uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Antoni Marczyński - Straszna noc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Straszna noc.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 286 stron)

Antoni Marczyński STRASZNA NOC POWIEŚĆ MORSKA

Spis treści Prolog RozdziałI RozdziałII RozdziałIII RozdziałIV RozdziałV RozdziałVI RozdziałVII RozdziałVIII RozdziałIX RozdziałX RozdziałXI RozdziałXII RozdziałXIII RozdziałXIV RozdziałXV RozdziałXVI RozdziałXVII RozdziałXVIII

RozdziałXIX RozdziałXX Epilog Tekst wg wydania Towarzystwa Wydawniczego Rój z1930 r.

PROLOG Żona latarnika ocknęła się z czujnego snu, usiadła na łóżku i zaczęła nadsłuchiwać. Jej wrażliwe ucho rozróżniło wśród poświstów wichru jakieś podejrzane szelesty. Ktoś obchodził dokoła domek, stąpając ostrożnie izatrzymując się niekiedy, potemzaskrzypiała zardzewiała klamka, ugięła się powoli, drzwi zadrżały pod naciskiem, ale nie ustąpiły. W mdłym świetle przyćmionej lampy naftowej ujrzała Maria ten ruch klamki, a widok zapartej zasuwydodałjej otuchy. Lecz jednocześnie postawiła sobie w duchu pytanie, kim może być intruz, który o takiej porze usiłuje cichcem wtargnąć do jej mieszkania. Złodziej? Jakichże spodziewałby się łupów w chacie biednego latarnika? Zresztą wśród poczciwychrybakówwypadkikradzieży nie zdarzałysię prawie nigdy. Więc kto? — On? Maria Owsikowa zatrzęsła się nie tyle ze strachu, ile ze świętego oburzenia. Myśl, że Johann Kohnke (który na weselu u Arendtów zalecał się do niej obcesowo i od tego czasu prześladował ją przy każdej

sposobnościswoimiumizgami), chciałsię aż tak daleko posunąć, wydała się jej czymś potwornym. Żeby po nocy nachodzić mieszkanie uczciwej kobiety, korzystając z tego, że jej mąż pełni odpowiedzialną służbę latarnika? Nie. Tego ona płazem nie puści! Powie o tym mężowi, on już przemówi do rozumu bezczelnemuNiemcowi. Potrząsnęła głową przecząco. Nie! Nie powie, bo nazbyt dobrze zna swego chłopa. Cichy, małomówny, prawie mruk, człowiek o sercu jagnięcia na pozór, ale nie daj Boże kiedy w złość wpadnie, co mu się na szczęście raz na rok przytrafia. Raczej pastorowi pójdzie się użalić. Tak, tak będzie najlepiej. Pastor choć zabityNiemiec i„luteran”, ale porządnyczłowiek i nie jedenrazjużdumnymKohnkomprzytarłrogów. Pokrzepiwszy się w ten sposób na duchu, rozjaśniła lampę, przyodziała się z grubsza i śmiało podeszła do drzwi, chcąc nocnemu gościowi od siebie powiedzieć coś do słuchu. Prawie w tej samej chwili rozległo się nieśmiałe pukanie. Już otwierała usta, już miała na języku soczyste wyzwisko, kiedy za drzwiami zabrzmiała błagalna prośba.

— Na litość Boską, otwórzcie!... Krew mi uchodzi. Maria Owsikowa zapomniała języka w gębie. To nie był głos Jana Kohnkego z całą pewnością... Przynaglona bolesnym jękiem tajemniczego gościa, odciągnęła zasuwę i uskoczyła przerażona, bo w tym samym momencie drzwi rozwarły się na oścież, a wyczerpanyprzybyszrunąłna twarzjak długi. — Więzień — wyszeptała przerażona, patrząc na olbrzymią liczbę 33, wyszytą na plecach gościa, który leżałjak upadłinie dawałznakówżycia... Kiedy Marcin Owsik zszedłrano ze swej wysokiej strażnicy, opowiedziała mużona co zaszło. — Gdzież on? — zdumiał się latarnik, widząc izbę pustą. — Pozwoliłaś mu uciec? To źle! Trzeba było przybiec do mnie natychmiast. Byłbym telefonicznie zawiadomiłzarząd więzienia. Maria przytuliła się do męża i, nie mając odwagimu w oczy spojrzeć, przyznała się, że więźnia ukryła w piwnicy, kiedy dzięki jej zabiegom odzyskał przytomność. — Musimy go ratować — mówiła szybko,

