Antoni Marczyński
SYJON PODMINOWANY
POWIEŚĆ
Spis treści
Prolog
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Tekst wg wydania Z. Gutowskiego i M.
Wojciechowskiego, Poznań 1939
Na okładce wykorzystano zdjęcie ze strony www
aparatka89.flog.pl.
PROLOG
Palestyński wulkan grozi nowym wybuchem!
We dnie niby panuje spokój; praca wre na roli, na
plantacjach drzewek pomarańczowych, we fabrykach,
w dwóch portach i przy eksploatacji niezmierzonych
skarbów Morza Martwego, a po świetnych szosach
mkną tysiące aut, autobusów i ciężarowych
samochodów. Mkną podejrzanie szybko!
Lecz o zachodzie słońca życie nagle zamiera,
pracują tylko wodne turbiny elektrowni Ruttenberga
zaopatrującej w światło pół kraju.
O zachodzie słońca wszystkie żydowskie osiedla
rolnicze, moszawy, kwuce, kibuce zamieniają się w
małe forteczki gotowe do odparcia napadu
niespokojnych sąsiadów.
Potem, gdy mrok zapadnie, z każdej arabskiej wsi
wymykają się gromadki młodych zapaleńców,
odgrzebują broń zakopaną w ziemi, spieszą dokądś
wąwozami, przesmykami, ścieżkami wijącymi się wśród
urwistych szczytów i, pod osłoną nocy, znikają jak
duchy, a do domów wracają tuż przed świtem. Skąd?
Nie wiadomo. Za to wiadomo nazajutrz, gdzie znów
linie telegraficzne przerwano, który mostek wysadzono
w powietrze lub jaką ostrzeliwano kolonię.
Równocześnie przez Jordan, znaną z Bibli rzekę
oddzielającą dzisiejszą, okrojoną Palestynę od tzw.
Transjordani, przekradają się karawany wiozące broń.
Broń, która od Jemenu przez cały półwysep Arabski
odbyła długą drogę na wielbłądach i dwa razy dłuższą
na statkach, fałszywie meldując swój ładunek.
Równocześnie przez lasy cedrowe Libanu, na
którego szczytach błyszczy śnieg, przedzierają się do
Palestyny młodzi agitatorzy, studenci arabscy.
Równocześnie od zachodu podpływają ku
brzegom Ziemi Obiecanej jakieś łodzie podwodne i na
pełnym morzu spotykają się z kutrami arabskich
rybaków. Konszachty te przerywa pojawienie się na
horyzoncie patrolującego okrętu Wielkiej Brytani;
wówczas łódź podwodna szybko daje nurka, a rybacy
ciągną sieci jak gdyby nigdy nic.
Ale wszystko to jest dopiero treningiem.
Zakonspirowane magazyny broni jeszcze nie są pełne,
znakomici partyzanci jeszcze nie są wojskiem,
emisariusze śmiertelnego wroga Angli jeszcze nie
przekonali słowami i złotem Beduinów, że powinni ławą
przekroczyć Jordan, że garnizony angielskie są słabe, że
u Żydów znajdą bogaty łup.
Kto kieruje tym ruchem, tymi przygotowaniami do
ważnej rozprawy o Palestynę? Czy Wielki Mufti, Amin
el Hussaini, który po swej ucieczce z meczetu Al Aksa
w Jerozolimie, przebywa obecnie w Syri?
Chyba nie, gdyż Francuzi dobrze go strzegą we
własnym interesie, Anglicy zaś nareszcie wstrzymali mu
wypłatę hojnych apanaży, a za przemycaną broń trzeba
płacić drogo, bardzo drogo.
Lecz również można ją dostać za darmo, jeżeli
jakieś mocarstwo chce psuć krew innemu mocarstwu i
wywoływać w jego kraju antagonizmy, walki między
podległymi mu ludami. Może więc poza Wielkim
Muftim, którym w równej mierze kierują pobudki
ideowe (panarabizm) jak i osobiste ambicje (kalifat),
stoi ktoś potężniejszy? Może jest takie mocarstwo,
które dąży do pokłócenia Angli z dwustu
sześćdziesięcioma milionami muzułmanów? Może jest
ktoś, kto pragnie przyłożyć Angli nóż do gardła?
Gardłem Angli, największej z kolonialnych potęg
świata, był i będzie Kanał Sueski! Kanał ten może
łatwo zasypać, zniszczyć lawa palestyńskiego wulkanu,
który grozi nowym wybuchem. A pożar Palestyny może
szybko przerzucić się na Europę!
ROZDZIAŁ I
Posłyszawszy
przyzwalające proszę
wejść,
wkroczył do jej pokoju i zrobił zdziwioną minę; sądził
bowiem, że zastanie ją już w łóżku, tymczasem Lidia
stała przed lustrem ubrana jak do wyjścia na miasto.
Nie poszła spać, tłumaczyła się, gdyż nie potrafiłaby
zasnąć teraz o dziesiątej godzinie rano. Zresztą
wypoczęła dostatecznie w wagonie sypialnym, a po tylu
dniach monotonnej żeglugi i po całonocnej podróży
koleją jest przede wszystkim spragniona przechadzki.
Nie przejażdżki autem czy powozem, ale właśnie
dłuższego spaceru pieszo…
— Nic z tego — przerwał jej szorstko. — Dopóki
nie otrzymam nowej instrukcji, nie wypuszczę pani z
hotelu na krok!
— Doprawdy obrzydzacie mi życie swą przesadną
ostrożnością… Przecież nikt mnie tu nie zna, jestem w
tym mieście pierwszy raz w życiu.
— Ale pani jest zbyt piękna, by mogła nie zwracać
na siebie uwagi.
— Komplement nie udobrucha mnie, panie
Edwardzie… Mój drogi Edw…
— Pani ze mną też nic nie wskóra omdlewającymi
spojrzeniami — wtrącił, lecz na wszelki wypadek
spuścił oczy, by nie spotkać jej wzroku. — Służba,
rozkaz to dla mnie świętość! Dlatego… chociaż wiem,
że znów będą narzekania, dąsy, kwasy… zamknę panią
w tym pokoju na klucz.
Uczynił to rzeczywiście, oznajmiwszy jej pierw, iż
wróci do hotelu najpóźniej za dwie godziny. Dwie
godziny to w Europie byłoby z pewnością za mało na
wyszukanie w obcym mieście tego, za czym Lidia
stęskniła się szalenie, ale na Wschodzie podobne
tęsknoty można ukoić niemal na każdej ulicy.
— Tylko jak stąd wyjść? Może by przez balkon?
Wspólny balkon łączył obydwa pokoje, a z pokoju
Edwarda kelner hotelowy właśnie wynosił tacę z
resztkami śniadania. Kelner, otrzymawszy hojny
napiwek, zgodził się pożyczyć Lidi swój klucz,
wymienił potrzebne jej adresy i zaprowadził ją, jak
chciała, do bocznego wyjścia z hotelu. Nie dziwił się
niczemu; te trzy życzenia były drobnostką wobec
zachcianek, żądań, wybryków wielu innych bogatych
turystek, które robią, co mogą, by Kair zakasował
biblijną Sodomę.
Kair, pod wieczór tętniący życiem godnym przeszło
milionowego miasta, wygląda o dziesiątej rano tak,
jakby połowa jego ludności bawiła w Mekce i na
letniskach. Przez to Lidia, która, jak każdy, ginęła by w
tłumie, obecnie, na prawie pustych ulicach przyciągała
ku sobie spojrzenia nielicznych przechodniów, co
słusznie
Edward
przewidywał.
O
tych
przewidywaniach, przestrogach zapomniała na razie,
pochłonięta oglądaniem witryn wspaniałych sklepów
przy ulicy Fuada I, zapomniała też zniżać parasolkę tak,
aby ją osłaniała nie tylko przed palącymi promieniami
słońca lecz również przed wzrokiem zbyt ciekawych
mężczyzn. I jeden z nich, gdy przecinała poprzeczną
ulicę Sulimana Paszy, nagle stanął jak wryty.
— Kogo widzę! — zawołał zdumiony i ucieszony.
— Pani Lidia!
Zdrętwiała. Po tym, co zaszło trzy lata temu,
wyjechała z ojczyzny niby na rok, ale niebawem los
zamknął jej drogę powrotną właściwie na zawsze;
odtąd wstydliwie stroniła od rodaków przebywających
za granicą, a teraz licho przyniosło jego, Marka. To był
nie tylko ziomek i dawny znajomy, lecz również
przyjaciel człowieka, któremu wyrządziła najcięższą
krzywdę! Jeśli sympatyzował z przyjacielem, jak niemal
wszyscy, powinien był ukłonić się jej chłodno i iść dalej,
tymczasem…
tymczasem
Marek
wyglądał
na
uszczęśliwionego tym nieoczekiwanym spotkaniem.
Dziwne. Czyżby chciał ją przekonywać, prosić, aby
ową krzywdę naprawiła? Nie, naprawić jej już nie
można, natomiast warto pogawędzić z nim trochę o
ludziach niegdyś jej bliskich, zwłaszcza o tym
skrzywdzonym, o mężu!
Marek mówił dużo, lecz głównie o sobie.
Nareszcie rozstał się z „koszarami”, nareszcie otrzymał
przydział za granicę, do tutejszego poselstwa; zastępuje
chorego attaché militaire i zapewne obejmie to
stanowisko, gdyż jego poprzednik wybiera się na
tamten świat. Za to jemu, Markowi, służy suchy klimat
egipski, no i dobra posada. Zarabia znacznie więcej niż
w kraju, ma auto, które jest na usługi jej, Lidi, ma
śliczne mieszkanko, słowem, do szczęścia brak mu
jedynie… kobiety.
Opowiadał to z takim humorem, iż zapytała
żartobliwie, dokąd kandydatki mogą nadsyłać oferty.
