uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Antoni Marczyński - Skarb Garimpeira

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :620.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Skarb Garimpeira.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 57 stron)

Antoni Marczyński SKARB GARIMPEIRA 2013

Spis treści Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV

I Właśnie wówczas, gdy obudziła się wreszcie, rzeczywistość wydała się jej snem. Bowiem to, na co teraz patrzyła zaspanymi oczyma nie przypominało w niczym jej dotychczasowych przebudzeń ani w ubogim domku rodzicielskim, ani na statku w kabinie trzeciej klasy, ani w tandetnie umeblowanym pokoiku, w którym po przyjeździe do Argentyny mieszkała tak długo. Tutaj zaś otaczał ją zbytek, jaki znała chyba tylko z kina. Z przyjemnością ślizgała się wzrokiem po luksusowym urządzeniu tej nieznanej sypialni, za jej otwartymi na oścież drzwiami ujrzała śliczny buduar i prawie w tej samej chwili gdzieś blisko, bliziuteńko zaczął ktoś chrapać straszliwie. — Zabawne — wymamrotała — Vittorio nigdy dotąd nie chrapał. Ziewając, Angelina legła na wznak, przez jakiś czas rozkoszowała się bajeczną miękkością posłania, potem odwróciła się powoli na drugi bok, aby połaskotać chrapiącego męża. Nagle zdrętwiała! Nie krzyknęła tylko dlatego, że głos uwiązł jej w krtani. Rozszerzonymi od zgrozy oczyma wpatrywała się w twarz mężczyzny śpiącego tuż obok, na tym samym szerokim, francuskim łożu. To nie był jej mąż!!! I nie mógł nim być, uświadomiła sobie teraz, bo przecież Vittorio wyjechał! A gdyby nawet nie wyjechał, skądże by tak chroniczny nędzarz jak Vittorio wszedł w posiadanie podobnie luksusowego apartamentu! Więc może to jednak sen? Przez moment pragnęła gorąco, aby tak było, aby łaskawe nieba pozwoliły jej zbudzić się w tamtym obmierzłym, biednym pokoiku, lecz przypomniała sobie wnet, iż z pensjonatu ją wyrzucono. Z posady również. — To jej zemsta, jej! Zmełła w zębach przekleństwo najgorsze, jakie znała, ale podłość tamtej kobiety istotnie przekroczyła wszelką miarę. Niemniej jednak ona, Angelina nie została tutaj wciągnięta przemocą ani podstępem. Choć pijana, przyszła w nocy do tego mieszkania dobrowolnie, a piła przedtem na umór także i w tym celu, by znieczulić swe ostatnie skrupuły. Czyli poniekąd z premedytacją zdradziła męża, z którym pobrali się z miłości zaledwie rok temu! Z oczyma pełnymi łez opadła na poduszki, ale płacz nie przyniósł jej ulgi, nie zagłuszył głosu sumienia, który niby sędzia śledczy zasypywał ją przykrymi pytaniami: — Czy przestałaś kochać męża? Czy wyrządził ci jaką krzywdę? Czy rozłączyliście się tu niepotrzebnie z jego winy? Albo czy pokochałaś tego mężczyznę, który posiadł cię dzisiejszej nocy za twoją zgodą? Na każde z tych pytań musiała dać przeczącą odpowiedź, a jednak nie czuła się winna, lub raczej czuła, że przekonałaby każdego, nie wyłączając zdradzonego męża, iż padła ofiarą fatalnego zbiegu okoliczności. Gorąca chęć usprawiedliwienia się choćby na razie

przed sobą skłoniła ją do odtworzenia w pamięci wydarzeń, które poprzedziły jej dzisiejszy upadek, właściwie pierwszy, gdyż za to, co stało się w ostatnią niedzielę, cała wina spadała na tamtą nikczemną kobietę. Jakże więc doszło do tego, że ona, Angelina, do niedawna nie widząca świata poza swoim mężem, oddała się temu oto Hektorowi Sanchoz, którego osobiście poznała dopiero wczoraj? Aby przeprowadzić dowód prawdy, że pchnęła ją do grzechu jakoby siła wyższa, musiała cofnąć się myślą wstecz co najmniej o rok. Rok temu, nazajutrz po ślubie odjechała z mężem do Genui, gdzie wsiedli na statek płynący do Buenos Aires. Tutaj, w biurze tej samej linii okrętowej Vittorio dostał obiecaną mu jeszcze we Włoszech posadę, lecz, pożal się Boże, jaką! Musieli odmawiać sobie niemal wszystkiego, by wystarczyło na opłacenie należności drugorzędnego pensjonatu, w którym gnieździli się w jednym maleńkim pokoju. Już zaczynali żałować, że opuścili Europę, gdy wtem nadeszła wiadomość o zabiciu austriackiego następcy tronu w Sarajewie, w miesiąc później nastąpił wybuch wojny światowej i niebawem w Argentynie rozpoczął się okres najlepszych interesów, okres wielkich wojennych dostaw. Dwaj biurowi koledzy Vittoria, którzy na urlop popłynęli żaglówką w górę rzeki Parana, przysłali do oddziału linii okrętowej kpiący list, że gwiżdżą na posadę, że nie wrócą, że są w mieście Rosario, że wzięli się do handlu zbożem i żywią nadzieję, iż wkrótce zostaną milionerami. To zadecydowało! — Musisz pójść w ich ślady — oświadczyła Angelina mężowi, wahającemu się zawsze. — Musisz nareszcie zacząć zarabiać tak, jak zarabiają dziś wszyscy. Im prędzej wyjedziesz do Rosario, tym większą ilość przyszłych konkurentów uprzedzisz. A skoro tylko staniesz jako tako na pewnych nogach, przyjadę do ciebie. Vittorio usłuchał z ciężkim sercem, odpłynął do Rosario zdobywać pieniądze, podczas gdy Angelina w Buenos Aires miała wieść życie jeszcze bardziej bezczynne, niż dotychczas. Wylegiwała się w łóżku aż do południa. Zwykle też, ku niezadowoleniu właścicielki pensjonatu, jadła almuerzo1 w swoim pokoiku, zamiast na ogólnej sali. Po obiedzie urządzała sobie sjestę, zresztą sjesty w tym klimacie nie wyrzeka się prawie nikt. Dopiero na godzinę przed zachodem słońca wychodziła z domu, wspaniale wypoczęta i, wzorem tubylek, silnie wymalowana. Dawniej rozpoczynała spacer po mieście od calle2 Florida. Florida, to ulica najelegantszych sklepów w Buenos Aires, a pod wieczór ulubione miejsce przechadzek młodzieży obojga płci. Lecz spacerują głównie one, śliczne señority i ponętne señory, idąc przez całą szerokość asfaltowanej jezdni, gdyż ruch kołowy na calle Florida jest zabroniony w porze tego korsa3. Natomiast muchachada4 płci męskiej tworzy szpaler na chodnikach, spogląda na piękności defilujące przed nią i plotkuje, lub zachwyca się głośno: — O, que linda! Que hermosa!5 Należy przy tym do dobrego tonu trzymać kapelusz i rękawiczki w dłoniach, opartych na srebrnej gałce laski, a fryzurę mieć wypomadowaną, „ulizaną” tak, aby silniej błyszczała niż trzewiki czyszczone przez ulicznych i sklepowych pucybutów niemal co godzinę. Kobiety zaś obowiązuje tylko jedno, mianowicie przechadzać się tędy o ile możności

co dzień w innej sukni, w innym kapeluszu, w innych pantofelkach, i właśnie dlatego Angelina rychło przestała chodzić na calle Florida. Z Europy przywiozła sobie ledwie trzy popołudniowe sukienki, dwa płaszczyki, jeden kostium, wszystko to aż do znudzenia obnosiła już tutaj, a nie miała na to, by kupić chociażby jakąś nową bluzkę. Z pieniędzmi było zresztą u niej krucho zawsze, lecz w biednym miasteczku rodzinnym nie odczuwała tego w tym stopniu, co w Buenos Aires. Tu, jak w każdej wielkiej metropolii, setki lokali rozrywkowych i witryny bogatych magazynów ustawicznie wypominały Angelinie jej ubóstwo, wywoływały u niej rozgoryczenie lub na przemian żądzę jak najrychlejszego zdobycia majątku. W takim nastroju rozstrzygnęła bezapelacyjnie, że mąż ma wyjechać do Rosario. Niestety Vittorio Ragazani nie posiadał zmysłu kupieckiego za grosz. Choć dokoła niego spekulowali wszyscy, on znowu był tylko prywatnym urzędnikiem, znowu zarabiał mało, za mało! Na próżno starała się namówić go do naśladowania innych, robiących różne interesy na własną rękę. Do tego trzeba mieć choćby minimalny kapitał, tłumaczył jej w listach, a listów i różnych czułości w nich przysyłał bez porównania więcej, niż pieniędzy, co mu w końcu wytknęła na pół żartobliwie, na pół z goryczą. W odpowiedzi na to Vittorio wysunął dwie nieoczekiwane propozycje: albo niech Angelina przyjedzie zaraz do niego, gdyż, mieszkając wspólnie, będą mogli coś niecoś zaoszczędzić, albo niechaj szuka dla siebie jakiejś tymczasowej posady w Buenos Aires, skoro jeszcze za mężem nie tęskni, skoro trzymiesięczna rozłąka z nim dotąd nie dała się jej we znaki. Ten ostatni zarzut był stanowczo krzywdzący. Tęskniła ogromnie za swoim Vittorio, kochali się gorąco tak, jak to potrafią tylko młodzi południowcy i, dopóki byli razem, w nieskończoność przedłużali swój miesiąc miodowy. Ale właśnie z tej przyczyny Angelina nie chciała przyjechać do Rosario, nie chciała kraść mężowi czasu, który powinien był w całości poświęcać interesom, poświęcać robieniu pieniędzy, jakże upragnionych przez nią! — Druga rada Vittoria jest o wiele lepsza — uznała i niezwłocznie zabrała się do przeglądania ogłoszeń w miejscowych dziennikach. Okres najświetniejszej koniunktury jeszcze nie osiągnął wówczas zenitu w Argentynie, lecz wolnych posad nie brakowało. Biurowa praca zwykle nie nęci młodych ładnych kobiet, toteż Angelina wybrała sobie zajęcie na pozór mniej zaszczytne, bo sklepowej sprzedawczyni, ale za to w CASA de LUJO!6 W owym czasie był to jeszcze niewielki, zaledwie dziesięć osób zatrudniający magazyn mód damskich, ale bezwarunkowo najdroższy w całej Południowej Ameryce i na tym polegała tajemnica jego kolosalnego powodzenia. CASA de LUJO bezczelnie kopiowała najświeższe modele znanych firm, a gdy nie mogła nadążyć z robotą, kupowała przez podstawione agentki w tamtych firmach najładniejsze suknie, płaszcze, kostiumy itd., by wystawić je u siebie w oknie z ceną dwa lub trzy razy wyższą! Takiego kupca w Europie zamknięto by w zakładzie dla obłąkanych, zanim by zdążył zbankrutować, ale dla argentyńskich bogaczy nie ma większej przyjemności, jak pochwalić się w klubie: Kupiłem żonie futro najdroższe, jakie było kiedykolwiek w Buenos Aires, albo: Powiedział mi dziś właściciel magazynu X, że żadna kobieta w Buenos Aires

