uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Antoni Marczyński - W Dzunglach Birmy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - W Dzunglach Birmy.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 24 osób, 32 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

Antoni Marczyński W DŻUNGLACH BIRMY

Dla zrozumienia rozgrywających się tu wydarzeń, należy pierw przeczytać powieść tegoż autora pt. Radża Bahadur Pagan, której dalszym ciągiem jest powieść niniejsza.

Spis treści Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Rozdział XXI Rozdział XXII Epilog Tekst wg wydania Gebethnera i Wolffa, Warszawa 1937.

ROZDZIAŁ I W nocy z 30 września na 1 października nad Czao-ping szalała straszna burza. W ciągu prawie dziesięciotygodniowego pobytu w Indiach Zosia przeżyła zwrotnikowych burz już tyle, że powinna była oswoić się z nimi, tymczasem bała się ich jeszcze więcej, niż ongiś. Gdyż obecnie do trwogi, jaką ludzi nerwowych napawa każdy silniejszy łoskot, dołączył się przesądny lęk, że grom wróży nieszczęście. Od owej pamiętnej burzy w Kalkucie nie ujrzała już nigdy Roberta Wilkinsa. Jej brata Janka otruła mściwa Szautana w podobnie burzliwą noc, podczas której ją, Zosię, trapiły na morzu niesamowite sny czy przywidzenia. Te dwa wypadki ugruntowały w niej zabobonny strach przed burzą, który tej nocy znalazł swój wyraz w obawach o życie męża. — Spraw Boże, by mój Fred powrócił szczęśliwie — modliła się, a równocześnie próbowała obliczyć, ile dni upłynęło od jego wyjazdu. Na próżno. W Czao-ping żyło się bez kalendarza w dosłownym i przenośnym znaczeniu tego słowa. — Kiedyż on odjechał właściwie? Nie mogąc na poczekaniu ustalić tej daty, zaczęła wywoływać z pamięci wszystkie wypadki, poczynając od ich ostatniej nocy, nocy pożegnania. Późnym wieczorem Freddy zapukał do drzwi jej pokoju (zawsze zamykała je na zasuwę). — Otwórz — zawołał — muszę z tobą pomówić w sprawie jutrzejszego wyjazdu. Zelektryzowana tą wiadomością, wyskoczyła z łóżka, narzuciła na siebie szlafroczek i pędem pobiegła otworzyć drzwi. Freddy wszedł do jej sypialni, niosąc jedną z swoich walizek, tę najmniejszą. — Jutro wyjeżdżamy? No, nareszcie! — Zosia zaczęła skakać po pokoju z radości, natomiast Freddy wyglądał na zdenerwowanego. — Tak, jutro skoro świt trzeba… — Trzeba przede wszystkim dać ci nagrodę za miłą nowinę — wtrąciła rozweselona i musnęła ustami policzek męża. — Dzisiaj nie ty mnie, ale ja ciebie pocałowałam — szczebiotała — pierwszy raz! — Pierwszy raz po pięciu tygodniach naszego małżeństwa — zauważył tonem cierpkiej wymówki — i tylko dlatego, że wspomniałem o wyjeździe. — Źle się wyraziłam — wybąkała zawstydzona. — Jeśli budzę w tobie odrazę, to… — Ależ, Fred! Tak piękny mężczyzna, jak ty, nie może budzić od…

— …to nie przymuszaj się nawet do zdawkowego pocałunku, Jeżeli chcesz, mogę cię zwolnić od wszelkich obowiązków małżeńskich. Będzie to zresztą tylko usankcjonowaniem stanu faktycznego — dodał z goryczą — bo przecież dotychczas nie poczuwałaś się do żadnych obowiązków. Widocznie nie zasługiwałem na to. Widocznie byłem dla ciebie zły, byłem brutalny i… — Fred, bo zacznę płakać! Ty, brutalny? Jak możesz! Nie wyobrażam sobie bardziej delikatnego męża od ciebie. Byłeś dla mnie zawsze dobry jak brat i jak brata kocham cię, Fred… — Zabawna historia — z kolei zaczął mówić z ironią — najdelikatniejszy pod słońcem mąż, którego kocha się jak brata, a któremu skąpi się nawet niewinnych, siostrzanych pocałunków. Czyżby dlatego właśnie, że był zawsze tak delikatny? Że nie skorzystał nigdy ze swoich praw?… Ale mniejsza z tym; nie przyszedłem tu po to, aby robić ci wymówki, lecz by pomówić o naszym wyjeździe… czyli o tym, co ciebie wyłącznie interesuje. — Och, Fred, jaki ty dziś jesteś przykry. — Sądzę, iż nikogo by to nie zdziwiło… A teraz usiądź, proszę i słuchaj co powiem. Sam usiadł na krześle, tyłem do stołu, na którym stał wieloramienny świecznik. (W ten sposób zapewnił sobie to, że podczas czekającej go rozmowy z żoną jego twarz pozostanie ukryta w cieniu). Za to Zosia, chcąc zająć miejsce naprzeciw męża, musiała usiąść na swoim łóżku, przez co blask świec padał na jej twarzyczkę, zakłopotaną z powodu tych wyrzutów. One to właśnie, te pierwsze mężowskie wymówki pochłonęły wszystkie jej myśli do tego stopnia, że nie bardzo wiedziała, co Freddy do niej mówił potem i dzisiaj nie mogła przypomnieć sobie żadnego z przytoczonych przezeń argumentów, przemawiających za tym, aby pozostała sama w Czao-ping przez kilka dni. Pamiętała za to świetnie epilog sprawozdania Freddy’ego. — Wczoraj i dzisiaj konferowaliśmy najintensywniej — mówił — dlatego nie mogliśmy dotrzymać ci towarzystwa ani nawet przy stole. Obecnie jednak moje pertraktacje z Bahadurem dobiegają końca. Według wszelkiego prawdopodobieństwa wyruszymy stąd już za dziesięć dni. — Dopiero? A powiedziałeś, że jutro. — Ty nic nie uważałaś, widzę. Przez pół godziny tłumaczyłem ci, dlaczego muszę na razie wyjechać sam, by załatwić coś w okolicy, a ty… — Przepraszam cię, Fred, byłam roztargniona, ale teraz będę już słuchała z uwagę… Więc musisz jutro wyjechać. I wrócisz wieczorem? — Nnnie. Wrócę za tydzień, przypuszczam. — Ooooo, przez tak długi czas mam tutaj być sama? — Nikt cię tu nie zamorduje — odburknął szorstko, a potem znowu powrócił do ironicznego tonu. — Kobietę z normalnym temperamentem mogłaby zmartwić taka rozłąka z mężem podczas miodowych miesięcy, ale tobie to na pewno żadnej różnicy nie zrobi.