Wówczas nagle spoważniał, a za chwilę wprawił ją w
zakłopotanie wyznaniem będącym dla niej wielką
niespodzianką: że zakochał się w niej od pierwszego
wejrzenia, czyli przed pięciu laty, że lojalność wobec jej
męża nie pozwalała mu na głośne wyrażenie tych uczuć,
że jednak dziś może o tym mówić, ponieważ ona jest
wolna…
— Wolna? — powtórzyła w zadumie. —
Prawdziwej wolności zapewne nie zaznam już nigdy. —
Wtem wzdrygnęła się, jakby ją coś przeraziło. — Nie
mówmy o tym teraz, błagam pana. Przejdźmy na inne
tematy.
— Dobrze — przystał niby łatwo, zdjął kapelusz
panamę i przez chwilę nerwowym ruchem gładził włosy,
czarne tak, że niemal przechodziły w kolor granatowy.
— Ale mówmy dalej o pani. — Innego tematu nie
potrafił snadź wymyślić obecnie. — Co działo się z
panią przez te trzy lata?
— Wróciłam do dawnego zawodu, jeździłam po
świecie z występami raz oklaskiwana, to znów
wygwizdywana, boć i znacznie lepsza ode mnie artystka
także nie dogodzi wszystkim, a od dzisiaj jestem tutaj.
Nie skłamała, lecz powiedziała zaledwie cząstkę
całej prawdy; och, tej reszty nie wydobyłby z niej ani
torturami!
— Gdy pani wystąpi w Kairze, zasypię estradę
kwiatami.
— Nie jestem pewna, czy mój impresario dojdzie
do zgody z…
— Oby nie doszedł! — wtrącił wesoło. — Oby
targował się z miesiąc, a przez ten czas obwiozę panią
moim autem po całym Egipcie.
Uśmiechnęła się, ale z goryczą. Miesiąc
odpoczynku należał się jej od dawna, tymczasem dziś
oznajmił jej Edward, iż prawdopodobnie zaczną nową
robotę jutro lub pojutrze. Gdzie? Nie wiadomo.
Przeciw komu? Nie wiadomo. Zawsze trzyma się ją w
niepewności do ostatka. Pewnym jest tylko to, że gdy
potknie się kiedy, gdy trafi na chytrzejszego od niej
przeciwnika, lub gdy straci z takim trudem zdobyte
zaufanie swych obecnych szefów, zginie. A dopóki
żyje, nie zdoła zerwać oków dobrze płatnej niewoli, tak
niewoli! Czy to kara losu za…
— Niech mi pan teraz mówi o moim byłym mężu
— poprosiła.
Marek skrzywił się lekko. Co, u licha? Dość chyba
długo odznaczał się wzorową lojalnością, teraz czas z
nią skończyć, pomyślał. Stosownie do tego
postanowienia oświadczył Lidi z udanym wahaniem, że
jej mąż pocieszył się rychło, że ma przyjaciółkę i bardzo
sobie chwali tę zmianę. Jakże niesłusznie! Czyż można
jakąkolwiek kobietę porównywać z nią, z Lidią?!
— Bardzo to uprzejmie z pana strony, Marku, lecz
musimy się już pożegnać — rzekła, spojrzawszy na
zegarek. — Do widzenia!
— Jeszcze chwileczkę. Gdzie pani mieszka?
— W hotelu Ssss… — zaczęła i urwała przerażona.
— Shepheard’s?
Zgadł, więc zaprzeczyła co prędzej, a gdy wymienił
nazwę jeszcze bardziej luksusowego hotelu Semiramis,
skinęła głową potwierdzająco. Potem zapytał, czy
mógłby ją odwiedzić dziś po południu, lub wieczorem.
— Nie! Nie! — odparła z przestrachem, który go
zastanowił. — Przed upływem trzech dni proszę mnie
nie odwiedzać, ani nie telefonować. Mój impresario to
srogi tyran, dopiero po występach spuszcza pupilów z
łańcucha. Naraziłby mnie pan na niewypowiedziane
przykrości, gdyby on wiedział, że dziś…
— Dobrze — wtrącił Marek — zastosuję się do
pani życzenia i przyjdę do Semiramis dopiero za trzy
dni, choć radbym panią zobaczyć jeszcze dzisiaj.
To życzenie miało się spełnić, na nieszczęście,
obecnie zaś Lidia, załatwiwszy swój „niecenzuralny”
sprawunek w dzielnicy Bulaq, zawróciła do hotelu.
Pieszo byłaby nie zdążyła, zresztą spaceru przy tym
upale miała dosyć, więc wsiadła do taksówki, gdy
jednak przyszło do płacenia, stwierdziła, że ma w
torebce tylko indyjskie rupie, których szofer przyjąć nie
chciał. Gdzie je zmienić na egipską walutę? Ano,
najbliżej Shepheard’s Hotel jest oczywiście Cook. I
tam właśnie zastał ją Edward, który przyszedł do
Cooka dowiedzieć się, czy jutro nie odpływa do
Europy jaki statek z Aleksandri albo z Port Saidu.
— Wyszłaś na miasto pomimo mego zakazu?! —
rzekł ostro, skoro odprawił jej taksiarza, zapytawszy go
pierw, skąd przywiózł tę panią. — I poszłaś aż nad
Nil?! Drogo cię to może kosztować, bo ja raport o tym
złożyć muszę!
Przez całe popołudnie milczał jak zaklęty. Na
próżno próbowała go rozbroić zalotnością, na którą
bywał zwykle dość wrażliwy. Nigdy jeszcze nie
widziała go tak wzburzonego i ponurego. Ba, gdyby
znała przyczyny…
Dawny Edwarda zwierzchnik, pięć lat temu
spensjonowany i od pięciu lat zajmujący się
archeologią, a kilka miesięcy temu znów powołany do
służby, powiedział w trakcie dzisiejszej rozmowy:
— Czy nie sądzisz, drogi chłopcze, że Lidię z tym
jej kapitanem rozwiedziono tylko dlatego, by ją na
współpracownicę podsunąć nam?
— Z takich podejrzeń — odparł Edward —
wyleczyła nas dawno jej próbna robota w Indiach.
— Ba, Hindusi są jej obojętni, mogła ich sypać już
choćby dla zaskarbienia sobie naszego zaufania. Lecz
kiedy zorientuje się, że teraz będzie demaskowała
głównie swoich rodaków, to gotowa zacząć pracować
na dwa fronty, a szczerze tylko dla nich.
— Mylordzie, ja ręczę, że Lidia nas nie zdradzi.
— Jednakże zdradziła swój kraj i swojego męża.
— Pozwolę sobie sprostować te kartotekowe
informacje… O zdradzie kraju trudno tu mówić, skoro
każde z jej rodziców należało do innej narodowości, a
przez swe zamążpójście Lidia stała się obywatelką
jeszcze trzeciego państwa. Trochę mniej jasne są dla
mnie tylko przyczyny jej szybkiego rozwodu, lecz
jestem przekonany, że zawinił raczej mąż Lidi.
— Bronisz jej tak, jakby była twoją kochanką!
— Nie była nią i nie jest, daję słowo honoru!
— To właśnie bardzo źle, drogi chłopcze. Bo gadaj
sobie, co chcesz, ale do tak pięknej kobiety ciągnąć cię
musi, a dopóki jej nie zdobędziesz, nie ujarzmisz,
jeszcze nie raz zgrzeszysz ustępliwością, pobłażliwością,
w tym położeniu karygodną!
Pomny tych słów Edward przez całe popołudnie
rozmyślał nad tym, jak ukarać Lidię za jej dzisiejsze
nieposłuszeństwo, zanim nadarzy się okazja do
zupełnego
„ujarzmienia”
jej
według
recepty
doświadczonego eks-generała. Niczego jednak nie
wymyślił na razie, tylko gdy Lidia powiedziała, że dzisiaj
sam zje kolację, bo ona chce iść wcześniej spać,
zaprotestował stanowczo.
— Na kolację zaprosiłem wuja, którego
przypadkowo tu spotkałem i wobec którego pani musi
udawać moją narzeczoną, gdyż nie chcę, by panią
uważał za moją kochankę. Proszę więc zrobić się dziś
„na bóstwo”, co pani trudno nie przyjdzie, i proszę być
gotową na godzinę ósmą.
Kiedy wyszedł do swego pokoju, by przebrać się
w smoking, Lidia wybuchnęła śmiechem, rozbawiona
nieudolną bajeczką, jaką ją chciano poczęstować.
Bowiem domyśliła się od razu, że owym „wujem” jest
ich nowy zwierzchnik, który pragnie ją poznać
osobiście, lecz równocześnie chce zachować swoje
incognito. By zaś nie wydało Się jej podejrzanym to
nagłe zainteresowanie „wuja” jej osobą, Edward
przedstawi ją, jako swoją narzeczoną.
— Ten poczciwy chłopak nawet zwyczajnej
mistyfikacji przygotować nie umie — zauważyła
słusznie. — A swoją drogą cieszę się, że poznam
osobiście jeszcze jednego asa Secret Service.
Ciekawam bardzo, którego…
Chociaż obiad mieli zjeść w zarezerwowanym
gabinecie, nie na słynnej alabastrowej sali Shepherd’s
Hotelu, nowy szef Lidi przyrzekł Edwardowi, że
„troszkę” zmieni swój wygląd. Zmienił go jednak tak
radykalnie, że Edward, choć obyty z aktorską
charakteryzacją, w pierwszej chwili osłupiał. Gdyby nie
ten sam głos, nigdy by nie poznał swego dziarskiego
generała w tym pociesznym jegomościu, który wszedł o
ósmej do jego pokoju i żywcem przypominał
karykaturę roztargnionego profesora ubranego w
pożyczony, za obszerny smoking. Odpowiednie do tej
maskarady było zachowanie się lorda, jego szybkie
„wstawienie się” winem, jego nudne wykłady o
egiptologi, jego staroświeckie umizgi do „narzeczonej
ukochanego siostrzeńca”. Siedział przy stole naprzeciw
Edwarda, a po prawej stronie Lidi, która zajmowała
honorowe miejsce i w pewnej chwili powiedział do niej
półgłosem:
— Edziu mówił mi o pani wiele, lecz ja chciałbym,
jako wuj, wiedzieć jeszcze jedno: czemu to piękna
kapitanowa rozwiodła się z mężem?!