nie wydaje na stroje tyle, ile moja przyjaciółka. Angelina, która tylko marzyć mogła o podobnych strojach, jakie tu co dzień sprzedawała, pastwiła się straszliwie nad głupimi snobkami. Jedna z nich, skrytykowawszy przedstawioną jej balową toaletę dlatego, że była dla niej za tania, powiedziała z pogardliwym wzruszeniem ramion: — Czy w ogóle może być coś porządnego za marnych trzysta pesów?7 Dokładnie połowę tej sumy Angelina zarabiała teraz miesięcznie, harując od rana do wieczora, z godzinną przerwą w południe. Uświadomiwszy to sobie, zgrzytnęła zębami, wyjęła z szafy znacznie gorszą suknię i, ku przerażeniu swojego szefa, oświadczyła kierującej się już ku drzwiom klientce: — Ten oto paryski model kosztuje tysiąc pesów, lecz to zapewne było by dla señory za drogo…. — Za drogo, dla mnie?! — oburzyła się nuworyszka. — Señorita widać nie wie, z kim ma do czynienia! Dla mnie żadna cena nie jest za wysoka! Proszę mi odesłać tę suknię do pałacu, a przedtem dobrać do niej odpowiednie pantofelki, pończochy, futrzaną pelerynę i co tam jeszcze potrzeba. Na tej transakcji CASA de LUJO zarobiła co najmniej pięć tysięcy pesów, a sprytnej sprzedawczyni, w dowód uznania, ofiarowała… pasek, wartości pół pesa, choć kosztujący tu osiem razy więcej. Zdarzały się również takie klientki, które odwiedzały CASA de LUJO codziennie i nigdy nie wychodziły stąd z pustymi rękami. Co robiły z tą masą grubo przepłacanej garderoby? Angelina dowiedziała się, że po kilku dniach rozdawały ją swojej służbie, która cenniejsze obiekty sprzedawała za ćwierć ceny właścicielowi CASA de LUJO! Tu, w tylnym pokoju odświeżało się te rzeczy, farbowało na inny kolor, przerabiało, upiększało i niebawem „wjeżdżały” za witrynę, jako ostatnie kreacje mody, aby wzbudzić nowe zachwyty u swoich niedawnych właścicielek i zarazem ponownych nabywczyń. — Jakież one głupie są, te baby — myślała często Angelina. Lecz jednocześnie zazdrościła im, że mogły szastać pieniędzmi bez umiaru, że miały zbytkowne karety, zaprzęgi, ba, samochody, co wówczas, w roku 1915 dawało widoczną markę zamożności. Zazdrościła im także próżniaczego życia, jakie ona sama do niedawna pędziła, gdyż wyczerpywała ją obecna, całodzienna praca. Na domiar złego, już po miesiącu szef począł robić jej ostre wymówki, że ubiera się zbyt skromnie, jak na pracownicę wytwornego CASA de LUJO. — Trudno żądać, abym chodziła wystrojona — odparła raz — skoro mam u pana ledwie sto pięćdziesiąt pesów. — Pani koleżanki także nie dostają tu więcej, a jednak ubierają się first class! — powiedział. — Niech je pani zapyta, jak to się robi. Och, wiedziała, jak! Każda z nich miała przyjaciela, którego „dla honoru domu” zwało się novio8. Angelinie najłatwiej było by urządzić się tak samo, nie tylko dzięki jej niepospolitej urodzie, lecz przede wszystkim dlatego, że była rubia!9 Ściśle biorąc miała

włosy ciemno rude, lecz w Ameryce Południowej za blondynkę uchodzi każda, która nie ma włosów kruczoczarnych, jak tubylki. Ponieważ zaś tutejsi caballeros10 przepadają za jasnowłosymi, więc rubia señorita Angelina ciągnęła ku sobie jak magnes wszystkie męskie spojrzenia i raz po raz spotykały ją „ponętne” propozycje, na które odpowiadała wzrokiem obrażonej królowej. Krótka przerwa południowa nie pozwalała jej na stołowanie się w pensjonacie, w którym mieszkała, a który znajdował się aż koło cmentarza Chacarita, wobec czego jadała obiady w najbliższej restauracji. Tu miała także wielbiciela, który wprawdzie nie zaczepił jej dotychczas nigdy, zajmował zawsze jakiś dalszy stolik, ale nie spuszczał z niej oka. Nazywała go w myśli sobowtórem swojego męża, gdyż przypominał go rzeczywiście, tylko był wyższy, przystojniejszy i bardziej męski, niż jej Vittorio. Z czasem przyzwyczaiła się do jego widoku tak, że nie dziwiła się wcale, kiedy spotykała go także przed CASA de LUJO. Aż raz wszedł tam, udając klienta. Ani nie spojrzał na spieszącą mu naprzeciw żonę właściciela magazynu, podszedł wprost do Angeliny i zaczął zgrywać się dość zabawnie. Że chce dla swej siostry kupić wieczorową suknię wraz z wszelkimi toaletowymi dodatkami do niej. Że jego siostra ma dokładnie taki sam wzrost i szerokość talii, jak señorita, z którą on ma zaszczyt rozmawiać w tej chwili. Że wobec tego prosi on, aby señorita zechciała przymierzyć tę suknię…. — Od tego mamy tu żywe manekiny — wtrąciła. — Ale ja wolę zobaczyć w tej sukni señoritę! Musiała spełnić życzenie klienta, lecz zemściła się za to, zdzierając z niego siódmą skórę przy wystawieniu rachunku. Zapłacił go bez słowa protestu i polecił odesłać zakupione stroje do swego mieszkania, którego adres podany był na bilecie wizytowym, jaki tu pozostawił. Angelina z ciekawości zerknęła na tę wizytówkę; dowiedziała się wtedy, że jej wytrwałym wielbicielem jest jakiś señor Hector Sanchoz. — Sanchoz? Nie spotkałem się z tym nazwiskiem nigdy, czyli gość na pewno nie ma w żyłach błękitnej krwi — orzekł szef Angeliny, któremu przewróciło się w głowie pod wpływem częstego obcowania z wytworną klientelą. Bowiem prócz żon, cór i kochanek wojennych dorobkiewiczów, ubierały się w CASA de LUJO także argentyńskie arystokratki, różne Cárcano Morra, Gomez, de Malbrán, de Ribeiro, de Alves-Franco, de Helguerra, de Rodriques, de Aquirre, de Madero i wiele innych, a nawet przedstawicielki takich rodów jak de Anchorena lub de Mendoza. O damach tych w CASA de LUJO nie wolno było powtarzać plotek krążących po mieście, a specjalną ochroną cieszyła się tutaj właścicielka tej kamienicy, markiza Mercedes de Alves-Franco. Korpulentna ta dama, chociaż dopiero dobiegała do czterdziestki, zdążyła już pochować trzech mężów; oczywiście wszystkich trzech na Recoleta. Jak na olbrzymim cmentarzu Chacarita grzebie się średnio zamożnych mieszkańców Buenos Aires i biedotę, tak ciasna Recoleta jest cmentarzem bogaczy, którzy za kilkanaście metrów kwadratowych przestrzeni płacą tu nie o wiele mniej niż za parcelę pod willę w dzielnicy parków, Palermo.

