uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Antoni Marczyński - Wyspa nieznana I

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Wyspa nieznana I.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 98 stron)

Antoni Marczyński WYSPA NIEZNANA CZĘŚĆ PIERWSZA OLBRZYMY KRAKÓW 2016

Opracowano na podstawie edycji Wielkopolskiej Księgarni Nakładowej Karola Rzepeckiego, Bibljoteki Weź mnie z sobą tom II, Poznań 1928. Spis treści 1 Łódź na wzburzonym oceanie 2 Przebudzenie 3 Podzwrotnikowa noc 4 Polana na skraju dżungli 5 Święto zgody 6 Skazańcy 7 Noc bogini miłości 8 Czarne chmury nad białym miastem 9 Walka w świątyni 10 Niedobitki

Rozdział I ŁÓDŹ NA WZBURZONYM OCEANIE Złotowłosa dziewczyna usiadła na głazie i zapatrzyła się w dal bez kresu. Tam w dole szumiał ocean. Rozbijały się potężne fale o ostre zręby przybrzeżnych skał. A poza tymi rafami, które czyniły zator spienionym odmętom, wznosiła się prostopadle olbrzymia ściana pasma górskiego. Z niesłychaną zawziętością pędziły zielonkawe wały wody do szturmu na kamienne zapory. Biała piana wściekłości posrebrzała ich szerokie grzbiety na sam widok nie zdobytej przeszkody. Rykiem nieustannym dodawały sobie otuchy, że przecież musi nadejść dzień, w którym resztki raf nadbrzeżnych zostaną starte na miał, a uparta ściana skalna runie z łoskotem w wodę. Tak! … Taki dzień nadejść musi, lecz kiedy? Wszystko jedno kiedy. Morze zawsze ma czas. Dziesięć tysięcy lat później, czy dziesięć tysięcy lat wcześniej, to fraszka dla starego olbrzyma… Złotowłosa dziewczyna westchnęła. Tęskne spojrzenia jej fiołkowych oczu błądziły po niezmierzonej przestrzeni wód, szukając czegoś cierpliwie, wytrwale. Lecz nadaremnie błądziły… szukały… Żaden dymek nie zaczerniał na widnokręgu, żaden żagiel nie zajaśniał w oddali. Tylko fale spienione przewalały się po wzburzonym łonie morza, tylko ołowiane, ciężkie chmury kłębiły się na ponurym nieboskłonie… Więc pociemniały fiołkowe oczy dziewczęcia, zawiedzione po raz setny czy tysięczny. Pociemniały i zaczęły ze smutną rezygnacją spoglądać w dół, tam, gdzie u stóp ściany skalnej huczał straszliwy wir. Złotowłosa dziewczyna drgnęła silnie. Mimo szumu wiatru, pomimo nieustannej pogwarki oceanu, pochwyciła podejrzany szmer. Ktoś skradał się od tyłu, przedzierał się przez gęstwę niskich krzaków, których szeroki pas rósł niedaleko, poza plecami siedzącej. Wprawne ucho odróżniało dokładnie szelest liści szarpanych wiatrem od szmeru, jaki wywoływało ostrożne prześlizgiwanie się człowieka czy dużego zwierzęcia. Jakoż po chwili wypełznął spomiędzy krzewów mężczyzna i stanąwszy prosto, wlepił błyszczące oczy w zadumaną dziewczynę… Był to człowiek starszy, krępy, bardzo niskiego wzrostu, odziany w szkarłatny płaszcz cudacznego kroju. Na głowie miał czapkę szpiczastą, a w ręku dzierżył skrzywiony kij. Brzydką twarz szpecił jeszcze bardziej olbrzymi sępi nos, a zwichrzona, czarna jak heban broda i oczy obłąkańczo spoglądające nadawały obliczu wyraz dzikości, uporu.

Złotowłosa obejrzała się nagle. Zerwała się z krzykiem przerażenia i stanęła oko w oko z przybyszem. — Skacz w przepaść! — wrzasnął mąż w szkarłatnym płaszczu i postąpił kilka kroków w stronę pobladłej dziewczyny. Rozejrzała się trwożnie dokoła. W mgnieniu oka ogarnęła grozę swego położenia. Po obu bokach miejsca, gdzie stała, wznosiły się poszarpane wierchy pasma górskiego, a z tylu była głęboka przepaść, na której dnie, wśród raf przybrzeżnych, kotłował się wir morski. Jedyną drogę ucieczki przeciął ten szaleniec. Znikąd pomocy. Żadnej broni w słabej ręce. Widząc, że straszny napastnik podchodzi coraz bliżej, krzyknęła rozpaczliwie: — Precz, Hanno!… Jak śmiesz?… Powiem arcykapłanowi! Przybysz wybuchnął zjadliwym śmiechem: — Arcykapłanowi? — zawołał z szyderczym rechotem. — Che, che, che, che… Powiesz mu, jeżeli cię stąd wypuszczę… Che, che, che, che! Ale nie po to cię śledzę od dawna, nie po to wlokłem stare nogi na te szczyty, bym cię miał teraz żywą wypuszczać… Skacz w przepaść natychmiast… albo zepchnę! Głos jego charczał wściekłością. Widmo okrutnej śmierci zajrzało w oczy dziewczynie. Nie miała żadnej wątpliwości, że napastnik strąci ją ze skały, jeżeli natychmiast nie wykona jego szalonego rozkazu. Instynkt samozachowawczy podszepnął jej sposób ratunku… Schyliła się i błyskawicznym ruchem porwała kamień w rękę. Potrząsając zdobytą bronią, zawołała groźnie: — Precz ode mnie… lub głowę roztrzaskam!… Ani kroku dalej!… Napastnik stanął jak wryty, lecz jego zdumienie trwało krótko. Błyskawice gniewu i oburzenia zamigotały w żółtych źrenicach. Odrzucił krzywą laskę, a pochwycił oburącz potężny głaz i wzniósł go wysoko nad głowę. Piana wystąpiła mu na usta, kiedy ryknął: — Ty śmiesz grozić?… Ty, przybłędo, mnie, kapłanowi?! Wzmagający się wicher igrał z połami szkarłatnego płaszcza, z kosmykami kruczych włosów, które wymykały się spod szpiczastej czapki szaleńca. Z olbrzymim kamieniem nad głową się kołyszącym, z krwawymi rumieńcami gniewu na wychudłych policzkach, wyglądał jak jakiś straszliwy upiór, jak złe bóstwo gór. Złotowłosa nie śmiała cisnąć kamieniem na wroga. Widziała i wiedziała, że zbliża się nieuchronna zguba. Każdy krok tamtego przysuwał chwilę śmierci. Strach, smutek, żal młodego życia, wspomnienia chwil szczęśliwych, utworzyły w myślach splątany chaos. Przymknęła oczy, oczekując straszliwego ciosu. Jeszcze dojrzała przez szparki powiek, że napastnik przegiął się w tył dla większego zamachu, że muskuły jego rąk napięły się w olbrzymim wysiłku. Jeszcze usłyszała słowo okrutnego wyroku. Nie słowo, lecz ryk: — Giń! I nagle gwizdnęło coś żałośnie.