— Jak można być tak niedyskretnym, panie
generale! — odparła z czarującym uśmiechem, a
obydwaj Anglicy po prostu zbaranieli. — Dziwi się pan,
że go poznałam? To pańska wina, nie trzeba było tyle
gestykulować. Przez to mankiet zsunął się i odsłonił
koniec sławnej blizny po sudańskiej włóczni… O tej
bliźnie mówił mi ongi mój mąż, stąd wiem, a pamięć
mam niezłą, jak pan widzi.
Edward odetchnął z ulgą; gdyby nie to wyjaśnienie,
szef mógłby tylko jego posądzać o karygodną
niedyskrecję. Lord zaś, ochłonąwszy ze zdumienia,
roześmiał się trochę nieszczerze i szarmancko ucałował
drobną dłoń sąsiadki.
— Nie wiem — rzekł — co naprawdę zdradziło
moje incognito, niemniej zaimponowała mi pani…
Nnnno, skoro już mnie zdemaskowano, mówmy
otwarcie, tylko szeptem; czy domyśla się pani, dokąd
zamierzam was wysłać?
— Skoro z Indi ściągnięto nas do Egiptu i skoro
mówi pan, mylordzie, że zamierza nas wysłać, czyli tu
także nie zostaniemy, to w grę może wchodzić tylko
Abisynia lub Palestyna.
— Brawo. Rozumowanie całkiem logiczne. A
którędy pani, gdyby to od niej zależało, którędy pani
jechałaby na przykład do Palestyny?
— Oczywiście nie najbliższą drogą; pociągiem, ale
z Marsyli.
— Nnnnie. Pewne względy przemawiają za tym,
aby jechać polską linią z Konstancy, po odbyciu
artystycznego tournée na Bałkanach… A jak pani…
Edward powiedział Lidi wzrokiem, że musi uzbroić
się w cierpliwość, bo stary lord jest okropnym
nudziarzem i lubi tak piłować człowieka godzinami.
Cierpliwość ta opłaciła się jej zresztą. Gdy na pytanie,
co powinna by zrobić w Palestynie odparła, że przede
wszystkim demaskować tych, którzy podjudzają
Arabów do rozruchów, lord wyjął z kieszeni jubilerskie
pudełko, podniósł jego wieczko i wewnątrz ukazał się
pierścień z trzykaratowym brylantem. Na ten widok
Lidia, posiadająca dotychczas skromną biżuterię,
rozpromieniła się i spytała przymilnie, czy mogłaby ten
pierścień chociażby „przymierzyć”.
— Owszem, może go pani przymierzać sobie przez
cały dzisiejszy wieczór, po czym wróci do mej kieszeni.
A na własność otrzyma pani ten brylant wówczas, gdy
w Palestynie zdemaskuje pani co najmniej dwóch
podżegaczy — odparł eks-generał i dodał z naciskiem:
— Tak ja, z moich własnych funduszów, wynagradzam
wiernych współpracowników. Ale zdrajców… ech, o
tym, potem.
Koło godziny jedenastej tonem nie znoszącym
sprzeciwu zaproponował znudzonym słuchaczom
przejażdżkę swoim samochodem. Poduszki tej wielkiej
limuzyny były tak miękkie, przytulne, że Lidia znużona
gadulstwem lorda i ukołysana monotonnym szumem
maszyny wkrótce zasnęła. Gdy ją zbudzono, stwierdziła
ze zdumieniem, iż znajduje się na pustyni. Czemu tu
przyjechali niemal o północy? Dlaczego każą jej
wysiąść? Co to wszystko znaczy?
Wydało się jej, że na te pytania znalazła
odpowiedź, kiedy po okrążeniu potężnej wydmy piasku
stanęli u stóp wyschniętego drzewa, z którego
najniższej, grubej gałęzi zwisał w dół postronek ze
złowrogą pętlą na końcu. Lidia z racji swego
nieoficjalnego zawodu czasem igrała ze śmiercią, lecz
teraz ogarnął ją potworny strach, jakiego nie zaznała
jeszcze nigdy. Więc ma zginąć! Dlaczego? Czy to kara
za dzisiejszą rozmowę z Markiem, z którym spotkanie
uznano za nie przypadkowe? Czy raczej zemsta tego
starucha za to, że w szampańskim humorze
zdemaskowała jego incognito?
W migotliwym świetle dwóch pochodni brylant
tryskał snopami cudnych iskier wszystkich barw tęczy,
lecz Lidia zapomniała, że ma na palcu ten pierścień. Jej
stopy nagle jakby przyrosły do ziemi, jej głos uwiązł w
gardle, a w oczach wirowały jej w dzikim pląsie
pochodnie, szubienica, żółte piaski pustyni i ciemniejsza
od nich, opalona twarz ironicznie uśmiechniętego lorda,
który wciąż patrzał na nią.
Patrzał na nią, myśląc równocześnie, że teraz, gdy
bladość pokryła śniadą, subtelną twarzyczkę, Lidia
wygląda jeszcze piękniej, niż przedtem w hotelu. Z białą
cerą, jej krucze włosy i czarne oczy, podłużne jak
migdały, stanowiłyby interesujący kontrast, myślał,
bawił się jej przerażeniem i celowo przedłużał chwile
dławiącej niepewności. Wreszcie rzekł głośno
patetycznie:
— Sprawiedliwości niech stanie się zadość.
Wykonać wyrok!
Ktoś z tyłu lekko potrącił Lidię. Zachwiała się na
zdrętwiałych nogach i w tym momencie Edward
uścisnął jej dłoń dyskretnie, by szef nie dojrzał; och,
jakże była mu wdzięczna za ten wymowny uścisk! Lecz
kto popchnął ją przed sekundą? Ach, ci; dwóch
tubylców wlokących trzeciego, który ręce miał
skrępowane na plecach, przeszło właśnie tuż obok niej;
przedtem snadź stali za nią, dlatego ich nie widziała.
Skazaniec pod drzewem stawił rozpaczliwy opór,
tak że drudzy dwaj, trzymający pochodnie, musieli
pospieszyć na pomoc kolegom. Potem zaczęła
rozgrywać się straszna, okrutna scena, na którą Lidia
kiedy indziej nie potrafiłaby patrzeć, jak patrzała teraz,
stosownie do wyraźnego rozkazu eks-generała.
Bowiem ponad wszelkimi jej uczuciami górowało
nikczemne, lecz całkiem ludzkie zadowolenie, że nie ją
spotyka ta kara, tylko kogoś innego. Po radosnym
uświadomieniu
sobie
własnego
bezpieczeństwa,
przyszła kolej na gniew.
— Czy specjalnie dla mnie urządził lord to
widowisko? spytała, mierząc groźnego starca wzrokiem
prawie nienawistnym.
— Nie — brzmiała spokojna odpowiedź — lecz
specjalnie dla pani kazałem przyspieszyć wykonanie
wyroku o jedną dobę.
— Dlaczego?!
— Ponieważ chciałem, aby pani przekonała się
naocznie, w jaki sposób ja karzę zdrajców!!!
Jeden z tubylców, prawdopodobnie przywódca
tych kilku pachołków, zameldował służbiście, że
polecenie wykonano, że skazaniec wisi według
wszelkich reguł, że z pustyni nadciągnie do rana wielki
wiatr, który wszelkie ślady ich stóp zatrze
najdokładniej, że warto by tylko skazańcowi rozwiązać
ręce, by jego śmierć wyglądała na samobójstwo.
— Tego nie chcę bynajmniej — odparł lord. —
Niech ci, co go znajdą wiedzą, że to nie było
samobójstwo, lecz surowa kara… I chodźmy już.
Zaledwie uszli kilkadziesiąt kroków, ze szczytu
wydmy po jej stromym zboczu zaczęło zsuwać się
szybko trzech mężczyzn. Dwaj z nich podbiegli do
wisielca, odcięli go, złożyli na piasku i zaczęli cucić,
podczas gdy trzeci, z bronią gotową do strzału,
obserwował oddalającą się grupę lorda. Dopiero gdy
opodal zgasły pochodnie i zawarczały silniki dwóch
samochodów, podszedł do swoich towarzyszów, także
przyklęknął obok nieszczęsnego skazańca.
— Żyje? — spytał.
— Obawiam się, że nasze zabiegi są spóźnione.
— Biedny Mirzuk.
— Teraz, efendi, mówisz biedny Mirzuk, a czemu
nie pozwoliłeś nam strzelać? W świetle pochodni
stanowili dla nas z góry znakomity cel!
— Sam to wiem najlepiej, bo przez pięć minut
mierzyłem temu staremu okrutnikowi prosto w łeb.
— Czemuż więc nie wypaliłeś?
Zwątpiwszy w możliwość odratowania Mirzuka,
pozostawili przy nim jego krewniaka, sami zaś odsunęli
się nieco i z arabskiego przeszli na swój ojczysty język.
Młodszy powrócił jeszcze raz do tego samego tematu.
— Powiedz mi, Marku, co cię właściwie skłoniło
do tak nagłej zmiany dobrego planu, jaki ułożyliśmy
sobie przed godziną?
— Widok tej kobiety, rozumiesz?
— Ty ją znasz?
— Od pięciu lat, ale dopiero dzisiejszej nocy
poznałem ją i przejrzałem na wskroś! Boże, Boże,
gdyby mi to ktoś opowiadał, gdyby śmiał twierdzić, że
Lidia jest narzędziem naszych wrogów i…
— Effendi! — zabrzmiał w tej chwili radosny
okrzyk tubylca. — Mój bratanek dycha! Żyje! Żyje!
Zanim znów pobiegli do niego, młodszy powiedział
z satysfakcją:
— Nie chciałbym być w skórze Anglika, którego
kiedyś dostanie w swoje ręce Mirzuk. Wykorzystamy
to chyba, co?
— Tak, tak — potwierdził Marek z
roztargnieniem, gdyż myślami był jeszcze wciąż przy
Lidi.