Każdy ze zbudowanych na Recoleta grobowców jest albo stylową kapliczką, albo ślicznym mauzoleum, albo eleganckim… pokojem co dzień sprzątanym przez liczną służbę cmentarną, co dzień upiększanym świeżymi kwiatami, a często posiadającym także fotele, by rodzina ulokowanego w podziemiach albo za szkłem nieboszczyka mogła sobie przy nim posiedzieć wygodnie. Brązy, złocenia, marmury, rzeźby, dywany, meble, widoczne przez oszklone drzwi, trochę dziwią cudzoziemców, ale tubylcy twierdzą, że miasto umarłych powinno wyglądać właśnie tak! Oczywiście każda rodzina należąca do argentyńskiej arystokracji rodowej albo finansowej uważa sobie za punkt honoru posiadać własny grobowiec na Recoleta. Nie stanowili pod tym względem wyjątku zmarli mężowie señory Mercedes, mawiano więc o niej żartobliwie, że jest w kłopocie, w którym z tych trzech wspaniałych grobowców każe pochować się po zgonie. Mówiono też, że po zdradzie ostatniego kochanka znienawidziła cały ród męski. Że dlatego wróciła do swego panieńskiego nazwiska Alves-Franco. Że stała się zażartą feministką, że niekiedy z pogwałceniem wszelkich konwenansów występuje w obronie pokrzywdzonych kobiet. Poniekąd stwierdzeniem prawdziwości tej ostatniej opinii o señorze Mercedes było jej gorące ujęcie się za Angeliną Ragazani, gdy tę właściciel CASA de LUJO w obecności klientek skarcił kiedyś ostrymi słowami za to, iż przedłużyła sobie południową przerwę o kwadrans. Jak ona go zwymyślała, ta dzielna Alves-Franco! Potem zażądała, by tytułem satysfakcji zwolnił Angelinę z pracy na resztę popołudnia. I zagroziła, że gdyby ośmielił się strącić jej za to z pensji choćby pięć centavos, to ona, Mercedes Alves-Franco, podniesie mu czynsz o pięćset pesów! Przestraszony właściciel magazynu, odmieniając we wszystkich przypadkach tytuł markiza i gnąc się w ukłonach, natychmiast dał żądany urlop Angelinie, którą pani markiza demonstracyjnie zaprosiła na wspólną przejażdżkę swoim autem. Prawdę mówiąc, Angelina jechała wtedy samochodem po raz pierwszy w życiu, lecz nie przyznała się do tego, claro!11 Tylko jej uszczęśliwiony wzrok zdradzał rozpierającą ją radość, która jeszcze wzrosła za miastem, gdy szofer zaczął pędzić co się zowie i gdy potem zwiedzała klub, gdzie miały spożyć podwieczorek. Za wzorem Anglosasów, Argentyńczycy zakładają liczne kluby, które wprawdzie noszą nazwy wioślarskich, hipicznych, tenisowych, golfowych itp., ale których głównym celem jest podtrzymywanie życia towarzyskiego wśród ludzi tej samej sfery. Do klubu, którego członkinią była pani Mercedes, należały ogromne tereny do gry w golfa, park, place tenisowe, pływalnia, strzelnica, lecz najwięcej osób zastały na rozległej werandzie głównego pawilonu; tutaj, w miłym cieniu, przy dźwiękach muzyki, przy lodach i mazagranach, plotkowano, flirtowano i bawiono się najlepiej. — Jak tu ślicznie, jak przyjemnie! — zachwycała się Angelina, nie widząc złośliwych uśmieszków, którymi powitano ich przybycie. — Proszę więc wpisać się do naszego klubu. Jest on wprawdzie trochę ekskluzywny, kandydat musi, celem przyjęcia, uzyskać zgodę co najmniej połowy dotychczasowych członków, ale ja to biorę na siebie. — A miesięczna składka, ile wynosi? — Drobiazg; trzydzieści albo pięćdziesiąt pesów, dokładnie już nie pamiętam. Nieco

droższe jest wpisowe, bo płaci się klubowi równy tysiąc. — Bagatela! No, i żeby bywać tutaj, tak daleko za miastem, trzeba mieć koniecznie własny samochód. Muszę zatem z wpisaniem się do pani klubu „troszeczkę” poczekać. Angelina mówiła to z uśmiechem, który jednak nie mógł brzmieć bardziej nieszczerze, niż zabrzmiał. Mąż posyłał jej na utrzymanie tyle, co dawniej, więc z tych stu pięćdziesięciu pesów, jakie zarabiała w CASA de LUJO mogłaby trochę odkładać; lecz ileż miesięcy czy lat musiałaby oszczędzać, aby zebrać tysiąc pesów?! A tysiąc zapłacił każdy z tych ludzi, których widziała w klubie, bo wprowadzonych gości reprezentowała dziś jedynie ona. I dla każdego było to z pewnością niczym i każdy z nich miał swoje konie lub auto, miał też na pewno duży majątek, skoro należał do tak drogiego klubu. Uświadomiwszy sobie to wszystko, Angelina poczuła, że jej serce znowu zalewa nienawiść. Do bogaczy? Nie. Do własnego ubóstwa! Markiza Mercedes Alves-Franco widocznie odgadła, dlaczego jej towarzyszka posmutniała, gdyż zabrała ją stąd zaraz po podwieczorku. Aż do zachodu słońca jeździły autem, potem szofer zawrócił w stronę Buenos Aires i zatrzymał się przed restauracją, której nazwę wymieniła mu chlebodawczyni. Był to lokal drugorzędny, odwiedzany przez niezamożnych kupców, subiektów, urzędników, toteż Angelina czuła się w nim całkiem swobodnie. Tylko wina wypiła trochę za dużo, dzięki czemu później raz po raz zasypiała w kinie. Gościnna pani Mercedes płaciła za wszystko, po kinie odwiozła ją do domu i uparła się towarzyszyć jej aż do drzwi pensjonatu. — Bo nuż byś zasnęła na schodach, tak jak w kinematografie?! Mówiła jej obecnie na ty, nazywała Angelinę swoją przyjaciółką, a kiedy znalazły się same w klatce schodowej, uściskała ją serdecznie. Zbyt serdecznie jak na tak świeżą znajomość i na dzielącą je „przepaść” społeczną. Zwłaszcza długi, gorący pocałunek w usta nie przypadł do gustu Angelinie. Wzbudził w niej nawet pewną odrazę, chociaż wargi señory Mercedes były przemiłe w dotyku i lekko naperfumowane. Od tego poniedziałku spotykały się co wieczór. Co wieczór markiza czekała w swej limuzynie w pobliżu CASA de LUJO, aż młoda przyjaciółka ukończy pracę w magazynie. Co wieczór zabierała ją do innej restauracji na kolację, potem do kina, teatru czy kabaretu, potem odwoziła ją do pensjonatu, lecz pożegnanie było zawsze takie samo jak wówczas. Kiedy wreszcie w sobotę Angelina próbowała przeciwko temu zaprotestować, pani Mercedes zapytała naiwnie, czy jej przedtem nigdy nikt nie całował. — No, miałaby się pani z pyszna — odparła Włoszka, parsknąwszy żywiołowym śmiechem — gdyby to był słyszał mój mąż… — Ty masz męża?! — krzyknęła señora Alves-Franco, niebywale poruszona tą wiadomością. Angelina zrozumiała poniewczasie, że palnęła głupstwo. Z nieznanych jej powodów CASA de LUJO nie zatrudniała mężatek, w swych ogłoszeniach podkreślała wyraźnie, że przyjmie do pracy jeszcze kilka panien, więc Angelina taiła tam dotychczas, że jest zamężna i tytułowano ją zawsze señoritą, nie señorą. Teraz zdradziła się niepotrzebnie, przez co musiała prosić markizę o dyskrecję, musiała za to zapłacić dziś całą serią pocałunków, które wywoływały u niej coraz większy niepokój i wstręt.

— Jutro przyjadę po ciebie o dziesiątej rano. — O dziesiątej? — Przecież jutro niedziela — przypomniała jej Mercedes — masz cały dzień wolny. Przygotuj sobie kostium kąpielowy. Dawniej w każdą niedzielę Angelina odpoczywała w łóżku do południa, potem nudziła się okropnie, aż wieczorem, w jak najgorszym humorze, pisała do męża list z wymówkami, że jeszcze nie zdobył majątku. Tym razem czekała ją w niedzielę całodniowa wycieczka do miejscowości Tigre, leżącej obok niecieszącego się dobrą sławą miasteczka San Fernando. W Tigre ma swą siedzibę większość jachtklubów i klubów wioślarskich, niedaleko stamtąd można także zażyć kąpieli, jeżeli ktoś ma ochotę zanurzyć się w mętnożółtych nurtach La Platy, czyli Srebrnej Rzeki. Pomimo jednak, że dzień był upalny i że tłumy pławiły się w wodzie, señora Mercedes wolała pozostać na plaży, w sukni! — Zapewne ma bardzo brzydką figurę — domyślała się Angelina. Za to ona, smukła, zgrabna, wyglądała w kostiumie kąpielowym tak ponętnie, że ciągnęła ku sobie wszystkie spojrzenia. Dlatego zazdrosna markiza wywiozła ją co prędzej na pobliską wysepkę, gdzie ludzi było bez porównania mniej. Tam Angelina musiała jej opowiedzieć szczegółowo historię swego małżeństwa i wyjawić przyczyny obecnej rozłąki z mężem. — Ależ to skończony niedorajda, ten twój Vittorio — zawyrokowała pani Mercedes. — I tym lepiej będzie dla ciebie, im wcześniej go porzucisz. — Nie porzucę go nigdy! Nasza miłość jest tak wielka, iż… — Jednakże… — Pani markizo — wtrąciła nawzajem — nie mówmy o tym, proszę. Umilkły obydwie, potem señora Mercedes zainteresowała się skromnym pierścioneczkiem, jedynym, jaki Angelina posiadała; jedynym, nie licząc ślubnej obrączki, której nie nosiła, by nie stracić posady w CASA de LUJO. — Zamień się ze mną — zaproponowała pani Alves-Franco, wyciągając przed siebie pulchne, śniade palce, pokryte kosztownymi pierścieniami, których nawet na tę wycieczkę zabrała coś osiem. — Choćbyś wybrała najtańszy z nich, zrobisz bardzo korzystną zamianę. — Tttak, ale to jest mój pierścionek zaręczynowy! Właśnie dlatego pani Mercedes pragnęła odebrać go jej co prędzej. Ponieważ jednak Angelina nie chciała rozstać się z nim pod żadnym warunkiem, zrezygnowała na razie z zamiany i darowała jej wspaniały pierścień z trzema brylantami, ułożonymi jak listki koniczyny. Magnacki ten gest wywołał maksimum zachwytu u obdarowanej, lecz również zobowiązywał do wdzięczności; toteż na owej wysepce Angelina przyjmowała pocałunki markizy bez protestu, bez najlżejszych oznak wstrętu, który gwałtem tłumiła. — Widocznie takie są zwyczaje tutejszych arystokratek — usprawiedliwiała ją w duchu początkowo.

