwa dni nosił się z myślą, by wyznać wszystko generałowi Navarro, a potem choćby w łeb sobie palnąć... Trzeciego dnia, kiedy już był zdecydowany na wszystko i nie można było dłużej taić kradzieży, znalazł cenną teczkę w parku, tuż pod oknami swego gabinetu. Wszystkie papiery były na swoim miejscu, poprzewracane wprawdzie, lecz nie brakowało ani świstka. Fakt ten zdumiał go nie mniej od faktu samej kradzieży, ale szybko zdołał sobie wszystko wytłumaczyć. Oto złodziej, nie znalazłszy upragnionej gotówki, teczkę z dokumentami, dla niego bezwartościowymi, porzucił.... Więc de Llana wmawiał w siebie z powodzeniem, że teczka leżała sobie spokojnie trzy dni na gazonie tuż przed oknami jego gabinetu, a on ani ogrodnik, ani nikt

ze służby tego nie zauważył. Czegóż człowiek nie potrafiw siebie wmówić, jeślimu to jest wygodne, jeśli chodzio usprawiedliwienie się przed sobą samym. Powróciły tedy depesze, mapki, plany, dokumenty na swoje właściwe miejsce, do żelaznej kasy w komendzie dywizjiio zajściunikt się nie dowiedział. Nikt... Nawet Carmen! Czynaprawdę nikt? Przecież autor anonimowego listu zna tę tajemnicę i niedwuznacznie rzuca podejrzenie na Carmen... De Llana zmełł w zębach ordynarne przekleństwo... — Prędzej! — ryknąłna szofera. Auto pędziło właśnie szeroką aleją. Nie zwalniając, skręciło w przecznicę, w dzielnicę will, pałacyków, wspaniałychrezydencji. — Zwolnić! — brzmiałnastępnyrozkaz. Polecił stanąć opodal od furtki wybitej w tylnym murze parku. Namyślał się przez chwilę, potem kazał zamknąć motor, wyjąć kluczyk od magnetu i zgasić lampy.

— Za mną! — rzuciłtonemkomendy. Milczący, rosły szofer pośpieszył w jego ślady... Major lubiłtego człowieka, który, chociażsłużyłuniego dopiero drugi miesiąc, orientował się świetnie i odgadywał w lot każde życzenie porywczego chlebodawcy. Poza tym był doskonałym mechanikiem, sumiennym pracownikiem, jednym słowem, ideałem szofera. Pomimo tych niezaprzeczonych zalet nie zdołał sobie zaskarbić sympatii ani małżonki swego chlebodawcy, ani licznej służby majorostwa. Carmen nie lubiła go instynktownie, nie dowierzając masce służalczej obowiązkowościigorliwego zapałudo pracy; służba, złożona z leniwych Kabylów oraz nie mniej ociężałych Hiszpanów, nie znosiła nowego towarzysza, który w tak krótkim czasie pozyskał sobie zupełne zaufanie majora i przy każdej okazji był przez niego stawiany za wzór pracowitości. Być może także, iż pewną rolę odegrała w tym ostatnim wypadku solidarność południowców wobec przedstawiciela przedsiębiorczej rasy północnej, dość, że szofer Jan, a raczej Iwan, były podoficer rosyjski, który, jak wielu innych rozbitków z armii generała Wrangla, oparł się aż

w północnej Afryce, nie cieszył się na swej nowej posadzie niczyją sympatią próczsamego majora. Dwaj mężczyźnizatrzymalisię przyfurtce. — Pan major coś mówił? — spytał Iwan, usłyszawszy, że tamten mruczy coś pod nosemisapie z wściekłości... — Podsadź mnie i za mną! — brzmiała odpowiedź. — Ptaszek w gniazdku. Swój klucz zostawiłwzamkupo tamtej stronie. Skonfiskowawszy znaleziony klucz od furtki, ruszył de Llana w głąb parku, w stronę pałacu. Przystanął dopiero wtedy, gdy gęstwina bujnych krzewów przerzedziła się dobrze i w odległości kilkunastu metrówzamajaczyłprzed nimciemnymasywdomu. — Zostaniesz tutaj i zaczekasz na mnie — rzucił szeptem, pochylając się do ucha towarzysza niezwykłej eskapady. — Gdybym zawołał, przybiegniesz natychmiast. Zrozumiano? W kilkunastu skokach przebył strzyżony trawnik, przesadził dwa równolegle klomby kwiatów, dopadł ściany pałacu i zaczął się wzdłuż niej ostrożnie posuwać. Tak dotarł aż do kamiennych schodów