ROZDZIAŁ II
Ukończywszy pisanie listu, zaadresował kopertę i
jeszcze raz ujął w dłonie dwie fotografie. Były one tak
niepodobne do siebie, że na pierwszy rzut oka nie
poznałby nikt, że są to zdjęcia tego samego człowieka i
w tym samym miesiącu robione. Bowiem jedna z nich
przedstawiała gładko wygolonego, trzydziestoletniego
mężczyznę niewątpliwie białej rasy, w mundurze
kapitana z całą kolekcją orderów, druga zaś
czarnobrodego Araba, który chyba dość dawno
przekroczył czterdziestkę, a głowę miał okrytą
turbanem.
Na odwrocie tej drugiej fotografi Europejczyk
przebrany w arabski strój napisał obok daty moje
ostatnie zdjęcie i wzdrygnął się, gdyż wyraz ostatnie
brzmiał jednak złowieszczo. Uzupełnił więc co prędzej
ten napis słowami: przed przybyciem do Azji, po czym
jął przyglądać się z upodobaniem swojej właściwej
podobiźnie, czyli owej pierwszej fotografi.
— Kiedyż będę znowu wyglądał tak? —
westchnął.
W szufladzie, którą dziś opróżniał, miał jeszcze
trzecią fotografię, przedstawiającą młodą wybitnie
piękną brunetkę. Pod spodem znajdowała się jej
dedykacja: Twoja na zawsze Lidia. Przeczytawszy to,
co czynił tysiące razy od chwili swego z nią rozstania,
uśmiechnął się smutnie i z goryczą.
— Prędko skończyło się to na zawsze — mruknął,
zamyślił się, po czym drżącą dłonią zbliżył płonącą
zapałkę do fotografi. — Trudno, tego tam nosić nie
mogę, zresztą między nami wszystko skończone —
usprawiedliwiał się nie wiadomo przed kim i długo
patrzał na kupkę popiołu, zanim ją zdmuchnął z biurka.
Do drzwi zapukano w umówiony sposób. Pomimo
to nie otworzył ich zaraz, lecz najpierw zgarnął papiery
do szuflady i zapytał:
— Kto tam?
— Julian — brzmiała odpowiedź.
— Czekam na pana niecierpliwie — rzekł,
odmykając drzwi.
— Na mnie, czy raczej na pieniądze? — odparł z
uśmiechem przybyły.
Był to również wojskowy, sądząc po jego
energicznych ruchach i po nieposkromionej pasji do
zapinania marynarki na wszystkie guziki, tak jak gdyby
miał na sobie mundur. Usiadłszy obok biureczka,
położył na nim portfel solidnie wypchany białymi
banknotami angielskimi.
— Proszę przeliczyć — rzucił tonem rozkazu.
Okazało się po przeliczeniu, że jest tu dwadzieścia
tysięcy funtów szterlingów.
— Tylko tyle?! — rzekomy Arab nie taił swego
rozczarowania.
— To około sto tysięcy dolarów!
— Lub mnogie miliony lei rumuńskich, ale niestety
ludzie, których mam skaptować, uznają jedynie
brytyjską walutę, panie majorze.
— Wiem o tym, Aminie Ghazwan… Pozwoli pan
kapitan, że, dla wprawy także w cztery oczy będę
używał jego najnowszego nazwiska… Wiem o tym, że
ułatwiłoby wam robotę dysponowanie znacznie
większymi funduszami, lecz nie stać nas na nie…
chwilowo. Ba, muszę nawet prosić cię, Amin
Ghazwanie, byś stale pamiętał, iż na tych dwadzieścia
tysięcy funtów złożyło się wiele ciężkiej pracy, potu, a
może i przekleństwo naszych rodaków, z których śruba
podatkowa wyciska, co tylko można. Słowem:
oszczędzaj, oszczędzaj, oszczędzaj!
— Rozrzutny nigdy nie byłem.
— Właśnie dlatego bez obawy powierzam ci od
razu całą sumę…
— Całą?! — wtrącił oburzony Ghazwan. — Za
marnych
dwadzieścia
tysięcy
funtów,
chcecie
podminować taką potęgę, jak…
— Mówiąc o całej sumie — przerwał mu
nawzajem major — miałem na myśli kwotę, jaką
przyznano nam do końca bieżącego roku. W styczniu
znowu coś wypłacą i tym więcej zdołam uzyskać co
kwartał, im bardziej będą efektowne wasze wyczyny.
Zwłaszcza pierwsze! Poza tym, gdybyś znalazł się w
nagłych tarapatach finansowych, pchnij łącznika do
naszego konsula.
— A większy transport broni kiedy mi przyślecie?
— Skoro nas zawiadomisz, gdzie można będzie
bezpiecznie wyładować ją ze statku… Czy są jeszcze
jakie inne pytania, wątpliwości?
— Nie ma. Natomiast jest mała osobista prośba
do pana majora.
— Słucham, Aminie Ghazwan.
— Gdybym zginął…
— Tfu, na psa urok! O tym ani myśleć nie wolno!
— Wiem, jednak takie misje, jak moja, najczęściej
kończą się raptownym wyjazdem na tamten świat. Otóż
gdyby do tego przyczynili się nasi wrogowie, lub, co
także możliwe, nasi sojusznicy, proszę po mym zgonie…
— Lecz jeśli nie zdołamy go stwierdzić? Ci, którym
udaje się niekiedy sprzątnąć kogoś z naszych kolegów,
nie lubią się tym chwalić; wolą trzymać nas w
niepewności do ostatka, by ciągnąć z tego dalsze
korzyści.
— Słusznie. Umówmy się zatem w ten sposób, że
jeżeli kiedykolwiek w ciągu pięciu miesięcy nie dam
znaku życia, uznacie mnie za zmarłego. Wówczas niech
pan major łaskawie prześle mojej matce to.
Z tymi słowy wręczył mu wyjętą z szuflady kopertę,
do której włożył swoje dwie fotografie i pożegnalny list.
Na dowód, iż nie chce znać treści listu, major
zakleił kopertę natychmiast, zalakował ją, wsunął do
kieszeni i przyrzekł, że spełni prośbę młodszego kolegi,
gdyby ów zginął…
— …co nie daj, Boże! — dorzucił ze szczerym
przejęciem. — A teraz wyjdźmy na pokład, bo
zapewne zbliżamy się już do lądu.
— Pierw umieszczę pieniądze w woreczku pod
koszulą i sprawdzę, czy nie zostawiłem w kabinie
kompromitujących pamiątek po sobie.
— Chwalę ostrożność, choć w tym wypadku
uważam ją za zbędą; przecież znajdujemy się na naszym
okręcie wojennym! Czyż wśród jego załogi potrafiłby
się ukrywać szpicel z ich wywiadu? Absurd!
— Ja zaś słyszałem, iż na jednym z naszych
krążowników nakryto przed miesiącem szpiega,
specjalistę od szyfrów.
— Racja, racja… Ha, skoro tak, to proszę
zniszczyć również bibułę, której pan używał, pisząc
swój list do matki.
— Bibuły nie używam dla zasady, bo przez nią
wsypać się najłatwiej. O, widzi pan major?
Czyściuteńka! Zawsze wolę odczekać, aż atrament sam
wyschnie, niż zostawić ślad swej korespondencji na
zdradliwej bibule.
— Brawo. Pańska przezorność daje mi gwarancje,
że nasi wrogowie nie zmiarkują nigdy, kim naprawdę
jest „pobożny muzułmanin”, Amin Ghazwan. I proszę te
moje słowa uważać za nieomylną przepowiednię.
Z przepowiedniami różnie bywa, lecz po cóż
uprzedzać wypadki, które i tak potoczyły się z
szybkością spadającej lawiny…
Kiedy dwaj oficerowie wyszli na pokład, ogarnęły
ich egipskie ciemności, bowiem kontrtorpedowiec
płynął ze zgaszonymi światłami, a noc była czarna;
czarniejszej nie mogli sobie wymarzyć, gdy od tygodnia
czekali na nów księżyca. Brnąc w mroku na oślep,
potykając się na niewidzialnych obecnie przeszkodach,
dotarli do lewej burty.
Tutaj stali dwaj młodzi przyjaciele rzekomego
Amina Ghazwana i jego przyszli przewodnicy: Selim
Kahar i Farraj Dakhil. Obydwaj ukończyli medycynę
na jednym z europejskich uniwersytetów, obydwaj
wynieśli z tych studiów znacznie więcej rewolucyjnych
myśli niż wiedzy lekarskiej, ale poza tym jeden był
żywym przeciwieństwem drugiego.
— Jest jaka sensacja? — zapytał major.
— Chyba tylko ta, że dopędzamy duży parowiec
— odparł Selim Kahar i wyciągnął rękę przed siebie,
by go wskazać.
Był to dwukominowy statek pasażerski, rzęsiście
oświetlony. Kontrtorpedowiec mknący po jego
kilwaterze, musiał zmienić kurs, aby go wyminąć, lecz
skręcił na prawo nieznacznie, tak że odległość między
nimi przy mijaniu wynosiła zaledwie trzysta metrów,
albo jeszcze mniej.
— To wystarczy, nie spostrzegą nas na pewno —
orzekł komendant okrętu wojennego, patrząc z
niechęcią na czterech „szczurów lądowych”, którzy
przed chwilą weszli na mostek. — Dałbym ja wam za
to bobu, nnno! — zamruczał pod nosem — gdyby nie
te ciepłe polecenia admirała.
— Czy pan komendant nie wie, co to za parowiec?
— spytał major.
— Nie, ale dowiemy się może, gdyż z przeciwka
płynie jakiś kargo.
— Przyznam się, że nie rozumiem…
— Nie rozumie pan, co to jest cargo-ship? Ano,
statek towarowy.
— To wie każde dziecko — odparł urażony major.