korzystając, że wiadomość o jej postępku odebrała mężowi mowę na długie minuty. — To nasz. Polak... Polityczny więzień. Ujmując się za synem, którego nauczyciel Prusak prześladował, sprał Szwaba do krwi i za to go zamknęli. Wszystko mi opowiedział, płakał nieborak... Tu, w kolonii karnej dokuczali mu tak, że wczoraj wieczorem uciekł. Postrzelił go wartownik... dowlókłsię tui... W tym miejscu Marcin przerwał żonie opowiadanie. W krótkich, twardych słowach oświadczył jej, że postąpiła głupio, źle, bo kto udziela schronienia przestępcy, staje się jego wspólnikiem. W jego oczach umniejsza jej winę tylko to, że uciekinier jest Polakiem, ale gdyby sprawa się wydała, to w sądzie pruskim ten szczegół właśnie stałby się dla nich najwięcej obciążającą okolicznością. Krótko mówiąc, bliższa koszula ciału niż sukmana i dla ocalenia rodaka on, Marcin, nie zamierza narażać siebie i żony na więzienie; zaraz się przebierze i pójdzie z meldunkiem do sołtysa. To nawet dobrze, że więźnia ukryła w piwnicy. Będzie mógł powiedzieć, że go tam zamknęli, abyznowunie uciekł.

— Nie! — wybuchła Maria. — Ty tego zrobić nie możesz, bo sołtys był już tutaj przed godziną, mówił o ucieczce więźnia i powiedziałam mu wyraźnie, że nic namo tymnie wiadomo... Stało się. W ten sposób Marcin Owsik stanął wobec faktów dokonanychimusiałponosić ichkonsekwencje. Trzeba było przejść przez ogień krzyżowych pytań sołtysa, żandarmów, kierownika kolonii karnej, trzeba było żyć wustawicznej trwodze, bywładzomnie przyszła ochota zrewidować domku latarnika, jak zrewidowano wiele chałup należących do rybaków Kaszubów, którzy z racji swej narodowości nie cieszyli się taką reputacją jak większość mieszkańców Helu, składająca się, jak wiadomo, ze zniemczonych potomków osadników holenderskich. I biedny Marcin Owsik za te wszystkie przykrości nie miał nawet tej satysfakcji, że ponosi je dla ofiary hakaty, bo, jak się dowiedział, zbieg nazywał się Rasp, był Niemcem znającym nieźle narzecze kaszubskie i był zwyczajnym przestępcą, skazanym za rabunkowe morderstwo na dożywotnie więzienie. Więźniowie umieszczeni w kolonii na Helu, gdzie zatrudniano ichprzyzalesianiuwydm, znalidość dobrze

stosunkimiejscowe, stąd Rasp, wiedząc, że latarnik jest Kaszubem i wiedząc jakie uczucia Kaszubi żywą wobec swoich ciemiężycieli, zabawił się w Polaka, w ofiarę pruskiej przemocy, co z miejsca ujęło za serce naiwną żonę Marcina Owsika. Toteż oboje, i Marcin, i Maria czekali z utęsknieniem chwili, w której mogliby sie pozbyć uciążliwego gościa zpiwnicy idogadzalimu, jak mogli, byle jak najprędzej nabrał sił do dalszej ucieczki. Nadeszła wreszcie upragniona chwila. Już z wieczora rozpętała się straszna burza, a potem nastała noc taka, że można było mieć pewność, iż najgorliwszy żandarm pruski nosa na dwór nie wychyli. O dziesiątej wieczorem Maria zluzowała swego małżonka na jego posterunku, bo Marcin, lękając się, by zbieg nie zabłądził i, schwytany, nie odpłacił im czarną niewdzięcznością, ofiarował się odprowadzić go aż do Bocianiego Gniazda, skąd Rasp miał w pierwszej lepszej łodzi wyruszyć w dalszą drogę. Dał mu też swoje stare ubranie i żywności na kilka dni, i przed jedenastą wyszedłz nimz domu, licząc, że ulewa zatrze skutecznie śladyichnocnej wędrówki.

