uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Antoni Marczyński - Szpieg w masce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :852.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Szpieg w masce.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 42 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 108 stron)

Antoni Marczyński SZPIEG W MASCE POWIEŚĆ FILMOWA KRAKÓW 2016

Opracowano na podstawie edycji Gebethnera i Wolffa, Kraków 1934. Na okładce: Hanka Ordonówna w filmie Szpieg w masce (1933). Spis treści 1 Rozdział I 2 Rozdział II 3 Rozdział III 4 Rozdział IV 5 Rozdział V 6 Rozdział VI 7 Rozdział VII 8 Rozdział VIII 9 Rozdział IX 10 Rozdział X 11 Rozdział XI 12 Rozdział XII 13 Rozdział XIII 14 Rozdział XIV 15 Rozdział XV 16 Rozdział XVI 17 Rozdział XVII 18 Rozdział XVIII 19 Rozdział XIX 20 Rozdział XX

ROZDZIAŁ I Wszystkie spojrzenia zawisły na twarzy sierżanta, który wyprężył się jak struna przed pułkownikiem i wyrecytował jednym tchem: — Meldunek telefoniczny placówki podsłuchowej numer osiemdziesiąt siedem: Nalot nieprzyjacielski znajduje się w odległości trzydziestu czterech kilometrów. — Kierunek wciąż ten sam? — Tak jest, panie pułkowniku. — Czyli, że za piętnaście minut tu będą… Pora zaczynać… Posypały się rozkazy, zadźwięczały dzwonki telefonu polowego, zawarczały motocykle adiutantów. Alarm!!! Ponure wycie fabrycznych syren, przeciągły gwizd parowozów na dworcach, żałobna pieśń dzwonów kościelnych i bełkot kilkuset megafonów porozmieszczanych w najruchliwszych punktach stolicy: — Hallo, hallo! Tu Komenda Obrony Miasta. Samoloty nieprzyjacielskie zbliżają się do Warszawy. Za cztery minuty elektrownia wyłączy prąd. Nie wolno zapalać żadnych świateł pod groźbą… Przed hangarami na lotnisku mokotowskim czekało 6 samolotów. Tuż obok zatrzymał się rozpędzony motocykl. Adiutant wyskoczył z jego przyczepki, podbiegł do grupy lotników. Natychmiast puszczono w ruch śmigła. Wściekły pęd powietrza zdmuchnął adiutantowi czapkę z głowy, a trawę rozpłaszczył na ziemi i przytrzymał ją w tym kornym pokłonie, póki maszyny nie ruszyły do startu. Ostrym amerykanem zaczęły się piąć w górę, potem przepisowy wiraż, potem rozbiegły się na wyznaczone pozycje. Ponad lotniskiem pozostał tylko jeden samolot. Gdy znalazł się na wysokości jakich trzystu metrów nad ziemią, wytrysnął z niego słup gęstego dymu. — Oooo! Pali się! — Wśród cywilów zabrzmiały okrzyki zgrozy. — Zbiornik mu eksplodował. Spada! Spada! Lecz samolot ani myślał spadać. Utrzymując się wciąż na tej samej wysokości, zatoczył duże koło ponad hangarami i wlókł wciąż za sobą puszysty ogon dymu, który pęczniał w oczach, stawał się obłokiem… chmurą! — Aha, dymne zasłony — zrozumieli laicy wreszcie. — Ba, ale jakie! — rzekł z dumą jeden z oficerów dotrzymujących towarzystwa Ricie Holm. — Takich przesłon jeszcze nie było. To nasz wynalazek!

— A na czym, kapitanie, polega lepszość tej tutaj przesłony dymnej? — Przede wszystkim na jej bajecznej trwałości, pani Rito. Przesłony wytwarzane przez dotychczasowe fumatory rozwiewały się w ciągu kilku, kilkunastu minut, gdy tutaj… Ryk silnika samolotu zagłuszył dalsze słowa. — Te sztuczne chmury zasłonią nam cały widok. Na to się istotnie zanosiło. Choć słońce zaszło przed chwilą, na zachodzie płonęły jeszcze zorze wieczorne i było wcale widno; wszystkie spojrzenia błądziły po niebie, po jego północnej stronie, skąd oczekiwano zjawienia się eskadry napastniczej. A teraz ściemniało się gwałtownie… — Drugą zaletą naszych przesłon, droga pani Rito, jest ich bajeczna elastyczność, że tak powiem, rozciągliwość, przy prawie niezmienionej intensywności. Poza tym… Megafony powtarzały znowu: — Osobom nienależącym do cywilnych drużyn ratowniczych nie wolno przebywać na ulicach pod karą natychmiastowego… — Buuuuuuuuuu! — Najgłośniejsza syrena zawyła po raz ostatni i zamilkła. Inne również. I dzwony. I parowozy. Elektrownia zamknęła prąd. Gazownia wyłączyła dopływ gazu. Samochody i motocykle policyjne wyruszyły na miasto, by stwierdzić, czy gdzieś ktoś nie zapalił naftowej lampy. Miasto pogrążyło się w egipskich ciemnościach. Samolot, który okrył dymną przesłoną niemal całe lotnisko mokotowskie, wylądował gładko. Po chwili drugi, trzeci, czwarty. Pozostałe dwa spłynęły na ziemię w dwie minuty później, snadź zakrywały sztucznymi chmurami jakieś bardziej odległe od lotniska dzielnice Warszawy. Nastała cisza przerywana tylko dzwonkami telefonów i gwarem rozmów… — Cicho tam! — Tere-fere! To i gadać nie wolno? — Nadlatują! Słyszę motory! Rozmowy ucichły, jak nożem uciął. Dzięki temu usłyszano dobiegające z przestworzy brzęczenie, delikatne, niewyraźne jeszcze, lecz jakże złowrogie! — Co tam? — Meldunek z Okęcia, panie pułkowniku. Trzy eskadry naszych samolotów myśliwskich wystartowały przed chwilą. — Lepiej późno niż nigdy — bąknął pod nosem pułkownik. — Rrrum! Rum! Rrrum! Rrum! — zadudniło gdzieś w oddali. — Ach, wymacali ich reflektorami. Salwa obramowująca. — Nonsens. To ogień zaporowy, czy nie słyszysz? Rzeczywiście działa dudniły bez przerwy, tak że poszczególne detonacje zlały się w jeden przeciągły grzmot. — Drrrin! Dri-drinnn!

— Co znowu? — Meldunek posterunku obserwacyjnego w Wawrzyszewie, panie pułkowniku. Nalot nieprzyjacielski zmienia kierunek na wschodni. — Aha, nabrali respektu dla baterii bielańskich. — Głupstwa pan gada! — Tak jest, panie pułkowniku. — Po prostu chcą nas objechać i atakować od strony Pragi… — Panie pułkowniku, meldunek z Nowego Brudna: Nalot nieprzyjacielski przeszedł na prawy brzeg Wisły, zmierza jakoby w stronę Kawęczyna. — A co, nie mówiłem?! Na jakiej wysokości siedzi nasz obserwator? — Pięćset metrów, panie pułkowniku. Musieliśmy mu popuścić liny, bo przesłona się podniosła. — A tu, nad nami opadła, czyli jej grubość przenosi trzysta metrów. Niech go kule biją tego profesora Skalskiego — mruknął pułkownik z uznaniem, zadzierając głowę do góry, ku sztucznym obłokom… Po chwili znowu zadudniły działa, tym razem na Pradze. Posterunek obserwacyjny w Grochowie doniósł natychmiast, że nalot nieprzyjacielski znowu zmienił kierunek i zbliża się do Wisły. — Mówiłem przecież, że będą nas atakować z tej strony, co? — Tak jest, pan pułkownik to mówił. — Dri-dri-drinnn! — To obserwator, panie pułkowniku. Obserwator siedzący w koszu balonu na uwięzi podał baterii azymut i odległość. — Celownik 4.500! — Pal!!! Bateria zenitówek ustawiona blisko Placu Wyścigowego, przemówiła. — Och, Boże! — Rita Holm instynktownie przytuliła się do najbliżej stojącego mężczyzny. Była mu wdzięczna za to, że ją wpół objął krzepko, a drugą ręką ściskał jej dłonie; dzięki temu nie czuła się tak samotna w tych ciemnościach, w tym klimacie wojny. Nie protestowała też, gdy obejmująca ją ręka przesunęła się wyżej, ku piersiom. Jej nacisk był mocny, niemal brutalny, ale harmonizował z tym, co się działo dokoła… Trochę względów należy się „opiekunowi”, pomyślała z humorem… zwłaszcza jeżeli jest nim tak przystojny chłopak, jak porucznik Gulicz. Była przekonana, że to właśnie on, wszakże stał z tej strony przed chwilą i bawił ją rozmową… Bateria artylerii przeciwlotniczej przy Placu Wyścigowym oddała trzy serie strzałów, po czym zamilkła na chwilę. — Czyżby już weszli w jej martwy stożek? — mruknął major Michał Bielak.