wiodących na odkrytą werandę, jaka ciągnęła się, poczynając od sypialni Carmen, aż do okien jego gabinetu. Usiadł na stopniu, szybko zzuł trzewiki, odstawił je, po czym cicho jak kot podszedł do oszklonych drzwi. Nie były zamknięte na klucz, ale poza nimi znajdowały się drugie drewniane drzwi- okiennica. Wąska smuga światła na progu wskazywała na to, że w pokoju się świeci. Rozmawiano tam półgłosem. Major nadstawił dobrze ucha, przykładając głowę ażdo desek. — Jeszcze raz panu oświadczam, że to jakieś nieporozumienie — zabrzmiał mezzosopranowy głos kobiecy, głos Carmen — absolutnie do pana nie telefonowałam. Co za pomysł! — Señora, ja... — W ogóle, jak się pantutaj dostał? — Czy dopuści mnie pani nareszcie do głosu? — odezwał się bas ponownie i tym razem z odcieniem irytacji. — Owszem. Czekamodpowiedzina moje pytanie. — Zaraz ją paniusłyszy... Dostałemsię tutaj drogą

przezpark, a kluczod furtkisama mipaniprzysłała. — Ja?! Miałam przysłać klucz? — Ten okrzyk zdziwienia nie wypadł nazbyt szczerze. — Szejku el Krim, jedno z nas dwojga musiało chyba oszaleć. Ja miałampanu wysłać klucz? Nie, to jakaś niecna intryga lub... pańskiwymysł. Major de Llana wzruszył ramionami; był jak na tureckim kazaniu, niemniej jednak podsłuchiwał w dalszym ciągu z zainteresowaniem, przeczuwając, że posłyszyciekawsze jeszcze rzeczy. Zaskoczyło go tylko jedno, mianowicie, że spóźnionym gościem jego żony byłAbd el Krim. Spodziewał się tu zastać raczej jego siostrzeńca, Alego. Ten urodziwy młokos wodził zawsze tak rozkochanymwzrokiemza piękną Carmen, że nawet major to zauważył; a wiadomo, że w podobnych wypadkach mąż jest ślepy i poznaje „tajemnicę” dopiero wówczas, kiedy o niej wszystkie wróble świegocą. — No, ale tego napuszonego bałwana nie podejrzewałem nigdy — dokończył de Llana swej myśli. A tymczasem szejk el Krim uznał, iż pora zakończyć tę komedię i zedrzeć maskę obłudy z

pięknej twarzyczkibiałej kobiety. — Żąda pani wyjaśnień — zaczął podniesionym głosem— uważamje za zbyteczne. — Ale ja jesteminnego zdania — przerwała ostro. — Właśnie dlatego chcę się mimo wszystko zastosować do pani życzenia... Otóż lak się rzecz miała... Dzisiaj, około dziesiątej rano zatelefonowała pani do mnie. Poznałem od razu pani głos czarujący i serce mizabiło ze wzruszenia... — Silniej ci zabije, kiedy mnie ujrzysz — mruknął de Llana, którysłyszałkażde słowo. — Powiedziała pani — ciągnął szejk dalej — powiedziała pani dosłownie:Czekam cię o północy w moim buduarze. Mąż będzie tej nocy na przyjęciu u kapitana de Martino. Przejdziesz przez park, klucz ci posyłam... To są pani słowa. Czy może pani zaprzeczyć? Milczenie, długa chwila denerwującej ciszy były wymowną odpowiedzią. — Czemu ona nie przeczy? — myślał de Llana, wpijając sobie paznokcie w skórę. — Prawda — syknął — Carmen chełpiła się zawsze, że nie potrafi skłamać. Więc jednak telefonowała.