Żółwiem wlokły się Marii minuty. Grube krople dżdżuwydzwaniałyna szybachstrażniczej kabinyjakieś niesamowite melodie, wicher gwizdał ponuro na wielkim flecie, jakim był maszt latarni, a ogłuszający łoskot gęstych gromów dzierżył prym w tej piekielnej symfonii żywiołów. Żegnała się nabożnie, ilekroć złoty miecz błyskawicy przecinał płachtę potwornych chmur deszczowych, gasząc oślepiającą jasnością smugi światła z olbrzymich lamp latarni morskiej, drżała z przerażenia, kiedy po nowym uderzeniu bliskiego piorunu wieża dygotała przy akompaniamencie dzwoniącychszyb kabiny, przymykała oczyprzylepione do lornety, z której pomocą latarnik szuka na wzburzonym morzu rozpaczliwych sygnałów rozbitków i modliła się żarliwie, aby Marcin powrócił co prędzej, bo straszno jej tutaj samej, w tej pustelni zawieszonej wysoko nad szczytami sosen, zawieszonej pomiędzy trzema żywiołami, z których dwa oszalały, atakując z bezmyślną wściekłością trzeci... ziemię! Tak, dopiero teraz poznała jak ciężki jest zawód jej męża i ogarnęła ją jakaś dziwna bezmiernie tkliwa czułość. Och, cóżby dała, żeby Marcin teraz przyszedł. Jakżeby go

wyściskała, wycałowała serdecznie! Biegnąc wzrokiem za swymi myślami, spojrzała na drzwi i uśmiech szczęścia rozjaśnił jej ładną, słodką twarzyczkę. Klamka drzwi wiodących do wewnętrznej klatki schodowej ugięła się właśnie w tej chwili, więc Marcin wracał. Odłożyła lornetę, okrążyła pędem kręcący się monotonnie aparat z lampami i, wyciągnąwszy ręce jak do powitania, rzuciła się do drzwi... I skamieniała od zgrozy. Na progu stał tryumfalnie uśmiechniętyJohannKohnke! — Jakże pięknego latarnika mamy obecnie — zakpiłsobie, czyniąc wyraźnie aluzję do tego, że w taką noc latarnika nie ma na posterunku. — Mąż zszedł na dół, na pięć minut… Musiał — jąkała się, spuszczając oczypospiesznie. — Oj, musiał, musiał — podchwycił Niemiec, zamknął drzwi troskliwie, postąpił dwa kroki naprzód, zatarł dłonie i nagle wybuchnął kaskadą hałaśliwego śmiechu: — Musiał odprowadzić zbiega, któregoście ukrywali w domu przez cały tydzień… Cóżeś tak zbladła, Marysiu? Lękasz się, że was wydam? Hm, mógłbym, zapewne... Powinienem nawet, ale wszystko

będzie zależało od ciebie. Była tak ogłuszona zasłyszaną wiadomością, że nie stawiała najmniejszego oporu kiedy ją wpół objął, ani kiedy jego spierzchnięte wargi zaczęły żarłocznie całować jej włosy, oczy, policzki. Dopiero siarczysty pocałunek w usta przerwał jej kamienną apatię. Odepchnęła napastnika z całej mocy, a widząc, że rozwścieczony jej oporem gotuje się do stanowczego ataku, rzuciła się do ucieczki. I rozpoczął się zaciekły wyścig dokoła zegarowego mechanizmu, a potem po zewnętrznej galeryjce na szczycie wieży wśród szalejącego wichru, ulewy, wśród rozgrzmotu fal i piorunów, przyświetle błyskawic wykwitającychrazpo razna czarnej kopule niebios. Johann Kohnke, który idąc na dzisiejszą wyprawę niejeden kubek wychylił dla kurażu wLwiej jamie, poślizgnął się w pewnym momencie na mokrej posadzce balkonu istłukłsobie boleśnie kolana. Klnąc, ciężko powstał, wolnym krokiem podszedł do oszklonych drzwi kabiny i na migi dał znak Marii, aby się przybliżyła. Nie uczyniła tego od razu, a zdecydowawszy się w końcu, stanęła tuż przy niskiej