— Zrobi, Fred; smutno mi jest, kiedy nie ma cię przy mnie. Zabrzmiało to tak szczerze, tak ciepło, iż po raz pierwszy oderwał wzrok od walizki, jaką tu przyniósł z sobą i raczył spojrzeć na żonę. Przyglądał się jej długo, mrużąc przy tym oczy w sposób dziwnie nieprzyjemny. — Nie moja wina, iż dokonałem epokowego odkrycia tak późno — mówił niby to żartobliwie — ale lepiej późno, niż nigdy. — Jakiego odkrycia? — Że ty masz wprost prześliczne nogi!’ Dopiero teraz spostrzegła, iż poły szlafroka rozchyliły się i odsłoniły jej nogi aż hen, poza kolana, dzięki czemu Freddy mógł dokonać „epokowego” odkrycia. Zażenowana tym spiekła raka i pledem leżącym na łóżku szybko otuliła sobie nogi aż do stóp włącznie. — Słusznie, słusznie, grunt wstydliwość; w podzwrotnikową, parną noc moja małżonka owija się wełnianym kocem, byle rodzony mąż nie ujrzał przypadkowo jej stopy, a cóż dopiero kolana! — Spod szyderstwa wyzierał gniew, to Zosia wyczuła od razu. — Ty zapewne wychodzisz z założenia, że mężowi wolno patrzeć tylko na to, na co patrzy każdy, na twoje dłonie i na tę twoją anielską twarzyczkę, którą bym z rozkoszą… ech, nie ciągnij mnie za język, bo ci powiem co przykrego na koniec… Zosia słuchała tych słów z głową nisko zwieszoną, z miną skruszonej grzesznicy. Zrazu nie odrzekła nic. — On z pewnością ma rację — myślała. Wytrwała w tym przekonaniu, chociaż dalsze, coraz bardziej niesmaczne wymówki męża obrażały ją. — Zasłużyłam, widocznie zasłużyłam — powtarzała w myśli i z łatwością tłumiła w sobie chęć buntu. W końcu Freddy Prado uznał, że wygadał się dostatecznie. Odsapnął, ziewnął, przysunął nogą walizę do siebie, odemknął ją, rozchylił na tyle, by móc wsunąć rękę do wnętrza i, grzebiąc tam dłonią, zaczął gwizdać jakiegoś ognistego marsza. Potem zatrzasnął walizę, sprężyście powstał z krzesła, wyciągnął dłoń do pożegnalnego uścisku. — No, żegnaj mi, piękna żono-dziewico. Zosia drgnęła, podniosła głowę, spojrzała mu prosto w oczy. — Ja już nie jestem dziewicą — odparła półszeptem. — Ooo!! — Tak, Fred, wyznaję ci to szczerze… — …ale „troszeczkę” późno! Przed ślubem, w Prome należało mi… — Tak, Fred, byłabym to uczyniła na pewno, gdy​bym była wtedy przypuszczała, iż będziemy małżeństwem naprawdę. Bo mówiłeś sam, że bierzemy ślub tylko pozornie, że to jedyne wyjście dla mnie, że jeśli nie zmienię nazwiska i obywatelstwa, Anglicy posądzą mnie o szpiegostwo na rzecz Niemiec, że podczas wojny nietrudno o skazanie na śmierć najniewinniejszego, że zwrócisz mi wolność natychmiast po opuszczeniu Indii, że… — Wiem, wiem, pamiętam doskonale, co mówiłem — wtrącił ostro. — Natomiast nie wiem jeszcze, kto… Stop! Czyżby Robert Wilkins?!

Skinęła głową potwierdzająco, westchnęła. — Jak to było? Jak doszło do tego? — Fred, nie możesz żądać, bym… — Mogę i żądam! Muszę znać każdy epizod twojego romansu z tym oficerkiem. To moje święte prawo! Nie ustąpił, dopóki nie rozpoczęła niewypowiedzianie dla niej przykrego opowiadania o swym „romansie“ kalkuckim. Zataiła na tej spowiedzi tylko jedno; mianowicie, że wydarzenia nocy spędzonej w willi Roberta będą miały swoje naturalne skutki. Przemilczała ten szczegół, ponieważ wtedy nie była jeszcze całkiem pewna owych następstw, a także dlatego, że lękała się gwałtowniejszych wybuchów ze strony męża, który już obecnie wyglądał na bardzo zagniewanego. A Freddy Prado był nie tyle zagniewany, co podniecony. Wiadomość, że cnotliwa, niedosiężna Zosia, której nigdy dotychczas nie zdołał posiąść, niegdyś oddała się innemu, wzburzyła mu krew tak, jak tylko samcza zazdrość może to uczynić. Spowiedź, do której Zosię sam zmusił, podniecała go szalenie, więc wypytywał o najdrobniejsze szczegóły i, słuchając szczerych odpowiedzi żony, ślubował sobie w duchu: — Dziś mi nie ujdziesz, o nie! Wyglądała na tak wątłą, słabą, bezbronną, że stanowczo nie mogłaby stawić skutecznego oporu, gdyby chciał ją wziąć siłą. Lecz tego nie chciał. Dziś więcej, niż kiedykolwiek zależało mu na zachowaniu pozorów, że są najbardziej zgodnym i kochającym się małżeństwem. Ta legenda prysłaby jak bańka mydlana, jeśliby Zosia krzykiem zaczęła przyzywać pomocy; w korytarzu, pod drzwiami gościnnych pokojów stał wartownik, który nie omieszkałby złożyć natychmiast raportu o awanturze u państwa Prado… Nie chciał użyć przemocy także dlatego, że stokroć bardziej nęciło go to, co ongiś było udziałem porucznika Roberta Wilkinsa. — Przestań! — warknął znienacka. — Jak długo myślisz znęcać się nade mną?! — Fred, przecież sam żądałeś! — Żądałem wyznania prawdy, a nie pławienia się w szczegółach, które mi serce drą na strzępy! Czemu wybałuszasz te swoje śliczne, dziecinne oczęta! Czy ty tego nie rozumiesz, iż cierpię straszliwie, gdy pomyślę, że należałaś do łajdaka, który, zaspokoiwszy swą żądzę, nie chciał cię więcej znać i krył się przed tobą?! I gdy pomyślę, że z drugiej strony ja nie zaznałem nigdy słodyczy twych pieszczot, ja, który dla ciebie narażałem życie tyle razy! Ja, na którego zbiry Bahadura może czatują za drzwiami! — Och, Fred! — zerwała się na równe nogi, przerażony wzrok wlepiła w drzwi, które wskazał patetycznym gestem. — Ja, który pielęgnowałem cię w chorobie tam, w Yung-tan, i stałem przy tobie w najcięższych godzinach twojego życia, gdy dowiedziałaś się o śmierci jedynego brata i o nikczemnej zdradzie Roberta! — To prawda — postąpiła krok naprzód przez co pled zsunął się na podłogę — to prawda.

— Ja, który uchroniłem cię przed smutnym losem niewolnicy ordynarnego Kwei- Tinga! — Tak było. — Znów posunęła się o krok i znowu. — Ja, który ocaliłem cię przed zemstą Szautany! Litania rzekomych dobrodziejstw, jakie wymawiał żonie wtedy była długa i osiągnęła zamierzony cel; niby ptak zahipnotyzowany przez kobrę, Zosia zbliżała się powolutku do męża, smutna, zrezygnowana, przekonana o swej niemocy i o ciążącym na niej obowiązku spłacenia tylu długów wdzięczności. — To wszystko prawda, mój zacny, szlachetny opiekunie. I prawdą jest również, że byłam egoistką, głupią, niewdzięczną kobietą, ale… — nieśmiało oparła dłonie na jego ramionach — ale może to dałoby się jeszcze naprawić? — Wątpię — odparł z grobową miną — wątpię, by ci starczyło czasu na zadośćuczynienie. Za godzinę może już nie będę żył… — Freeed!! Przytuliła się do niego, a kiedy delikatnie ujął ją pod brodę i gorącymi wargami nakrył jej rozchylone usteczka, nie cofnęła się, nie odchyliła głowy; nie oddając mu pocałunków, bez cienia oporu pozwalała się całować długo, długo, aż… — Fred, kręci mi się w głowie tak dziwnie — wyszeptała. Z wielką skwapliwością odprowadził ją do łóżka i posadził na nim, a sam usiadł obok, ramieniem opasał jej kibić. — Lepiej ci, maleńka? — Trochę. — Co robić, aby było całkiem dobrze? — Powiedzieć… po tylu przykrych wymówkach… powiedzieć mi choć jedno dobre, z serca płynące słowo. — Pożądam cię! * * * Rozpamiętując te niedawne wydarzenia w pamiętną noc z 30 września na 1 października, gdy ponad Czao-ping szalała straszliwa burza, Zosia zastanawiała się nad tym (i nie po raz pierwszy) dlaczego Freddy powtarzał wówczas stale „pożądam cię”, a nie po prostu „kocham”, jak mawiał Robert Wilkins. Nie była to zresztą jedyna różnica pomiędzy nimi i wszelkie porównania wypadały na korzyść Roberta. — Nonsens. Robert był moją pierwszą miłością, dlatego chociaż mnie zwiódł, patrzę na niego wciąż przez pryzmat uwielbienia. Ale z tego trzeba otrząsnąć się nareszcie, teraz moim chłopcem jest Fred!