Jakże! O tym, że będę dzisiaj u Martina, nie wiedziałtu nikt, opróczniej... itamtej kompaniipijackiej. — Cenię pani szczerość, señoro — zabrzmiał znów głos szejka el Krima — ale wracam do rzeczy... Otrzymawszy tak rozkoszne zaproszenie — nie potrzebuję dodawać, że śniłem o nim od długich miesięcy... — chciałem podziękować pani w najgorętszychsłowach, leczpołączenie przerwano w tej chwili. Zapewne powiesiła panisłuchawkę... W godzinę później znalazłem na moim biurku chusteczkę, zwiniętą w węzełek, a w niej klucz. Tym kluczem odemknąłem zamek furtki parkowej... Aoto chusteczka. Taką samą ściska paniterazwdłoniach. Proszę pokazać... — Nie, nie... Proszę się nie zbliżać, szejku. — Ja chcę wyświetlić zagadkę. Muszę ją wyświetlić! Nie jestem młokosem, z którego można sobie zadrwić. Ta chusteczka należy do pani, señoro... Pachnie tymisamymiperfumami, jakie tuczuję dokoła. De Llana poprawił się w niewygodnej pozycji, przysunąłoko do dziurkiod klucza, ujrzałobu aktorów niezrozumiałej sceny i zauważył od razu, że Carmen wygląda na bardzo zmieszaną, ach, bliską omdlenia!...

— No, odezwij się wreszcie, ty obłudna — sarknął, a Carmen, jak gdyby zasugerowana tym niedosłyszanym rozkazem, odparła wtej chwili: — Poznaję chusteczkę... Tak, moja jest, przyznaję... Nie rozumiem jednak, jakim sposobem trafiła ona na pańskie biurko... — Wraz z kluczem — przypomniał szejk z naciskiem. — Wraz z kluczem — powtórzyła jak automat... — Nie, raz jeszcze stwierdzam, że padliśmy oboje ofiarą podłej, wyrafinowanej intrygi... Lecz co pana uprawniło do przypuszczeń, że ja... — Co? — przerwał jej podniesionym głosem — chociażbyto, że mówiłempaninie razinie dziesięć razy o swej wielkiej miłości, a pani... — Cóż ja — wtrąciła gwałtownie — czy dałam panu kiedy nadzieję, że... że... — szukała na próżno potrzebnychsłów. — Nie dała pani nigdy — przyznał szczerze — ale teżnie powiedziała paninigdy:nie. — Nie przywiązywałam żadnej wagi do pańskich oświadczyn. Tyle razy już słyszałam z różnych stron

takie wyznania — bagatelizowała. —Ajednak — zacząłpo chwilimilczenia, gdyżjej odpowiedź drasnęła jego męską dumę — oczekiwała mnie pani... — Co? — krzyknęła z gniewem, a potem wybuchnęła wzgardliwym śmiechem. Siliła się przynajmniej, by ten śmiech brzmiał jak najbardziej wzgardliwie. — Ajednak — powtórzyłzuporem, niezrażonyjej wybuchem, i szerokim ruchem objął cały buduar — oczekiwała pani odwiedzin... Oto cały pokój tonie w kwiatach. Wszędzie unosi się zapach owych pięknych perfum, które wdychałem pełnymi piersiami, wąchając pani chusteczkę... Drzwi na taras były tylko przymknięte, pani siedziała w tym tutaj fotelu, wyczekując mojego przybycia. Kiedy zapukałem leciuteńko, posłyszałempaniwestchnienie:Nareszcie!... — To kłamstwo!... Tego pan we mnie nie wmówi... Zresztą skończmyjużtę rozmowę, lub... — Pani — przerwał energicznie — układny Europejczyk nie przeczy kobiecie, nawet kiedy wie doskonale, że ona kłamie. Lecz ja jestem tylko Rifem,

dzikusem — dodał ironicznie — dzikusem, pociągniętym cieniutką warstewką waszej wielkiej kultury czy... obłudy... Ja to westchnienie słyszałem aż nazbyt wyraźnie. Nareszcie, powiedziała pani, podchodząc tam, do lustra. A ujrzawszy w nim moje odbicie, zaczęła paniodgrywać komedię... — Szejku Abd el Krim, wypraszam sobie stanowczo! — Ach, teraz rozumiem... Pani czekała na kogoś innego. Ha... — Jak pan śmie! Proszę natychmiast wyjść, albo wszystko opowiemmężowi! — Mężowi? Pani go nienawidzi, señoro, i nie powtórzymupanianisłowa. — To niepotrzebne — warknął de Llana za drzwiami. — Pani ma prawo go nienawidzić. Pani wie dobrze, że on kocha tylko jej posąg, że łajdaczy się z pierwszą lepszą dziwką uliczną... Major chciał już pchnąć drzwi i niby deus ex machina zakończyć całą tę scenę, lecz zapanował nad sobą. Powstrzymała go myśl, że opłaci się