barierce ioparła się o nią. — Jeśli rękę wyciągniesz, skoczę tam — krzyknęła, wysuwając dłoń poza balustradę, gdzie czaiła się ciemna przepaść prawie czterdziestometrowa. — Ty sama do mnie wyciągniesz ramiona — odparł — albo za godzinę twój Marcinek będzie miałstalowe bransoletkina łapach. — Czego wychcecie ode mnie? — załamała ręce. — Tywiesz, czego ja chcę. — Janie, czy Boga w sercu nie macie? Przecież ja mammęża,... to grzechśmiertelny! Zaczęła grać na zwłokę, licząc, że Marcin nadejdzie lada chwila i stanie się, co się stać musi, byle nie to najstraszniejsze, żeby ona należała do innego. Więc mówiła, co ślina na język przyniosła, byle jak najdłużej, byle odwlec moment powtórnej walki z silniejszym przeciwnikiem. Wspominając o więźniu, wzięła całą winę na siebie, mniemając, że w ten sposób Niemcowi broń z dłoni wytrąci. Chcąc, by dosłyszał każde jej słowo poprzezświst wichru, przybliżyła się do drzwinieostrożnie igestykulujące ręce wysunęła daleko przed siebie. Tę okoliczność wyzyskał znakomicie

Kohnke, który całe to „babskie gadanie” puszczał mimo uszu, czyhając tylko na dobrą sposobność do stanowczego ataku. I nagle jego silne łapy pochwyciły w stalowy uścisk przeguby rąk kobiety, przyciągnęły ją ku sobie, dźwignęły jak piórko, a jedno kopnięcie odemknęło drzwistrażniczej kabiny... — Precz!... Nie chcę!... Marcin ratuuuuj! — zakrzyknęła co tchu w piersiach i uchwyciła się kurczowo framugidrzwi... Z lżejszym sercem wracał Owsik do latarni. Jej światła były mu drogowskazem wśród lasu, jęczącego żałośnie pod cięgami szalejącej burzy. Wracał z lżejszymsercem, bo przekonał się naocznie, że więzień jest wprawnym żeglarzem. Chociaż po tamtej stronie, na „wielkim morzu” było daleko spokojniej, niż w zatoce, to jednak fala szła dość wysoka i laik wykopyrtnąłby się z czółnem w dziesięć pacierzy. Na szczęście Rasp okazałsię dobrymwioślarzem. Popłynie wzdłuż helskiego bumerangu gdzieś w stronę Wielkiej Wsi, a potem... — Co mi do tego, co potem — mruknął Marcin — grunt, żem się aresztanta pozbył i kłopot spadł z

głowy. Terazznówwszystko pójdzie po staremu. Tak rozmyślając, objął rozkochanym wzrokiem „swoją”latarnię inagle przystanąłzdumiony. — Co to jest? — zadał sobie głośne pytanie. Przesunął się w inne miejsce szerokiej leśnej drożyny, sądząc, że jakaś gałąź zasłoniła mu część widoku. Nie pomogło. Coś zasłoniło światło potężnych lamp na krótkiej przestrzeni. Przeciętnyśmiertelnik nie zwróciłby na to najmniejszej uwagi, ale Marcin? Latarnik? Wybałuszając zdumione oczyprzyspieszyłkroku. — Chyba Maryśka wyszła na balkon i wspięła się na daszek — kombinował w myśli, bo jasne było, że tajemniczy przedmiot zasłaniający niewielki odcinek drogibłądzących smug światła musisię znajdować tam, na szczycie wieży. Ale równocześnie nasuwało się pytanie, na które nie było prawdopodobnej odpowiedzi, mianowicie: w jakim celu miałaby Maria opuszczać ogrzaną kabinę strażniczą i na taką psią pogodę wychodzić na galeryjkę, a co gorsze, wspinać się tak wysoko, że aż jej korpus zasłaniał z jednej stronyblask wędrującychlamp. Wicher, który osłabł przed chwilą, zadął znów z

podwójną siłą, powodując nowe karambole między kłótliwymi chmurami. Jasna błyskawica rozpruła szmatę mroków jak brzytwą i w jej oślepiającym świetle, w ułamku sekundy ogarnął przejęty zgrozą latarnik scenę, na której widok pociemniało muwoczach. Na szczycie barierki stała kobieta z rozwianym włosem; jedna jej dłoń trzymała kurczowo drąg masztu, druga balansowała nad straszliwą przepaścią. Jej pozycja miała wsobie coś, co można było określić tylko jednym mianem: rozpęd przed skokiem, ostatni moment wahania przed rozpaczliwą ucieczką od życia. Ale oprócz zdeterminowanej kobiety, którą musiała być niewątpliwie Maria, dojrzał Owsik jeszcze drugą sylwetkę na wieży. Jakiś mężczyzna stał na galeryjce, obejmując wpółuda szalonej niewiasty... Potem wszystko liczyło się na sekundy: wściekły bieg przez las, niespodziewane spotkanie z leśniczym, błysk latarki elektrycznej, okrzyk zdziwienia strażnika lasów rządowych, cios pięścią w ogłupiałą gębę, skok przez jakieś ogrodzenie, szerokie schody kamienne - zewnętrzne, brama, ośmiopiętrowy ślimak krętych stopni, wyłamanie drzwi zapartych od wewnątrz i