Pierzasta strzała rozpruła powietrze. Utkwiła w jednym z wzniesionych w górę ramion. Zachwiał się napastnik, runął na wznak, jęcząc boleśnie. Kamień wypuszczony z rąk potoczył się po pochyłości, aż trafił na rząd krzaków i stanął. Z gęstwiny wyskoczył zwinny młodzieniec, uzbrojony w łuk oraz dzidę. Szybko przebiegł niewielką przestrzeń i dopadł słaniającej się dziewczyny. — Przybyłem na czas — zawołał, a potem mocnym ramieniem opasał wpół złotowłosą… Był od niej niższy o dwie głowy prawie, więc pochyliła się nad nim, dziękując gorącymi słowy za niespodziewaną pomoc. A tymczasem powalony napastnik zaczął się dźwigać z ziemi. Postękiwał, lecz usiadł wreszcie. Zdrową ręką wyrwał strzałę, która tkwiła w ramieniu; połą płaszcza obwiązał ranę broczącą silnie. Wzrok pełen nienawiści posłał dziewczynie, a wzgardliwe spojrzenie jej nieoczekiwanemu wybawcy. Dłuższą chwilę mełł jakieś przekleństwa, aż w końcu warknął głośno: — Głupi młokosie! Przeszkodziłeś mi, lecz to jej nie pomoże. Ona musi zginąć! — Bacz, byś sam pierwej z mej ręki nie zginął — krzyknął oburzony młodzieniec. — Wara ci do niej! Drugim razem w serce ci strzałę poślę, nie w rękę. — Drugim razem będę ostrożniejszy, a gdy wyspę od niej uwolnię, możesz tysiące strzał świętokradzkich utopić w mym sercu. Taki fanatyzm błyszczał w żółtych oczach rannego napastnika, że oboje młodzi wzdrygnęli się mimowolnie. Nie uszło to oka kapłana, więc ciągnął dalej: — Głupi jesteś Hamilkarze, synu Egota. Po trzykroć głupi, że dałeś się omotać tej obcej dziewczynie. Czy myślisz, że ona cię miłuje? — Miłuje mnie — odparł Hamilkar z głębokim przekonaniem. Skaleczony strzałą mężczyzna zarechotał zjadliwym śmiechem: — Jeżeli cię naprawdę miłuje, to czemu stroni od ciebie? Czemu błądzi po górskich wertepach i szuka samotności? Czemu tęsknie na morze spoziera?… Milczysz?… Tedy ja ci odpowiem… Obca jest dla niej nasza wyspa, nasz lud i religia nasza… Obcym ty dla niej jesteś, młokosie… Gardzi w duszy takim karłem ona, córka obcego plemienia Olbrzymów. Oto co dnia prawie ją widzę, jak śpieszy na szczyty i wypatruje, czy nie pojawi się gdzieś w dali zabłąkany okręt. Ona czeka wybawienia… Jej jedynym pragnieniem jest opuścić jak najprędzej nasz kraj, który przed laty jej rodzicowi gościny użyczył. Jej zacnemu rodzicowi… Tak… Spytaj jej sam, czy słuszność nie po mojej jest stronie… Przygnębienie malowało się w rysach młodego, kiedy zapytał dziewczynę: — Prawda li to, co mówi Hanno? Powiedz najdroższa… Złotowłosa zawahała się przez chwilkę: — Jestem do ciebie bardzo… przywiązana, mój dobry Milkarze — odparła wymijająco — lecz czy jest w tym coś zdrożnego, jeśli tęsknota za krajem ojczystym spać mi nie daje, jeżeli lubię czasem w samotności podumać?

— Dobrze mówisz, Eli! — przyznał jej z radością, a potem zmarszczywszy brew groźnie, zwrócił się do poskromionego napastnika. — Przeniknąłem cię, kapłanie! Chciałbyś mnie z nią poróżnić. Zazdrość cię gnębi, że ja, syn najbogatszego obywatela w kraju, mam ją zaślubić, a nie twą córkę, zielonooką Sofo… Na wylot cię przeniknąłem, Hannonie… I dla osiągnięcia swych niecnych zamiarów nie cofnąłeś się nawet przed skrytobójstwem, któremu na czas przeszkodziłem… Słusznie was lud prosty nienawidzi, kapłani… Podli jesteście!… — Milcz, młokosie!… — Sam milcz, stary kuternogo! — Ha, przeklęty!… Z kalectwa się mego naigrywasz? Oby cię bogini trądem ukarała. A za ranę dzisiejszą drogo mi jeszcze zapłacisz. — Precz stąd, żebraku! Umykaj albo cię zrzucę w przepaść. — Idę już… Idę… Powiem arcykapłanowi, żeś do mnie strzelał z łuku. Złoto ojcowskie nie uchroni cię przed karą. — Możesz gadać, lecz nie zapomnij sam dodać, że ty, kapłan, usiłowałeś zamordować kobietę, która jest pod opieką bogini. Nie zapomnij o tym. — Miałem prawo… W księgach napisano, że wyspiarz, który by się ośmielił wejść na te szczyty i na morze spozierać, śmierć poniesie. — Lecz ona nie jest urodzoną wyspiarką, a zresztą, jeżeli nawet zawiniła, to powinieneś był odprowadzić ją do najwyższego sędziego, nie zaś sam wymierzać sprawiedliwość. Zmiarkował zapalczywy Hanno, że młody przeciwnik nie jest w ciemię bity, że zna prawa spisane w księgach kapłańskich i może mu odpłacić pięknym za nadobne. Więc podpierając się podniesionym z ziemi kijem, ruszył w stronę krzaków, a na odchodnym rzekł dość pojednawczo: — Sam ci kiedyś, młokosie, karę tym kijem wymierzę. Nie chcę trudzić arcykapłana opowiadaniem o dzisiejszym zajściu. Chyba… że ty pierwszy zaczniesz miotać oszczerstwa. Hamilkar pojął natychmiast, że kapłan proponuje mu tymi słowy zawieszenie broni i rozejm. Ucieszył go taki obrót sprawy, ze względu na Eli. — Ja także nie myślę wywłóczyć twoich sprawek — krzyknął wesoło za oddalającym się. — Wystarczająco cię ukarałem, a nad nią sam czuwać będę. Kulejący kapłan przystanął raz jeszcze i odwrócił się twarzą do dwojga młodych. Potrząsając kijem wysoko, zawołał silnym głosem: — Pomnij jeszcze, Hamilkarze, co napisano w proroctwach Athasa, trzydziestego arcykapłana Tyru: Obca niewiasta sprowadzi klęski największe na kraj mój umiłowany. Przypłynie z północy lud Olbrzymów, uzbrojony w błyskawice i pioruny, ujarzmi dzieci bogini, znieważy świątynię Aszery. Żony zdradzą mężów i ojczyznę, łącząc się z wrogami. Białogłowa będzie dzierżyła berło arcykapłańskie. I wówczas nadejdzie dzień straszny, dzień gniewu bogini… Pomnij o tych słowach, synu Egota!