Rita Holm usłyszawszy ten głos zachichotała w duchu szelmowskim śmiechem. Bielak stał tak blisko i nie widział nic! Błogosławione ciemności! Ale swoją drogą tupet Gulicza przekraczał wszelkie granice. Dotknęła więc ustami jego ucha i wyszeptała: — Proszę tak nie sapać, poruczniku. Gdyby major… — Rrrrym, bum, bubum!!! — ryknęły znów zenitówki. — Och, znowu! — Boisz się, Rituś? Podaj mi rękę i… — Nie! — krzyknęła. — Nie zbliżaj się do mnie. Wolę być sama — kłamała z nerwowym pośpiechem, lękając się, by Michał nie wpadł wprost na zuchwałego „opiekuna”, któremu ani rusz nie mogła się wyrwać z objęć… Gdzieś nieopodal beknął klakson. Samochody Czerwonego Krzyża wyruszały sprzed stacji opatrunkowej. Gdzieś bliżej zabrzmiał ochrypły krzyk: — Baczność, gaz!!! Potem inny głos: — Gaaaaz! Maskę chwyć! Naaaa-łóż! Sprawdź! Zaaapnij! I znowu inny: — Czy konie są w maskach? Natychmiast… — Resztę zagłuszyła wściekła kanonada zenitówek… Ritę Holm zaczął ponosić gniew na „opiekuna”. Ślepe latarki sanitariuszy zbliżały się w tę stronę, a on, jak gdyby nigdy nic, ściskał ją w najlepsze. Szarpnęła się. Na próżno. Chciała go odepchnąć, lecz nie zdołała oswobodzić rąk z jego muskularnej łapy. Chciała mu coś bardzo ostro powiedzieć do ucha, ale odwrócił głowę i zamknął jej usta żarłocznym pocałunkiem. Tego już było jej za dużo. Rozchyliła usta, chwyciła ostrymi ząbkami jego wargę, ugryzła. To nareszcie pomogło. Zuchwały opiekun odskoczył wstecz jak oparzony. Rita odetchnęła, przeciągnęła się i chusteczką starła sobie z warg kilka kropelek krwi. Jego krwi! — Czy oni tak jeszcze długo zamierzają pukać? — ziewnęła. — I w ogóle jaki sens ma tego rodzaju strzelanina na oślep? Przecież nieba nie widać ani tamtych samolotów. — Artyleria nie musi widzieć celu, wystarczy, że go widzi obserwator, który kieruje jej ogniem. — A gdzież ten pan obserwator? — W gondoli balonu captif. — Tam, nad nami? Nad tą sztuczną chmurą? — Tam, Rituś. Ale ciebie wyraźnie denerwuje to wszystko. — Nie ma się chyba czemu dziwić. — Obsypała go wymówkami, że stoi gdzieś daleko od niej, zamiast być tuż obok i pozwolić jej wesprzeć się na jego ramieniu. — Nie masz pojęcia — dodała na złość tamtemu, którego w myśli nazywała żartobliwie opiekunem — jak mi tu źle było bez ciebie!

— Ależ, dziecinko. Przecież zapytywałem, a ty… — Prawdziwy mężczyzna nie pyta nigdy! Oficerowie wybuchnęli śmiechem – wszyscy, nie wyłączając Bielaka, który dawno już przywykł do kaprysów swojej przyjaciółki. Tylko Rita była niezadowolona z własnego powiedzonka, gdyż stanowiło ono mimowolnie pochwałę natarczywego „opiekuna”… Wszystkie auta Czerwonego Krzyża były w ruchu od dawna, teraz przyszła kolej na konne karetki. Ludzie i konie oczywiście w maskach ochronnych. Również w masce był pies, który pędził z meldunkiem od strony hangarów. Lecz najbardziej niesamowicie wyglądali sanitariusze szukający z latarkami zagazowanych żołnierzy; w swoich przeciwiperytowych kombinezonach, w hełmach i maskach gazowych, z aparatami tlenowymi w rękach przypominali raczej jakieś koszmarne potwory niż miłosiernych Samarytan. Przypominali zamaskowanych grabarzy, którzy grzebią zadżumionych, gdy tak kroczyli parami, dźwigając na noszach nieruchome, otulone w koce postacie… — Patrz, Michaś… Tamten schylony nad rannym… widzisz? Jak wampir, który ssie krew uśpionej ofiary… Brrrr! Upiorny widok! — Rituś, kochanie, uspokój się. — Ach, żeby się już raz skończyło to makabryczne widowisko… Makabryczne widowisko trwało jednak jeszcze dobre dziesięć minut, długich jak wieczność. Aż wreszcie zabrzmiał głos trąbki. — Zaprzestać ognia! Umilkły działa na ziemi i kulomioty w przestworzach, złowrogi łoskot silników atakującej floty powietrznej zaczął szybko nacichać. Megafony obwieściły mieszkańcom stolicy, że atak nalotu nieprzyjacielskiego został odparty zwycięsko. Elektrownia natychmiast włączyła prąd. Zapaliły się latarnie uliczne i potężne lampy łukowe na lotnisku. W ich jasnym świetle widać było, jak na dłoni „zabitych” zrywających się z ziemi, „ciężko rannych” wyskakujących z aut sanitarnych, i „zagazowanych”, którzy, leżąc jeszcze na noszach, zadzierali wesoło nogi do góry. Znów sygnał trąbką. I komenda: — Zbiórka! Wszyscy „zabici”, „zagazowani” i „ranni”” pospieszyli biegiem do szeregów. — Pokaz skończony, Rituś. Tak, to był tylko pokaz! Nie straszliwa wojna przyszłości, ale jej imitacja. Emocjonujące i pouczające widowisko, którego właściwy tytuł powinien był brzmieć: Jak będzie wyglądał nieprzyjacielski atak lotniczo-gazowy w przyszłości. W najbliższej przyszłości, niestety! — Jak się to pani podobało, pani Rito? — Straszne! — odparła szczerze, lecz natychmiast uświadomiła sobie, że to pytanie rzucił porucznik Gulicz. Tak, on, poznała go po głosie. Odwróciła głowę, spojrzała nań, a ściśle biorąc na jego usta. — Więc to nie był on? — zdziwiła się, stwierdziwszy, że wargi