krótka walka w kabinie strażniczej. Tylko szybka interwencja Marii, która uczepiła się kurczowo mężowskiego ramienia, ocaliła napastnika od śmierci. Brocząc krwią z rozbitego nosa uciekłJohann Kohnke, a Marcinukląkłprzyżonie, która nagle zemdlała. — Nie dałam się — zdołała tylko wyszeptać, lecz jej podarta w strzępy odzież, poszarpana koszula, podrapane, posiniaczone ramiona i siny ślad ukąszenia na policzku, powiedziały Marcinowi wszystko o bohaterskiej obronie wiernej żony, o jej rozpaczliwej walce zbrutalnymnapastnikiem. W niespełna godzinę później latarnik wraz z żoną został aresztowany pod zarzutem udzielenia schronu i pomocy w ucieczce więźniowi nazwiskiem Rasp. Zeznania Kohnkego i leśniczego, a przede wszystkim corpus delicti w postaci aresztanckiej bluzy z numerem 33, znalezionej przy rewizji stanowiły niezbity materiał obciążający, który uwieńczyło przyznanie się Marii Owsikowej, znękanej inkwizycją drobiazgowego śledztwa. Przyznała się do wszystkiego, niepotrzebnie wyjawiła i to, co mogło pozostać tajemnicą, mianowicie, że udzielili Raspowi pomocy tylko dlatego,

iż podał się za Polaka. Nie zapomniano im tego przy ferowaniu wyroku, który był naprawdę bardzo surowy: Marcin dostał sześć lat więzienia, Maria dwa „tylko”. Raspa nie schwytano pomimo licznych obław zarządzonychna całymwybrzeżu. Jeszcze jeden miesiąc miał Owsik do odsiedzenia kary, kiedy wybuchła wojna światowa. Darowano mu wspaniałomyślnie ten miesiąc i biedny Marcin prosto z dziedzińca więziennego powędrował na dziedziniec koszarowy, gdzie ledwie tydzień popasał. Poszczęściło mu się w Belgii, jak mawiali helscy rybacy, gdyż zaraz w pierwszej bitwie został ciężko ranny i w następstwie tego otrzymał roczny urlop „rekonwalescencyjny”, z którego już do szeregów nie powrócił, nie zamierzając narażać skóry dla Niemców i „dekując się” umiejętnie ażdo końca wojny. Ale zanim doszło do klęski Niemiec, miał Hel jeszcze jedną sensację, której bohaterem był znowu Owsik. Wydarzyło się to w zimie roku 1915. Nowy latarnik zaalarmował wieś, że wśród kry spostrzegł dużą tratwę, a na niej sylwetki ludzi, którzy chyba pomarzli. Tego samego zdania byli ci wszyscy, którzy

pobiegli na cypel półwyspu i dobrą godzinę obserwowalitratwę oblężoną lodami. Nie opłaci się dla trupów ryzykować kutra i własnej skóry, brzmiał zgodnywyrok zebranych. Tylko Owsik, inwalida, który co dopiero opuścił szpital nastawał uporczywie, by wyjść kutrem w morze i stwierdzić, czy wśród zmarzniętychnie ma także iżywych. Samteżwyruszyłz przystani, dotarł do tratwy i przywiózł stamtąd dziewczynkę może trzyletnią, która żywa wyszła cudem z tej przygody i dzięki ciepłej odzieży nawet sobie kończyn nie odmroziła. Trzymała się kurczowo trupa swej matki, kiedy przybił do tratwy. Nie mając własnych dzieci, przygarnął znajdę, która wiedziała tylko, że na imię jej Jadzia, że jechała do ojca dużym okrętem, że statek zapalił się z hukiem, a spod wody wyszedłdrugistatek, ale zarazodjechał. Mała Jadzia stała się prawdziwym słonkiem w chacie Owsików, którymniemieccy sąsiedziuprzykrzali życie jak mogli najlepiej, stała się wszystkim dla Marcina, kiedy przy końcu wojny żona umarła mu na suchoty. Drżałwprost na myślo tym, że skoro nastanie pokój, a z nim normalne stosunki, rodzina dziewczynki