A potem, po dobrym obiedzie z winem, umizgi señory Mercedes przestały ją gorszyć i dziwić. Co więcej, znajdowała przyjemność w tym, że ktoś, obojętnie kto, poświęca jej tyle uwagi, zabiega o jej łaski, że darzy ją tkliwością, zasypuje komplementami, błaga o przychylny uśmiech, o powłóczyste spojrzenie. Wydało się jej, iż znowu, jak za narzeczeńskich czasów, ma swojego… w jednej osobie… pazia, rycerza i trubadura. Lecz trubadur w spódnicy nie zamierzał ograniczyć się do słów. Pod wieczór, gdy wracali do Buenos Aires, markiza opuściła wszystkie firanki w oknach swej limuzyny i stała się dość agresywna. Jej czułości były wprawdzie słabą namiastką małżeńskich pieszczot Vittoria, za którymi Angelina coraz więcej tęskniła, niemniej jednak podniecały niczym szampan. Od szampana zaczęło się w pałacu señory Alves-Franco. Młoda Włoszka była tu po raz pierwszy i po raz pierwszy w życiu wkroczyła do tak luksusowej łazienki, z ogromną wanną, wpuszczoną w marmurową posadzkę. Na tę rozkoszną kąpiel w silnie pachnącej wodzie namówiła ją pani domu, dowodząc, że trzeba koniecznie spłukać z siebie niezdrowe dla cery osady, jakie niesie rzeka La Plata. Po kąpieli Angelina musiała spełnić nowy kaprys markizy, musiała, podobnie jak i ona, przywdziać kimono z ciężkiego jedwabiu. Ciężkie było też wino, jakie podano do zbyt obfitej, iście hiszpańskiej kolacji, ciężka, odurzająca woń jakichś perfum, czy wschodnich olejków rozpylanych przez służbę unosiła się w powietrzu, ciężkie jak ołów nogi miała żona Vittoria Ragazani, kiedy z jadalni prowadzono ją pod ramię do sąsiedniego pokoju. Jego czwartą część zajmował olbrzymi tapczan, pokryty mnóstwem atłasowych poduszek. Tutaj pani Alves-Franco ułożyła troskliwie swoją bardzo śpiącą towarzyszkę i sama legła tuż obok. — Chcesz opiumowanego papierosa? — zapytała. — Dziękuję, wypaliłam już trzy. — Wolisz kieliszek wina? — Oooowszem — ziewnęła tamta — byle z lodu. — Tak ci gorąco, maleńka? — Och, strasznie! Parzyły ją naprawdę rozpalone, drżące, błądzące po jej ciele dłonie señory Mercedes, która jednak wolała uznać, iż grzeją tak te ciężkie kimona. Zdjęła więc obydwa, lecz swoje później. — Kochanie, jak ty jesteś cudnie zbudowana! — Czego stanowczo nie można powiedzieć o pani — przemknęło przez myśl Angelinie, która na chwilę podniosła powieki. Omal nie powiedziała tego głośno, omal nie wyraziła się jeszcze gorzej, taki niesmak wzbudziła w niej nadmierna otyłość markizy, szczególnie odrażająca teraz, w owym rajskim kostiumie. — Proszę kazać mnie odwieźć do pensjonatu — rzekła nagle. — Dlaczego, śliczne maleństwo?

— Bo chcę już spać. — Prześpisz się dzisiaj u mnie. Czy ci tu niewygodnie? Czy może razi cię światło, w którym twój nowy pierścionek tak cudnie błyszczy? Prawda, pierścionek! Ile on mógł kosztować? O, co najmniej ze trzy tysiące! Czy wypada sprzeciwiać się życzeniu tak hojnej ofiarodawczyni? I czyż ona żąda czegoś zdrożnego? Nie; ona chce tylko, by miły gość pozostał tu jeszcze, a odmowa mogłaby ją obrazić… Pomyślawszy tak, Angelina zgodziła się spędzić tę noc tutaj; była też przekonana, że markiza jest równie śpiąca jak ona, że zdrzemnie się wnet i tym samym pozostawi ją nareszcie w spokoju. Poprosiła jednak o zgaszenie lamp, gdyż nigdy nie umiała zasnąć przy świetle. — Dobrze, kochanie, już gaszę… Buenas noches. — Buenas noches, señora. Buenas noches znaczy: dobranoc, ale była to noc bardzo zła dla Angeliny Ragazani, która na długo przed świtem opuściła pałac cichcem, przez okno, wzburzona tak, jak nigdy w życiu dotychczas. I pierwszy raz w życiu była o krok od popełnienia zabójstwa! Bardzo niewiele brakowało do tego, by ciężką butelką szampana palnęła w skroń markizę; pod jej adresem obecnie, stojąc już na ulicy, miotała najgorsze przekleństwa, epitety, przy czym do łagodniejszych należało określenie zwyrodniała sadystka. Ulżywszy sobie nieco w ten sposób, powróciła do pensjonatu, gdzie przede wszystkim wzięła zimny prysznic. Żeby ochłodzić swe rozpalone, zmaltretowane ciało i żeby z niego spłukać brud, dla oka niedostrzegalny, lecz obrzydliwszy, niż żółte osady wezbranej po deszczu rzeki La Plata. W poniedziałek pod wieczór limuzyna markizy czekała, jak zwykle, nieopodal CASA de LUJO. Ujrzawszy ją, Angelina skręciła co prędzej w przecznicę i wsiadła do pierwszego lepszego tramwaju, nie sprawdziwszy dokąd on jedzie. We wtorek po południu señora Mercedes Alves-Franco weszła do magazynu pod pretekstem kupna kilku sukien. Na wyraźne jej życzenie, obsługiwała ją señorita Ragazani, którą jednak daremnie błagała o spotkanie wieczorem. — Nigdy! — odparła Włoszka zawzięcie. — Po tym, co było w niedzielę, nie chcę pani znać! Z oczu korpulentnej arystokratki strzeliły błyski gniewu. — Kiedy skończy się nasza znajomość, ja zadecyduję, nie ty! — powiedziała wyniośle. — Dziś zapraszam cię do siebie na kolację… — Z góry mówię, że nie przyjdę. — Jeżeli nie przyjdziesz, jutro stracisz posadę! Tak się też stało, gdyż Angelina nie skorzystała z zaproszenia. Na próżno zaklinała się nazajutrz w CASA de LUJO, iż nie obraziła Alves-Franco, jak ta tutaj doniosła telefonicznie. Właściciel magazynu nie mógł odmówić żądanej satysfakcji „dostojnej” klientce, od której w dodatku wynajmował ten lokal. Chociaż żal mu było najładniejszej i najsprytniejszej sprzedawczyni, musiał ją wydalić natychmiast, że zaś ustawodawstwo społeczne w Ameryce Południowej jeszcze dzisiaj jest w powijakach, potrącił Angelinie z pensji po pięć pesów za każdy dzień brakujący do końca miesiąca.