Raz jeszcze pogroził Hanno krzywym kijem, potem z wolna zaczął zstępować do olbrzymiej kotliny, którą góry nadbrzeżne wieńcem opasywały dokoła. Młody Hamilkar się zadumał. Nieobce mu były proroctwa, z których jedno kulawy kapłan zacytował właśnie… Już wówczas przed laty, kiedy rybacy wyłowili nieszczęsnego rozbitka z jego ośmioletnią córeczką, zastanawiano się w Radzie, czy znana przepowiednia nie odnosi się do tej ślicznej, złotowłosej dzieweczki. Ale większość dostojnych radców rozstrzygnęła, że uratowana jest dzieckiem, a proroctwo mówi o niewieście, która ma przypłynąć z ludem uzbrojonych Olbrzymów. Dzięki temu więc, udzielono dziewczynce i jej wysokiemu rodzicowi gościny. Dzięki temu Eli wyrosła na przepiękną dziewicę i miała niebawem zostać małżonką Hamilkara. Teraz wystąpił Hanno. Hanno spodziewał się, że syn Egota zaślubi jego córę, kruczowłosą Sofo, a dzięki stosunkom oraz bogactwu Egota, on sam będzie się mógł wybić wyżej, na członka Rady, może nawet kiedyś sięgnąć po berło arcykapłańskie. Stało się inaczej. Złotowłosa Eli zwyciężyła rywalkę w sercu młodzieńca. Wtedy ambitny kapłan, srodze w swych nadziejach zawiedziony, całą nienawiść zwrócił przeciwko „przybłędzie”. Począł głosić wśród ciemnego ludu, że proroctwa zawarte w księgach arcykapłańskich odnoszą się do złotowłosej dziewicy, która bez wątpienia należy do rodu Olbrzymów. Czyż nie wyrosła jak palma? Czyż nie przewyższa wszystkich obywateli o jakieś dwie głowy? Czyż ojciec jej nie jest prawdziwym kolosem wśród niskiego wzrostem ludu bogini? Czyż „przybłęda” nie wykrada się na szczyty gór, na brzeg morski i nie czeka na kogoś niecierpliwie? Oczekiwała zapewne swych braci, którzy mieli przypłynąć zbrojni w błyskawice i gromy, którzy spokojnej krainie przynieść mieli zagładę… Hanno pozyskał sobie licznych zwolenników po wioskach oraz pośród ciemnego motłochu miasta, lecz większość zbywała poczynania fanatyka wzgardliwym milczeniem. Zbyt wiele znaczył ród możnego Egota, zbyt lubiano i szanowano ojca złotowłosej dziewczyny, który leczył umiejętnie wszelkie choroby. Potem wdał się w sprawę sam stary arcykapłan. Surowo zgromił Hannona, a Eli napomniał, by nigdy się na szczyty górskie nie wspinała… Przycichli oboje, lecz tylko pozornie. Gnana niewytłumaczoną tęsknotą, wykradała się Eli na miejsca zakazane. Dysząc nienawiścią, prowadził Hanno nadal swą akcję, lecz ostrożniej, przezorniej. Jak robak toczący drzewo nurtował wśród pospólstwa, siejąc zatrute ziarno niechęci do „przybłędy”. I w serce Hamilkara padło takie ziarno zatrute. Nie zdołał w nim jednak Hanno wzbudzić niechęci. Zbyt gorąco kochał młodzieniec swą narzeczoną. Ale słowa fanatyka rzuciły mu na duszę zimny cień obaw, lęku, podejrzeń. Gładkie czoło pokryło się rządkami zmarszczek, które wyorała troska… Złotowłosa Eli odgadła widocznie przyczynę smutku młodzieńca, bo pochyliła się nad nim i jęła gładzić jego gęstą czuprynę. Jej białe, długie paluszki błądziły wśród hebanowych włosów, odgarniały niesforny lęk ze zmarszczonego czoła. Pod wpływem tej niewinnej pieszczoty rozchmurzył się natychmiast. Objął silnie wpół dziewczynę i wysunął spragnione wargi do pocałunku. Lecz sięgał jej głową zaledwie do stromych piersi. Nadaremnie wspinał się na palce, na próżno wyciągał szyję. Ponętne usta

były bardzo wysoko. Fiołkowe oczy nie widziały niemej prośby jego źrenic, bo znów zapatrzyły się tęsknie w nieskończoną dal morza. — Usiądźmy — poprosił… Usłuchała dość niechętnie, za to on był uszczęśliwiony nad miarę. W pozycji siedzącej przykra różnica wzrostu obojga wyrównała się dość znośnie. Hamilkar mógł teraz muskać wargami twarz i szyję ukochanej. Pozostała bierna, zimna, obojętna jak zawsze. A kiedy ją chciał obalić na wznak, zerwała się na równe nogi. — Nie!… Nie chcę! — krzyknęła ostro. Mały wyspiarz przytulił głowę do jej smukłych nóg. Skomlał pokornie: — Dlaczego, Eli?… Za jedną odmianę miesiąca będziesz mi przecież małżonką. — Ale teraz nią jeszcze nie jestem. — Jednakże wedle naszych zwyczajów… — Nie proś daremnie. Wciąż to samo powtarzasz — przerwała mu gwałtownie. Więc umilkł i tylko całował jej nagie nogi, z których wiatr odwijał powłóczystą szatę… A fiołkowe oczy znowu patrzyły w dal… Tak przeszło dużo… dużo czasu. Wicher wzmógł się; zimno poczynało dokuczać. Właśnie chciał powstać z ziemi młody syn Egota, aby odprowadzić narzeczoną w stronę domu, kiedy zakrzyknęła przeraźliwie. Zerwał się więc na równe nogi, pochwycił łuk i stanął u boku ukochanej, pytając o powód krzyku… Eli nieprędko zdołała wydobyć głos z piersi. Stała blada jak trup. Drżącą rękę wyciągnęła przed siebie. Spoglądała gdzieś daleko z wyrazem wielkiego natężenia… — Patrz!… Tam!… — wykrztusiła wreszcie. Hamilkar spojrzał we wskazanym kierunku. Hen, na krańcach widnokręgu, czerniał jakiś punkt. Chwilami znikał, przysłonięty potężnym bałwanem, chwilami zdawał się wznosić wysoko w górę, a czasem zajaśniało coś ponad nim, niby strzęp białego płótna… Czarna plama rosła powoli, lecz stale. Drgała, przeskakiwała z grzbietu na grzbiet fali… kołysała się w zawrotnym tańcu. Duży szmat nieba zakrytego chmurami słońce musiało przejść, zanim bystre oczy Hamilkara zdołały rozpoznać kontury ciemnego przedmiotu. Głośno swe odkrycie obwieścił: — To łódka… Widzę ludzi… — Widzisz ludzi?… Znów przeszły chwile oczekiwania. — Czekaj… spróbuję policzyć… Trzech… pięciu… — Teraz i ja już widzę… Siedzą parami… — Siedmiu, dziewięciu, jedenastu — liczył dalej młodzieniec.