porucznika nie mają ani śladu jakiejś ranki. — Kto zatem? — Badawczym spojrzeniem omiotła usta wszystkich czterech oficerów, którzy jej towarzyszyli tutaj, ale również z negatywnym wynikiem. To było zdumiewające! — Przecież ugryzłam go tak solidnie, że później nawet żałowałam tego — myślała, przenosząc wzrok z kolei na osoby stojące nieco dalej. I nagle mignęła jej w tłumie sylwetka mężczyzny, który szybko przeciskał się w stronę wyjścia; ów mężczyzna trzymał przy ustach chusteczkę, upstrzoną ciemnymi plamkami. — Michasiu, czy nie znasz tego pana? — Którego, Rituś? — No, tego tam, co… ooo, już wyszedł. Szkoda… A może i my pójdziemy? — Odczekajmy chwilę. Nie lubię ścisku, ty wiesz… Zresztą, patrz, jeszcze jedna atrakcja; zapalają reflektory. Tak było rzeczywiście. Z dala od trybun publiczności, a tuż obok grupy wojskowych otaczających pułkownika, który kierował „obroną” lotniska mokotowskiego wytrysnęły trzy strugi olśniewającego światła. Skierowano je ku dymnej przesłonie wiszącej ponad lotniskiem… — Szukają w niej dziur — określił to major Bielak z humorem. Fachowcy chwiali głowami na znak podziwu. Upłynęło już przeszło pół godziny od chwili, gdy samoloty zaopatrzone w fumatory wynalazku profesora Jana Skalskiego wykonały swoją robotę; lekki wietrzyk północny dmuchał nieustannie; samoloty „nieprzyjacielskie”, szybując nad lotniskiem, musiały też wytworzyć sporo prądów powietrznych, nie mówiąc już o dobrej setce pocisków artylerii zenitowej; a pomimo to sztuczne obłoki, chmury Skalskiego, jak je na poczekaniu ochrzczono, kłębiły się nadal w tym samym miejscu i szczelnym baldachimem okrywały lotnisko… — Michasiu? — Co, Rituś? — Czy… tego… w czasie pokazu… gdy było tak ciemno… czy wówczas był jeszcze ktoś tutaj… w naszym towarzystwie? — O, tam… tam, patrzcie, — zawołał porucznik Gulicz, podnosząc rękę do góry. Na szarym, prawie ciemnym tle chmury Skalskiego zajaśniał biały grzybek. Języki światła wszystkich trzech reflektorów przylgnęły doń natychmiast, polizały go ciekawie i wykryły czarny punkcik nieco poniżej. — Spadochron! Ależ oni zupełnie oślepią nieboraka. Obsłudze reflektorów musiało snadź to samo przyjść do głowy, bo smugi światła zaraz porzuciły swoją „zdobycz” i znowu błądziły po chmurze. Dzięki temu stracono z oczu spadochroniarza, a ujrzano go ponownie dopiero wówczas, gdy jego bimbające nogi pojawiły się w pobliżu jednej z łukowych lamp. Okrzyk przerażenia wydarł się z ust wszystkim. — Spada na przewody!… Wyłączyć prąd!… Za późno! Rita Holm wpiła wszystkie palce w ramię majora, zacisnęła kurczowo powieki, by nie ujrzeć tego, co już widziała oczyma swojej wyobraźni: zwęglonego trupa! Bowiem nie wątpiła w to, że prąd zabije tego ryzykanta na miejscu.

Tymczasem los sprawił wszystkim radosną niespodziankę. W najbardziej krytycznym momencie zesłał silniejszy podmuch wiatru i parasol spadochronu ominął mordercze druty. — Ależ on zleci wprost na nas! — Z tym okrzykiem Rita uskoczyła wstecz, a w trzy sekundy później spadochroniarz wylądował szczęśliwie. Tuż przed nią! Miał na sobie kombinezon i kominiarkę lotnika, a na twarzy maskę gazową ze szczególnie szerokim ryjkiem. Nie wyglądał więc wcale ponętnie, lecz Rita spoglądała nań z podziwem; już sam skok z samolotu czy z balonu w taką przepaść był w jej oczach nadludzkim bohaterstwem, a tu w dodatku ten człowiek niemal otarł się o przewody z zabójczym prądem. To „bierze” kobiety, nie ma dwóch zdań na ten temat! Szybkim ruchem „przybysz z obłoków” zerwał sobie maskę wraz z kominiarką. Rita ujrzała najpierw bujną czarną czuprynę, mocno zmierzwioną, a potem na brąz opaloną twarz, pociągłą i na wskroś sympatyczną, pomimo błyskawic gniewu, jakie miotały załzawione oczy młodzieńca. — Durnie! — wybuchnął. — Oślepili mnie zupełnie swoimi przedpotopowymi reflektorami. Kury takim macać! Jołopy dziedziczne! — Kogo on mi tak przypomina? — myślała Rita równocześnie. Rozsierdzony młodzian otarł sobie łzy rękawem, przybrał najbardziej zawadiacką minę i, mrucząc pod nosem jakieś mało salonowe wyzwiska, uwolnił się od spadochronu. Rita klasnęła w dłonie, zawołała: — Ależ tak, tak! To wykapany Gary Cooper, tylko młodszy… — Kto taki? Znowu ten Kuper?! — huknął oburzony młodzieniec, któremu już dawno dojadło ciągłe wypominanie tego, że jest ogromnie podobny do jakiegoś aktora filmowego nazwiskiem Gary Cooper. Energicznie podniósł głowę, posłał miażdżące spojrzenie zwariowanej kinomaniaczce i… i osłupiał! Równie pięknej i wytwornej damy nie widział nigdy w życiu, a widział w życiu kobiet bardzo… niewiele. Osłupiał, skamieniał, a jeśli nie skamieniał, to w każdym razie doszczętnie zbaraniał; z tego zdawał sobie sprawę doskonale, był nawet wściekły na siebie, ale pomimo to nie zdołał oderwać wzroku od pięknej nieznajomej. Patrzył na nią jak w tęczę oczyma rozszerzonymi z podziwu. I z zachwytu! A Rita, zadowolona z wrażenia, jakie wywołała na tym junaku, spoglądała nań z przyjaznym uśmiechem. I z podświadomie rosnącą sympatią… — Może już pójdziemy — przemówił major Bielak, niezadowolony i trochę zaniepokojony długą wzajemną adoracją wzrokową swojej Rity z tym „narwańcem”. — Spóźnisz się na występy — dodał z naciskiem. Skinęła głową, przyjęła jego ramię i odeszła wraz z całą czwórką swoich „satelitów”, a sobowtór Gary’ego Coopera stał dalej jak słup. Opadli go natychmiast koledzy, przyjaciele, lecz tego nawet nie dostrzegł. Machinalnie ściskał czyjeś dłonie, ruchem głowy dziękował za gratulacje z powodu swojego cudownego ocalenia, ale ani na moment nie oderwał wzroku od smukłej sylwetki Rity, oddalającej się ku bramie. Ktoś zaczął mu opowiadać, że, według pobieżnych obliczeń, na sto tekturowych „bomb” rzuconych na lotnisko mokotowskie przez „nieprzyjacielskie” samoloty zaledwie dwie spadły w sąsiedztwie hangarów, czyli, że 98% „bomb” chybiło celu.