rozpocznie poszukiwania i odbierze mu ją bezzwłocznie. Leczlata biegłyinikt się nie zgłaszał, nikt nie szukał, nie dopytywał. Owsik gratulował sobie w duchu, że pamiętnego dnia zimowego nie przyholował tratwy za kutrem, bo starsi z rozbitków mieli niewątpliwie jakieś dokumenty przy sobie, papiery, które wyjaśniłyby pochodzenie „znajdy”". A tak popłynął sobie z lodami ten mały cmentarz i skończył swą włóczęgę po morzu, jedenBógwie gdzie. Nastał pokój. W gronie jeńców niemieckich, którzypółwojnyspędziliwniewolina Syberii, powrócił także Johann Kohnke. Johann ożenił się coś w dwa miesiące po uwięzieniu Owsików, a zastawszy po powrocie prócz swoich dwojga już podrosłych dzieci jeszcze trzecie, na wskroś wojenny przychówek, wygnał żonę wraz z „bąkiem”, otrzymał rozwód i natychmiast ożenił się powtórnie. Hardy Niemiec patrzał zezem na Marcina, knuł różne intrygi, lecz otwartej zwady unikał, pamiętając dobrze, że kaizer dostałzasłużone cięgiite rdzennie polskie ziemie wrócą niebawem do zmartwychwstałej Polski. I nastał taki dzieńhistoryczny, w którymbłękitnygenerał rzucił złoty

pierścieńw nurtyBałtyku, poślubiając na zawsze morze w imieniu swej wielkiej ojczyzny; i lance polskich ułanów zanurzyły się w seledynowej fali, która wypełzła pokornie na srebrny piasek wybrzeża, liżąc kopyta ułańskich rumaków. I w helskiej przystani wyciągnięto na maszt biało-czerwoną banderę. Biegły lata. Na miejscu nędznej, zapomnianej osady wyrosło jak z podziemi miasto trzydziestotysięczne, Gdynia, nasz port, nasza chluba. Wioska Hel, podniesiona do godności miasteczka stała się letniskiem, a tysiące złotych przywiezione przez letników wzbogaciły rybaków, którzy ku radosnemu zdziwieniu stwierdzili, że o takich czasach nie marzyli nigdy. Tylko Johann Kohnke i szczupła garstka jego przyjaciółspiskowalipokątnie więcej zprzyzwyczajenia niż z przekonania, że ryb coraz mniej w morzu, że wprost nie opłaci się wyjeżdżać na połów, że bagrowanie przystani podmuli fundamenty chałup i tym podobne wymyślalibzdurstwa, Kiedy razu pewnego zagadnąłktoś Kohnkego, czy prawdą jest, że jego syn ma się żenić z wychowanką Owsika, że zatem miłość młodych położy kres

nienawiści starych i wszelkie porachunki zostaną uregulowane, Niemiec odparłszorstko: — Porachunki z Marcinem są uregulowane, bo łajdak odsiedziałswoje, ale niechsię trzyma ode mnie z daleka ion, ijego znajda, albo krewsię poleje! I sprawił los, że powtórnie skrzyżowały się drogi życia tych osób, które przed dwudziestu z górą laty były bohaterami dramatu, jaki się rozegrał na Helu. I krewsię także polała niestety...

I Kiedy zdyszana szybkim biegiem wypadła z lasu, tłum ludzi otaczał już szopę ratunkową, której wrota były otwarte na oścież. Jeszcze koło Domu Polskiego dowiedziała się od spotkanego listonosza, że latarnik dostrzegł przez lunetę czółno, błąkające się po wzburzonym morzu, a na dnie czółna człowieka nie dającego znaków życia, w każdym razie nie odpowiadającego na sygnały. Z latarni morskiej zaalarmowano telefonicznie miejscowe pogotowie, wieść o tym wypadku rozeszła się lotem strzały po wszystkich domkach i chałupach, i kto żył, pędził przez las w stronę „wielkiego morza”. Rącza Jaga wyprzedziła po drodze niemało ciekawskich, toteż zdziwiła się, kiedy pomimo to taką gromadę ludzi zastała przyszopie. Z największej grupy rybaków oderwał się przystojny, niebieskooki młodzieniec i skoczył dziewczynie naprzeciw. — Czółno, ...człowiek, ...straszna fala, ...nie