Prawo serii podobno obowiązuje w nieszczęściach i zmartwieniach. Powróciwszy do pensjonatu, Angelina zastała tam pocztówkę od męża z wiadomością będącą nieoczekiwaną odpowiedzią na jej ostatni list. List ten pisała w ubiegłym tygodniu pod wrażeniem wizyty w klubie señory Mercedes, gdzie otarła się o tylu bogaczy. Dzięki temu jej stałe wymówki brzmiały ostrzej niż kiedykolwiek i doprowadzony tym do rozpaczy Vittorio zdobył się wreszcie na śmiałą decyzję. Mianowicie rzucił dotychczasowe zajęcie i przyłączył się do grupy handlarzy płynących rzeką po jakieś zakupy do Paragwaju. Pocztówkę swą, pisaną na wyjezdnym z Rosario, kończył słowami: Przez kilka miesięcy, być może, nie dostaniesz ode mnie żadnego listu. Ani pieniędzy. Na szczęście masz posadę, która zapewni Ci minimum egzystencji… — Niestety, już nie mam posady — westchnęła Angelina — i kto wie, czy nową znajdę tak prędko, jak tamtą, w CASA de LUJO. Mogła dostać każdej chwili posadę z trzy razy większą pensją, ale u señority Mercedes, która pod wieczór telefonowała do pensjonatu w tej sprawie. — Potrzebuję lektorki; jedynym jej zajęciem będzie czytanie mi powieści hiszpańskich i francuskich — trajkotała jak najszybciej w obawie, że Angelina nie pozwoli jej skończyć. — Oprócz pensji dam lektorce pełne utrzymanie, gdyż zamieszkać musi ona u mnie w pałacu. Sama przyznasz, że warunki są bardzo korzystne, wprost wyjątkowe… — Tak — odparła Włoszka z ironią — ale ja nie reflektuję. — Dlaczego, kochanie? — Ponieważ to, na co pani reflektuje, budzi we mnie wstręt! I proszę mnie pozostawić w spokoju, albo powiem pani kilka słów nader przykrych. Oświadczywszy to dość spokojnie, odłożyła słuchawkę, odeszła do swojego pokoju. Tutaj godzinę później odwiedziła ją właścicielka pensjonatu. — Dowiedziałam się — zaczęła podniesionym głosem — że pani noc z niedzieli na poniedziałek spędziła gdzieś poza domem, że wróciła pani aż rano! Czegoś podobnego nie mogę tolerować pod swoim dachem, który cieszył się zawsze jak najlepszą opinią i… — Dach?! — wtrąciła Angelina z szubienicznym humorem. — Dach cieszył się najlepszą opinią? — Pensjonat! — wrzasnęła bogobojna señora. — I żądam, aby pani opuściła go w ciągu doby! — Pani tego żąda, czy raczej Mercedes Alves-Franco? Ciekawam też, ile ona obiecała pani tytułem prowizji za tę szykanę! Posprzeczały się po raz pierwszy, potem Angelina zabrała się do pakowania swoich walizek, wreszcie położyła się do łóżka, lecz długo zasnąć nie mogła. Wytrąciły ją z równowagi ducha przykrości, jakich zaznała dziś z winy markizy. Boć przez nią straciła posadę, przez nią wyrzucono ją z pensjonatu i również señora Mercedes była sprawczynią … choć w tym wypadku tylko pośrednią … nagłego wyjazdu Vittoria do Paragwaju;

gdyby nie zabrała do swego luksusowego klubu Angeliny, ta nie byłaby napisała do męża tego rodzaju listu, jaki napisała i jaki skłonił tego safandułę do porzucenia Rosario. Zasnąwszy późno, spała niemal do południa, co świetnie wpłynęło na jej samopoczucie; wczorajsze przygnębienie zniknęło bez śladu, wczorajsze troski śmieszyły ją dzisiaj; czyż w Buenos Aires jest tylko jeden pokój do wynajęcia i tylko jeden warsztat pracy? Tysiące ich są, dziesiątki tysięcy! A byłą midinetkę ze snobistycznej CASA de LUJO przyjmie każdy magazyn mód z pocałowaniem ręki! Tak sądząc, Angelina wyszła w południe na miasto w pysznym humorze, kupiła dziennik mający najwięcej ogłoszeń i zaczęła je studiować w restauracji, w której zwykle jadała almuerzo. Jej platoniczny wielbiciel, Hector Sanchoz, już tkwił na swoim posterunku, jak zawsze patrzał na nią z zachwytem, ale dziś nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Nie było na to czasu. Musiała przecież szukać posady, przede wszystkim zaś mieszkania, musiała więc ze zwartych szeregów ogłoszeń wyłowić te, które jej odpowiadały najbardziej. Pochłonięta tym zajęciem, nie zauważyła dwóch barczystych mężczyzn, którzy usiedli nieopodal i obserwowali ją bacznie. Czekali na nią, ponieważ jednak nie wyszła zaraz po zjedzeniu deseru, podeszli do niej, zapytali o nazwisko. Zanim je wymieniła, przyzwała kelnera, by odpędził tych natrętów, ośmielających się zaczepiać kobietę w lokalu. Tymczasem kelner potraktował ją, niczym zbrodniarkę, ściganą listami gończymi: — Nie udawaj niewiniątka! — powiedział tak głośno, że słyszał to nawet Hector Sanchoz, siedzący o cztery stoliki dalej. — Płać, co mi się należy i nie stawiaj oporu tym, którzy przyszli po ciebie. To policja! — Policja?! Ależ ja mam papiery w zupełnym porządku! — Wierzę — odparł kpiąco jeden z agentów — porządni ludzie rzadko mają dokumenty w tak wzorowym porządku, jak międzynarodowi złodzieje! No, wstawaj, ptaszyno, zawieziemy cię do klatki… Angelina zbladła tak, że obrus na stoliku był niewiele bielszy od jej twarzy. Za to potem, gdy szła przez salę w asyście dwóch agentów policyjnych, była czerwona jak burak. Chociaż szła ze wzrokiem wbitym w posadzkę, czuła na sobie spojrzenia wszystkich obecnych, spojrzenia ciekawe lub zgorszone, karcące, przeważnie jednak szydercze. Przysięgła sobie w duchu, że do tej restauracji nie przyjdzie już nigdy i odetchnęła z pewną ulgą, gdy we troje wyszli na ulicę; tu nareszcie podniosła głowę, lecz pierwszym człowiekiem, jakiego dostrzegła, był właśnie ten, z którym najgoręcej pragnęła uniknąć spotkania, Hector Sanchoz. Ujrzała go ponownie, czyli musiał jechać za nią krok w krok; ujrzała go ku swemu wielkiemu zawstydzeniu, kiedy wprowadzano ją do gmachu policji. Tam dopiero dowiedziała się w toku przesłuchania, dlaczego ją aresztowano. Nastąpiło to na żądanie señory Alves-Franco, która doniosła władzom, że skradziono jej cenny pierścień z trzema brylantami, że kradzieży mogła dokonać tylko niejaka Angelina Ragazani, sprzedawczyni wydalona z CASA de LUJO. Uroczyste zapewnienia posądzonej, iż pierścionek ten dostała w prezencie od markizy, wywołały u prowadzącego śledztwo najpierw wesołość, potem drwiny, wreszcie oburzenie. Jego częstować tak naiwną bajeczką, jego?! On sobie to wyprasza, on potrafi zmusić bezczelną cudzoziemkę do

wyznania prawdy! Gdzie jest skradziony klejnot? — W jednej z moich walizek, ale protestuję przeciw określeniu … — Milczeć! Z pensjonatu przywieziono cały bagaż aresztowanej, przetrząśnięto go dokładnie i w jednej z waliz, oprócz poszukiwanego pierścienia, znaleziono dużą srebrną papierośnicę. Pozostawił ją u żony Vittorio, gdyż w Buenos, dla oszczędności, przestał palić. Ale to wyjaśnienie bynajmniej nie ugłaskało zawodowej podejrzliwości urzędnika policyjnego, ba, podjudziło ją w innym kierunku. Z dokumentów wynikało wprawdzie, że Angelina jest mężatką, czemuż jednak nie mieszka przy mężu? Czy ów Vittorio Ragazani, który przebywał od kilku miesięcy nie tutaj, lecz w Rosario i wyjechał stamtąd w niewiadomym kierunku, to jej prawdziwy mąż? Czy może zawarła z nim małżeństwo fikcyjne dla uzyskania prawa wjazdu do Argentyny? Bo niezamężne i nie posiadające tu rodzin kobiety tylko wyjątkowo mogą uzyskać to prawo, zmierzające do utrudnienia praktyk handlarzom żywym towarem. A z czego aresztowana czerpała środki na swoje utrzymanie w Buenos? Czy jedynie z posady w CASA de LUJO? Gdyż właścicielka pensjonatu zeznała, że señora Ragazani niekiedy wracała do domu nad ranem! Angelina wzburzona do głębi nowym, krzywdzącym posądzeniem, przestała odpowiadać na zadawane jej pytania. Żeby więc „skruszała”, odprowadzono ją do obszernej celi, gdzie siedziało kilkanaście kobiet lekkiego autoramentu, podejrzanych o najrozmaitsze kolizje z kodeksem karnym. Damulki te, uważając ją za debiutantkę w ich zawodzie, nie szczędziły jej rad, od których uszy więdły gorzej niż od słuchania ich plugawych przekleństw. I tylko jedna z nich, Żydówka, imieniem Sara, uwierzyła w jej dotychczasową niewinność, ale Sara również była pesymistką. — Choćby na rozprawie sąd uznał, żeś nie ukradła pierścionka, że tamta zboczona jędza oskarżyła cię o kradzież z zemsty — mówiła — co poczniesz dalej? Posady nigdzie tu nie dostaniesz, bo twoje nazwisko zamieszczą w kronice kryminalnej, jeżeli gazety nie zamieściły go już! — Zwrócę się o pomoc do konsulatu. — Gdzie nikt nie będzie chciał z tobą gadać. Nie zapominaj, że w Europie trwa wojna, że Włochy teraz biorą w niej udział i konsulat ma do załatwienia tysiące ważniejszych spraw niż twoja. Gdybyś była mężczyzną w wieku poborowym, odesłaliby cię na swój koszt do kraju, ale kto by tam podczas wojny zajmował się babskimi historiami. — Pójdę więc do frigorífico12 lub do jakiej innej fabryki. — Długo tam nie wytrzymasz — krakała Sara. — Takie delikatne paniusie, jak ty, nie nadają się do pracy fizycznej. A kiedy przyciśnie cię nędza, stoczysz się w rynsztok życia, jak ja, jak one, jak setki tysięcy kobiet. — Tak, tak, na pewno! — potakiwały inne aresztantki. — I słusznie mówisz Saro, że nasze życie to rynsztok. Na wyścigi jęły opowiadać o swej niedoli, poniewierce, pohańbieniu, o niezliczonych upokorzeniach, jakie prostytutka musi znosić na każdym kroku. Nic potrzebowały kłamać, gdyż nie było tu klienta spragnionego sentymentalnej historyjki o upadku kobiety, którą