— To zasługa kapitalnych chmur Skalskiego. — Tak, Jerzy, te dymne przesłony udały się znakomicie twojemu staruszkowi; wszyscy to mówią. — I gratulują mu. A ty, nie pójdziesz pogratulować ojcu? — Pójdę, pójdę, zrobię wszystko, co chcecie, tylko powiedzcie mi wpierw, kto to był. — Niby kto? — Ten… ten anioł! — Anioł?! — Przyjaciele Jerzego Skalskiego spojrzeli po sobie ze zdumieniem; już od chwili intrygowało ich niezwykłe zachowanie się Jurka, jego roztargnienie i obojętność na wyniki pokazu gazowego, którego właściwie był głównym organizatorem. — Jureczku, czyś ty przypadkowo ze spadochronem nie upadł na… głowę? O kim mówisz? — No, o tej cudnej pani, która tu stała przed chwilką; rozumiecie teraz, wy, pały zakute?! Zakute pały zrozumiały od razu wszystko i wymieniły między sobą znaczące spojrzenia. — To była Rita Holm, Jureczku — wyjaśniono mu. — Każdej nocy możesz ją spotkać w Alkazarze…

ROZDZIAŁ II Już w dwie godziny później Jerzy Skalski wkroczył energicznie w podwoje dansingu Alkazar. Po raz pierwszy w życiu! Od czasu, gdy sześć lat temu oblewał egzamin dojrzałości w Oazie, nie był ani razu w żadnym nocnym lokalu, dość powiedzieć, że nie znał nawet Adrii! Wydawać się to może zgoła nieprawdopodobne, a jednak tak było naprawdę. I nie dlatego bynajmniej, że mieszkał poza Warszawą, boć przyjeżdżał tu motocyklem dość często, a w czasie, gdy studiował na Politechnice, co najmniej raz dziennie. Jerzy po prostu nie zakosztował nocnego życia wielkiego miasta, więc nie ciągnęło go wcale, a za idealne wypełnienie wieczorów uważał kilka partyjek szachów z mocno zdziwaczałym, lecz anielsko dobrym ojcem, który był mu wszystkim po rychłej śmierci matki… Gdy Jerzy wszedł do Alkazaru, brakowało kilku minut do godziny dziesiątej. Oprócz członków orkiestry, wyjmujących właśnie swoje instrumenty z futerałów, i prócz kelnerów nie było tutaj nikogo. Nawet żigola. Ani fordanserek. — Dżuma, czyli kryzys — mruknął Jerzy, zstępując do sali po schodach okrytych dywanem. — Żywego ducha. I to śliczne biedactwo musi się wygłupiać przed pustymi stolikami — westchnął współczująco. — A ta hołota bierze mnie zapewne za komornika. Mylił się jednak. Jego wczesne przybycie i sportowy strój (bowiem Jerzy przyjechał tu na swoim motocyklu) kazały się kelnerom domyślać czegoś innego, mianowicie, że mają przed sobą gościa z prowincji, którego nietrudno będzie namówić na butelkę… pożal się, Boże, szampana. W tej myśli starszy kelner pochwycił w dłoń kartę win i majestatycznym krokiem wyruszył naprzeciw gościa. Jerzy chciał usiąść tuż obok platformy dla tańczących, lecz okazało się, że ten stolik jest zajęty. I wszystkie sąsiednie również. Na każdym leżał czyjś bilet wizytowy lub po prostu biała tekturka z napisem Zajęty. To mu wyglądało na wyraźny szwindel. — Za kogo mnie pan bierze, co?! — huknął ostro. — Bujać to my, ale nie nas! Wszystkie stoliki „zajęte”, a w sali gościa na lekarstwo! — O tej porze oczywiście, pszsze szszszanownego pana. Jeszcze nawet dziesiątej nie ma, a goście schodzą się u nas zwykle po teatrze. Jerzy spiekł raka, zrozumiał, że przyszedł na dansing o dobrą godzinę za wcześnie. I wydało mu się od razu, iż kelnerzy i muzykanci spoglądają nań z szyderczym uśmiechem, zamaskowanym zdawkową uprzejmością. Ogarnęła go nagle przemożna chęć, by drapnąć stąd natychmiast i nigdy tutaj nie wrócić, ale myśl, że przez to pozbawiłby się widoku Rity Holm, ostudziła skutecznie te zamiary. Postanowił zostać i za jednym zamachem utrzeć nosa kelnerowi. Napuszył się więc, przybrał minę nonszalancko wzgardliwą.

— Ja osobiście przychodzę na dansing wtedy, gdy mi przyjdzie ochota — wycedził przez zęby, rozkroczył się, a ręce ulokował w kieszeniach — niekiedy o ósmej rano, niekiedy o trzeciej po południu. Kelner pochylił głowę w pełnym szacunku ukłonie. — Młodzieniaszek już jest pod gazem — myślał z satysfakcją, prowadząc „szanownego pana” do małego stoliczka umieszczonego w dość wąskim przejściu z właściwej sali dansingowej do garderoby tancerek. — Weźmie szampitra jak nic! To pobożne życzenie się spełniło, za to błędne było mniemanie kelnera o trzeźwości wczesnego gościa; Jerzy wstawił się trochę, lecz dopiero po wypiciu całej butelki kwaskowatego sikacza, szumnie tu nazwanego szampanem. Ale zanim to nastąpiło, minęła godzina i sala napełniła się gośćmi. Przy sąsiednim stoliku uplasowały się trzy fordanserki, jedna bardziej wymalowana niż druga. Usiadły tutaj przez wzgląd na młodego sąsiada, który żłopał ciecz oznaczoną w cenniku liczbą budzącą szacunek w kryzysowych czasach: 60. Sześćdziesiąt złotych butelka! Puszczały doń oko, mizdrzyły się długo, aż nagle drgnęły zelektryzowane; patrzył tu i jego wargi poruszyły się kilkakrotnie. — Pan coś mówił? — Tak sobie… Do siebie. — Ale o nas! — O was — przyznał się szczerze. — A co? Co? Proszę powiedzieć. Bardzo prosimy. — Nalegały tak długo, że w końcu musiał ustąpić. — Zastanawiałem się — rzekł — co by z waszych twarzyczek zostało, gdyby je tak dobrze wymoczyć w ciepłej wodzie. — Arogant!… Impertynent!… Cham! — stopniowały szybko. Dzidzia, kwiaciarka dansingowa, sądząc, że barówki już nawiązały kontakt z młodym gościem, podeszła do niego czym prędzej. — Róże. — A po co mi róże? Dla kogo? — Dla… dla tych ładnych pań tu, obok. — Obejdzie się! — fuknęła jedna z trzech obrażonych „piękności”. — Niech się ten pan wpierw dobrych manier nauczy! Jerzemu fala krwi napłynęła do głowy. Uznał bez wahania, że spotkała go ciężka zniewaga, nie wiedział tylko, jak na to zareagować, skoro został obrażony przez kobietę. W swym poszampanowym zamroczeniu zamierzał już zasięgnąć rady kelnera, gdy wtem na podium orkiestry wstąpił ulizany żigolo i obwieścił urbi et orbi: — Rita Holm w tańcu wschodnim. Zgasły wszystkie światła, z wyjątkiem osłoniętych abażurami lampek w lożach pod ścianami, potem równocześnie zapaliły się trzy barwne reflektory, a smugi ich światła