Jak przystało lojalnej małżonce, starała się zapomnieć o swej pierwszej miłości, a myśleć wyłącznie o mężu. — Czemuż nie ma go przy mnie w tej chwili — westchnęła, a potem przeciągnęła się rozkosznie na wspomnienie owej nocy pożegnania. Tylko pod jednym względem Robert nie mógł równać się z Freddym, mianowicie jako kochanek. Ludzie są zwykle w łóżku tacy, jak w życiu. Robert Wilkins żołnierz, sportsman, człowiek szczery, prosty, niezdolny do żadnej obłudy, był w miłości zwyczajnym, żeby nie rzec: prymitywnym samcem. Natomiast Freddy, tancerz, donżuan, niebieski ptak, miał olbrzymi repertuar wyrafinowanych pieszczot, które Zosię zupełnie oszołomiły. Robert całował gwałtownie, krótko, mocno, aż do bólu, Freddy długo, zmysłowo, upojnie. W silnych objęciach Roberta z trudem łapała oddech, czuła się jak bezradne dziecko, Freddy budził w niej kobietę. Ach, jak on dziwnie umiał pieścić, jak przedziwnie! Jego dłonie były miękkie, delikatne, aksamitne. Jego gibkie, długie ramiona oplatały ją powoli, a nieuchronnie i wiły się wokół jej ciała, jak… jak węże. — Idiotyczne porównanie — skarciła się teraz, ale nie zdołała odpędzić natrętnej myśli, że Fred rzeczywiście miał w sobie coś z węża. — Każdy tancerz ma na pewno takie wężowe ruchy i taki koci krok. Najważniejsze to, iż jestem i będę z nim szczęśliwa — wmawiała w siebie bohatersko. — O, kiedyż on tu wróci nareszcie! Co do terminu jego powrotu wyłoniła się pewna wątpliwość. Mianowicie onegdaj Bahadur spytał ją, czy bardzo tęskni za mężem. Dała oczywiście twierdzącą odpowiedź, ale wyraziła pełne otuchy przypuszczenie, że te pozostałe dwa, trzy dni ich rozłąki miną szybko, jak z bicza trzasł. — Trzy dni? O ile mnie wiadomo, małżonek pani ma wrócić za trzy miesiące! — odparł Bahadur. Zaprotestowała gorąco, lecz gospodarz, jakby uwziął się ją irytować, podtrzymywał wciąż swoje twierdzenie, iż pan Freddy Prado wyjechał do Ameryki, a powróci do Birmy dopiero z końcem grudnia. Zosia, rozumie się, nie dała temu wiary i głowiła się długo, w jakim celu radża próbuje ją okłamać. — Z pewnością tylko żartował — sądziła dzisiaj — bo przecież okaże się wnet, że ja miałam rację. Okaże się to już… jutro? Nie mogła się doliczyć, ani rusz nie mogła, gdyż nie pamiętała, ile dni upłynęło od wyjazdu męża, sześć czy siedem. Wiedziała tylko to, że dzisiaj jest 30 września. Na pewno! Onegdaj był 28. To Bahadur stwierdził po mozolnych dociekaniach. Zasępiła się wtedy, bowiem przypomniała sobie, iż jej nieszczęsne zaręczyny z Robertem w Kalkucie odbyły się 28 lipca. Dwa miesiące upłynęły już od owego dnia. — Jak ten czas szybko pędzi — westchnęła teraz i myśli jej poszybowały niepostrzeżenie ku Robertowi. Burza jakby przechodziła. Dudnienie piorunów, które Zosię napawały zabobonnym lękiem, nacichało zwolna. Bez ich akompaniamentu ponure wycie wichru nie szarpało jej nerwów, a szum ulewy biczującej liście drzew działał wręcz usypiająco. Zasypiała więc, myśląc jeszcze wciąż o Robercie. — Będę matką jego dziecka — wyszeptała — ale jak Freddy przyjmie tę wiadomość? Czy… Jezus Maria!!! — krzyknęła, bowiem w tej chwili powódź oślepiającego światła zalała pokój i grom huknął tak, że tynk posypał się z powały, a szyby zadzwoniły

złowrogo Piorun uderzył, jak okazało się nazajutrz, w najwyższą z palm rosnących na dziedzińcu pałacu. Lecz w mniemaniu przesądnej Zosi piorun ten był złą wróżbą. Złą, ale dla kogo? W chwili, gdy zagrzmiało tak strasznie, ona myślała o Robercie, o jego przyszłym dziecku i o Freddym. Kogo z nich miało… — Co to?! Usiadła na łóżku, zaczęła nadsłuchiwać. Cichy chrobot przy drzwiach powtórzył się kilka razy. Lękając się ciemności, nie zgasiła świec; dwie z nich wypaliły się doszczętnie, ale światło pozostałych trzech rozjaśniało dostatecznie mroki nocy, by mogła z łóżka dojrzeć zasuwę. I ujrzała, ku swemu przerażeniu, że ów drewniany wprawdzie, lecz ciężki, okuty klocek odsuwa się powoli, podważany snadź nożem przez kogoś z zewnątrz. Zrozumiała, iż powinna natychmiast popędzić do drzwi i przytrzymać oburącz zasuwę, lecz strach przykuł ją do łóżka na razie. A kiedy wreszcie zdołała strząsnąć z siebie ten bezwład, było już za późno; już drzwi otworzyły się na oścież i do pokoju wkroczyło czterech rosłych drabów niosących coś w rodzaju lektyki. Za nimi postępował Dewadatta, który miał towarzyszyć Freddy’emu w podróży. — Nie śpi pani? Tym lepiej — rzekł. — Proszę wsiąść do naszego palankinu. — Co to znaczy! — krzyknęła. — Dowie się pani za chwilę. Proszę wsiąść… — Proszę stąd wyjść natychmiast! — Wyjdziemy, ale z panią. — Poskarżę się jutro radży, że wtargnęliście siłą do… — Siłą wepchniemy panią do palankinu, jeśli pani natychmiast nie wsiądzie sama! No?! — Dewadatta odsunął moskitierę i silnym szarpnięciem zdarł prześcieradło, którym Zosia okrywała się w upalne noce. — Po raz ostatni wzywam panią do posłuszeństwa! Skinął na tragarzy, którzy podeszli bliżej, ustawili lektykę tuż przy łóżku i odemknęli jej drzwiczki, po czym schwycił Zosię za rękę. — O, rewolwer? Dłonie kobiet stworzone są do pracy, nie do walki, zatem odbieram tę broń. Wykręcił Zosi rękę, wyrwał rewolwer, po czym w taki sam sposób rozbroił jej drugą dłoń, w której ściskała elektryczną latarkę. Obejrzał ją uważnie. — Tę zabawkę mogę pani pozostawić — orzekł łaskawie. — A teraz proszę natychmiast wsiąść, albo… — Pozwólcie mi się najpierw ubrać — zawołała przez łzy. — Tam, dokąd panią zaniesiemy, ubranie będzie najmniej potrzebne. — Nie ruszę się krokiem, dopóki… — Eee, tego mi już za wiele! U nas z kobietami nie robi się ceregieli, jak u Anglików. Mówiąc to, Dewadatta ściągnął Zosię z łóżka i przy pomocy jednego z tragarzy