— Piętnastu ich jest… A to białe, to żagiel. Resztki poszarpanego żagla. — Biedacy — westchnęła Eli — ocean taki wzburzony. Walczą z nim zapewne od dawna… O, Hamilkarze… ty nie masz pojęcia co to znaczy kołysać się w maleńkiej łupince wśród wichrów. Dzieckiem wtedy byłam, a pamiętam jak dzisiaj. Dałby Bóg, aby do nas szczęśliwie dopłynęli. — Do nas? Oni?… Roztrzaskają się na rafach i zatoną. Wir ich pochłonie… zobaczysz… — Wskażemy im miejsce, gdzie powinni lądować. — Eli!… — Co, Hamilkarze? Ach, rozumiem! Myślisz o tym barbarzyńskim prawie, które wam wzbrania przyjmować obcych na wyspę… Milkarze drogi! Pomyśl, że to prawo przestarzałe, nieludzkie… Przecież to są ludzie, rozbitkowie. Kto wie, od kiedy błądzą po bezmiarze wód. Nie zubożejecie, jeżeli im udzielicie trochę słodkiej wody, jadła oraz kilkudniowego przytułku. Gdy wichry ustaną, oni odjadą, błogosławiąc gościnnych wyspiarzy… — I przywiodą wojska, które nas wymordują. — Milkarze jedyny! Widzę, że słowa złego Hannona zakiełkowały w twej duszy. Więc obawiasz się kilkunastu rozbitków? Was jest przecież dziesiątki tysięcy… Cha, cha, cha… Hamilkar, syn Egota, setnik łuczników, obawia się garstki ludzi wygłodzonych, znękanych… — Nie obawiam się nikogo, lecz nasze prawa są święte. Nikomu nie udzielamy gościny, gdyż wcale nie pragniemy łączności z innymi narodami. — Nieprawda! — Jak to, nieprawda? — A ja? A mój ojciec? Gdybyście nie byli nam udzielili przytułku, nie byłabym dzisiaj tu z tobą. Nie zaznałbyś słodyczy moich ust… Słodkie wspomnienie niedawnych pocałunków lepiej usposobiło syna Egota. Opasał ramieniem kibić narzeczonej i rzekł głośno, gdyż wzmogła się wichura i głuszyła słowa wyrzeczone: — Dobre masz serce, Eli, skoro się litujesz nad dolą nieszczęśliwych żeglarzy, lecz nie wolno nam samym nic przedsiębrać bez zgody Rady. — A tymczasem tamci zatoną. — Nie zatoną. — Patrz, jak się borykają z falami. — Widzę… Wytrawni to żeglarze. Skoro tyle przestrzeni przebyli, to i dalej ujadą, popłyną bez szwanku. — A rafy? Sam mówiłeś, że się na nich łódź musi roztrzaskać.

Hamilkar umilkł, nie znajdując żadnej odpowiedzi na poczekaniu. Tymczasem łódź zbliżyła się o tyle, że oboje mogli dokładnie policzyć załogę… Oprócz sternika i czternastu marynarzy przy wiosłach, widać było trzy bezwładne ciała leżące w samym środku szalupy, u stóp złamanego masztu… Widok lądu potroił snadź siły wyczerpanych marynarzy, bo mały stateczek pomykał żywo przez wzburzone odmęty… Złotowłosa dziewczyna podzieliła się tym spostrzeżeniem ze swym towarzyszem: — Sam widzisz, Hamilkarze, że zanim dobiegniemy do miasta, oni dopłyną do tych raf przeklętych. A ile czasu trzeba, aby się zebrali członkowie Rady, aby coś postanowili, uchwalili?… Hamilkarze, ratuj moich braci. Niewolnicą ci będę… nie żoną. Zdumiał się wielce syn Egota. Nigdy jeszcze nie widział takiego podniecenia u swej pięknej wybranej. Gorączkowe rumieńce okrasiły jej lica, a oczy rzucały błyskawice zapału lub na przemian skomlały pokornie o wysłuchanie prośby… Cudne fiołkowe oczy… Któżby się oparł tym oczętom? Chyba Hanno, wróg śmiertelny dziewczęcia, ale nigdy Hamilkar, zakochany młodzieniec… Rzekł tedy po dłuższym namyśle: — Wskażę im drogę tylko do miejsca, gdzie wylądują bezpiecznie; niechaj potem Rada rozstrzyga, czy się ich przyjmie na wyspę, czy też pozostawi na pastwę losu… Więcej uczynić nie mogę… — I za to ci dziękuję, najdroższy — odparła Eli, obsypując mu twarz szybkimi pocałunkami. Znękani żeglarze dostrzegli dwoje ludzi stojących na szczycie górskiego wzniesienia. Dostrzegli także dawane znaki i zrozumieli je. Zamiast dążyć wprost ku wybrzeżom, skręcili na lewo i wielkim łukiem poczęli okrążać siedlisko zdradliwych raf. Po dwugodzinnej walce z żywiołem, płynąc wciąż za wskazówkami Hamilkara, zbliżyli się do maleńkiej zatoki, która wrzynała się dość głęboko w wyspę, a dla płynących po pełnym morzu, była z daleka zupełnie niewidoczną. Ale gdy szalupa dotarła do skalistego brzegu, w miejscu wskazanym przez młodego tubylca, żaden z marynarzy nie mógł dźwignąć się z ławki. Upadli bezwładnie na wiosła i z zupełną apatią spoglądali dokoła. Hamilkar się zastanowił. Jego dobre serce skłoniło się ku prośbom narzeczonej, by zstąpić na dół, by dopomóc biednym rozbitkom, ale rozum odradzał stanowczo. Schodząc, musiałby im zdradzić drogę, którą można się było dostać na szczyty pasma górskiego, a tym samym w głąb kraju… Na szczęście nie wszyscy żeglarze zachowali się biernie. Brodaty sternik oraz rosły młodzieniec znaleźli jeszcze na tyle siły, by wyskoczyć na brzeg i przycumować szalupę. Następnie zaczęli wynosić na ląd omdlałych, przemokniętych kolegów. Obaj razem chwytali każdego za bary i wlekli w bezpieczne miejsce. Układali rzędem bezwładne ciała u stóp skalnej ściany. Kiedy ostatni legł na twardych głazach, sternik chwycił się nagle za piersi i runął tuż obok towarzyszy. Zmęczenie pozbawiło go resztki sił. Ów rosły młodzieniec pracował dalej. Raz po raz wracał do uwięzionej łodzi. Wynosił stamtąd jakieś wąskie, długie przedmioty, których przeznaczenia Hamilkar nie był w stanie odgadnąć… Wreszcie ukończył robotę. Dobył z kieszeni jakąś świecącą puszkę, przytknął ją do ust, a głowę silnie do tyłu przechylił. Pił bardzo długo. Potem raz jeszcze