skrzyżowały się na szczupłej sylwetce tancerki, która – nie wiedzieć kiedy – przebiegła tuż obok stolika Jerzego i nagle wyrosła na środku sali. Orkiestra zaczęła grać jakąś rzekomo wschodnią melodię, tęsknie monotonną i monotonnie namiętną, a ręce Rity Holm jęły wykonywać zgoła ekwilibrystyczne łamańce. Chwilami naśladowały do złudzenia ruch skrzydeł ptasich, chwilami wiły się jak węże i mógłbyś przysiąc, że te przeraźliwie giętkie ramiona nie posiadają, nie mogą posiadać! ani jednej kostki, niekiedy znów stawały się jak gdyby cudzymi rękami i pieszczotliwie ślizgały się po korpusie tancerki wyprężonym w quasiekstatycznym upojeniu… — Ona to robi pierwszoklaśnie — zadudnił basowy głos jakiegoś grubasa — w niczym nie ustępuje sławnym tancerkom jawajskim, których produkcje podziwialiśmy na Wystawie Kolonialnej w Paryżu. Pamiętasz, Zosiu? — Cicho tam! — huknął Jerzy Skalski. Jerzy nie był na Wystawie Kolonialnej i w ogóle nigdy nie widział tańców wschodnich, nawet tych made in Poland. Może dlatego był zachwycony lub raczej dlatego, że ten numer programu wykonywała Rita Holm, której niepospolita uroda olśniła go od pierwszego wejrzenia. Co prawda Rita wyglądała teraz inaczej niż na lotnisku; tam była dystyngowaną, wytworną damą, tutaj zaś w świetle barwnych reflektorów, w kostiumie egzotycznej tancerki wyglądała, jak… jak… Jerzy nie umiał znaleźć odpowiedniego określenia, ale teraz Rita podobała mu się bardziej; teraz była w swoim żywiole, w swojej właściwej skórze, to poznał od razu… Numer dobiegał końca, nawet taki laik w dziedzinie choreografii jak Jerzy domyślił się tego. Rita, na pół leżąc na parkietowej posadzce, trzepotała bajecznie gibkimi rękami, coraz wolniej, coraz słabiej. — Czy ona eppp… odstawia zdychającego epppelikana? — Milcz, profanie! — Jerzy ścisnął w garści szyjkę swojej butelki tkwiącej w wiaderku z lodem zupełnie zdecydowany cisnąć ten pocisk w pijaka, gdyby ów zrobił jeszcze jedną taką uwagę. Lecz pijak umilkł. Jerzy skierował więc wzrok co prędzej w stronę Rity i nie ujrzał jej. Ktoś mu ją zasłonił, ktoś oparł się plecami o jego stolik. Jakaś kobieta. Aha, Dzidzia, kwiaciarka. Znowu ją tu licho przyniosło. Jerzy bez ceremonii pociągnął ją za łokieć. Odwróciła się. — Ile róż pan życzy? — spytała z przymilnym uśmiechem i nadal stała przed nim jak kołek, nadal zasłaniała mu widok na środek sali. I to w chwili, gdy zapalono wszystkie światła, gdy Rita żegnana tuszem orkiestry i ogłuszającymi brawami publiczności, cofała się w ukłonach ku wyjściu! — Ile róż? Jerzy omal nie zaklął bardzo dosadnie. Wtem strzeliła mu do głowy myśl trochę wariacka, którą jednak z miejsca uznał za genialną. — Wszystkie! — krzyknął. — Kupuję wszystkie kwiaty. — Zerwał się z krzesła, odebrał z rąk zdumionej kwiaciarki jej duży, płaski kosz z różami i zastąpił drogę Ricie, która w drodze do garderoby artystek właśnie mijała jego stolik. Przystanęła zdziwiona, a w tym samym momencie Jerzy rzucił jej do stóp wszystkie róże.

— Pani… — to wszystko, co zdołał powiedzieć, lecz jego płomienny wzrok był wymowniejszy od wszelkich słów i wyjaśniał powody tego czynu. A Rita była wyraźnie zaskoczona; mile zaskoczona, trzeba przyznać. Oswoiła się już dawno z różnymi oznakami uwielbienia dla swojej urody i tańca, ale w ten sposób nikt jej jeszcze nie złożył hołdu. Ten hołd, pomimo pozorów efekciarstwa, był zupełnie naturalny, szczery, spontaniczny, o tym świadczył wyraźnie wzrok tego młokosa, którego twarz wydała się Ricie jakaś znajoma. Orkiestra zaczęła grać do tańca. To od razu wyrwało Ritę z zadumy i położyło kres niewyraźnej sytuacji. — Dziękuję panu. — Skinęła głową, uśmiechnęła się przyjaźnie i szybko odeszła. Jerzy, wciąż stojąc, gapił się jeszcze długo na drzwi od garderoby artystek, chociaż te zamknęły się już dawno za Ritą. — Co tu się dzieje? Proszę to zaraz pozbierać. Jerzy odwrócił się. Za nim stał wyfraczony kierownik dancingu i ze zgorszoną miną spoglądał na rozsypane na podłodze kwiaty. Jerzy pomógł Dzidzi je zbierać… Orkiestra grała najmodniejsze tango krajowego wyrobu. Ckliwie sentymentalna, posępnie żałosna melodia przypominała raczej marsz pogrzebowy niż wspaniałe, ogniste tanga argentyńskie, ale spadkobiercy rosyjskiej chandry ogromnie lubią takie kawałki. Zaroiło się więc od tańczących par na parkiecie, a w powietrzu kwiliły karawaniarskie słowa tekstu, idealnie dobranego do beznadziejnej melodii, różne łzy, żal, za późno, nigdy, melancholia, jesienny deszcz, rozpacz, smutek rozstania i tym podobne „perełki”… — Czy mam te kwiaty odnieść pani Holm? — spytała Dzidzia, zainkasowawszy słone honorarium za wszystkie swoje róże. — Nie trzeba, dziękuję panience. — Postanowił je osobiście wręczyć Ricie, czekał tylko na odpowiednią sposobność. Piccolo wbiegł właśnie do garderoby artystek i wyszedł stamtąd po chwili w towarzystwie starszawej niewiasty, bardzo wysokiej, kościstej, ubranej w cudaczną suknię zapiętą aż po brodę. „Mumia” ta, mijając Jerzego, obrzuciła go badawczym spojrzeniem. Gdy przeszła, Jerzy powstał. Uznał, że stosowna chwila nadeszła. Cała sala pławiła się z rozkoszą w odmętach ponurej melodii, orkiestra musiała bisować swoje łzawe tango; nikt nie zwracał uwagi na Jerzego, tak mu się przynajmniej zdawało. A jednak…

ROZDZIAŁ III Rita zmarszczyła brwi. Najwyraźniej posłyszała szczęk klamki i nieuchronne skrzypnięcie drzwi wiodących do sali dansingowej. Ktoś wszedł tutaj, wykorzystując chwilową nieobecność garderobianej, której Rita oświadczyła kategorycznie, że dzisiaj nikogo nie przyjmuje. Ni-ko-go! Nawet majora Bielaka! A to musiał być niewątpliwie on, bo któż inny odważyłby się tu wchodzić bez meldowania się? Bez pukania?!… Rita chciała już zawołać nie można, lecz uświadomiła sobie zaraz, że na majorze nie wywarłoby to żadnego wrażenia; wszedłby na pewno pomimo tego zakazu. Za to cofnie się bez wątpienia, skoro ujrzy ją śpiącą. W tej myśli skuliła się mocniej i zamknęła powieki. Upłynęła minuta, a może kilka minut. W garderobie artystek przedzielonej kotarą na dwie nierówne części panowała absolutna cisza, lecz Rita wyczuwała czyjąś obecność tutaj, czuła czyjś wzrok na sobie. Ani nie drgnęła, ale nieznacznie podniosła powieki tak, że utworzyły wąziuteńkie szparki. Zdumiała się. W wycięciu kotary stał ów jakoby znajomy młodzieniec, który w sali rzucił jej do stóp taką masę kwiatów. Przyniósł je tutaj, przyciskał je oburącz do piersi i rozkochanym wzrokiem spoglądał na nią, na Ritę. Westchnęła, choć miała ochotę parsknąć śmiechem. Potem zaczęła się „budzić” mistrzowsko. Przyspieszyła nawet tę procedurę dostrzegłszy, że intruz się spłoszył i cofnął o krok. — Kto tu jest? — To wypadło wprost świetnie. — Jjja, proszę pani. — Ach, to pan… — Pani mnie poznaje? — ucieszył się. — No, oczywiście; przecież to pan urządził tam, w sali korso kwiatowe. Zmieszał się ogromnie, zaczął przystępować z nogi na nogę. — Czy to było bardzo… — zaczął nieśmiało — bardzo idiotyczne? — To było… śliczne! Słyszy pan? — Słyszę! — krzyknął uszczęśliwiony, omal nie podskoczył sobie z radości. Przez chwilę Rita spoglądała na niego przyjaznym wzrokiem, potem, ot tak dla zabawy, przybrała minę dystyngowanej damy. — Ale czemu właściwie mam przypisać pańską inwazję tutaj? — Ja… ja tego… chciałem te kwiaty, co leżały… nie… to jest tak… och, Boże, jak to