wepchnął ją przemocą do lektyki, której drzwiczki zatrzaśnięto. Wyglądało to zrazu na głupi sen. Głupi, lub raczej koszmarny! Szamocząc się bezsilnie w swojej klatce, kołyszącej się lekko, Zosia doznała uczucia, że znajduje się w trumnie, że niebawem zostanie żywcem pogrzebana. Tak, tak, ci ludzie niewątpliwie niosą ją na cmentarz, wszakże Dewadatta powiedział: tam… ubranie będzie najmniej potrzebne. A zatem to tylko sen. — Chcę się zbudzić, chcę się zbudzić — powtarzała, nie mogąc pogodzić się z myślą, iż to jest jednak smutna rzeczywistość. — Latarka! Uświadomiła sobie, że w dłoni wciąż ściska elektryczną latarkę. Zapaliła ją. Ten osobliwy palankin Bahadura był po prostu skrzynią, która nie posiadała żadnych otworów, oprócz jedynych drzwiczek, odmykających się tylko od zewnątrz. Od wewnątrz był obity czerwonym adamaszkiem i… — Tam jest coś napisane… Bateria kieszonkowej latarki była od dawna na wyczerpaniu, maleńka żarówka rzucała koło słabego, żółtawego światła, toteż Zosia, zrobiwszy swoje odkrycie, musiała pochylić się naprzód w foteliku i przysunąć powiększające szkło latarki niemal do samej przedniej ścianki, by móc odczytać to, co ktoś tam nagryzmolił chemicznym ołówkiem. Spojrzała, wzdrygnęła się, przeczytawszy pierwsze cztery słowa, a potem… Od czerwonego tła adamaszku odbijały wyraźnie niebieskie litery składające napis tej treści: W TEJ SKRZYNI UDUSZONO MNIE Z ROZKAZU BAHADURA PAGANA DNIA 23. 9. 1914 R. FREDDY PRADO. KTOKOLWIEK TO PRZECZYTA, NIECHAJ POMŚCI ŚMIERĆ NIEWINNEGO CZŁOWIEKA I… Tyle zdołała przeczytać. Wtem latarka wyślizgnęła się z jej drżącej dłoni, spadła na podłogę palankinu, ale nie zgasła. Pomimo to Zosię ogarnęły ciemności. Odgadła jeszcze, że tragarze zstępują na dół po schodach, gdyż lektyka pochyliła się i zaczęła podskakiwać. Potem straciła czucie. Kiedy ocknęła się z omdlenia stwierdziła, że znajduje się w jakiejś wspaniałej komnacie wschodniej i obnażona spoczywa na legowisku ze skór czy z futer o krótkim, miękkim włosie. Posłyszawszy czyjś chrapliwy oddech, odwróciła głowę, na jej bladych policzkach zakwitły nagle szkarłatne rumieńce obrażonego wstydu; u wezgłowia stał książę Bahadur Pagan, ale jakże inny, niż dotychczas. Jego cytrynowa cera miała kolor szary jak popiół. Jego silne ręce, nawykłe do władczych ruchów trzęsły się, jak u zgrzybiałego starca. Skośne oczy były zmrużone tak, że zdawać by się mogło, iż jego królewska wysokość raczył zasnąć w stojącej pozycji, lecz przeczyło temu drżenie powiek i strzelające z ich wąziutkich szparek złowrogie błyski źrenic. Jego brzydka, mongolska

twarz stała się obecnie wręcz odrażająca, stała się pyskiem jakiejś chińskiej Eumenidy. Tak, właśnie Eumenidy; na pierwszy rzut oka można było poznać, że w sercu tego człowieka kipi wulkan gniewu, wściekłości graniczącej z szałem, wulkan, który lada chwila wybuchnie. — Biała kobieto — zabełkotał niewyraźnie i wbrew chęciom zgarbił się jeszcze bardziej, jeszcze bardziej postarzał — od dzisiaj jesteś moją niewolnicą!

ROZDZIAŁ II Kiedy po kilku dniach marszu przez niziny Flandrii kapitan Walter Torrance ujrzał po raz pierwszy ten pagór, zawołał z humorem: — Panowie, chapeau-bas! Oto belgijski „Mount Everest”. Było to jeszcze podczas znanego wyścigu do morza obydwóch walczących armii. Od tej chwili upłynęło z górą pół roku, a żartobliwa nazwa utrzymała się i zdobyła sobie wielką popularność nie tylko pośród żołnierzy na tym odcinku frontu, lecz nawet w sztabie dywizji. Świadczył o tym odnośny punkt rozkazu, jaki w pierwszych dniach kwietnia roku 1915 otrzymał szef kalkuckiego pułku artylerii. — Czy oni zwariowali?! — krzyknął. — Chcą, żeby jedna bateria zajęła pozycję na południowym zboczu pagórka Everest. O ile mi wiadomo ten „pagórek” jest najwyższą górą świata i leży oczywiście u naw, w Indiach. — Niezupełnie w Indiach, bo na granicy Nepalu i Tybetu — mruknął cichuteńko Batten, ale pułkownik miał świetny słuch. — Poruczniku Batten, koledzy pana nazywają studnią wszelakiej wiedzy — rzekł z łaskawym uśmiechem — niechże mi pan więc powie, czy Belgowie posiadają jakiś duplikat naszego Everestu. — Tak, sir. Ten duplikat jest co prawda o równe dziewięćdziesiąt dziewięć procent niższy od oryginału, niemniej jest. — Gdzie? Nie widzę go na mapie. Na mapie pagór nie miał żadnej nazwy tylko był oznaczony liczbą i Batten musiał wyjaśnić zwierzchnikowi, jakim sposobem zwyczajna kota numer taki a taki awansowała nagle na drugi Mount Everest. — Ha, zatem odkrywca powinien mieć pierwszeństwo — zadecydował rozbawiony pułkownik. — Pozycję na południowym stoku „Małego Everestu” zajmie kapitan Torrance ze swoją baterią. Wyznaczone stanowisko zajęli najbliższej nocy, a po kilku dniach Kit Batten zaczął się denerwować. Coś nazbyt spokojnie było na tym skrawku olbrzymiego frontu, który już stężał, ustabilizował się z grubsza, ale rozbrzmiewał wciąż echami walk pozycyjnych. Nawet w najbliższym sąsiedztwie nikt nie mógł żalić się na bezczynność; z lewej strony, koło Dixmude, trwał normalny pojedynek artylerii, z prawej, pod Ypres, wrzał zawzięty bój. A tutaj, mniej więcej w środku… nic, cisza. Batten nie wzdychał oczywiście do huraganowego ognia, ale trochę pukaniny, trochę zajęcia byłoby mu podziałało kojąco na nerwy. Bowiem najbardziej niepokoił na froncie właśnie spokój, który zawsze wróżył, że Niemcy przygotowują jakąś niespodziankę. Taką niespodzianką było niedawno temu wysadzenie kilkusetmetrowego okopu, przy czym poniosło śmierć cztery tysiące ludzi.

— Diabli wiedzą, czy nasz Mały Everest także nie jest podminowany i czy pewnej nocy nie wylecimy w powietrze, jak tamci. — Nie, Kit — odparł Walter Torrance. — Gdyby kuli podkop, strzelaliby umyślnie jak najwięcej, aby zagłuszyć odgłosy pracy minierów. Poza tym jesteśmy tu zbyt daleko od Niemców, aby… — I to racja, a jednak… jednak mam przeczucie, że bosze wypitraszą dla nas coś szczególnie parszywego. Czy wiesz, co mówią Kanadyjczycy? Dwa bataliony piechoty z Kanady tkwiły w rowach strzeleckich pomiędzy Małym Everestem, a spławnym kanałem, na którego drugim brzegu znajdowały się okopy niemieckie. Po tej zaś stronie stykały się z sobą fronty angielski i francuski; na skrzydle odcinka francuskiego stał pułk turkosów, na angielskim skrzydle właśnie ci Kanadyjczycy, o których wspomniał Batten. — No, co mówią? — spytał Torrance z zainteresowaniem. — Że każdej nocy słyszą za kanałem podejrzane brzęczenie jak gdyby tysięcy blaszanych baniek. Napsuli moc rakiet, ale nie ujrzeli nic, bo lasek zasłania. A radziłem już dawno skosić go granatami. — Widziałem najświeższe zdjęcia lotnicze. Porównywaliśmy je z dawniejszymi i nie stwierdziliśmy absolutnie żadnych zmian. — Szkoda, że lotnicy nie mogą fotografować w nocy, wtedy na pewno wynik byłby inny. Powiadam ci Walter, kilkanaście salw w te zarośla wyjaśniłoby sytuację, a w każdym razie uspokoiłoby nas wszystkich… Trochę to daleko, ale z tej pozycji doniesie na pewno, sprawdzałem na mapie… Kropnąć? — Kit, nie bądź dzieckiem. Wiesz przecież, że nie wolno nam oddać ani jednego strzału, a rozkaz to… to rozkaz! — Zdumiewająco jasna definicja — odburknął ironicznie Batten i poszedł szukać kozła ofiarnego dla swej bezsilnej złości na sztabowców. Właśnie przechodził tamtędy oddział sanitariuszy hinduskich, których po kilkudniowym pobycie w okopach kanadyjskich zluzowano. Na czele kroczył drobny, chuderlawy człowieczek, w okularach pociesznie zjeżdżających mu na czubek nosa. Szedł (o zgrozo!) na bosaka, a buty niósł na ramieniu. Batten od razu uznał tych ludzi za obiekt odpowiedni do wyładowania złego humoru. Odczekawszy, aż podejdą bliżej i będą defilowali u stóp Małego Everestu, zaczął pokpiwać z nich głośno, a żołnierze z jego baterii każdy dowcip pana porucznika witali salwą śmiechu. — Zluzowali ich. Słusznie! W ciągu tygodnia Kanadyjczycy mieli aż dwóch rannych, więc przepracowanym sanitetom należy się odpoczynek. Hindusi szli w milczeniu, lecz następna zaczepka wywołała pomruk oburzenia w szeregach. — W dniu wybuchu wojny całe Indie rozbrzmiewały bohaterskim wrzaskiem tych ochotników — wołał Batten — a teraz zadekowali się wszyscy w Czerwonym Krzyżu.