rzucił podejrzliwe spojrzenie w stronę dwojga ludzi, którzy stali w górze, nie kwapiąc się bynajmniej z bardziej doraźną pomocą dla nieszczęśliwych bliźnich… W końcu położył się w pobliżu swych kolegów i zaraz zasnął. Wtedy Hamilkar pochwycił dłoń narzeczonej: — Teraz spieszmy do miasta. Niech Rada Najwyższa rozstrzyga, co zrobić z przybyszami. Ja swoje zrobiłem… Dla ciebie, Eli, to uczyniłem…

Rozdział II PRZEBUDZENIE Eli podskoczyła z radości, kiedy gość na dobre otworzył oczy. Wzięła w rękę szklankę mleka i zapytała go wzrokiem, czy nie zechce się napić… Skinął głową potakująco. Pił chciwie, aż do samego dna. Potem zaczął się ciekawie rozglądać po dużej, jasnej izbie. Szybko przebiegł spojrzeniami prymitywnie wyciosane meble, skromne urządzenie pokoju i znowu skierował oczy na smukłą sylwetkę dziewczęcia. Wreszcie przemówił w jakimś języku kilka słów. Eli potrząsnęła głową przecząco. — I do not understand — rzekła. Gość ucieszył się widocznie. Dość długo już nie miał sposobności mówić po angielsku, ale znał ten język dobrze. Tylko czasami zastanawiał się na krótko, jakby szukając w pamięci zapomnianych słów. Po zamienieniu pierwszych zdań, zapytał: — Gdzie jestem właściwie? — W bezpiecznym miejscu, u dobrych ludzi. Bliższych szczegółów dowie się pan później. — Pani jest Angielką? — Tak. A pan? — Ja? — zawahał się. — Ja jestem Polakiem. Służę przy flocie niemieckiej z musu, jako poborowy. — Aha. Więc pan jest wojskowym… to znaczy marynarzem. — Jestem z zawodu kupcem, ale podczas wojny… — Wojny? Jakiej wojny? — Czy pani żartuje? — Nie rozumiem, w czym pan upatruje żarty. — Zapytała pani: w jakiej wojnie. — No tak. Pytałam, o jakiej wojnie pan mówi. — Nie!… To niesłychane!… Przepraszam za niedyskretne pytanie. Ile pani sobie liczy wiosenek? — Dziewiętnaście.

— I tym wieku nie czytuje pani dzienników? — Dziennik to niby gazeta. — Gazeta. — Przypominam sobie, jak to wygląda. W Londynie widziałam nieraz sprzedających takie duże płachty papieru. Ojciec nazywał je gazetami. Ale to było dawno temu… Bardzo dawno. Młody marynarz mruknął cichuteńko po polsku. — Kpi sobie urocza smarkula. Poczekaj, kozo!… Ja sobie także później zakpię. — Głośno zaś rzekł: — Skoro pani nie interesuje się dziennikami, to przecież z rozmów osób starszych musiała pani coś o wojnie posłyszeć. — Yes. Ojciec mój brał udział w wojnie z Burami. Opowiadał mi nieraz zajmujące historie o bitwach, oblężeniach… — To stare dzieje, lecz o wielkiej wojnie pani nic nie słyszała? — Naprawdę nie. Skąd zresztą miałam słyszeć? Tu żaden statek nie zawija. — Wierzyć mi się nie chce, ale oczy pani patrzą tak szczerze, tak dziecinnie szczerze… Więc istotnie wy tutaj jeszcze nic nie wiecie o wielkiej wojnie światowej? — zakrzyknął tak głośno, że przez uchylone drzwi wszedł mężczyzna, którego włosy posrebrzył już dobrze szron siwizny. Rysy jego były ostre, nieco kanciaste, ale na ogół przypominały rysy słodkiej twarzyczki dziewczęcia… Z wrodzoną żywością podbiegła Eli ku wchodzącemu. — Ojczulku, pan mówi nieźle po angielsku — zaszczebiotała. — Wprawdzie miesza those i these, ale z resztą idzie wcale udatnie. Obaj mężczyźni roześmiali się wesoło, a przybyły przygarnął córkę do piersi serdecznie. — Cicho, trzpiocie kochany… — napomniał ją łagodnie. — Co ty wygadujesz! — Potem pospieszył z wyciągniętą dłonią w stronę łoża. — Witam pana serdecznie pod moim skromnym dachem. Proszę wybaczyć mej córce, że taka z niej dzikuska… — Ale nie ma o czym mówić. Jestem szczerze zachwycony jej prawdomównością. Nie spotyka się już takich panien w Europie. — W Europie!… Mój Boże kochany!… Cóż słychać teraz w starej, poczciwej Europie? Niech pan pomyśli tylko. Od roku 1905 zerwał się mój kontakt ze światem… Jedenaście lat z górą… Jedenaście lat!… Marynarz patrzał zdumiony. — Jak to? Czy żaden okręt tu nigdy nie zawinął?… Niemożliwe!… — A jednak tak jest, drogi panie. Poszarpane pasma gór okalają zewsząd tę tajemniczą wyspę. Niejeden okręt przepływał tędy zapewne w ciągu stuleci, ale nikomu na myśl nie przyszło, że za urwistymi szczytami gór wulkanicznych, mieszkają ludzie… Dziwni