trudno rozmawiać z kobietą! — wybuchnął szczerze. — Pan, widać, mało miał do czynienia z kobietami. — Prawie nic, jak Boga kocham! I dlatego mi się język trochę zaplątał… — Nawet mocno się zaplątał — przeszła znów w ton żartobliwy. — Zatem pan chciał mi osobiście wręczyć kwiaty. Czy to już wszystko? — O, nie! Chciałem… chciałbym jeszcze powiedzieć, że pani jest… ale, czy się pani nie pogniewa?… że pani jest zachwycająca! — Ejże? — Daję pani słowo honoru, że tak! Ja to już na lotnisku zauważyłem dzisiaj. — Pan tam był również? — Przemknęło jej przez myśl, że to może on był owym tajemniczym „opiekunem”, który ją tak wyściskał, wykorzystując półgodzinny okres egipskich ciemności. Lecz nie; ten nieśmiały, niewyrobiony towarzysko młodzieniec nie byłby się odważył na to, na co sobie pozwalał tamten. Zresztą jego wargi nie nosiły śladu jej ostrych ząbków. — Zaraz, zaraz, czy to nie pan przypadkowo… — …skakał ze spadochronem — dokończył, potakując. — Oczywiście, że ja. I omal nie spadłem pani na głowę. Krótko mówiąc, jesteśmy parą starych znajomych, co? Cha, cha, cha… — W każdym razie gawędzi mi się z panem tak, jak ze starym znajomym. A tymczasem… Zmieszał się ponownie, wziął to za wymówkę. — A tymczasem… błagam panią o przebaczenie… tymczasem ja dotychczas nie przedstawiłem się pani. — Pan mnie źle zrozumiał. Nie do tego zmierzałam… — Do tego, do tego. Pani pozwoli, że się przedstawię. Jestem… — Nie! — przerwała mu z błyskiem zniecierpliwienia w oczach. — Doprawdy zabawni jesteście wy, Polacy, z tą swoją pasją do przedstawiania się przy byle okazji. I co mi z tego przyjdzie, że pan bąknie swoje nazwisko? Dosłyszę albo spamiętam tylko końcówkę, jakieś ski lub icz. Po co to? Śmieszne doprawdy… — Pani tak doskonale mówi po polsku, i pani nie jest Polką? — Nie, lecz bardzo lubię Polaków i może dlatego tak mnie to irytuje, jeżeli na każdym kroku spotykam u was przesądy i śmieszności… Co mnie obchodzi pańskie nazwisko albo jaki jest pański zawód. Pan jest dla mnie młodym gentlemanem, a zarazem, jak się mam prawo domyślać, wielbicielem mojego talentu… — Nie tylko talentu — wtrącił — ale pani w ogóle! — Co najwyżej — ciągnęła dalej, nie zauważywszy ognistego spojrzenia, jakie towarzyszyło tym słowom — może mi pan powiedzieć swoje imię, bo to ułatwia konwersację. — Na mię mi Jerzy.

— Doskonale, panie Jurku. To mi wystarcza. A teraz… — Powinienem sobie już pójść, prawda? — westchnął. — Teraz niech pan odemknie tę szafeczkę w ścianie. Tylko szybko — ściszyła głos i spojrzała nieufnie w stronę kotary. — Na półce, tam w głębi, poza dużym kapeluszem stoi butelka koniaku i szklaneczka. Proszę mi to podać tutaj. Wykonał to zlecenie, odkorkował butelkę i mniej więcej zawartość kieliszka wlał do szklanki. — Więcej, więcej, …do pełna proszę. — Upiję się, słowo daję. — Ależ to ma być dla mnie! — Dla pani?! Jeszcze bardziej się zdumiał, kiedy zobaczył, jak gładko Rita wypiła pełną szklankę. — Czy panu również nalać tyle? Zanim zdążył coś odpowiedzieć, kotara rozchyliła się i wpadła owa starszawa niewiasta, którą Jerzy zauważył na krótko przed swoją wizytą w garderobie artystek. — Pani znowu pije?! — zaskrzeczała antypatycznym głosem i szorstko wyrwała Ricie butelkę. — Adelo! — Adela wie, co robi! Słyszane rzeczy, żeby śpiewaczka z takim głosem zapijała się, jak zwyczajna barówka?! — zrzędziła „mumia” dalej, obrzucając morderczymi spojrzeniami Jerzego jako domniemanego wspólnika libacji. — Tej butelki już pani nie zobaczy więcej! — Jak pan widzi — Rita uśmiechnęła się z przymusem — jestem pod srogą kuratelą… — Kto telefonował do mnie? — zwróciła się znowu do garderobianej, wciąż coś mruczącej pod nosem. — Pan major! — odparła zapytana z naciskiem, łypiąc okiem wyraźnie w stronę Jerzego. — Pan major polecił mi powiedzieć pani, że dziś… — Mniejsza z tym — przecięła szybko Rita, odgadując intencję Adeli. — Czyś natomiast powtórzyła panu majorowi to, co ja ci zleciłam? — Powtórzyłam. — To dobrze. Możesz odejść. Nie jesteś mi chwilowo potrzebna. — Przysłano kwiaty dla pani. Mały bukiecik, ale śliczny! Nie żadna miotła! — To znów było powiedziane z naciskiem i z odpowiednim zezem w stronę Jerzego lub raczej w stronę jego prymitywnego bukietu. — Od kogo? — A skąd ja mogę wiedzieć? Tam jest bilet w kopercie. Zaraz przyniosę. — Wyszła za kotarę i zaraz wróciła z małym bukietem storczyków.

— Orchidea! Mój ulubiony kwiat! — ucieszyła się Rita, lecz natychmiast przypomniała sobie, że obecny tu Jerzy ofiarował jej róże. — Obok róż — dodała co prędzej z uprzejmym uśmiechem. — Obok róż? Pierwsze słyszę! Przecież pani róż nie cierpi! — Adelo! — Z podłużnych, jak migdały oczu Rity Holm strzeliły błyskawice gniewu. — Proszę w tej chwili stąd wyjść! — Ale też pani ma cerbera, no! — mruknął Jerzy, gdy garderobiana wyniosła się wreszcie i znów pozostali sami. — Że pani z nią wytrzyma! — Muszę. Przyzwyczaiłam się. Adela posiada wszelkie wady starej sługi, ale zalety również. Jest do mnie szalenie przywiązana, wierna, mogę na niej polegać bezgranicznie, co w mojej sytuacji jest wprost… jest kwestią to be or not to be… Przepraszam, czy mogę przejrzeć ten bilet? — Ależ proszę, bardzo proszę… — To niegrzecznie, lecz… kobieca ciekawość… pan rozumie… W maleńkiej kopercie nie było karty wizytowej, lecz arkusik papieru listowego, złamany we czworo, pokryty na pierwszej stronicy równymi rządkami drobnego, bardzo kaligraficznego pisma: Piękna Pani Rito! Chciałbym przyjść osobiście podziękować Pani za cudne chwile, lecz muszę zaczekać, aż mi się zagoi warga mocno skaleczona Pani drapieżnymi ząbkami. Proszę więc na razie przyjąć podziękowanie pisemne i tę małą wiązankę kwiatów, Pani ulubionych kwiatów podobno. W myśli całuje Panią gorąco Jej stały wielbiciel, Kazimierz S. PS. W ciemnościach wzięła mnie Pani za porucznika… porucznika Gulicza, jak się domyślam. Szczęściarz! Proszę jednak liczyć na moją dyskrecję. Major Bielak nie dowie się nigdy ode mnie, że Pani darzy Swoją sympatią jego podwładnego.