Tchórze, psia ich mać! Gdy wrzawa nieco przycichła, jakiś młody Hindus zwinął dłonie w trąbkę przy ustach i krzyknął na całe gardło: — Nie wiadomo, kto jest większym tchórzem: sanitariusz, który dociera aż poza rowy i zasieki, czy zadekowany o sześć mil dalej artylerzysta! Teraz dla odmiany śmiech rozległ się na dole, a na górze zawrzało. Batten, pragnąc pomścić zniewagę, jaka spotkała wszystkich artylerzystów świata, popędził gankiem na dół, by ostro wziąć do galopu zuchwalca, który zresztą już „fasował” naganę od swojego zwierzchnika. — Jesteś zbyt krewki, mój miły. Trzeba było tamtemu wyjaśnić, że nie tchórzostwo skierowało nas pod znak Czerwonego Krzyża, lecz jedna z najstarszych zasad naszej religii, wzniosła Ahisma, która mówi: Nie czynić zła nikomu, nie zabijać, unikać przemocy. Tak uczył Mahavira i Budda, i wyznawcy kultu Wisznu, i… Mały, chuderlawy człowieczek był na najlepszej drodze do wygłoszenia dłuższej rozprawy na temat owej Ahismy, kiedy u wylotu podziemnego ganku stanął zasapany Batten. — Baczność! — wrzasnął. — Kto śmiał nazwać artylerzystów tchórzami, wystąp! — Ja nie powiedziałem, że są… — Żadnych tłumaczeń! Wasze nazwisko? — Prakasz Hangwani — odparł młody żołnierz. — Panie poruczniku on nie chciał wcale… — Kto tu się wtrąca?! Batten zrobił w lewo zwrot i stanął oko w oko z przywódcą oddziału sanitariuszy hinduskich. Był to zaledwie sierżant, lecz spojrzenie jego ciemnych, łagodnych oczu miało w sobie tyle budzącego cześć dostojeństwa, że porucznik stropił się nieco. — Może to jaki narwany maharadża albo czarownik? — przemknęło mu przez myśl. Z trudem oderwał wzrok od spokojnej toni źrenic małego sierżanta, zerknął na jego odstające uszy, na rozchylone usta, w których brakowało kilku przednich zębów i krytycznym spojrzeniem spłynął niżej, na mundur, brudny, pokryty plamami zaschłej krwi, a potem jeszcze niżej, na bose stopy. — Dlaczego jesteście boso, sierżancie? I to ma być postawa na baczność?! Wasze nazwisko?! — Gandhi, panie poruczniku. W tej chwili na szczęście dla Gandhiego i dla Prakasza nadszedł właściwy zwierzchnik sanitariuszów, lekarz-porucznik. Wysłuchawszy zażalenia Battena, wziął go na bok i w paru słowach wyjaśnił mu, że Gandhi to wprawdzie niebezpieczny demagog w czasach pokojowych, ale wierny sojusznik Anglii w jej ciężkich dniach. W roku 1899 Gandhi zorganizował hinduski Czerwony Krzyż i parę razy był wymieniony w rozkazach dziennych podczas ówczesnej wojny z Burami. W pięć lat później, kiedy w Południowej Afryce szalała zaraza, założył szpital. Gdy wybuchł bunt Murzynów, ratował rannych

Anglików z narażeniem życia i znowu otrzymał liczne pochwały, odznaczenia. A teraz zadziwia wszystkich swą pogardą śmierci, kiedy po nieudanym ataku krąży między zasiekami obydwóch wrogich okopów i wynosi stamtąd rannych. Kule nie imają się go, więc może to i czarownik, ale przede wszystkim persona grata… dopóki wojna trwa. Zatem lepiej puścić w niepamięć to jego drobne pogwałcenie dyscypliny; bo i tak ujdzie mu na sucho, co Hindusa mogłoby wzbić w pychę, a… — …a pański autorytet trochę poderwać — kończył lekarz. — W takim razie — rzekł wspaniałomyślnie Batten — nie będę go brał do galopu, lecz za to muszę przyjrzeć mu się jeszcze. — Kto by pomyślał — wtrącił Walter Torrance, który nadszedł podczas tej rozmowy i ze zdumieniem przysłuchiwał się słowom lekarza — kto by to przeczuł, że w podobnie mizernym pokrowcu cielesnym mieszka taka dzielna dusza. — Wielka dusza, oto przydomek, jaki nadali mu już ziomkowie — rzekł jeszcze lekarz, żegnając się z dwoma artylerzystami. — Po hindusku brzmi to… zaraz, zaraz, uciekło mi z pamięci… — Dusza znaczy po hindusku atma, a wielki, bara lub maha. — Bara? Nie… Atma-maha, maha-atma, o, już wiem, mahatma! Obejrzawszy sobie z bliska właściciela tak pięknego przydomka, dwaj przyjaciele zawrócili do swej polowej kwatery. Nie poszli jednak podziemnym gankiem, lecz dłuższą drogą, tą, którą przed tygodniem wyciągali baterię na Mały Everest. Nie było żadnych nowin, nie mieli o czym rozmawiać, więc kroczyli w milczeniu, Torrance zadumany, Batten znów zaniepokojony podejrzaną ciszą u Niemców okopanych naprzeciw ich pozycji. Ze szczytu pagórka, gdzie pośród niskich, ale gęstych krzaków znajdował się zamaskowany schron obserwatorów, dobiegał śpiew jakiegoś żołnierza; bez słów nucił sobie melodię znanej piosenki It is a long way to Tipperary. Kapitan Torrance zawtórował mu machinalnie, powtarzając przy tym całkiem bezmyślnie — Mahatma Gandhi, Mahatma Gandhi. — Dwa te wyrazy doskonale pasowały do rytmu piosenki, lecz porucznik Batten był tego dnia w szczególnie zgryźliwym usposobieniu i powiedział coś mocno trywialnego o poznanym dziś sanitariuszu. — Dajże już spokój, do diabła — zawołał w końcu, gdy i to nie odniosło skutku — bo wywołasz wilka z lasu; dzięki twojemu dowcipowi ten pagór stał się sławny w całej dywizji, a teraz gotów taki sam zaszczyt spotkać jakiegoś tam hinduskiego sierżanta. Porucznik Batten nie przeczuwał, że ów jakiś tam sierżant, Mahatma Gandhi w parę lat później stanie się wodzem trzystu trzydziestu milionów Hindusów, wstrząśnie fundamentami największego imperium i zadziwi cały świat. Ów niepozorny człowieczek z okularami na czubku nosa i z zabawnie odstającymi uszami… Płynęły godziny i dni, Kanadyjczyków zluzowali Szkoci, potem Szkotów ci sami Kanadyjczycy, a przed Małym Everestem wciąż panowała cisza, gdyż gdakania pięciu czy sześciu kulomiotów liczyć nie warto, to było po prostu normalnym oddechem wojny; bez tej pukaniny, bez codziennego przyrostu kilku krzyżyków pomiędzy drugą, a trzecią linią