ludzie! Yes… Zresztą niewtajemniczony nie potrafi znaleźć przejścia przez góry. Tak więc odcięty od świata spędziłem tu z moją córką pełnych jedenaście lat. — Sami we dwoje? Och, straszny los! — Nie sami… Wyspa liczy przeszło sto trzydzieści tysięcy mieszkańców. — Ach tak… Murzyni? — Ani jednego Murzyna, ani jednego Europejczyka… — Nic rozumiem pana… Więc kto tu mieszka? — Zadziwi cię, drogi gościu moja odpowiedź. Oto mieszka tutaj lud bardzo stary, osiadły od wieków dwudziestu kilku. Przybyła ich garstka, rozmnożyli się i dzisiaj są tysiące… — Ale kto są ci ludzie? Jakiej rasy?… — Bez wątpienia semickiej. — Arabowie? — Nie. — Żydzi? — Nie… Są to po prostu potomkowie dawnych Fenicjan… Punijczycy. Jedna z przelicznych kolonii potężnej starożytnej Kartaginy. Jedyna kolonia, która przetrwała wieki i pozostała w takim samym stanie, jak za dni walk z wodzami nienawistnej Romy. Spode łba spojrzał marynarz na swego gospodarza. Przecież jego opowiadanie zakrawało na niedwuznaczne kpiny. Pomyślał sobie nagle, że może długa samotność na wyspie przyprawiła Anglika o lekkie pomieszanie rozumu. A ojciec Eli domyślił się widać podejrzeń gościa, bo rzekł z uśmiechem: — Bierze mnie pan za wariata… Nie dziwię się wcale. Ja bym sobie to samo pomyślał na pańskim miejscu… Ale niebawem przekona się pan osobiście o prawdziwości moich słów… Zobaczy pan naocznie świątynię bogini i szkarłatne płaszcze kapłanów Baala. Marynarz po raz dziesiąty zapewne obrzucił wzrokiem dziwaczną odzież gospodarza oraz jego pięknej córki… przyjrzał się ich sandałom, spojrzał na grubą robotę mebli i znowu wlepił swe czarne jak węgiel oczy w spokojną twarz opowiadającego. Anglik usiadł tymczasem obok łoża. — Dziwne to zaiste — ciągnął dalej. — Nie ma prawie zakątka ziemi, który by nie był dokładnie zbadany. Ani lody biegunów, ani szczyty Himalajów czy Kordylierów, ani piaski Sahary nie odstraszyły śmiałego podróżnika. Przemierzono wszystkie morza, wszystkie lądy poznano, a tutaj nie dotarł nikt oprócz nas… Nikt nie wie, że pośród odmętów burzliwego Oceanu Indyjskiego sterczy wyspa rozległa i żyzna, że od wieków z górą dwudziestu mieszka na niej lud, którego wiary ani obyczajów nie skaziły wpływy naszej cywilizacji… Nikt nie przypuszcza, że stoi tutaj białe, prastare miasto rozłożone dokoła świątyni opiekunki kraju… Aszery. — Aszery?

— Aszery lub jeśli pan woli Astoreth czy Astarte. Tak, drogi gościu. Jesteśmy na wyspie nieznanej… Nieznanej geografom, mapom, atlasom. Wiedziałem, że nasz statek rozbił się ongiś z dala od północno-wschodnich brzegów Madagaskaru. Początkowo sądziłem, że znajduję się w pobliżu brytyjskich Amirantów. Na to wskazywała flora i fauna dżungli, które zajmują połowę wyspy. Jednakże klimat jest za łagodny, jak na taką bliskość równika. W każdym razie jesteśmy na południowej półkuli, jak to sam z układu gwiazd poznasz, gościu… jesteśmy w tej krainie jedynymi intruzami, którzy doznali gościnnego przyjęcia. — To znaczy, że czcigodni potomkowie Fenicjan z zasady mordują żeglarzy, którzy zawitają do ich wyspy… Miłe towarzystwo!… — Myli się pan… Nie zamordowali nikogo, lecz nie wychylają się nigdy poza trudne do przebycia grzbiety górskie i pozostawiają rozbitków ich smutnemu losowi. — Więc pan był pierwszym szczęśliwym wyjątkiem? — Znaleźli mnie tutejsi rybacy, a rozczulił ich widok małej wówczas Ellizy. Kiedy łódka roztrzaskała się na rafach i towarzysze niedoli potonęli, płynąłem dużym łukiem dokoła skał, trzymając dziecko na plecach. Wyczerpany dostałem się na brzeg. Tam zemdlałem. Eli obejmowała mnie za szyję i zziębnięta płakała głośno. Rybacy zabrali nas do chaty, a za zgodą Rady Najwyższej zamieszkałem wśród nich, poznałem miejscowy język, zaaklimatyzowałem się, jest mi dobrze jak nigdzie… Czuję się bardzo szczęśliwy i nie pragnę dziś powrotu do dawnej ojczyzny… — A panna Eli? — Ona także — potwierdził Anglik skwapliwie. Marynarz rzucił badawcze spojrzenie na złotowłosą dziewczynę… Zauważył, że oczy miała chmurne i wbite w ziemię. A kiedy spostrzegła, iż obcy przybysz patrzy na nią uporczywie, że intuicją przenika jej myśli, zarumieniła się gwałtownie i zmarszczyła: — Przejdę się trochę — rzuciła, wychodząc z pokoju… Dwaj mężczyźni pozostali sami… Po chwili milczenia, marynarz zagadnął Anglika obcesowo: — I pan sądzi, że panna Eli jest zadowolona z pomysłu dożywotniej niewoli na jakiejś zakazanej wyspie? Hm… Ja bardzo wątpię… Cień niezadowolenia przemknął po spokojnej twarzy gospodarza. Odrzekł sucho, jak gdyby zamykając dyskusję na ten temat: — Myli się pan. Eli miała czas przyzwyczaić się do tutejszych warunków życia… Zresztą ma obecnie narzeczonego… — Takiego wyspiarza, Punijczyka? — Ironia zadrgała w głosie młodego marynarza… Gospodarz powtórzył rozdrażnionym tonem: — Takiego wyspiarza, Punijczyka!… — Proszę mi darować, że mieszam się w nie swoje sprawy, ale jestem człowiekiem szczerym i co mam na sercu, to na języku…

— Szczerość jest zazwyczaj zaletą… choć bywa inaczej. — Więc powiem panu — ciągnął tamten niezrażony — że bardzo wątpię w szczęśliwość takiego stadła małżeńskiego. — Ciekawym, dlaczego? — Pan pyta, dlaczego? — Pytam… — To się panu dziwię podwójnie… Raz jako ojcu pragnącemu szczęścia swego jedynego dziecka, po wtóre jako człowiekowi inteligentnemu, co… — Zechciej pan wyrażać się jaśniej… — Owszem… Czy pan sądzi, że różnica religii, rasy, narodowości, kultury, etyki, inteligencji itd., że to wszystko nic nie znaczy? Nie wiem poza tym, jak wygląda rozwój fizyczny tych fenickich jegomościów, ale wyobrażam sobie, że przez odcięcie od świata i przez ustawiczne krzyżowanie się w maleńkim gronie, w ciągu dwudziestu wieków musieli się zdegenerować… To jasne przecież… Anglik wspomniał sobie karłowaty wzrost wyspiarzy, ich erotomanię i różne wady, które go dawniej zatrważały… Dawniej, bo potem przywykł. Wspomniał sobie dawne o los dziecka jedynego obawy… Lecz z drugiej strony uwagi gościa zadrasnęły jego miłość własną. Ten obcy młokos ośmielał się dawać mu nauki. Zarzucał niedwuznacznie egoizm wobec córki. Więc zmarszczył się i najeżył dostojnie. — Może pana rozmowa męczy? — wycedził z lodowatą uprzejmością. — Bynajmniej! — odparł zapytany ze szczerym uśmiechem. — Bynajmniej. Czuję się zdrów i silny jak nigdy. Sen mnie pokrzepił. Możemy rozmawiać dalej. — Ha! Skoro pan uważa, że możemy dalej rozmawiać, to zmienimy temat miłej pogawędki. Młodzieniec spojrzał na niego uważnie. — Obraził się Anglik — pomyślał: — Staje się dziwnie ironiczny… Dobrze!… Nie zaszkodzi wiedzieć, gdzie jest jego achillesowa pięta… Tymczasem gospodarz poprawił się na krześle, długie nogi wyciągnął przed siebie i mówił dalej: — Pomówmy teraz o panu, o pańskich towarzyszach… Eli i jej narzeczony ujrzeli was na morzu, wskazali wam drogę, inaczej roztrzaskalibyście się na rafach… — Więc pannie Eli zawdzięczamy ocalenie? — Jej… Wyczerpani, wygłodzeni leżeliście na skałach w zatoce północnej… Wówczas odbyło się posiedzenie Rady Najwyższej. — Rada to niby parlament lilipuciego państewka. Czy tak? — Rada to silny rząd w tej republice oligarchicznej. Mam także zaszczyt być członkiem Rady. Mianowano mnie za zasługi lekarskie podczas szalejącej przed kilku laty