— Natomiast nie rozumiem, jaki związek…
— Taki — wtrącił komendant kontrtorpedowca
— że wachtowi na towarowcach zdychają z nudów,
kiedy nastanie noc tak spokojna jak dzisiaj i
uprzyjemniają sobie życie rozmówkami z każdym
spotkanym statkiem. Rozmawiają oczywiście nie przez
megafon, jakby mógł ktoś z panów przypuszczać —
dodał z jawnym szyderstwem — tylko świetlnym
Morse’em… O, już! Nie mówiłem?!
Rzeczywiście w tej chwili nad mostkiem płynącego
z przeciwka statku towarowego zakwitło białe, silne
światełko, zgasło, zapaliło się znów i tak w kółko
kilkadziesiąt razy, w różnych wariantach krótkich lub
nieco dłuższych wybłysków. Major, chociaż znał na
pamięć alfabet Morse’a, nie mógł nadążyć z
odczytywaniem tej optycznej depeszy, za to Ghazwan
ubiegł nawet marynarzy.
— Statek zwie się Hera, dąży do Pireusu — rzekł
Antoni Marczyński SYJON PODMINOWANY POWIEŚĆ Spis treści Prolog Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV
Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Rozdział XXI Rozdział XXII Tekst wg wydania Z. Gutowskiego i M. Wojciechowskiego, Poznań 1939 Na okładce wykorzystano zdjęcie ze strony www aparatka89.flog.pl. PROLOG Palestyński wulkan grozi nowym wybuchem! We dnie niby panuje spokój; praca wre na roli, na plantacjach drzewek pomarańczowych, we fabrykach, w dwóch portach i przy eksploatacji niezmierzonych skarbów Morza Martwego, a po świetnych szosach mkną tysiące aut, autobusów i ciężarowych samochodów. Mkną podejrzanie szybko! Lecz o zachodzie słońca życie nagle zamiera, pracują tylko wodne turbiny elektrowni Ruttenberga
zaopatrującej w światło pół kraju. O zachodzie słońca wszystkie żydowskie osiedla rolnicze, moszawy, kwuce, kibuce zamieniają się w małe forteczki gotowe do odparcia napadu niespokojnych sąsiadów. Potem, gdy mrok zapadnie, z każdej arabskiej wsi wymykają się gromadki młodych zapaleńców, odgrzebują broń zakopaną w ziemi, spieszą dokądś wąwozami, przesmykami, ścieżkami wijącymi się wśród urwistych szczytów i, pod osłoną nocy, znikają jak duchy, a do domów wracają tuż przed świtem. Skąd? Nie wiadomo. Za to wiadomo nazajutrz, gdzie znów linie telegraficzne przerwano, który mostek wysadzono w powietrze lub jaką ostrzeliwano kolonię. Równocześnie przez Jordan, znaną z Bibli rzekę oddzielającą dzisiejszą, okrojoną Palestynę od tzw. Transjordani, przekradają się karawany wiozące broń. Broń, która od Jemenu przez cały półwysep Arabski odbyła długą drogę na wielbłądach i dwa razy dłuższą na statkach, fałszywie meldując swój ładunek. Równocześnie przez lasy cedrowe Libanu, na którego szczytach błyszczy śnieg, przedzierają się do Palestyny młodzi agitatorzy, studenci arabscy. Równocześnie od zachodu podpływają ku brzegom Ziemi Obiecanej jakieś łodzie podwodne i na pełnym morzu spotykają się z kutrami arabskich rybaków. Konszachty te przerywa pojawienie się na horyzoncie patrolującego okrętu Wielkiej Brytani; wówczas łódź podwodna szybko daje nurka, a rybacy ciągną sieci jak gdyby nigdy nic. Ale wszystko to jest dopiero treningiem. Zakonspirowane magazyny broni jeszcze nie są pełne,
znakomici partyzanci jeszcze nie są wojskiem, emisariusze śmiertelnego wroga Angli jeszcze nie przekonali słowami i złotem Beduinów, że powinni ławą przekroczyć Jordan, że garnizony angielskie są słabe, że u Żydów znajdą bogaty łup. Kto kieruje tym ruchem, tymi przygotowaniami do ważnej rozprawy o Palestynę? Czy Wielki Mufti, Amin el Hussaini, który po swej ucieczce z meczetu Al Aksa w Jerozolimie, przebywa obecnie w Syri? Chyba nie, gdyż Francuzi dobrze go strzegą we własnym interesie, Anglicy zaś nareszcie wstrzymali mu wypłatę hojnych apanaży, a za przemycaną broń trzeba płacić drogo, bardzo drogo. Lecz również można ją dostać za darmo, jeżeli jakieś mocarstwo chce psuć krew innemu mocarstwu i wywoływać w jego kraju antagonizmy, walki między podległymi mu ludami. Może więc poza Wielkim Muftim, którym w równej mierze kierują pobudki ideowe (panarabizm) jak i osobiste ambicje (kalifat), stoi ktoś potężniejszy? Może jest takie mocarstwo, które dąży do pokłócenia Angli z dwustu sześćdziesięcioma milionami muzułmanów? Może jest ktoś, kto pragnie przyłożyć Angli nóż do gardła? Gardłem Angli, największej z kolonialnych potęg świata, był i będzie Kanał Sueski! Kanał ten może łatwo zasypać, zniszczyć lawa palestyńskiego wulkanu, który grozi nowym wybuchem. A pożar Palestyny może szybko przerzucić się na Europę! ROZDZIAŁ I Posłyszawszy przyzwalające proszę wejść,
wkroczył do jej pokoju i zrobił zdziwioną minę; sądził bowiem, że zastanie ją już w łóżku, tymczasem Lidia stała przed lustrem ubrana jak do wyjścia na miasto. Nie poszła spać, tłumaczyła się, gdyż nie potrafiłaby zasnąć teraz o dziesiątej godzinie rano. Zresztą wypoczęła dostatecznie w wagonie sypialnym, a po tylu dniach monotonnej żeglugi i po całonocnej podróży koleją jest przede wszystkim spragniona przechadzki. Nie przejażdżki autem czy powozem, ale właśnie dłuższego spaceru pieszo… — Nic z tego — przerwał jej szorstko. — Dopóki nie otrzymam nowej instrukcji, nie wypuszczę pani z hotelu na krok! — Doprawdy obrzydzacie mi życie swą przesadną ostrożnością… Przecież nikt mnie tu nie zna, jestem w tym mieście pierwszy raz w życiu. — Ale pani jest zbyt piękna, by mogła nie zwracać na siebie uwagi. — Komplement nie udobrucha mnie, panie Edwardzie… Mój drogi Edw… — Pani ze mną też nic nie wskóra omdlewającymi spojrzeniami — wtrącił, lecz na wszelki wypadek spuścił oczy, by nie spotkać jej wzroku. — Służba, rozkaz to dla mnie świętość! Dlatego… chociaż wiem, że znów będą narzekania, dąsy, kwasy… zamknę panią w tym pokoju na klucz. Uczynił to rzeczywiście, oznajmiwszy jej pierw, iż wróci do hotelu najpóźniej za dwie godziny. Dwie godziny to w Europie byłoby z pewnością za mało na wyszukanie w obcym mieście tego, za czym Lidia stęskniła się szalenie, ale na Wschodzie podobne tęsknoty można ukoić niemal na każdej ulicy.