okopów, bez wyniesienia na tyły kilkunastu rannych, przyszłych inwalidów, bez zniszczenia dalszych paru morgów uprawnej ziemi, byłaby to „szara nuda pokoju”. — Do stu piorunów — irytował się Batten — czy tu nie zacznie się nareszcie prawdziwy taniec wojny?! Zaczął się nareszcie, lecz znowu w sąsiedztwie. Dnia 20 i 21 kwietnia Niemcy bombardowali Ypres. Urocze miasteczko liczące osiemnaście tysięcy mieszkańców przemieniło się szybko w olbrzymią kupę dymiących gruzów. Ze szczytu Małego Everestu Torrance i Batten spoglądali przez znakomite lornety polowe na zagładę nieszczęsnego Ypres. W ich oczach trysnął z dachu katedry wulkan ognia, w ich oczach runęła potężna wieża przecudnych sukiennic, które były nie tylko ozdobą rynku w Ypres, ale jednym z najładniejszych budynków w całej Belgii. Za to nazajutrz po tym przesmutnym widowisku nastał spokój od Ypres aż hen po Nieuport. Po tej stronie frontu nie przeczuwał nikt, że ten dzień, dzień 22 kwietnia 1915 roku, zapoczątkuje erę nowego barbarzyństwa w dziejach ludzkości lub, jeśli ktoś woli, nową erę techniki wojennej. Prawdopodobnie Niemcy nie przypuszczali również, że właśnie tego dnia wypróbują swoją straszliwą broń, bowiem aż do popołudnia nie było wiatru zupełnie. Najbliższej nocy algierskich turkosów miał zluzować na trzy dni inny pułk afrykański. Z tego powodu panowała tu zrozumiała radość, bo chociaż na tym odcinku było na razie spokojnie, to jednak znacznie bezpieczniej jest o dwadzieścia kilometrów za frontem. Do tego wniosku doszli zwłaszcza wczoraj, kiedy patrzyli na skutki huraganowego ognia. Nie mogli wprost doczekać się zachodu słońca… ostatniego zachodu, jaki mieli podziwiać w swym życiu. Około godziny piątej po południu z pierwszej linii okopów niemieckich pomiędzy Langemark a Bixschoote wypełzły białe obłoczki pary. Napęczniały szybko, zlały się w jeden podłużny, zwarty obłok, spodem zielonawoszary, górą żółty. Ta dziwna mgła, ozłocona promieniami zachodzącego słońca przepłynęła nad ciemną tonią kanału i na skrzydłach północnego wietrzyku płynęła lekko tuż przy ziemi ku pierwszej linii okopów wojsk sojuszniczych. Był to widok tak niezwykły, że turkosi powychylali głowy, a wielu z nich wysunęło się na zewnątrz. Ta gęsta chmura zasłaniała ich przed strzałami nieprzyjaciół, którzy tymczasem również opuścili rowy, acz w zupełnie innych zamiarach. Ta złotawa chmura stawała się coraz piękniejsza, bowiem słońce ozdobiło ją u szczytu tęczowym szlakiem tak, że grała akordem wszystkich barw. — Na Allacha! — zawołał jakiś poetyczny Algierczyk. — Z takich właśnie cudnych puchów w raju proroka bę… będ… eche, echechchcheechrrr… och! — zakrztusił się, zakasłał długo, głęboko, zatrzepotał rękami i runął na wznak do rowu. A za nim spłynęły tam pierwsze kosmyki złotej mgły. Wzdłuż całej pierwszej linii pułku turkosów przebiegł odgłos kichania i kaszlu tak strasznego, że zdawał się rwać płuca na strzępy. Krztusząc się i wymiotując, nieszczęśni Afrykanie wyskakiwali z rowów, by uciec co prędzej przed potwornym niebezpieczeństwem, lecz ogarnięci mgłą, zdezorientowani, na pół oślepieni przez łzy cieknące im z oczu strumieniami rozbiegli się na wszystkie strony. Kilkunastu przebiło się przez zdradziecką chmurę, dopadło kanału, przebrnęło go i w

zabobonnym strachu padło na kolana na widok mnogiego zastępu nieznanych potworów; tymi potworami byli żołnierze w maskach gazowych, Niemcy, gotowi już do zwycięskiego marszu. Inni Algierczycy gnali prosto wzdłuż swoich rowów strzeleckich i, skutkiem stosunkowo długiego przebywania na zagazowanym terenie, ginęli jak muchy. Z ogarniętych paniką turkosów nikt nie próbował przetrzymać w rowach strzeleckich ataku śmiercionośnej chmury. Tacy śmiałkowie byli tylko na skrzydłach tego odcinka, wśród Kanadyjczyków, a zwłaszcza na drugim skrzydle, wśród Francuzów. Nie ocalał z nich nikt. Znaleziono ich później skulonych, poskręcanych, obrzyganych krwią z pękniętych płuc. Na prawo, czyli na wschód od Małego Everestu, ale o półtora kilometra bliżej frontu znajdowały się zamaskowane pozycje ośmiu baterii francuskich i czterech angielskich, w czym dwie z kalkuckiego pułku. Tych dwanaście baterii w przewidywaniu ataku piechoty niemieckiej, rozpoczęło wściekły ogień zaporowy na linię kanału. Niemców powstrzymało to na razie, lecz chmury nie. Zwartą ławą sunęła naprzeciw ryczącej artylerii, cicha, nieubłagana, złowroga, mordercza. Dotarła do stanowisk dwunastu baterii, które kolejno zaczęły milknąć. Konie przeżyły obsługę dział o kilka minut, potem tam również nastała cisza śmierci, jak w leżących opodal okopach nieszczęsnych turkosów. Pierwsze dwie linie tych okopów wyłoniły się już z oparów zabójczej mgły i Batten śledzący przez lornetę przebieg tragicznych wydarzeń ze szczytu Małego Everestu ujrzał tam piechotę nieprzyjacielską idącą naprzód ławą, ale powoli, nieufnie. — Walter, widzisz?! — ryknął, podając szkła przyjacielowi. — I ty chcesz pozwolić, żeby oni… Nie było rozkazu, co?! A ja mam teraz sztabowców wraz z ich rozkazami w… Kieruj stąd ogniem, ja zajmę się resztą. Wybiegł z „obserwatorium”, pognał na dół do baterii, która też za chwilę rzuciła pierwszą salwę i od razu nieźle obramowała cel. Oczywiście nawet najcelniejszy ogień jednej baterii nie byłby nigdy zatkał szerokiej na osiem kilometrów dziury, jaką w zwartym froncie sojuszników wywarł pierwszy w dziejach wojny atak gazowy, niemniej jednak porucznik Batten awansował na komendanta tej baterii, a kapitan Torrance otrzymał zaszczytną misję „wskrzeszenia” dwóch baterii, których cała obsługa wraz z końmi wyginęła do nogi.