febry. Jestem tedy, jak rzekłem… członkiem Rady. — A… nie wiedziałem! — rzucił młody takim tonem, że nie można było wymiarkować, czy to ironia, czy zdziwienie lub szacunek… - Dzięki moim stronnikom postanowiono was przygarnąć i ugościć. Nie mówię tego, by się chwalić lub czekać słów podzięki… lecz dlatego jedynie, aby zaznaczyć, że tym samym zaręczyłem niejako swym słowem jako też autorytetem, za waszą lojalność wobec wyspiarzy, za wasze dobre zachowanie się w tej pięknej krainie. Słowa te zaakcentował bardzo silnie, a odpocząwszy trochę, ciągnął dalej: — Na wasze szczęście cała prawie opozycja była w mieście nieobecna i wniosek przeszedł. Możecie się tutaj osiedlić… — Osiedlić?… Uprzejmie dziękuję za tę wątpliwą przyjemność. Poczekamy czas jakiś, wypoczniemy i odpłyniemy najbliższym statkiem… — Najbliższym statkiem? To pewno nieprędko nastąpi, bo jak jedenaście lat mieszkam w Tyrze, jeszcze okrętu nie widziałem. Młodzieniec zagryzł wargi. Milczał jakiś czas. — Tyr, to miano wyspy? — spytał po chwili. — Nie. Miasto tak nazwano na pamiątkę starożytnego Tyru w Fenicji. — Aha. — A zatem gentlemani pozostaną z nami, wybudują sobie domki, pożenią się z tutejszymi dziewczętami, wyhodują dzieci, wnuki, prawnuki, a uszlachetniwszy miejscową rasę, pomrą jako stateczni obywatele Nowego Tyru. — Ładna perspektywa! — bąknął marynarz. — W każdym razie ładniejsza niż zginąć z głodu czy pragnienia w nędznej szalupie miotanej falami Oceanu Indyjskiego… Pozostają jeszcze do załatwienia pewne formalności… — Mianowicie? — Mianowicie, skoro pańscy towarzysze wyzdrowieją, zaprzysięgniecie wierność Radzie Najwyższej, a wtedy zostaniecie zaliczeni w poczet obywateli. Tylko z myślą o powrocie do świata, do dawnej ojczyzny, musicie się raz na zawsze pożegnać. — A jeśli się z tą myślą nie pożegnamy? — Natenczas dosięgną was surowe prawa wyspiarzy. — O!… bardzo surowe? — Młody człowieku! Ani ochoty, ani czasu do żartów nie mam!… — huknął Anglik, a zreflektowawszy się, dokończył już spokojnie. — To, że pan mówi po angielsku, ułatwia mi ogromnie zadanie. Będzie pan tłumaczem i łącznikiem pomiędzy rozbitkami a mną, jako wyrazicielem woli Rady Najwyższej. Dwóch pańskich towarzyszy odzyskało już przytomność, niestety nie mogłem się z nimi porozumieć… Nie umiem po niemiecku.

Teraz dopiero zatroskał się marynarz o losy kolegów. Zasypał gospodarza pytaniami… — Pańscy towarzysze przychodzą powoli do siebie, chociaż nie wszyscy. Dwóch zastaliśmy martwych na skale. Pozostało was szesnastu; a z tej liczby jeden jeszcze walczy ze śmiercią. Będę dumny, jeżeli mi się uda ocalić go — brzmiała odpowiedź. — Gdzież oni? — Porozdzielano ich pojedynczo po domach możniejszych obywateli. Mnie przypadła przyjemność ugoszczenia pana. — O, słaba przyjemność! Raczej kłopot. — Przesada, kochany panie. — Szczerze mówię, co myślę… Nawet jak mi się zdaje, okupowałem pańskie łoże. — Nic nie szkodzi. Pora deszczów minęła, więc sypiam chętnie na świeżym powietrzu. — Ale ja nie mogę zezwolić. — Dobrze, dobrze… Nie chcę się z chorym sprzeczać. — Ja wcale nie jestem chory. Pewne osłabienie, nic więcej. — Skoro osłabienie, to rozmowa męczy zapewne. — Grzecznie powiedziawszy, wynudził się pan przy mnie. Wmawia pan teraz we mnie, że ja jestem zmęczony… Cha cha cha cha. Ojciec złotowłosej wzruszył ramionami. A młody marynarz czuł, że zdrowie i siły wracają mu z każdą minutą, był więc w doskonałym humorze. Nowa sytuacja nie wydawała mu się wcale tak tragiczna czy beznadziejna. Uważał całą historię za ciekawy epizod barwnego marynarskiego żywota. Żartował więc wesoło, usiłował rozruszać poważnego gospodarza, ale nie było to łatwym zadaniem… Siwowłosy mężczyzna pozostał nadal surowy, choć uprzejmy. Chcąc przerwać potok dowcipów beztroskiego gościa, skierował rozmowę na inne tory. — Czy nie zechciałby mi pan teraz opowiedzieć, co słychać w starej Europie… w całym świecie w ogóle? — zapytał. — Ależ z przyjemnością. — Bo ja jedenaście lat z górą, jak to już panu mówiłem… — Wiem — przerwał młody. — Może by jednak lepiej było nie pytać, co się dzieje teraz w świecie szerokim… Lepiej nie pytać… — Dlaczego? Dlaczego? — zaniepokoił się Anglik. — Dlaczego? Oto dlatego, że rozpętała się wojna, jakiej ludzkość nie pamięta. Wojna straszliwa, bezlitosna, barbarzyńska. Tysiące kilometrów liczą fronty bojowe. Miliony żołnierzy mordują się wzajemnie. Miliony! Drogi panie. Z jednej strony Niemcy, Austria, Turcja i Bułgaria, z drugiej świat cały nieomal… Już z górą dwa lata trwają krwawe zapasy, a końca im ani za pięć lat pewnie nie będzie.