— Tylko jak stąd wyjść? Może by przez balkon? Wspólny balkon łączył obydwa pokoje, a z pokoju Edwarda kelner hotelowy właśnie wynosił tacę z resztkami śniadania. Kelner, otrzymawszy hojny napiwek, zgodził się pożyczyć Lidi swój klucz, wymienił potrzebne jej adresy i zaprowadził ją, jak chciała, do bocznego wyjścia z hotelu. Nie dziwił się niczemu; te trzy życzenia były drobnostką wobec zachcianek, żądań, wybryków wielu innych bogatych turystek, które robią, co mogą, by Kair zakasował biblijną Sodomę. Kair, pod wieczór tętniący życiem godnym przeszło milionowego miasta, wygląda o dziesiątej rano tak, jakby połowa jego ludności bawiła w Mekce i na letniskach. Przez to Lidia, która, jak każdy, ginęła by w tłumie, obecnie, na prawie pustych ulicach przyciągała ku sobie spojrzenia nielicznych przechodniów, co słusznie Edward przewidywał. O tych przewidywaniach, przestrogach zapomniała na razie, pochłonięta oglądaniem witryn wspaniałych sklepów przy ulicy Fuada I, zapomniała też zniżać parasolkę tak, aby ją osłaniała nie tylko przed palącymi promieniami słońca lecz również przed wzrokiem zbyt ciekawych mężczyzn. I jeden z nich, gdy przecinała poprzeczną ulicę Sulimana Paszy, nagle stanął jak wryty. — Kogo widzę! — zawołał zdumiony i ucieszony. — Pani Lidia! Zdrętwiała. Po tym, co zaszło trzy lata temu,
wyjechała z ojczyzny niby na rok, ale niebawem los zamknął jej drogę powrotną właściwie na zawsze; odtąd wstydliwie stroniła od rodaków przebywających za granicą, a teraz licho przyniosło jego, Marka. To był nie tylko ziomek i dawny znajomy, lecz również przyjaciel człowieka, któremu wyrządziła najcięższą krzywdę! Jeśli sympatyzował z przyjacielem, jak niemal wszyscy, powinien był ukłonić się jej chłodno i iść dalej, tymczasem… tymczasem Marek wyglądał na uszczęśliwionego tym nieoczekiwanym spotkaniem. Dziwne. Czyżby chciał ją przekonywać, prosić, aby ową krzywdę naprawiła? Nie, naprawić jej już nie można, natomiast warto pogawędzić z nim trochę o ludziach niegdyś jej bliskich, zwłaszcza o tym skrzywdzonym, o mężu! Marek mówił dużo, lecz głównie o sobie. Nareszcie rozstał się z „koszarami”, nareszcie otrzymał przydział za granicę, do tutejszego poselstwa; zastępuje chorego attaché militaire i zapewne obejmie to stanowisko, gdyż jego poprzednik wybiera się na tamten świat. Za to jemu, Markowi, służy suchy klimat egipski, no i dobra posada. Zarabia znacznie więcej niż w kraju, ma auto, które jest na usługi jej, Lidi, ma śliczne mieszkanko, słowem, do szczęścia brak mu jedynie… kobiety. Opowiadał to z takim humorem, iż zapytała żartobliwie, dokąd kandydatki mogą nadsyłać oferty. Wówczas nagle spoważniał, a za chwilę wprawił ją w
zakłopotanie wyznaniem będącym dla niej wielką niespodzianką: że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, czyli przed pięciu laty, że lojalność wobec jej męża nie pozwalała mu na głośne wyrażenie tych uczuć, że jednak dziś może o tym mówić, ponieważ ona jest wolna… — Wolna? — powtórzyła w zadumie. — Prawdziwej wolności zapewne nie zaznam już nigdy. — Wtem wzdrygnęła się, jakby ją coś przeraziło. — Nie mówmy o tym teraz, błagam pana. Przejdźmy na inne tematy. — Dobrze — przystał niby łatwo, zdjął kapelusz panamę i przez chwilę nerwowym ruchem gładził włosy, czarne tak, że niemal przechodziły w kolor granatowy. — Ale mówmy dalej o pani. — Innego tematu nie potrafił snadź wymyślić obecnie. — Co działo się z panią przez te trzy lata? — Wróciłam do dawnego zawodu, jeździłam po świecie z występami raz oklaskiwana, to znów wygwizdywana, boć i znacznie lepsza ode mnie artystka także nie dogodzi wszystkim, a od dzisiaj jestem tutaj. Nie skłamała, lecz powiedziała zaledwie cząstkę całej prawdy; och, tej reszty nie wydobyłby z niej ani torturami! — Gdy pani wystąpi w Kairze, zasypię estradę kwiatami. — Nie jestem pewna, czy mój impresario dojdzie do zgody z… — Oby nie doszedł! — wtrącił wesoło. — Oby targował się z miesiąc, a przez ten czas obwiozę panią moim autem po całym Egipcie. Uśmiechnęła się, ale z goryczą. Miesiąc
odpoczynku należał się jej od dawna, tymczasem dziś oznajmił jej Edward, iż prawdopodobnie zaczną nową robotę jutro lub pojutrze. Gdzie? Nie wiadomo. Przeciw komu? Nie wiadomo. Zawsze trzyma się ją w niepewności do ostatka. Pewnym jest tylko to, że gdy potknie się kiedy, gdy trafi na chytrzejszego od niej przeciwnika, lub gdy straci z takim trudem zdobyte zaufanie swych obecnych szefów, zginie. A dopóki żyje, nie zdoła zerwać oków dobrze płatnej niewoli, tak niewoli! Czy to kara losu za… — Niech mi pan teraz mówi o moim byłym mężu — poprosiła. Marek skrzywił się lekko. Co, u licha? Dość chyba długo odznaczał się wzorową lojalnością, teraz czas z nią skończyć, pomyślał. Stosownie do tego postanowienia oświadczył Lidi z udanym wahaniem, że jej mąż pocieszył się rychło, że ma przyjaciółkę i bardzo sobie chwali tę zmianę. Jakże niesłusznie! Czyż można jakąkolwiek kobietę porównywać z nią, z Lidią?! — Bardzo to uprzejmie z pana strony, Marku, lecz musimy się już pożegnać — rzekła, spojrzawszy na zegarek. — Do widzenia! — Jeszcze chwileczkę. Gdzie pani mieszka? — W hotelu Ssss… — zaczęła i urwała przerażona. — Shepheard’s? Zgadł, więc zaprzeczyła co prędzej, a gdy wymienił nazwę jeszcze bardziej luksusowego hotelu Semiramis, skinęła głową potwierdzająco. Potem zapytał, czy mógłby ją odwiedzić dziś po południu, lub wieczorem. — Nie! Nie! — odparła z przestrachem, który go zastanowił. — Przed upływem trzech dni proszę mnie nie odwiedzać, ani nie telefonować. Mój impresario to
srogi tyran, dopiero po występach spuszcza pupilów z łańcucha. Naraziłby mnie pan na niewypowiedziane przykrości, gdyby on wiedział, że dziś… — Dobrze — wtrącił Marek — zastosuję się do pani życzenia i przyjdę do Semiramis dopiero za trzy dni, choć radbym panią zobaczyć jeszcze dzisiaj. To życzenie miało się spełnić, na nieszczęście, obecnie zaś Lidia, załatwiwszy swój „niecenzuralny” sprawunek w dzielnicy Bulaq, zawróciła do hotelu. Pieszo byłaby nie zdążyła, zresztą spaceru przy tym upale miała dosyć, więc wsiadła do taksówki, gdy jednak przyszło do płacenia, stwierdziła, że ma w torebce tylko indyjskie rupie, których szofer przyjąć nie chciał. Gdzie je zmienić na egipską walutę? Ano, najbliżej Shepheard’s Hotel jest oczywiście Cook. I tam właśnie zastał ją Edward, który przyszedł do Cooka dowiedzieć się, czy jutro nie odpływa do Europy jaki statek z Aleksandri albo z Port Saidu. — Wyszłaś na miasto pomimo mego zakazu?! — rzekł ostro, skoro odprawił jej taksiarza, zapytawszy go pierw, skąd przywiózł tę panią. — I poszłaś aż nad Nil?! Drogo cię to może kosztować, bo ja raport o tym złożyć muszę! Przez całe popołudnie milczał jak zaklęty. Na próżno próbowała go rozbroić zalotnością, na którą bywał zwykle dość wrażliwy. Nigdy jeszcze nie widziała go tak wzburzonego i ponurego. Ba, gdyby znała przyczyny… Dawny Edwarda zwierzchnik, pięć lat temu spensjonowany i od pięciu lat zajmujący się archeologią, a kilka miesięcy temu znów powołany do służby, powiedział w trakcie dzisiejszej rozmowy:
— Czy nie sądzisz, drogi chłopcze, że Lidię z tym jej kapitanem rozwiedziono tylko dlatego, by ją na współpracownicę podsunąć nam? — Z takich podejrzeń — odparł Edward — wyleczyła nas dawno jej próbna robota w Indiach. — Ba, Hindusi są jej obojętni, mogła ich sypać już choćby dla zaskarbienia sobie naszego zaufania. Lecz kiedy zorientuje się, że teraz będzie demaskowała głównie swoich rodaków, to gotowa zacząć pracować na dwa fronty, a szczerze tylko dla nich. — Mylordzie, ja ręczę, że Lidia nas nie zdradzi. — Jednakże zdradziła swój kraj i swojego męża. — Pozwolę sobie sprostować te kartotekowe informacje… O zdradzie kraju trudno tu mówić, skoro każde z jej rodziców należało do innej narodowości, a przez swe zamążpójście Lidia stała się obywatelką jeszcze trzeciego państwa. Trochę mniej jasne są dla mnie tylko przyczyny jej szybkiego rozwodu, lecz jestem przekonany, że zawinił raczej mąż Lidi. — Bronisz jej tak, jakby była twoją kochanką! — Nie była nią i nie jest, daję słowo honoru! — To właśnie bardzo źle, drogi chłopcze. Bo gadaj sobie, co chcesz, ale do tak pięknej kobiety ciągnąć cię musi, a dopóki jej nie zdobędziesz, nie ujarzmisz, jeszcze nie raz zgrzeszysz ustępliwością, pobłażliwością, w tym położeniu karygodną! Pomny tych słów Edward przez całe popołudnie rozmyślał nad tym, jak ukarać Lidię za jej dzisiejsze nieposłuszeństwo, zanim nadarzy się okazja do zupełnego „ujarzmienia” jej