ROZDZIAŁ IV Sklep EUFONIA posiadał dwa duże okna wystawowe; w jednym leżały, stały i wisiały najrozmaitsze instrumenty muzyczne, drugie zajmowały wyłącznie fonografy, od olbrzymich gramofonów używanych w prowincjonalnych restauracjach, do zgrabnych, walizkowych patefonów. Pomiędzy tymi dwiema witrynami znajdowały się oszklone drzwi. Podeszła do nich właśnie siwowłosa pani w okularach; pani ta, ubrana w pocieszny kapelusik, jaki nosiły nasze babki, i w wyświecony granatowy płaszcz sięgający jej do kostek, trzymała w jednej ręce pudełko ze skrzypcami, a w drugiej żółtego jamnika na smyczy. Czyż mogłoby kogokolwiek zaintrygować to, że taka typowa nauczycielka muzyki wkracza do sklepu z instrumentami muzycznymi i z nutami? A jednak właściciel firmy Eufonia, siedzący w kantorku, zerwał się natychmiast wyraźnie zelektryzowany tą wizytą. Zacierając ręce, wybiegł ze swojej kancelarii do sklepu, chociaż tu, oprócz przybyłej, nie było żadnej klienteli o tej porze, a znudzony personel wystarczyłby do obsłużenia dziesięciu osób równocześnie. — Niech się pani nie zrywa — rzekła półgłosem kasjerka do plotkującej z nią nowej ekspedientki. — Niektórych klientów nasz stary zawsze sam załatwia. Ta zasuszona mumia należy również do owej uprzywilejowanej grupy. To nasza stała klientka… Tymczasem zasuszona mumia dotarła do lady sklepowej i tu nastąpiło jej spotkanie z hałaśliwym właścicielem firmy Eufonia. — O, co widzę! Panna Aurelia! — ryczał na całe gardło i wymachiwał rękami tak, że jamnik panny Aurelii uznał za stosowne zaszczekać ostrzegawczo. — Kopę lat! — Ależ don Pedro — zaskrzeczała przybyła — byłam tu przecież w zeszłym miesiącu. Zaledwie dwa tygodnie temu! — Czyż możliwe? Ha, jak ten czas biegnie bezlitośnie. Na pani tego nie znać, droga señorito, ale ja! — Westchnął i wskazującym palcem zaczął się pukać po głowie. — Tu, w tym miejscu, onegdaj rano, o chwilo przeklęta!, odkryłem dwa siwe włosy! Ach, nie mówmy już o tym. To nazbyt boli… — Tak, mówmy raczej o interesach. Bardzo mi przykro, don Pedro, że dotychczas nie wyrównałam mego długu za nuty… — …który wynosi dziewiętnaście złotych. Głupstwo. — Dziewiętnaście? Pan się myli. Tylko szesnaście! — Dzie-więt-naś-cie! Ja mam pamięć dobrą, señorito. — Ja również, i twierdzę, że należy się panu szesnaście złotych.

— Ha, w takim razie niechaj księgi handlowe nasz spór rozstrzygną. Chodzi mi tylko o zasadę… Proszę panią do kancelarii… Sprzeczając się zawzięcie, lecz uprzejmie o owe 3 złote, odeszli w głąb sklepu i po chwili zamknęły się za nimi drzwi biura firmy. — Ta mumia — rzekła kasjerka do nowej sprzedawczyni — stale próbuje nam urwać parę złotych. Dziwię się, że szef jej kredytuje jeszcze. Tymczasem w biurze firmy zachowanie sprzeczającej się głośno pary uległo od razu dziwnej metamorfozie. Zniknęło bez śladu gadulstwo, żywa gestykulacja, zmienił się temat rozmowy, jej ton i brzmienie zniżone nagle do skali konspiratorskiego szeptu. — Co nowego? — spytał szorstko Pedro. Zagłębił się w fotelu, lecz swej rzekomej klientki bynajmniej nie poprosił, by usiadła. — Niewiele, szefie — odparła mumia, zdejmując okulary. — Cieszę się, że pan nareszcie wrócił. Jestem już prawie bez grosza. — Naturalnie! Wam tylko forsa w głowie. A robota? — Wyjął z kieszeni dwa banknoty stuzłotowe i rzucił je na stół ruchem niemającym w sobie ani cienia uprzejmości. — Brać i gadać… Rita? — Zdrowa, w doskonałej formie, ale będzie pan miał z nią, dużo kłopotu. Zakochała się! — Co takiego?! Rita?! W kim? — W jakimś przystojnym bubku, któremu na imię Jerzy. Nazwiska ustalić nie zdołałam. Śledziłam go dwukrotnie taksówką, ale on tak po wariacku pędzi swoim motocyklem, że zniknął mi z oczu. Pedro drgnął nieznacznie, potem z nagłą uprzejmością wskazał stojącej krzesło. — Hm, hm, tobie zdołał zniknąć z oczu?! I to dwa razy! — Niestety, szefie… To jakiś szczwany numer, choć na oko wygląda na naiwniaczka z prowincji. Pedro zaczął nerwowo bębnić palcami po płycie biurka. — Adelo! — rzekł nagle tonem niemal uroczystym. — Ty masz cudowny psi węch. Czy ten bubek nie pachnie ci polskim kontrwywiadem? — I tak, i nie, szefie. Jeszcze go nie rozgryzłam… Ale może teraz zreferuję panu dzieje tego romansu? — Mów. — Kiedy i gdzie się poznali, tego nie zdołałam stwierdzić. Gdy pewnego razu wróciłam z budki telefonicznej do garderoby, zastałam tego pana Jurka przy Ricie. Rozmawiali tak, jak para starych znajomych… — Kiedy to było? — W dniu pokazu gazowego na lotnisku mokotowskim.

— Czyli tydzień temu. — Tak, szefie, tydzień. I przez ten tydzień… — tu „wierna” garderobiana Rity Holm wyliczyła najdokładniej wszystkie spotkania swojej pani z Jerzym, powtórzyła treść ich rozmów, które podsłuchała, stojąc za kotarą. — Były to, jak pan szef widzi, rozmówki całkiem niewinne, ale Bóg wie, o czym oni szczebiocą na wspólnych wycieczkach… — O! Więc widują się także i poza Alkazarem? — A tak. Zawsze po południu zabiera ją motocyklem na spacer. Raz byli w Wilanowie, drugim razem… — i znowu złożyła drobiazgowe sprawozdanie z tych wycieczek, a przy tej sposobności przedstawiła słony rachuneczek za taksówki, którymi się posługiwała, śledząc swoją panią. Pedro zapłacił bez wahania, nawet dorzucił 20 złotych jako zaliczkę na przyszłe taksówki… — A czy zwróciłaś jej uwagę na to, że ten donżuan może być polskim szpiclem? — Oczywiście, szefie. Na to ona parsknęła mi w twarz, potem zwymyślała mnie, aż wreszcie zaczęła się roztkliwiać nad swoim najdroższym Jureczkiem, który jest, jak powiedziała, jej pierwszą wielką miłością… — Już ja ją wyleczę z tej wielkiej miłości! — warknął Pedro złowrogo. — A cóż na to wszystko major Bielak? Czy wie, czy też… — Och, z nim właściwie już zerwała. — Co?! — Pedro skoczył na równe nogi. Przez chwilę bełkotał niewyraźnie jakieś przekleństwa hiszpańskie, włoskie, portugalskie, potem gwałtownym ruchem zerwał słuchawkę z widełek aparatu telefonicznego stojącego na biurku i nakręcił dobrze sobie znany numer na tarczy automatu. — Ona teraz powinna być w domu — wyjąkała Adela. Pedro skinął głową potakująco. — Czy mieszkanie pani Holm? Mówi firma Eufonia — zaczął wielce afektowanym głosem, jak przedtem, gdy wobec swojego personelu rozmawiał z „panną Aurelią”, rzekomą nauczycielką muzyki. — Ach, to pani. Nie poznałem. Dzień dobry… Melduję pani najposłuszniej, że otrzymaliśmy nowy transport płyt gramofonowych. Pani ma oczywiście pierwszeństwo, ale proszę przybyć zaraz. Tak, koniecznie zaraz! — To ostatnie zdanie wypowiedział może bezwiednie zwykłym swoim tonem, ostrym, rozkazującym. — Ach, byłbym zapomniał; za ostatnią bytnością u nas zostawiła pani swoją parasolkę!… Więc czekam. Do widzenia łaskawej pani… — Czy istotnie sądzi pan, że ją mogą śledzić? — spytała Adela, która, jako wtajemniczona, wiedziała, że słowa zostawić parasolkę oznaczają rozkaz: Idź okrężną drogą, zgub szpicla, który cię śledzi. — To jest równie możliwe jak i podsłuch w centrali telefonicznej… Nigdy nie można być dość ostrożnym — mruknął Pedro i machinalnie przekręcił ebonitowy kontakt na ścianie za biurkiem. Natychmiast rozległy się szmery, szelesty, gwar rozmów, echa strojenia wiolonczeli, aż ponad wszystko wybił się głos kasjerki rozmawiającej z nową ekspedientką:

— Dziwię się staremu, że z powodu głupich trzech złotych traci tyle czasu z tą mumią… Biedna kasjerka nie przeczuwała (jak zresztą nikt z personelu), że zdradziecki mikrofon jest ukryty tuż obok kasy, że narwany szefunio w swoim dalekim kantorku słyszy zawsze każde słowo wypowiedziane w sklepie nawet szeptem! Pedro parsknął śmiechem. — Słyszysz, Adelo? Ładnie cię nazywa mój personel. Mumia! W tej chwili głośnik w kantorku powtórzył dalsze słowa kasjerki: — W ogóle nasz szefunio jest pomylony i durnowaty… — A co pan na to? — Adela uśmiechnęła się złośliwie. — Nic. Jestem bardzo zadowolony z tego, że mój personel uważa mnie za pomylonego. Tych, którzy sądzą inaczej lub zanadto milczą, wylewam stąd od razu… W głośniku rozległ się trzask drzwi wejściowych i zaraz potem dźwięczny głos męski: — Dzień dobry. Czy dostanę tu płyty gramofonowe? Pedro wyciągnął dłoń do kontaktu, chcąc przerwać „audycję”; jakiś klient wszedł do sklepu, czyli można było mieć pewność, że personel przestanie obgadywać swojego szefa. Lecz w tej samej chwili Adela schwyciła szefa za ramię. — To jego głos! — rzekła szeptem. Pedro się zerwał zelektryzowany tym oświadczeniem. Szybko odsunął jakąś deszczułkę w ścianie, odsłaniając ukryte tam okieneczko. Cały sklep było przez nie widać jak na dłoni, gdyż kantorek znajdował się na półpiętrze. Przy ladzie naprzeciw dwóch ekspedientek stał młody, wysoki brunet ubrany w sportowy garnitur. — Adelo… — Pedro skinął na nią, by się przybliżyła do okienka. Wykonała to zlecenie, spojrzała i cofnęła się natychmiast, jak gdyby się obawiała, że tamten może ją tu dostrzec. — Oczywiście, że to on! Czego on tutaj szuka?! Dlaczego przyszedł właśnie teraz, gdy ja tu jestem?! — Masz rację. Ha, zobaczymy. Lepiej niebezpieczeństwu wyjść naprzeciw… Zaczekaj tu na mnie… Gdy Pedro, słodziutko uśmiechnięty, zbliżał się do lady, posłyszał urywek odpowiedzi danej Jerzemu: …ale którą? Z Ritą Holm nagrano już bardzo wiele płyt, proszę pana… Jak przystało dobremu kupcowi, wmieszał się natychmiast do rozmowy. — Panno Zuziu, proszę podać panu spis płyt ze śpiewem Rity Holm… A może szanowny pan — zwrócił się do Jerzego — pamięta tytuł piosenki, która się panu najbardziej podobała? — Ach, one mi się podobają wszystkie! — odparł Jerzy Skalski z zapałem. — I wszystkie wezmę. Proszę mi je tylko dobrze opakować. — Rozumie się, rozumie. Dokąd je odesłać? Albert, podaj bloczek, zanotujemy

adresik… — Nie trzeba odsyłać, sam je zabiorę teraz. — Ależ szanowny pan chce się trudzić niepotrzebnie! Odeślemy do domu, jak wszystkim naszym klientom. Zresztą paczka będzie duża i… — Zmieści się chyba w przyczepce motocykla. No więc… Ile płacę? — Panno Zuziu, ile pan płaci? — Pedro potrącił nieznacznie Alberta, pobiegł do Zuzi, wyrwał jej płyty z rąk. — To trzeba opakować troskliwie, żeby się nie potłukły. Sam to zrobię. Albert, podaj mi trochę wełny drzewnej… Zuzia podeszła z rachunkiem do Jerzego, Albert pospieszył do szefa. Albert był jedynym członkiem personelu, wtajemniczonym z grubsza w uboczne „interesy” Pedra. I odgadł od razu, że czeka go jakaś robota. — Śledzić tego gościa? — spytał cichuteńko, pomagając szefowi w robieniu paczki. — Tak. Weź motor. On ma motocykl i jeździ jak wariat, kiedy kogoś czuje za sobą… Wyjdź tyłem, czekaj na ulicy… Zmień twarz trochę. Albert odszedł natychmiast w głąb sklepu, a Pedro guzdrał się przy paczce tak długo, że zniecierpliwiony klient zerknął na zegarek. — No, teraz można ten pakunek zrzucić z samolotu — rzekł, idąc w stronę Jerzego. — Aha, byłbym zapomniał. W tych dniach mamy otrzymać z fabryki dwie nowe płyty, naśpiewane przez boską Ritę Holm. Jeżeli to pana interesuje, to możemy go zawiadomić, gdy płyty nadejdą… Jaki numerek telefoniku? — Eeech, po co ma się pan fatygować — odparł Jerzy. — Sam się zgłoszę za parę dni. — Jak szanowny pan woli. — Pedro pochylił się w niskim ukłonie, a równocześnie myślał: A to cwaniak! Ani rusz nie można go zażyć z mańki. Własnoręcznie odemknął drzwi od ulicy. — Polecamy się łaskawym względom szanownego pana… Moje uszanowanie, sługa najniższy… Motocykl stał nieopodal i Pedro zanotował sobie w pamięci jego numer. Z ulgą stwierdził również, że Albert stoi na najbliższym skrzyżowaniu ulic i zawzięcie coś „naprawia” przy swoim motocyklu. Odczekał przy drzwiach, dopóki obydwa wehikuły nie wyruszyły w drogę, po czym zawrócił do swojej kancelarii. Adela już naciągała rękawiczki i włożyła okulary. — Myślę, że pora mi już odejść, inaczej spotkam się tu z Ritą. Dopieroż by się zdziwiła, no! — rzekła. I rzeczywiście Rita Holm przybyła na wezwanie Pedra w jakieś pięć minut po odejściu stąd swojej „oddanej” Adeli. — O, dzisiaj urodzaj na uprzywilejowanych klientów — mruknęła kasjerka. A przy ladzie don Pedro, witając Ritę, zgrywał się, aż miło: — Madonna! Czy mnie wzrok myli? Nie, to przecież naprawdę nasza boska Rita! Quel honneur! Jakże miła niespodzianka! I świetnie pani trafiła, bo właśnie otrzymaliśmy transport cudnych tang argentyńskich… Panno Zuziu, proszę zanieść płyty serii E105 do