ROZDZIAŁ III Już nazajutrz, czyli dnia 23 kwietnia, przyjechała z Paryża komisja chemików. Jej przewodniczący Kling, dyrektor laboratorium miejskiego w stolicy, osobiście właził do ziemianek, w których znajdowano najwięcej trupów, osobiście przesłuchiwał ofiary ataku, a pod wieczór cała komisja zebrała się stóp Małego Everestu na naradę i zgodnie orzekła, że: primo, wczorajszy czyn Niemców jest pogwałceniem konwencji haskiej z roku 1899… secundo, wobec takiego stanu rzeczy sojusznicy nie mogą pozostać w tyle, ale muszą co prędzej przystąpić do podobnego gwałcenia wymienionej konwencji… tertio, gaz, jakiego Niemcy użyli wabi się chlor, czyli po prostu Cl2… quarto, chlor należy do rodziny gazów duszących, które wywołują nie tylko takie początkowe odruchy, jakie tu zaobserwowano, ale także stany chorobowe, jako to: sinicę, nieżyt śluzówek, niedodmę, rozedmę, martwicę płuc, zgorzel kończyn, zagęszczenie krwi i zapalenia powikłane. Ustaliwszy tyle faktów, komisja jęła rozpytywać o drogę do najbliższej stacji kolejowej. Zanim jednak odjechała, miała maleńką przeprawę z Battenem, który przysłuchiwał się jej obradom ukryty w pobliskiej ziemiance. — Bardzo to pięknie, moi panowie — rzekł — ale co począć, jeśli Niemcom przyjdzie ochota jutro znów pogwałcić umowę haską? Jak bronić się przed gazami? — Nad tym właśnie będziemy radzić w Paryżu. — A my tymczasem mamy tutaj zdychać jak szczury po truciźnie?! Z właściwym sobie temperamentem przymówił szpetnie panom z komisji. — Pańskie nazwisko, poruczniku?! — Batten, do usług. Ten sam Batten, który wczoraj powstrzymał pochód Niemców w głąb waszej ojczyzny! Gdyby nie ja, wynik tej wojny byłby już przesądzony! W tej przechwałce było tyle racji, iż rzeczywiście losy wojny mogły się rozstrzygnąć wczoraj. Ale tylko w tym wypadku, gdyby Niemcy byli pchnęli w ten wyłom z dziesięć pułków jazdy. Tymczasem ich samych zaskoczył rezultat próbnego ataku gazowego i zupełnie nie wykorzystali owoców okrutnego zwycięstwa, ograniczając się do zajęcia okopów po zniszczonej dywizji wojsk francuskich. Następstwem lokalnego sukcesu Niemców było jednak groźne wybrzuszenie się ich frontu w stronę Małego Everestu. Od północy dzieliło go od wrogów nadal dziewięć kilometrów, od wschodu niespełna dwa. Pomimo to dowództwo odcinka nie cofnęło baterii Battena na jakąś nową pozycję, za to na miejsce dwóch

przetrzebionych batalionów kanadyjskich przysłało cały pułk Szkotów. — Aha, to znaczy, że liczą się z atakiem Niemców i chcą za wszelką cenę utrzymać ten punkt — wnioskował żartobliwie Batten — bo Szkoci przy natarciu są do luftu, ale tego, co trzymają, nie pozwolą sobie wydrzeć do… śmierci… przez wrodzone skąpstwo. Żartował wciąż, lecz był to szubieniczny humor. W dalszych częściach długiego frontu bojowego żołnierze mieli słabe pojęcie o wypadkach z dnia 22 kwietnia, zatajono przed nimi wiele szczegółów tej klęski, ale tutaj widziano naocznie skutki pierwszego ataku gazowego i strach przed jego powtórzeniem obezwładnił wszystkich. Przy lada podmuchu wiatru wypatrywano z przerażeniem złotozielonej chmury gazu i niemal każdej nocy powtarzały się fałszywe alarmy. Sojusznicy nie mieli dotychczas masek przeciwgazowych, a prymitywny środek ochronny, jaki zalecano w ostatecznym razie, budził kpiny, niedowierzanie i gniew na nieudolność chemików. Bowiem recepta na ów środek brzmiała: Związać parami rogi chustki, napełnić je ziemią obficie zlaną moczem i przez tę zasłonę oddychać, przytknąwszy do niej usta, a równocześnie zaciskać szczelnie powieki. Batten osobiście „wyprodukował” kilka egzemplarzy takich „środków ochronnych” i porozsyłał je przyjaciołom z innych baterii wraz z odpowiednio sprośną instrukcją. Niejaką otuchę budziły w wojsku coraz częstsze rajdy samolotów nad pozycjami nieprzyjacielskimi. Dowiedziano się już od Niemców schwytanych przez patrole, że do pierwszego ataku gazowego użyto aż sześciu tysięcy stalowych cylindrów i wierzono, że taka ilość „balonów” po raz drugi nie ujdzie oka lotników lub „oka” precyzyjnych aparatów fotograficznych. Tak też było rzeczywiście. Już w nocy z 28 na 29 kwietnia lotnik angielski, świecąc sobie specjalnymi rakietami złapał Niemców in flagranti, gdy pod osłoną mroków wyładowywali z wozów całe sterty podejrzanych „syfonów” żelaznych. Jakimś cudem jego raport przedostał się ze sztabu dywizji do okopów i wywołał tu zrozumiałe zdenerwowanie. Obawy, przeczucia stały się pewnością; niepewną, niewiadomą pozostała tylko data nowego ataku gazowego. — Jak to, niewiadomą; atak nastąpi dokładnie wtedy, gdy po raz pierwszy zawieje wiatr od północy — tłumaczył Batten szkockim kolegom, którzy jeszcze nigdy nie „powąchali” chloru, byli więc nowicjuszami. — Nie trapcie się, drodzy kobziarze. Chlor jest gazem cięższym od powietrza, dlatego nie dotrze na szczyt mojego „Everestu”; pozostanę więc przy życiu na pewno i będę mógł wygłosić piękną mówkę pogrzebową nad waszym grobem. W zamian za to powinniście mnie zamianować swoim spadkobiercą… Propozycje, jakie w zamian za to otrzymywał od zrozpaczonych Szkotów nie nadają się do powtórzenia. Tak, zrozpaczonych! Przeświadczenie o zupełnej bezsilności i bezbronności wobec fal gazowych moralnie zbijało z nóg najmężniejszych. Na cóż tu zdać się mogło wyszkolenie wojskowe, rutyna, odwaga czy nawet bohaterstwo, skoro życie kilkudziesięciu tysięcy dobrze uzbrojonych żołnierzy zależało li tylko od kaprysu wiatru?!

Lecz wiatru na szczęście nie było albo dął z południa i tak upłynęło znowu kilka dni bez ważniejszych wydarzeń. Pierwszą sensacją na większą skalę było zestrzelenie przez Niemców lotnika, tego samego, który wykrył transport cylindrów z gazem, a który tej nocy znowu szybował nad nieprzyjacielskimi okopami od Merckem po Langemark. Wracającego o świcie pokropiono szrapnelami i nagle jego silnik przestał działać. Batten zbudzony salwami wbiegł do obserwatorium w chwili, gdy uszkodzony aeroplan opadał ślizgowym lotem, usiłując koniecznie dolecieć do swoich. Nie doleciał jednak, wylądował przed pierwszą linią Szkotów, natrafił na jakąś nierówność gruntu i skapotował, aż zatrzeszczało. Przestrzeń dzieląca najbardziej wysunięte rowy wrogich okopów, przestrzeń, którą Anglicy nazwali romantycznie no man’s land (ziemia niczyja), liczyła wówczas w tych okolicach od czterystu do siedmiuset metrów szerokości, a pechowy samolot nakrył się kołami właśnie w najwęższym miejscu tej ziemi niczyjej. Przywalony gruzami swej maszyny, lotnik leżał w odległości najwyżej stu kroków od swoich i nie można mu było nic pomóc. Sanitariusze z oddziału Gandhiego wyszli co prawda z rowu, powiewając chorągiewkami z czerwonym krzyżem, lecz Niemcy spędzili ich zaraz ostrzegawczą salwą w powietrze; wiedzieli, iż w samolocie znajdują się najświeższe zdjęcia ich okopów i dlatego postanowili nie dopuścić nikogo do rozbitej maszyny. A lotnik jęczał i jęczał. Wołał, że jest ranny, że nie czuje nóg, błagał o trochę wody. Po południu słabnącym już głosem prosił, by go dobić, bo cierpi ogromnie. — Spełni się twoje życzenie, biedaku — mruknął Batten — spełni się niebawem, lecz śmierci nie będziesz miał lekkiej. — Tu zgrzytnął, pięścią pogroził szumiącym drzewom, jak gdyby tam znajdowała się siedziba centrali wiatrów. — Właśnie teraz musi dąć, właśnie teraz! Od kilku minut dął silny wiatr północny! Zdenerwowanie w okopach leżących przed Małym Everestem i na lewo od niego doszło do zenitu. Próżno oficerowie tłumaczyli żołnierzom, że wiatr jest zbyt silny; taki wiatr skręca fale gazowe, rozdziera, rozprasza, a przede wszystkim unosi je w górę, zanim zdołają przepłynąć ponad ziemią niczyją. Dopiero gdy szybkość wiatru spadnie do pięciu metrów na sekundę, ha, wtedy co innego, ale na razie można spać spokojnie. Na spanie nikt nie liczył tego wieczora. Każdy miał zbyt świeżo w pamięci dantejskie sceny z 22 kwietnia. Och, tych oszalałych z przerażenia żołnierzy, kaszlących, duszących się, wymiotujących krwią, tych biednych ludzi, którzy chcieli powiedzieć, co im dolega i błagać o ratunek, a nie mogli z powodu skurczu głośni wymówić ani sylaby, tych na pół ślepców przewracających się co krok lub biegnących właśnie naprzeciw morderczej chmury… nie miano zapomnieć póki życia. A teraz ta potworna groza śmierci wśród wymyślnych tortur zawisła nad tymi okopami. Wiatr północny już dął. Na razie był za silny, ale gdy osłabnie, gdy z pierwszego rowu przeklętych boszów wypełznie zielony obłok, wówczas… — Wówczas należy rozpocząć odwrót w miarę posuwania się fali gazowej. Równocześnie artyleria zaporowym ogniem powstrzyma pochód nieprzyjacielskiej piechoty. — Taki telefonogram odebrano z dowództwa. Wieść o tym rozkazie spowodowała odprężenie sytuacji, wywołała westchnienia ulgi.