według recepty doświadczonego eks-generała. Niczego jednak nie wymyślił na razie, tylko gdy Lidia powiedziała, że dzisiaj sam zje kolację, bo ona chce iść wcześniej spać, zaprotestował stanowczo. — Na kolację zaprosiłem wuja, którego przypadkowo tu spotkałem i wobec którego pani musi udawać moją narzeczoną, gdyż nie chcę, by panią uważał za moją kochankę. Proszę więc zrobić się dziś „na bóstwo”, co pani trudno nie przyjdzie, i proszę być gotową na godzinę ósmą. Kiedy wyszedł do swego pokoju, by przebrać się w smoking, Lidia wybuchnęła śmiechem, rozbawiona nieudolną bajeczką, jaką ją chciano poczęstować. Bowiem domyśliła się od razu, że owym „wujem” jest ich nowy zwierzchnik, który pragnie ją poznać osobiście, lecz równocześnie chce zachować swoje incognito. By zaś nie wydało Się jej podejrzanym to nagłe zainteresowanie „wuja” jej osobą, Edward przedstawi ją, jako swoją narzeczoną. — Ten poczciwy chłopak nawet zwyczajnej mistyfikacji przygotować nie umie — zauważyła słusznie. — A swoją drogą cieszę się, że poznam osobiście jeszcze jednego asa Secret Service. Ciekawam bardzo, którego… Chociaż obiad mieli zjeść w zarezerwowanym gabinecie, nie na słynnej alabastrowej sali Shepherd’s Hotelu, nowy szef Lidi przyrzekł Edwardowi, że „troszkę” zmieni swój wygląd. Zmienił go jednak tak radykalnie, że Edward, choć obyty z aktorską charakteryzacją, w pierwszej chwili osłupiał. Gdyby nie
ten sam głos, nigdy by nie poznał swego dziarskiego generała w tym pociesznym jegomościu, który wszedł o ósmej do jego pokoju i żywcem przypominał karykaturę roztargnionego profesora ubranego w pożyczony, za obszerny smoking. Odpowiednie do tej maskarady było zachowanie się lorda, jego szybkie „wstawienie się” winem, jego nudne wykłady o egiptologi, jego staroświeckie umizgi do „narzeczonej ukochanego siostrzeńca”. Siedział przy stole naprzeciw Edwarda, a po prawej stronie Lidi, która zajmowała honorowe miejsce i w pewnej chwili powiedział do niej półgłosem: — Edziu mówił mi o pani wiele, lecz ja chciałbym, jako wuj, wiedzieć jeszcze jedno: czemu to piękna kapitanowa rozwiodła się z mężem?! — Jak można być tak niedyskretnym, panie generale! — odparła z czarującym uśmiechem, a obydwaj Anglicy po prostu zbaranieli. — Dziwi się pan, że go poznałam? To pańska wina, nie trzeba było tyle gestykulować. Przez to mankiet zsunął się i odsłonił koniec sławnej blizny po sudańskiej włóczni… O tej bliźnie mówił mi ongi mój mąż, stąd wiem, a pamięć mam niezłą, jak pan widzi. Edward odetchnął z ulgą; gdyby nie to wyjaśnienie, szef mógłby tylko jego posądzać o karygodną niedyskrecję. Lord zaś, ochłonąwszy ze zdumienia, roześmiał się trochę nieszczerze i szarmancko ucałował drobną dłoń sąsiadki. — Nie wiem — rzekł — co naprawdę zdradziło moje incognito, niemniej zaimponowała mi pani… Nnnno, skoro już mnie zdemaskowano, mówmy otwarcie, tylko szeptem; czy domyśla się pani, dokąd
zamierzam was wysłać? — Skoro z Indi ściągnięto nas do Egiptu i skoro mówi pan, mylordzie, że zamierza nas wysłać, czyli tu także nie zostaniemy, to w grę może wchodzić tylko Abisynia lub Palestyna. — Brawo. Rozumowanie całkiem logiczne. A którędy pani, gdyby to od niej zależało, którędy pani jechałaby na przykład do Palestyny? — Oczywiście nie najbliższą drogą; pociągiem, ale z Marsyli. — Nnnnie. Pewne względy przemawiają za tym, aby jechać polską linią z Konstancy, po odbyciu artystycznego tournée na Bałkanach… A jak pani… Edward powiedział Lidi wzrokiem, że musi uzbroić się w cierpliwość, bo stary lord jest okropnym nudziarzem i lubi tak piłować człowieka godzinami. Cierpliwość ta opłaciła się jej zresztą. Gdy na pytanie, co powinna by zrobić w Palestynie odparła, że przede wszystkim demaskować tych, którzy podjudzają Arabów do rozruchów, lord wyjął z kieszeni jubilerskie pudełko, podniósł jego wieczko i wewnątrz ukazał się pierścień z trzykaratowym brylantem. Na ten widok Lidia, posiadająca dotychczas skromną biżuterię, rozpromieniła się i spytała przymilnie, czy mogłaby ten pierścień chociażby „przymierzyć”. — Owszem, może go pani przymierzać sobie przez cały dzisiejszy wieczór, po czym wróci do mej kieszeni. A na własność otrzyma pani ten brylant wówczas, gdy w Palestynie zdemaskuje pani co najmniej dwóch podżegaczy — odparł eks-generał i dodał z naciskiem: — Tak ja, z moich własnych funduszów, wynagradzam wiernych współpracowników. Ale zdrajców… ech, o
tym, potem. Koło godziny jedenastej tonem nie znoszącym sprzeciwu zaproponował znudzonym słuchaczom przejażdżkę swoim samochodem. Poduszki tej wielkiej limuzyny były tak miękkie, przytulne, że Lidia znużona gadulstwem lorda i ukołysana monotonnym szumem maszyny wkrótce zasnęła. Gdy ją zbudzono, stwierdziła ze zdumieniem, iż znajduje się na pustyni. Czemu tu przyjechali niemal o północy? Dlaczego każą jej wysiąść? Co to wszystko znaczy? Wydało się jej, że na te pytania znalazła odpowiedź, kiedy po okrążeniu potężnej wydmy piasku stanęli u stóp wyschniętego drzewa, z którego najniższej, grubej gałęzi zwisał w dół postronek ze złowrogą pętlą na końcu. Lidia z racji swego nieoficjalnego zawodu czasem igrała ze śmiercią, lecz teraz ogarnął ją potworny strach, jakiego nie zaznała jeszcze nigdy. Więc ma zginąć! Dlaczego? Czy to kara za dzisiejszą rozmowę z Markiem, z którym spotkanie uznano za nie przypadkowe? Czy raczej zemsta tego starucha za to, że w szampańskim humorze zdemaskowała jego incognito? W migotliwym świetle dwóch pochodni brylant tryskał snopami cudnych iskier wszystkich barw tęczy, lecz Lidia zapomniała, że ma na palcu ten pierścień. Jej stopy nagle jakby przyrosły do ziemi, jej głos uwiązł w gardle, a w oczach wirowały jej w dzikim pląsie pochodnie, szubienica, żółte piaski pustyni i ciemniejsza od nich, opalona twarz ironicznie uśmiechniętego lorda, który wciąż patrzał na nią. Patrzał na nią, myśląc równocześnie, że teraz, gdy bladość pokryła śniadą, subtelną twarzyczkę, Lidia
wygląda jeszcze piękniej, niż przedtem w hotelu. Z białą cerą, jej krucze włosy i czarne oczy, podłużne jak migdały, stanowiłyby interesujący kontrast, myślał, bawił się jej przerażeniem i celowo przedłużał chwile dławiącej niepewności. Wreszcie rzekł głośno patetycznie: — Sprawiedliwości niech stanie się zadość. Wykonać wyrok! Ktoś z tyłu lekko potrącił Lidię. Zachwiała się na zdrętwiałych nogach i w tym momencie Edward uścisnął jej dłoń dyskretnie, by szef nie dojrzał; och, jakże była mu wdzięczna za ten wymowny uścisk! Lecz kto popchnął ją przed sekundą? Ach, ci; dwóch tubylców wlokących trzeciego, który ręce miał skrępowane na plecach, przeszło właśnie tuż obok niej; przedtem snadź stali za nią, dlatego ich nie widziała. Skazaniec pod drzewem stawił rozpaczliwy opór, tak że drudzy dwaj, trzymający pochodnie, musieli pospieszyć na pomoc kolegom. Potem zaczęła rozgrywać się straszna, okrutna scena, na którą Lidia kiedy indziej nie potrafiłaby patrzeć, jak patrzała teraz, stosownie do wyraźnego rozkazu eks-generała. Bowiem ponad wszelkimi jej uczuciami górowało nikczemne, lecz całkiem ludzkie zadowolenie, że nie ją spotyka ta kara, tylko kogoś innego. Po radosnym uświadomieniu sobie własnego bezpieczeństwa, przyszła kolej na gniew. — Czy specjalnie dla mnie urządził lord to widowisko? spytała, mierząc groźnego starca wzrokiem
prawie nienawistnym. — Nie — brzmiała spokojna odpowiedź — lecz specjalnie dla pani kazałem przyspieszyć wykonanie wyroku o jedną dobę. — Dlaczego?! — Ponieważ chciałem, aby pani przekonała się naocznie, w jaki sposób ja karzę zdrajców!!! Jeden z tubylców, prawdopodobnie przywódca tych kilku pachołków, zameldował służbiście, że polecenie wykonano, że skazaniec wisi według wszelkich reguł, że z pustyni nadciągnie do rana wielki wiatr, który wszelkie ślady ich stóp zatrze najdokładniej, że warto by tylko skazańcowi rozwiązać ręce, by jego śmierć wyglądała na samobójstwo. — Tego nie chcę bynajmniej — odparł lord. — Niech ci, co go znajdą wiedzą, że to nie było samobójstwo, lecz surowa kara… I chodźmy już. Zaledwie uszli kilkadziesiąt kroków, ze szczytu wydmy po jej stromym zboczu zaczęło zsuwać się szybko trzech mężczyzn. Dwaj z nich podbiegli do wisielca, odcięli go, złożyli na piasku i zaczęli cucić, podczas gdy trzeci, z bronią gotową do strzału, obserwował oddalającą się grupę lorda. Dopiero gdy opodal zgasły pochodnie i zawarczały silniki dwóch samochodów, podszedł do swoich towarzyszów, także przyklęknął obok nieszczęsnego skazańca. — Żyje? — spytał. — Obawiam się, że nasze zabiegi są spóźnione. — Biedny Mirzuk. — Teraz, efendi, mówisz biedny Mirzuk, a czemu nie pozwoliłeś nam strzelać? W świetle pochodni stanowili dla nas z góry znakomity cel!