on raczył zaszczycić swoimi względami choćby raz, a której nazajutrz nie ukłoni się za żadne skarby. Mówiły szczerą prawdę; prostymi, wulgarnymi słowami malowały sceny z własnego życia, sceny tak tragiczne, wstrząsające, potworne, że Angelina Ragazani łkała współczująco i na przemian zamierała z przerażenia, iż ją może czeka podobny los. Nasłuchawszy się takich opowiadań, zapytała kiedyś, czy śmierć dla każdej z nich nie byłaby z dwojga mniejszym złem. Wywołało to żywe protesty. Wszystkie one twierdziły, iż najcenniejszym skarbem człowieka jest życie, chociażby tak podłe jak ich nędzna wegetacja. Sara ongi w przystępie rozpaczy skoczyła w żółte nurty La Platy, zaledwie jednak zanurzyła się w wodzie, zaczęła przeraźliwie wzywać pomocy i po rękach całować rybaków, którzy ją uratowali. Dowodziła więc teraz, że przedśmiertna trwoga jest najokropniejszym koszmarem, że dla odwleczenia go (bo uniknąć go nie zdoła przecież nikt), warto znosić wszelkie katusze moralne czy fizyczne. Tego samego zdania były inne aresztantki, a nie brakło wśród nich desperatek, którym już pompowano żołądki po zażyciu trucizny. Posępne te rozmowy obrzydziły Angelinie myśl o samobójstwie, które dotychczas uważała za niezawodną furtkę z każdej tak zwanej sytuacji bez wyjścia. Czuła, że obecnie już nie zdobyłaby się na to, by w krytycznym momencie targnąć się na swoje życie, że brakłoby jej po temu odwagi i… ochoty. Raczej wszystko przecierpieć, ale żyć, żyć jak najdłużej! Lecz to skądinąd chwalebne wyrzeczenie się na przyszłość samobójczych zamiarów przygotowało grunt pod kapitulację, która dawniej nie nastąpiłaby tak szybko, a może nie nastąpiłaby w ogóle! Tymczasem… Po dwóch dniach spędzonych w takim towarzystwie, przewieziono Angelinę do innego aresztu i zamknięto w celi samą. Było to bodaj jeszcze gorsze, lecz trwało tylko półtorej doby. Potem zaprowadzono ją przed oblicze jakiegoś jegomościa, którego uważała za sędziego śledczego. Znowu nastąpiło przesłuchanie, spisywanie protokołu, po czym urzędnik zapytany, kiedy ją wypuści na wolność, odparł, że jej sprawy stoją źle. Señora Alves-Franco podtrzymuje w zupełności swoje oskarżenie, wobec czego podejrzana o kradzież będzie musiała pozostać w areszcie do rozprawy sądowej, o ile nie złoży kaucji; tu wymienił kwotę wręcz zawrotną jak na finansowe możliwości Angeliny. W końcu widząc, że ona jest bliska zemdlenia, pocieszył ją, że zgłosił się do niego pewien caballero, który chce złożyć za nią żądaną kaucję, tylko pierw pragnie zamienić z panią Ragazani kilka słów. — Boże, dzięki ci, to mój Vittorio! — zawołała z radością. Nie zgadła. Z przyległego pokoju wyszedł Hector Sanchoz. Zawiedziona, zawstydzona, początkowo nie chciała z nim w ogóle rozmawiać. Ale zmiękła, kiedy jej oznajmił, że rozprawa sądowa odbędzie się najwcześniej za sześć miesięcy, które musiałaby odsiedzieć w areszcie, że grozi jej minimum rok więzienia, jeżeli markiza nie wycofa swojej skargi, że rodzicom Angeliny także będzie szalenie przykro, gdy dowiedzą się o skazaniu córki. — Przykro? — wtrąciła. — To byłby dla nich straszliwy cios! — Tym bardziej więc powinna pani przyjąć moją propozycję. — Jaką? — spytała, marszcząc groźnie brwi.

— A jeśli powiem: matrymonialną?! — Spóźnił się señor, ja już jestem zamężną. — Wiedziałem o tym, ale nie wątpię, że mąż da pani rozwód. — Nie da, nie zgodzi się na to nigdy! Hector Sanchoz zauważył z zadowoleniem, iż ona nie mówi o sobie, tylko o prawdopodobnym braku zgody na rozwód ze strony męża. — Jak to! — odparł. — Pani sądzi, że on będzie robił jakiekolwiek trudności, gdy dowie się, co pani tutaj grozi?! Że on wolałby skazać panią na powolne konanie w więzieniu?! Że chciałby panią, siebie i wasze rodziny narazić na tyle wstydu?! Że… — A czy tego wszystkiego unikniemy, jeżeli przyjmę pańską niespodziewaną propozycję? — wtrąciła nie bez ironii. — Oczywiście! Ja, który dzisiaj już znam różne brudne sprawki señory Alves-Franco potrafię zmusić ją do cofnięcia skargi. Na dźwięk znienawidzonego nazwiska, młoda Włoszka błysnęła oczyma złowrogo, lecz zanim zaczęła o niej mówić, zadała mu inne pytanie: — Czy señor wierzy w to, że ja ów pierścionek ukradłam? — A czy pani sądzi, że ja chciałbym się ożenić ze złodziejką?! Nie, drogie dziecko. Wierzyłem w pani niewinność od początku, a teraz posiadam już niezbite dowody, że padła pani ofiarą nikczemnej zemsty. — Dowody? Nie ma ich, niestety. Nikogo nie było przy tym, gdy markiza ofiarowała mi swój pierścionek z brylantami. — Ale jej służba widziała go na pani zgrabnym paluszku i nosiła go pani w obecności señory Alves-Franco, czyli za jej zgodą. — Czy pan to zeznał przed sędzią śledczym? — Nnnie. Jeszcze nie i mogę wcale nie zeznać, a służba markizy z obawy o swoje dobre posady, również może „zapomnieć”, co do mnie mówiła, o ile nie dostanie nagród, jakie tej hołocie przyrzekłem. — Rozumiem! I widzę — dodała z goryczą — że pan nie odznacza się ani rycerskością, ani bezinteresownością. — Słuszne spostrzeżenie — przyznał. — Jestem, jak mówią północni Amerykanie, businessmanem, znam się tylko na robieniu pieniędzy i dla osiągnięcia zamierzonego celu nie cofam się przed niczym. Pani przypadła mi do gustu od pierwszego wejrzenia, chcę panią mieć wyłącznie dla siebie i los przyszedł mi z pomocą. A ponieważ mimo to nie byłem pewny pani zgody, musiałem panią ze swej strony osaczyć tak, jak upartego kontrahenta, który przy podpisywaniu decydującej umowy lubi stawiać warunki niemożliwe do przyjęcia lub grać na zwłokę… Mówił dłużej na ten temat, mówił chwilami z brutalnością wojennego dorobkiewicza, którym istotnie był, ale jego niski głos miał ujmujące aksamitne brzmienie. Nie dzisiaj też dopiero Angelina stwierdziła, że Hector Sanchoz jest mężczyzną o wiele

przystojniejszym, niż Vittorio. Lecz o mężu nie myślała w tej chwili, ani o jego rywalu, ani nawet o sobie; od pięciu minut istniał dla niej tylko jeden człowiek na świecie: señora Alves-Franco! I najważniejszy cel życia: zemsta! Kiedy więc señor Sanchoz, ukończywszy swe cynicznie szczere wywody, zapytał, czy señora Ragazani przyjmuje jego ofertę, odpowiedziała: — Tak, jeżeli mi pan przysięgnie, że nie poskąpi pan pieniędzy… — Oczywiście! — wtrącił. — Kupię wszystko, czego pani zapragnie. — Pragnę tylko zemsty! A ponieważ markiza jest bogata, niedosiężna dla rąk takiej nędzarki jak ja, potrzeba mi pańskich pieniędzy! — Ile? Widzi pani, dla kupca to jest zasadnicze pytanie. Powiedzmy więc, że będę pani dawał miesięcznie na jej toaletowe wydatki dziesięć tysięcy pesów… Z tego można coś odłożyć na ów „fundusz odwetowy” — dodał z uśmiechem, gdyż sądził, że Angelinie szybko wywietrzeją z głowy wrogie zamiary wobec señory Alves-Franco. — Ja osobiście — myślał — muszę być markizie wdzięczny za jej intrygę; bez niej jeszcze długo bym czekał na swe dzisiejsze zwycięstwo. Aby zwycięstwo było pełne, aby Angelina nie mogła cofnąć się po odzyskaniu wolności, zażądał i wymógł na niej, że zamieszka z nim od dzisiaj. Tymczasem dyskretny urzędnik stracił cierpliwość, wrócił do swojego biura, gdzie pozostawił tych dwoje właściwie bez dozoru. Złożenie kaucji, podpisanie znów jakiegoś protokołu i tym podobne formalności pochłonęły jeszcze godzinę, aż wreszcie Hector Sanchoz mógł wyprowadzić z ponurego gmachu najpiękniejszą aresztantkę. — Jakie jest pierwsze życzenie mojej pani? — zapytał, gdy wsiadali do jego samochodu. — Wykąpać się, przebrać i pić, pić, ale nie wodę! — odparła. Piła na umór, by znieczulić swe ostatnie skrupuły. Zataczała się, ku wesołości señora Sanchoz, kiedy koło północy wkraczała do jego willi. Silne zamroczenie alkoholowe pozwoliło jej zapomnieć o mężu, z którym pobrali się z miłości zaledwie rok temu! Bez wahania przestąpiła próg sypialni Hectora, bez wszelkiego wstydu przebrała się przy nim w nocną koszulkę, w tę samą, którą mu niegdyś sprzedała w CASA de LUJO, rzekomo dla jego siostry. — I ta piękna suknia także czeka na ciebie — mówił, odmykając szafę, świetnie ukrytą w ścianie. Dodał też z dużą pewnością siebie: — Ja od początku wiedziałem, że te stroje nosić będziesz ty! Angelina potakiwała ruchem głowy. Okazywała teraz niezwykłą zgodliwość, choć ubzdurało się jej, iż widzi przed sobą męża; a przecież męża trzymała bardzo krótko i zahukany Vittorio nie śmiał nigdy wymagać od niej małżeńskich czułości, gdy była zmęczona tak jak dzisiaj. Dzisiaj tylko prosiła sennym głosikiem, aby zgasił światło, które nie pozwala jej zasnąć i by pozostawił ją w spokoju. Pierwsze życzenie spełniono, drugie zbagatelizowano, lecz nie protestowała przeciw temu ze zwykłą swoją energią. Znany to fakt, że ludzie energiczni po nadużyciu alkoholu stają się łagodnymi barankami, a pijany safanduła chce zawojować świat. Alkohol sprawił, że pełna temperamentu Włoszka zrazu całkiem biernie znosiła pieszczoty Hectora, aż porwała ją w końcu ich żywiołowość,