Zatem nie skazano ich tutaj na śmierć, cofną się o parę kilometrów, będą ocaleni wszyscy, wszyscy… — Prócz lotnika! Aby i on mógł ocaleć, należałoby go natychmiast wydobyć spod samolotu. Próbowano, a jakże, lecz kiedy trzech ludzi zostało rannych, nowych ochotników zabrakło. Nadzieje, iż pod osłoną ciemności uda się wyprawa, zawiodły. Ledwie zmrok zapadł, Niemcy zapalili reflektor. Kiedy go im strzaskano, odpłacili pięknym za nadobne i z kulomiotu zaczęli prać w samolot. — No, teraz już po nim — sądził Batten. Mylił się. Lotnik leżał w leju po granacie, kule nie mogły go dosięgnąć. Żył i znowu jęczał. Nie, wołał! Wołał zbolałym głosem: — Uciekajcie!… Wiatr słabnie… Za chwilę gaaaz! Majaczył, albo zasługiwał na tuzin najwyższych orderów. Żeby w takiej chwili nie myśleć o sobie, tylko o innych?! Podobnym altruistą był sierżant Gandhi. On również nie chciał myśleć o własnej skórze, którą kulomiot podziurawiłby jak rzeszoto, tylko o lotniku, lecz Hindusi nie wypuścili swojego Mahatmy z okopów. — Najmilsi moi — ganił ich po swojemu — tam cierpi człowiek! — Już jeden poszedł go wyciągnąć. — Kto? — Prakasz Hangwani. — Szkoda — westchnął — byłoby wielką szkodą, gdyby taki młody padł zamiast starego niedołęgi… Dlaczego zatrzymaliście mnie?! — dodał tonem gorzkiej wymówki. — Jeśli Prakasz zginie… Ale Prakasz nie zginął jeszcze. Właśnie przed chwilą opuścił najdalej wysunięty rów strzelecki i, minąwszy dwa rzędy zasieków, wkroczył na terytorium ziemi niczyjej. Wkroczył na czworakach, lecz dalej to również było zbyt ryzykowne, więc zaczął czołgać się na brzuchu. — Psss! Tsss! Cccc! — sykały ostrzegawczo zbłąkane kule karabinowe, a niekiedy zawtórował im granat: — Rrrrrammm! — Jeśli mi śmierć dziś pisana, nie umknąłbym jej ani w najgłębszym schronie — mruczał wtedy, chcąc dodać sobie odwagi — a jeśli mam żyć, to niech do mnie walą z wszystkich armat świata i też mi nic nie zrobią. Pomimo tego fatalizmu zachowywał maksimum ostrożności. Gdy ku czarnemu niebu wyrastał smukły kwiat rakiety, Prakasz rozpłaszczał się na ziemi, „odstawiał nieboszczyka”. Bywało też na odwrót: W jednym leju trup Niemca udawał żywego; nastroszone wąsy poruszały mu się na wietrze, a martwe, szkliste oczy błyskały wrogo, ilekroć coś rozjaśniło mroki nocy. Ten nieboszczyk musiał tu sterczeć od dłuższego czasu, bo już

wcale nie cuchnął, był wzorowo zasuszony niczym liść w zielniku młodocianego botanika. Skoro już mowa o botanice, warto wspomnieć, że zryta granatami łąka ziemi niczyjej była utkana jaskrami. Ich złote płatki przypominały kolor chlorowych oparów, które Niemcy mogli wypuścić lada chwila, gdyż siła wiatru słabła. — Jeszsz-czcze możż-eszsz uccc-ieccc! — przypominały kule. — Głupstwo — odburknął Prakasz, urażony, że ktoś śmie go namawiać do ucieczki już teraz. — Dość będzie czasu na to, gdy zabrzmi trąbka. Głos trąbki miał żołnierzom oznajmić początek ataku gazowego. Umówiony sygnał zabrzmi w chwili, gdy zielonawoszary obłok wypełznie z okopów niemieckich, oświetlanych przez Szkotów raz po raz i obserwowanych uważnie. — Dzięki temu będę mógł obliczyć najdokładniej, kiedy sytuacja stanie się dla mnie groźna. Tak wydawało mu się obecnie. Przypuszczając, że Niemcy wstrzymają się z wypuszczeniem gazu, dopóki szybkość wiatru nie spadnie do pięciu metrów na sekundę, i że szerokość ziemi niczyjej wynosi tutaj czterysta metrów, przyjmował za pewnik, iż fale gazowe na przebycie tej przestrzeni zużyją osiemdziesiąt sekund. Te na wskroś teoretyczne obliczenia mogły być trafne, ale Prakasz zapomniał chwilowo o jednym, mianowicie, że gaz nie zatrzyma się po czterystu metrach, lecz popłynie dalej w głąb okopów szkockich. Popłynie wciąż z chyżością pięciu metrów na sekundę! — Rrrrrammm-barammm! Ciężki pocisk wyrżnął gdzieś niedaleko. Prakasz choć czołgał się na brzuchu, odczuł potężne pchnięcie powietrza, a w parę sekund później posypały się na niego z góry spadające grudki ziemi. Jedna z nich, która trafiła go w czoło była szczególnie ciężka i lepka. Ujrzał ją w migotliwych błyskach najbliższej salwy armatniej, wzdrygnął się, wrzasnął; tuż przed nim leżała cuchnąca ręka, przez wybuch granatu wyrwana po łokieć jakiemuś zgniłemu trupowi. Od razu wyłonił się dylemat: czy okrążyć tę rękę, czy odrzucić ją na bok, gdyż legła w poprzek linii prostej łączącej oko Prakasza z wysuniętym ku okopom szkockim ogonem samolotu. Dawniej bez wahania byłby był wybrał to pierwsze, lecz obecnie oswoił się już z wojennymi okropnościami, stwardniał, zrobił się zawzięty; kiedy dwa tygodnie temu ów porucznik artylerii obraził Hindusów, Prakasz nie pozostał dłużny odpowiedzi. Teraz ta ohydna ręka palnęła go w czoło, stanęła mu na drodze, więc… — Idź precz, śmierdzące ścierwo — warknął i ze wstrętem cisnął ją za siebie. Miał tego później bardzo, bardzo żałować… Docierając do celu swej mozolnej wędrówki, spojrzał na zegarek; od opuszczenia pierwszej linii upłynęło dwadzieścia sześć minut, czyli prawie pół godziny pochłonęło przebycie głupich stu metrów! — Hej, panie lotnik! Nie było odpowiedzi. Prakasz powtórzył to głośniej. Dzięki strzelaninie nie obawiał się, że go Niemcy usłyszą, ale z tej samej przyczyny lotnik mógł go nie słyszeć również.