— Sam to wiem najlepiej, bo przez pięć minut mierzyłem temu staremu okrutnikowi prosto w łeb. — Czemuż więc nie wypaliłeś? Zwątpiwszy w możliwość odratowania Mirzuka, pozostawili przy nim jego krewniaka, sami zaś odsunęli się nieco i z arabskiego przeszli na swój ojczysty język. Młodszy powrócił jeszcze raz do tego samego tematu. — Powiedz mi, Marku, co cię właściwie skłoniło do tak nagłej zmiany dobrego planu, jaki ułożyliśmy sobie przed godziną? — Widok tej kobiety, rozumiesz? — Ty ją znasz? — Od pięciu lat, ale dopiero dzisiejszej nocy poznałem ją i przejrzałem na wskroś! Boże, Boże, gdyby mi to ktoś opowiadał, gdyby śmiał twierdzić, że Lidia jest narzędziem naszych wrogów i… — Effendi! — zabrzmiał w tej chwili radosny okrzyk tubylca. — Mój bratanek dycha! Żyje! Żyje! Zanim znów pobiegli do niego, młodszy powiedział z satysfakcją: — Nie chciałbym być w skórze Anglika, którego kiedyś dostanie w swoje ręce Mirzuk. Wykorzystamy to chyba, co? — Tak, tak — potwierdził Marek z roztargnieniem, gdyż myślami był jeszcze wciąż przy Lidi. ROZDZIAŁ II Ukończywszy pisanie listu, zaadresował kopertę i jeszcze raz ujął w dłonie dwie fotografie. Były one tak niepodobne do siebie, że na pierwszy rzut oka nie poznałby nikt, że są to zdjęcia tego samego człowieka i w tym samym miesiącu robione. Bowiem jedna z nich
przedstawiała gładko wygolonego, trzydziestoletniego mężczyznę niewątpliwie białej rasy, w mundurze kapitana z całą kolekcją orderów, druga zaś czarnobrodego Araba, który chyba dość dawno przekroczył czterdziestkę, a głowę miał okrytą turbanem. Na odwrocie tej drugiej fotografi Europejczyk przebrany w arabski strój napisał obok daty moje ostatnie zdjęcie i wzdrygnął się, gdyż wyraz ostatnie brzmiał jednak złowieszczo. Uzupełnił więc co prędzej ten napis słowami: przed przybyciem do Azji, po czym jął przyglądać się z upodobaniem swojej właściwej podobiźnie, czyli owej pierwszej fotografi. — Kiedyż będę znowu wyglądał tak? — westchnął. W szufladzie, którą dziś opróżniał, miał jeszcze trzecią fotografię, przedstawiającą młodą wybitnie piękną brunetkę. Pod spodem znajdowała się jej dedykacja: Twoja na zawsze Lidia. Przeczytawszy to, co czynił tysiące razy od chwili swego z nią rozstania, uśmiechnął się smutnie i z goryczą. — Prędko skończyło się to na zawsze — mruknął, zamyślił się, po czym drżącą dłonią zbliżył płonącą zapałkę do fotografi. — Trudno, tego tam nosić nie mogę, zresztą między nami wszystko skończone — usprawiedliwiał się nie wiadomo przed kim i długo patrzał na kupkę popiołu, zanim ją zdmuchnął z biurka. Do drzwi zapukano w umówiony sposób. Pomimo to nie otworzył ich zaraz, lecz najpierw zgarnął papiery do szuflady i zapytał: — Kto tam? — Julian — brzmiała odpowiedź.
— Czekam na pana niecierpliwie — rzekł, odmykając drzwi. — Na mnie, czy raczej na pieniądze? — odparł z uśmiechem przybyły. Był to również wojskowy, sądząc po jego energicznych ruchach i po nieposkromionej pasji do zapinania marynarki na wszystkie guziki, tak jak gdyby miał na sobie mundur. Usiadłszy obok biureczka, położył na nim portfel solidnie wypchany białymi banknotami angielskimi. — Proszę przeliczyć — rzucił tonem rozkazu. Okazało się po przeliczeniu, że jest tu dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów. — Tylko tyle?! — rzekomy Arab nie taił swego rozczarowania. — To około sto tysięcy dolarów! — Lub mnogie miliony lei rumuńskich, ale niestety ludzie, których mam skaptować, uznają jedynie brytyjską walutę, panie majorze. — Wiem o tym, Aminie Ghazwan… Pozwoli pan kapitan, że, dla wprawy także w cztery oczy będę używał jego najnowszego nazwiska… Wiem o tym, że ułatwiłoby wam robotę dysponowanie znacznie większymi funduszami, lecz nie stać nas na nie… chwilowo. Ba, muszę nawet prosić cię, Amin Ghazwanie, byś stale pamiętał, iż na tych dwadzieścia tysięcy funtów złożyło się wiele ciężkiej pracy, potu, a może i przekleństwo naszych rodaków, z których śruba podatkowa wyciska, co tylko można. Słowem: oszczędzaj, oszczędzaj, oszczędzaj! — Rozrzutny nigdy nie byłem. — Właśnie dlatego bez obawy powierzam ci od
razu całą sumę… — Całą?! — wtrącił oburzony Ghazwan. — Za marnych dwadzieścia tysięcy funtów, chcecie podminować taką potęgę, jak… — Mówiąc o całej sumie — przerwał mu nawzajem major — miałem na myśli kwotę, jaką przyznano nam do końca bieżącego roku. W styczniu znowu coś wypłacą i tym więcej zdołam uzyskać co kwartał, im bardziej będą efektowne wasze wyczyny. Zwłaszcza pierwsze! Poza tym, gdybyś znalazł się w nagłych tarapatach finansowych, pchnij łącznika do naszego konsula. — A większy transport broni kiedy mi przyślecie? — Skoro nas zawiadomisz, gdzie można będzie bezpiecznie wyładować ją ze statku… Czy są jeszcze jakie inne pytania, wątpliwości? — Nie ma. Natomiast jest mała osobista prośba do pana majora. — Słucham, Aminie Ghazwan. — Gdybym zginął… — Tfu, na psa urok! O tym ani myśleć nie wolno! — Wiem, jednak takie misje, jak moja, najczęściej kończą się raptownym wyjazdem na tamten świat. Otóż gdyby do tego przyczynili się nasi wrogowie, lub, co także możliwe, nasi sojusznicy, proszę po mym zgonie… — Lecz jeśli nie zdołamy go stwierdzić? Ci, którym udaje się niekiedy sprzątnąć kogoś z naszych kolegów, nie lubią się tym chwalić; wolą trzymać nas w
niepewności do ostatka, by ciągnąć z tego dalsze korzyści. — Słusznie. Umówmy się zatem w ten sposób, że jeżeli kiedykolwiek w ciągu pięciu miesięcy nie dam znaku życia, uznacie mnie za zmarłego. Wówczas niech pan major łaskawie prześle mojej matce to. Z tymi słowy wręczył mu wyjętą z szuflady kopertę, do której włożył swoje dwie fotografie i pożegnalny list. Na dowód, iż nie chce znać treści listu, major zakleił kopertę natychmiast, zalakował ją, wsunął do kieszeni i przyrzekł, że spełni prośbę młodszego kolegi, gdyby ów zginął… — …co nie daj, Boże! — dorzucił ze szczerym przejęciem. — A teraz wyjdźmy na pokład, bo zapewne zbliżamy się już do lądu. — Pierw umieszczę pieniądze w woreczku pod koszulą i sprawdzę, czy nie zostawiłem w kabinie kompromitujących pamiątek po sobie. — Chwalę ostrożność, choć w tym wypadku uważam ją za zbędą; przecież znajdujemy się na naszym okręcie wojennym! Czyż wśród jego załogi potrafiłby się ukrywać szpicel z ich wywiadu? Absurd! — Ja zaś słyszałem, iż na jednym z naszych krążowników nakryto przed miesiącem szpiega, specjalistę od szyfrów. — Racja, racja… Ha, skoro tak, to proszę zniszczyć również bibułę, której pan używał, pisząc swój list do matki. — Bibuły nie używam dla zasady, bo przez nią wsypać się najłatwiej. O, widzi pan major? Czyściuteńka! Zawsze wolę odczekać, aż atrament sam wyschnie, niż zostawić ślad swej korespondencji na
zdradliwej bibule. — Brawo. Pańska przezorność daje mi gwarancje, że nasi wrogowie nie zmiarkują nigdy, kim naprawdę jest „pobożny muzułmanin”, Amin Ghazwan. I proszę te moje słowa uważać za nieomylną przepowiednię. Z przepowiedniami różnie bywa, lecz po cóż uprzedzać wypadki, które i tak potoczyły się z szybkością spadającej lawiny… Kiedy dwaj oficerowie wyszli na pokład, ogarnęły ich egipskie ciemności, bowiem kontrtorpedowiec płynął ze zgaszonymi światłami, a noc była czarna; czarniejszej nie mogli sobie wymarzyć, gdy od tygodnia czekali na nów księżyca. Brnąc w mroku na oślep, potykając się na niewidzialnych obecnie przeszkodach, dotarli do lewej burty. Tutaj stali dwaj młodzi przyjaciele rzekomego Amina Ghazwana i jego przyszli przewodnicy: Selim Kahar i Farraj Dakhil. Obydwaj ukończyli medycynę na jednym z europejskich uniwersytetów, obydwaj wynieśli z tych studiów znacznie więcej rewolucyjnych myśli niż wiedzy lekarskiej, ale poza tym jeden był żywym przeciwieństwem drugiego. — Jest jaka sensacja? — zapytał major. — Chyba tylko ta, że dopędzamy duży parowiec — odparł Selim Kahar i wyciągnął rękę przed siebie, by go wskazać. Był to dwukominowy statek pasażerski, rzęsiście oświetlony. Kontrtorpedowiec mknący po jego kilwaterze, musiał zmienić kurs, aby go wyminąć, lecz skręcił na prawo nieznacznie, tak że odległość między nimi przy mijaniu wynosiła zaledwie trzysta metrów, albo jeszcze mniej.
— To wystarczy, nie spostrzegą nas na pewno — orzekł komendant okrętu wojennego, patrząc z niechęcią na czterech „szczurów lądowych”, którzy przed chwilą weszli na mostek. — Dałbym ja wam za to bobu, nnno! — zamruczał pod nosem — gdyby nie te ciepłe polecenia admirała. — Czy pan komendant nie wie, co to za parowiec? — spytał major. — Nie, ale dowiemy się może, gdyż z przeciwka płynie jakiś kargo. — Przyznam się, że nie rozumiem… — Nie rozumie pan, co to jest cargo-ship? Ano, statek towarowy. — To wie każde dziecko — odparł urażony major. — Natomiast nie rozumiem, jaki związek… — Taki — wtrącił komendant kontrtorpedowca — że wachtowi na towarowcach zdychają z nudów, kiedy nastanie noc tak spokojna jak dzisiaj i uprzyjemniają sobie życie rozmówkami z każdym spotkanym statkiem. Rozmawiają oczywiście nie przez megafon, jakby mógł ktoś z panów przypuszczać — dodał z jawnym szyderstwem — tylko świetlnym Morse’em… O, już! Nie mówiłem?! Rzeczywiście w tej chwili nad mostkiem płynącego z przeciwka statku towarowego zakwitło białe, silne światełko, zgasło, zapaliło się znów i tak w kółko kilkadziesiąt razy, w różnych wariantach krótkich lub nieco dłuższych wybłysków. Major, chociaż znał na pamięć alfabet Morse’a, nie mógł nadążyć z odczytywaniem tej optycznej depeszy, za to Ghazwan ubiegł nawet marynarzy. — Statek zwie się Hera, dąży do Pireusu — rzekł