nieznana jej, cudna, oszałamiająca. — Jakiś ty dziś inny, Vitt, jaki wspaniały mężczyzna! — mamrotała, zasypiając i budząc się w ciemnościach albo raczej budzona nowymi pocałunkami. Kiedy wreszcie zbudziła się sama, słońce już stało wysoko. Ze zdziwieniem rozglądała się po tej sypialni, z uśmiechem słuchała głośnego chrapania. — Zabawne — wyszeptała — Vittorio nigdy dotąd nie chrapał. Ziewając, Angelina odwróciła się na drugi bok i nagle zdrętwiała. To nie był jej mąż! Więc?… Rozproszone wspomnienia szybko stanęły w ordynku, wyjaśniły co zaszło, mówiły, że to musiało się stać, że nie miała innego wyjścia, lecz pomimo to wszystko z oczu Angeliny łzy żalu płynęły bez przerwy. I serce jej ścisnęły kleszcze jak najgorszych przeczuć. ____________________ 1 almuerzo (hiszp.) – posiłek południowy; lunch. 2 calle (hiszp.) – ulica. 3 korso (wł. corso) – zabawa, pochód ulicami miasta z udziałem ukwieconych pojazdów; tu: olbrzymi ruch. 4 muchachada (hiszp.) – grupa młodych ludzi lub dzieci. 5 O, que linda… (hiszp.) – O, jakże piękna! Jaka czarująca! 6 Casa de lujo (hiszp.) – dom zbytku; dom luksusu. 7 peso – waluta Argentyny; 1 peso = 100 centavos. 8 novio (hiszp.) – narzeczony; pan młody. 9 rubia (hiszp.) – blondynka. 10 caballero (hiszp.) – pan; mężczyzna; dżentelmen; rycerz. 11 claro! (hiszp.) – jasne!; oczywiście! 12 frigorífico (hiszp.) – lodówka; chłodziarka; tu: zakłady mięsne.

II Nie było nigdy w Argentynie bardziej zgodnych i goręcej miłujących się braci, niż Álvarez, González i Lolez Estigarribia. Co jeden z nich pochwalił, uwielbiali pozostali dwaj, choćby na niewidzianego. Dotyczyło to również kobiet i nawet w tym wypadku owa nadzwyczajna wspólność upodobań, zachwytów, uwielbień rzadko platonicznych nie doprowadzała nigdy do konfliktów pomiędzy nimi. Dlatego ojciec ich, kiedy na łożu śmierci namawiał go przyjaciel, prawnik, aby spisać akt ostatniej woli, odmówił stanowczo. — Po co tu testament — powiedział — skoro moi chłopcy nie pokłócą się nigdy i w największej zgodzie będą żyli razem. Będą z zapałem pracowali nad powiększeniem przedsiębiorstwa, jakie im zostawiam. Miał zupełną rację, jeżeli idzie o tę największą zgodę między braćmi. Za to z ich zapałem do pracy było trochę gorzej. Zaledwie stary Estigarribia zamknął oczy na zawsze, trzej synalkowie sprzedali tartak, lasy, dom, meble, a uzyskawszy za wszystko ponad dwieście tysięcy pesów, popłynęli w dół rzeki Paraná. Postanowili osiedlić się w Buenos Aires, co jest marzeniem każdego Argentyńczyka i żyć z pokera, w którego grali mistrzowsko tak, że od Bellavista po Reconquista nie spotkali jeszcze godnych siebie przeciwników. W Rosario statki miały wówczas dłuższe postoje, niż obecnie, więc braciszkowie dla treningu pospieszyli do wskazanej im jaskini gry. Żeby prędzej powiększyć wspólny kapitał „zakładowy”, każdy z nich zasiadł przy innym stoliku, z innymi partnerami lub raczej szulerami. Przez jedną noc zyskali masę… doświadczenia, zdobyli pewnik, iż szczęście sprzyja im najwięcej wówczas, gdy grają razem przy jednym stoliku, lecz dwieście tysięcy pesów „poszło”. Nie było po co jechać do Buenos Aires i nie było za co, gdyż szyfkarty i bagaż przegrali także. Dla zdobycia pieniędzy na najskromniejsze utrzymanie musieli, o zgrozo!, zacząć pracować. Czasem nawet fizycznie. Ale ta niedola młodych utracjuszów trwała zaledwie miesiąc, potem w Europie wybuchła wojna i wnet Argentyna stała się jednym z głównych dostawców wojennych. Najgłupszy kiep jął zarabiać tak łatwo, że bracia Estigarribia, chociaż nie grzeszyli nadmiarem inteligencji ani sprytu, także wzięli się do handlu, do pośrednictwa, do paskarstwa i w ciągu niespełna pół roku uciułali viribus unitis1 dwadzieścia tysięcy pesów. — Z tym można by już coś zacząć — rzekł najstarszy, Álvarez, a tamci dwaj od razu wyjęli talie kart. — Nie, nie, miałem na myśli jakiś interes zbożowy, jakieś dostawy na własną rękę. Pszenica w tym roku… — Na mięsie zarabia się więcej — wtrącił Vittorio Ragazani, który jadał w tej samej restauracyjce, co bracia i zaprzyjaźnił się z nimi.

Usłuchali jego rady, rychło potroili majątek, ale na jednej transakcji wpadli; pewna estancia2 sprzedała im partię chorego bydła, którego frigorífico nie przyjął i stracili na tym kilka tysięcy. Ragazani twierdził, że jemu by to przydarzyć się nie mogło, gdyż on zna się na wszelkich chorobach zwierząt. Skąd? Ano, przez dwa lata był studentem weterynarii, zanim nie zmienił jej na medycynę, której oczywiście także nie skończył i dzisiaj, z konieczności, jest urzędnikiem bankowym. Państwa wojujące w Europie zamawiały coraz więcej konserw i mrożonego mięsa w argentyńskich frigoríficos, ceny rosły jak na drożdżach i nagle w Rosario gruchnęła wieść, że w Paragwaju i w Boliwii bydło jest trzy razy tańsze niż tutaj. Cło? Minimalne. Transport? Prawie darmo, bo z prądem rzeki; trzeba by tylko wynająć odpowiednie krypy czy galary. Zważywszy to wszystko, bracia Estigarribia uchwalili wyruszyć na północ niezwłocznie i zabrać ze sobą Vittoria, żeby znowu nie kupić chorych krów. Ile wynosi jego miesięczna pensja w banku? Dwieście osiemdziesiąt pesów? A od nich dostanie trzysta plus dziesięć procent czystego zysku przy każdym transporcie! Pomimo to Włoch wahał się, czy rzucić bank i, przy swoim braku przedsiębiorczości, byłby na pewno został w Rosario, gdyby nie ostatni list żony. Ostrzejsze niż zazwyczaj wymówki Angeliny, że on tak mało zarabia, skłoniły go do przyjęcia propozycji braci Estigarribia. Z nowymi chlebodawcami łączyły go prawie przyjacielskie stosunki, więc umieścili się razem w czteroosobowej kabinie na jednym ze statków kompanii Mihanowicza, utrzymujących stałą komunikację rzeczną na linii Buenos Aires – Rosario – Asunción. Dla zabicia nudów monotonnej żeglugi, braciszkowie tłumaczyli swemu „nadwornemu weterynarzowi” zasady gry w pokera, po czym od teorii przyszli do praktyki, chociaż Vittorio wymawiał się od tego najgoręcej. Zwłaszcza, gdy pewnego popołudnia przegrał trzydzieści pesów, czyli swój trzydniowy zarobek. Po tej stracie długo uspokoić się nie mógł i w duchu klął na czym świat stoi, gdy w ostatni wieczór podróży bracia Estigarribia zmusili go znowu do gry. Ale cóż, nie wypadało odmówić, przecież to byli jego chlebodawcy. Zaraz w pierwszej rozgrywce miał trzy króle, zgarnął pulę, w której jednak było zaledwie szesnaście pesów. — Twoja wina, że tak mało — rzekł Lolez. — Ja z trójką króli jechałbym na całego. Nie ma sensu grać z podobnie przesadną ostrożnością. — Dobrze ci gadać — odburknął Vittorio Ragazani. — Ty możesz szastać pieniędzmi, bo co stracisz, to twoi bracia odegrają. Bo kasę macie wspólną. Bo jesteście w porównaniu ze mną bogaczami. — Makaroniarzu-weterynarzu, rozdawaj karty, zamiast zrzędzić. Rozdał i z góry postanowił powiedzieć pas, gdyż braci już ponosiło, już na ślepo powiększali stawkę. Kiedy jednak z ciekawości spojrzał na swoje karty, zmienił zamiar; znowu dostał trójkę, dla odmiany z asów, i dokupił parę dziesiątek. Tym fulem pobił wszystkich swoich partnerów, z których najsilniejszy miał tylko dwie pary, lecz którzy bluffowali tak, jakby każdy z nich trzymał w garści kolor albo karetę. Druga pula przyniosła mu przeszło pięćdziesiąt pesów, trzecia sto, czwarta niespełna dwieście i tym trybem szło dalej ku coraz wyższym wygranym.