podsłuchiwać jeszcze chwilkę. — A zresztą — ciągnął znowu szejk — mąż pani sam mnie wprowadził do swego domu i pozwolił mi z panią flirtować. Wszakże tak się to u was nazywa... Pani, jako kobieta, nic wie oczywiście, że chodzi tu o wielką grę polityczną, że w tej grze o olbrzymią stawkę ja jestem osią, dokoła której wszystko się będzie kręcić. Tak. Ja, señoro — podkreślił z dumą. — Generał Navarro, wykonując polecenie wysokiego komisarza Berenguera szukał długo, cierpliwie odpowiedniego człowieka i przyszedł w końcu do przekonania, że może nimbyć tylko jeden, tylko: szejk el Krim. Dlatego jestempotrzebny generałowi Navarro i całej Hiszpanii, dlatego muszą się ze mną liczyć wszyscy, a co dopiero taki pionek jak major de Llana, utracjusz, hulaka, niegodny jednego spojrzenia pani pięknychoczu... Señoro Carmen, proszę miwierzyć, że kariera jej męża skończy się lada dzień, a moja się dopiero zaczyna... Cały świat o mnie posłyszy i przyjdzie dzień, w którymMaroko złożę u twych stóp, Carmen... Bo kocham cię, Carmen, kocham z każdą godziną silniej, pożądam cię, jak żadnej kobiety nie

pożądałem... Piękna Hiszpanka, oparta o poręcz krzesła, stała z wzrokiem wbitym w jakiś motyw szkarłatnego afgana, zakrywającego niemal połowę posadzki buduaru. Nie słyszała z pewnością ani cząstki tych przechwałek lub słyszała je, lecz nie przeniknęły do jej świadomości, gdyż myśl jej szukała z rozpaczliwym pośpiechem wyjścia z labiryntu zagadki, jakim to sposobom telefoniczne wezwanie orazklucz, skierowane do kogoś innego, przejął ten zarozumiały Rif, do którego nigdy nawet sympatiinie czuła. Ocknęła się zzadumydopiero wówczas, kiedy jej delikatne, wypieszczone dłonie znalazły się w stalowym uścisku silnych palców szejka, kiedy podniósłszy zdumiony wzrok, ujrzała tuż przed sobą błyszczące pożądaniem oczy i kiedy oddech, zatrutydymemtytoniowym, oblałjej twarzzbliska... — Proszę mnie puścić — syknęła, szamocąc się energicznie, leczna próżno... — Precz!... Na pomoc! Major de Llana, prawie nieprzytomnyzwściekłości po tym, co usłyszał przed chwilą, drgnął pochwyciwszy jakiś szmer za sobą, a jednocześnie łoskot przewracanych krzeseł w pokoju. Carmen wzywała

pomocy. Ten bezczelny samochwał poczynał sobie snadź z córą dumnej Hiszpanii tak, jak gdyby był u siebie w haremie, i dla zdobycia pożądanej kobiety nie zawahał się rzucić w grę tajemnicy służbowej, jakkolwiek w sposób bardzo ogólnikowy, mglisty. To były niejako oficjalne pobudki gniewu, pobudki, jakie major zanotował sobie w myśli i zarezerwował do jutrzejszego raportu u generała Navarro. Lecz najwięcej rozjuszyły de Llanę osobiste wycieczki i aluzje do jego osoby. El Krim ośmielił się nazwać go pionkiem, hulaką, łajdakiem... wróżyć murychłykoniec kariery... — Musisz być moją... Musisz! — zabrzmiał w pokojustłumionygłos szejka. Zdziką furią runąłmajor de Llana wdrzwi, których skrzydła pod uderzeniemtakiego tarana rozwarły się na oścież... Spojrzał... W głębibuduarukrępy, muskularny napastnik trzymał w stalowym uścisku Carmen i zasypywał jej twarz gradem gorących pocałunków. Prawa jego ręka więziła obie jej dłonie, lewa obejmowała silnie wiotką kibić... — José!

— Allach! — Ha, psie! Trzy okrzyki padły prawie równocześnie, kobieta wypuszczona z objęć napastnika, straciła równowagę i upadła na wznak na kozetkę, a dwaj rywale zwarlisię z sobą jak psy, które nienawidzą się z dawna, lecz teraz dopiero znalazły sposobność do zerwania łańcuchów i uregulowania starychporachunków. Krępy, silny Rif byłby zdusił zapalczywego Hiszpana, gdyby nie pomoc szofera; Iwan, bowiem wpadłszynagle do buduaru, przybiegłzpomocą swemu chlebodawcy ipo chwiliszejk elKrimleżałna dywanie związanyjak baran. Major de Llana polecił szoferowi przynieść harap, a kiedy ten wypełnił rozkaz, wysłał go na powrót do parku. — Tam czekać, póki nie zawołam — rzucił zdyszanymgłosem. Potemzaryglowałstarannie drzwiod parkuorazod sąsiedniego pokoju, zerknął ukośnie w stronę Carmen, która w niemym przerażeniu spoglądała na te przygotowania, usiłując odgadnąć ich cel, parsknął

ironicznym śmiechem i wrócił do miotającego się w bezsilnej wściekłościjeńca... — Szejku el Krim— rzekł, siląc się na swobodny ton — niedoszły kalifie, che, che, che — zarechotał — co tam kalifie, sułtanie Maroka, następco Moulaya Youssefa i założycielu nowej dynastii! Che, che, che, che! Czy pozwolisz, że marny pionek podziękuje ci teraz za hulakę, za utracjusza i za wszystko?... Racz przyzwolić łaskawie — kpił sobie, a jednocześnie zdzierał z więźnia selham, dżellabę, pozostawiając go tylko w pantalonach i obuwiu. El Krim zaskoczony tą operacją, osłupiały zupełnie, nie rzekł dotychczas ani słowa. Poprzestał na biernym oporze i mocował się coraz rozpaczliwiej z więzami. Ale kiedy przeciwnik zdarł mu z głowy zawój, wydał stłumiony jęk. Takiej zniewagi mahometanin nie ścierpi nawet od wiernego i tylko śmierć winnego może zmyć tę hańbę. — Życiem mi za to zapłacisz — warknął, kurcząc związane nogi. Czyhał na sposobność, kiedy de Llana podsunie się z tej strony, żeby go powalić niespodziewanymkopnięciemwbrzuch. Ale major miał się na baczności. Przeczul manewr

szejka i nie pozwolił się zaskoczyć. Zręcznymchwytem przewrócił Rifa w ten sposób, że ten leżał teraz na brzuchu, pochwycił bykowiec, zamierzył się, uderzył z całej siły i na śniadych plecach wyskoczyła szeroka pręga, nabiegająca szybko krwią... — José! — krzyknęła Carmen, zrywając się z kozetki. — Milcz! — Tyś oszalałchyba! Trzy nowe pręgi wykwitły na oliwkowym ciele Rifa, które wzdrygało się konwulsyjnie po każdym ciosie, leczjego usta nie wydałyanijęku. Carmen przyskoczyła do męża i przytrzymała mu na półpodniesioną rękę. — Tegom właśnie czekał — zasyczał, odpychając żonę brutalnie — byłem pewny, że pani ujmie się za kochankiem. — Ujęłam się za człowiekiem, rozumiesz, szaleńcze? — odparła, trzymając oburącz dłoń majora... — Jeżeli już nie potrafisz inaczej wywrzeć swego gniewu jak w tak ordynarny sposób, to zechciej oszczędzić mitego widoku.

— Słyszysz, szejku el Krim? Twoja czuła kochanka nie ma nic przeciwko temu, bym ci skórę wygarbował, byle tylko ona na to nie musiała patrzeć... Niestety, piękna pani, ja ci tego widoku właśnie nie zamierzamoszczędzić! — José, po raz ostatni cię wzywam... opamiętaj się, albo... — Albo co? — rzuciłwyzywająco. — Albo ci przypomnę dosadnie, że to mój dom, rozumiesz? — Jutro mi to przypomnisz — parsknął i, zanim zdołała przeszkodzić, grad nowych ciosów spadł na plecy niefortunnego amanta, który milczał jak grób i, żebynie ucieszyć jękiemsłuchuwroga, gryzłjedwabiste nitkipuszystego kobierca. Rozsierdzony major nie spostrzegł w swym zaślepieniu, że szamotanie się z nim żony nie jest bezcelowe. Poniewczasie już zauważył, iż wyrwała mu rewolwer z olstrów u wojskowego pasa. Odskoczyła też przezornie aż pod ścianę, podniosła na wysokość oka uzbrojoną dłońiwymierzyła wmęża. — José, wyjdź stąd natychmiast... Jestem