Vittorio dziwił się, cieszył, a chwilami ogarniało go przerażenie; wtedy wymyślał sobie w duchu od szaleńców, ale kartę dostawał stale silną tak, że szaleństwem było by właśnie spasować. Po głębszym namyśle uznał jednak, iż pomimo wysokiej gry, on sam właściwie niewiele ryzykuje; kiedy zasiedli do pokera, wyjął z portmonetki dziesięć pesów i zaznaczył, że gdy je straci, wstanie od stolika, bo naprawdę nie może roztrwonić swoich skromnych oszczędności. Jak dotychczas nic nie dołożył z własnej kieszeni do tamtych dziesięciu pesów, a przecież obracał już setkami, czyli operował wyłącznie cudzymi, wygranymi pieniędzmi. Skoro zaś tak, to mógł sobie pozwolić na hazard. Przy hazardowej grze bracia Estigarribia czuli się w swoim żywiole. Niezrażeni, lecz przeciwnie podnieceni ciągłymi zwycięstwami Vittoria, nie mówili pas nawet przy najsłabszej karcie i bluffowali z niesłychanym tupetem. Pomogło to kilka razy, ponieważ partner nie odznaczał się odwagą, ale w końcu poznał się na tym bluffie i sprawił im „rzeź”. Koło północy zaczęli grać ostrożniej. Teoretycznie rzecz biorąc, mieli nad Włochem przewagę, jak trzech na jednego, gdyż dysponowali wspólną kasą; gdyby więc choć do jednego z nich szczęście uśmiechnęło się nareszcie, mogliby to, co stracili, odzyskać prędko. Prędko, gdyż obecnie Vittorio Ragazani, uległszy już demonowi gry, bez najmniejszego wahania wpłacał do puli pięćset pesów, a nawet więcej. Lecz szczęście sprzyjało mu wiernie aż do końca kosztownej zabawy, która trwała do świtu. Potem bracia Estigarribia stwierdzili smętnie, że pozostało im całego majątku pięćdziesiąt centavos, czyli pół pesa. Przegrali do Ragazaniego wszystkie pieniądze, jakie mieli i jakie przeznaczyli na zakup bydła. — Co teraz będzie? — zafrasował się najmłodszy, Lolez. — Nie wiem — odparł średni, González, po czym zwrócił się do Włocha, układającego drżącymi rękami banknoty. — Słuchaj no, ty szczęściarzu; może byś nas zaangażował na tych samych warunkach, jakie myśmy ci ofiarowali? — Como no — odparł Vittorio uprzejmie, co znaczy: czemu nie. — Jeżeli tak — rzekł Álvarez, najstarszy z braci, wyrywając z notesu czystą kartkę — to możemy grać dalej bonami. Oto kwit na trzysta pesów, czyli na moją pierwszą miesięczną pensję u ciebie. Podobne kwity wystawili González i Lolez, ale po kilku minutach wszystkie trzy bony powiększyły dzisiejszą zdobycz Vittoria, który też sprzeciwił się stanowczo dalszej emisji tych pokwitowań. — On ma rację — uznał Alvarez. — Dziś jest tak pechowa noc, że nie ma sensu grać dalej. Odłóżmy to sobie do jutra. Wywietrzywszy kabinę, pełną dymu z fajek i papierosów, bracia Estigarribia położyli się spać. Usnęli niebawem, za to Ragazani nie mógł zmrużyć oka pod naporem radosnych wzruszeń. Po przeliczeniu pieniędzy stwierdził, że ma przeszło pięćdziesiąt pięć tysięcy pesów! Jedynie marzyć mógł dotąd o posiadaniu tak olbrzymiej, jak na niego, sumy. Ażeby ją zebrać przy swojej dotychczasowej pensyjce, przy najskromniejszym życiu, musiałby oszczędzać chyba przez kilkaset lat. Tymczasem zdobył ją lekko w ciągu ośmiu godzin gry w pokera. — Nareszcie jestem bogaty — powtarzał sobie w kółko i upajał się dźwiękiem tych

słów, spacerując po pustym pokładzie parowca. — To była niewątpliwie przełomowa i najszczęśliwsza noc w moim życiu! Tej samej nocy jego żona, Angelina po raz pierwszy spała w willi Hectora Sanchoza, swego namiętnego wielbiciela, lecz o tym Vittorio miał dowiedzieć się znacznie później. Na razie zaś, upojony łatwym zdobyciem majątku, rozmyślał nad tym, jakby go pomnożyć w najkrótszym czasie. Handel bydłem? Owszem, w tej branży pewniej niż inni będzie mógł zarabiać, gdyż niedoszłemu weterynarzowi nikt nie zdoła wkręcić chorych sztuk. Ale nagle ogarnął go strach, że bracia Estigarribia nie pogodzą się nigdy ze stratą swoich pieniędzy i albo go zastrzelą w stepach, albo będą go póty zmuszali do dalszej gry w pokera, dopóki nie odzyskają wszystkiego, co dziś przegrali. W tym podejrzeniu utwierdziła go absolutna beztroska świeżych bankrutów, którzy chrapali w kabinie, aż się rozlegało. — Ja bym nie potrafił zasnąć po takiej klęsce. Z rozpaczy tłukłbym głową o ścianę, lecz ja nie byłbym zdolny do popełnienia zbrodni — myślał, a potem wnioskował. — Czyli oni są całkiem pewni, że bez trudu odbiorą mi pieniądze. I, dla ocalenia własnego życia, muszę im zwiać jak najprędzej! Wysiąść po drodze już nie mógł, gdyż statek zbliżał się właśnie do końcowej przystani swojego rejsu, do Asunción, co utrudniało ucieczkę. By wycie okrętowej syreny nie zbudziło braci Estigarribia, zamknął szczelnie iluminator w ich kabinie, cichuteńko wyniósł z niej swoje walizki spakowane jeszcze wczoraj, dał hojny napiwek stewardowi i polecił mu, żeby nie przerywał snu jego trzem towarzyszom, jakoby ogromnie zmęczonym po bezsennej nocy. Wysiadłszy szczęśliwie na ląd, pospieszył do pobliskiego biura kompanii Mihanowicza, kupił trzy szyfkarty na powrotny rejs z Asunción do Rosario i polecił je natychmiast odesłać pozostałym na statku braciom Estigarribia. Do biletów dołączył „na otarcie łez” niby tysiąc pesów i krótki list, w którym próbował wmówić w opuszczonych towarzyszów, iż musiał od nich odejść, bo trafiła mu się dziś rano nader korzystna sposobność wyjazdu z kimś do Gran Chaco. Do Gran Chaco trzeba z Asunción jechać w kierunku północno-zachodnim, a Vittorio zamierzał podążyć na południowy-wschód, czyli szło mu o zmylenie tropu na wypadek, gdyby Álvarez, González i Lolez chcieli go szukać. Aby im utrudnić ewentualny pościg, prawie niemożliwy bez kupna czy wynajęcia koni, posłał gotówką tylko sto pesów, a na pozostałe dziewięćset ich wczorajsze kwity, więc razem niby tysiąc. — Za sto pesów daleko nie zajadą — pocieszał się, dążąc na dworzec, położony dość daleko od portu. Tam dowiedział się ku swemu przerażeniu, że na jedynej właściwie linii kolejowej Paragwaju pociągi kursują tylko trzy razy w tygodniu. Najbliższy, pożal się Boże, ekspres miał odejść dopiero nazajutrz rano. Czy zdoła przez całą dobę ukrywać się przed braćmi Estigarribia w małym, stutysięcznym mieście, gdzie każdy cudzoziemiec wywołuje pewną sensację? Nie. Trzeba zatem wynająć konie lub muły, trzeba jechać w stronę czarownego jeziora Ypacaraí i jutro wsiąść do pociągu na jakiejś stacji po drodze. Tak też uczynił, ale uspokoił się dopiero wówczas, gdy, przeszukawszy wszystkie wagony, nie znalazł w nich braterskiego trio, które na swoje nieszczęście nauczyło go grać w pokera. Od tej chwili podróż stała się prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza po zakropionym