Z szeroko otwartymi oczyma słuchał srebrnowłosy Anglik, a w miarę jak młodzieniec sypał straszliwymi liczbami i wymieniał owe bomby z gazami trującymi rzucane na bezbronne miasta, owe miotacze płomieni czy min, tanki, aeroplany, kulomioty… w miarę jak malował obraz zniszczenia spowodowanego zdobyczami techniki wojennej i „cywilizacji”… zasępiała się spokojna jak marmur twarz gospodarza… W uchylonych drzwiach stanęła złotowłosa Eli… zasłuchana… i zapatrzona w czarne niby węgiel oczy marynarza…

Rozdział III PODZWROTNIKOWA NOC Noc była jasna, księżycowa… Łuki kamiennego akweduktu rzucały wydłużone cienie na ziemię. Długi szereg wysokich filarów biegł od szczytu pasma górskiego, co wieńcem opasało wyspę, aż do ogromnego zbiornika zbudowanego w połowie zbocza, a stamtąd aż do białego miasta leżącego w głębi, poniżej. Silne filary podtrzymywały szeroką rynnę, z obrobionych głazów spojoną. W rynnie szumiał lekko i monotonnie strumień zimnej, źródlanej wody. Wartki strumyk, w karby ujęty, gnał po pochyłości, mknął szybko wygodnym łożyskiem, aby utonąć w kamiennym zbiorniku. Noc była cicha, spokojna… Żaden gwar nie dobiegał od śnieżnobiałych domów Nowego Tyru, od pól uprawnych, od łąk kwiecistych ni pastwisk. Żaden śpiew nie dochodził od strony wielkiej świątyni Aszery. Dumnie wznosił się ponad inne budowle potężny chram bogini-opiekunki miasta. Skąpany w srebrzystej poświacie miesiąca, rzucał na przyległy plac publiczny czarną plamę cienia… Żaden szum nie dolatywał od dżungli, opodal za murami ostatnich domów rozpoczynającej się, ani od jeziora, które długim jęzorem wżerało się w lesistą puszczę… Żaden szelest nie przypłynął od stromych szczytów górskich, ani od oceanu, który zewsząd wyspę oblewał… Noc była parna, upojna. Więc tu i ówdzie wałęsały się pary młodych wyspiarzy. Czasem głośny całus przerwał ciszę na krótko, czasem zaszeleściły leciuteńko fałdy zsuwającej się szaty niewieściej… A w dżungli prężyły się straszliwe muskuły łap lwicy oczekującej niecierpliwie nadejścia wspaniałego kochanka. Potem zachrzęściły gałęzie, zaszemrały zduszone liście i otrząsając grzywę z brylantów rosy, wyszedł na leśną polanę król zwierząt, król puszczy. Noc była słodka… pachnąca… Czarowne wonie dolatywały od kwiatów, które rosły u stóp filarów długiego akweduktu, od łąki bujną trawą pokrytej, od różowego kwiecia, jakim obsypały się drzewa na zboczu górskim rosnące. Rajsko pachniały złote włosy dziewczyny siedzącej na głazie, pachniało upojnie jej młode ciało, prawie widoczne poprzez cienką tunikę. Naprzeciw głazu, na trawie leżał młody marynarz. Błyszczącymi czarnymi oczyma

wpatrywał się długo, uparcie w delikatny profil zadumanej dziewczyny… Potem spytał półgłosem: — Czy w taką noc cudną nie odczuwa pani tęsknoty za krajem? Ciche westchnienie było jedyną odpowiedzią. Młodzieniec ciągnął dalej, głosem lekko drżącym, stłumionym: — Czy pani pogodziła się z myślą, żeby tu na zawsze pozostać? — Czyż tu nie pięknie? — odparła, aby coś rzec… — Nawet bardzo pięknie. Czarująca jest ta wyspa. Można na niej przebyć kilkumiesięczne wakacje, bez obawy zanudzenia się. Można na niej od biedy rok cały przemieszkać… Ale zamykać się tutaj na całe życie? Zasklepiać się w ciasnym widnokręgu tych karłów?… Nie, miss Moore! To nie dla pani życie… Czy pani świat szeroki nie ciągnie… nie woła? — Świat dla nas zamknięty na zawsze. Stąd nie ma wyjścia. — Niech pani temu nie wierzy. Jest wykluczone, aby tędy nigdy nie przepływały statki rybackie czy handlowe. Oczywiście, że dotychczas nikt nie wiedział, iż wyspa jest zamieszkana… Każdy okręt stronił z daleka od niegościnnych skalistych brzegów, od raf zdradzieckich, ale wystarczy zatknąć na tamtych szczytach chorągiew, a w nocy rozpalać ognisko; wystarczy naznaczać dyżurnego wartownika a prędzej czy później zobaczą jacyś ludzie sygnały i uwolnią nas wszystkich Europejczyków. Wyswobodzą nas z niewoli tych potworków… — A pan sądzi, że wyspiarze pozwolą rozpalać ognie na szczytach lub flagi wywieszać?… O, to pan nie zna surowych praw tego kraju! Śmiałka, który by usiłował nawiązać kontakt ze światem, śmierć spotka. Tortury i śmierć… Och, oni potrafią być okrutni!… Ja sama omal nie zginęłam z ręki fanatyka, chociaż byłam na szczytach tylko po to, by spojrzeć na morze… — Ha! To będziemy próbowali szczęścia bez wiedzy tych „przyjemnych” gospodarzy… Ja już coś obmyślę… — To na nic. — Zobaczymy. — Nie… Nie chcę! — Pani nie chce? — Nie chcę, aby się pan narażał. Głos jej miał tony tak ciepłe, że marynarz mile zdziwiony uniósł się na łokciu i zapytał: — Czy pani zależy na moim życiu? Sądził, że ona odpowie żartem lub czczym frazesem, albo też zarumieni się i zamilknie. Tak by postąpiła panna wychowana w Europie czy w innej części świata. Lecz Eli wyrosła na wyspie zapomnianej, wśród dziwnych ludzi, którzy gdzie indziej wymarli

już doszczętnie… Eli nie potrafiła mówić inaczej niż czuła… Odparła więc z dziecinną szczerością: — Zależy mi, ponieważ jest pan Europejczykiem… i… — I? — I polubiłam pana bardzo przez ten krótki czas. Młody marynarz przyklęknął, wziął jej wąskie dłonie w obie ręce i przycisnął gorące wargi do aksamitnej skórki… Jakieś dreszcze niewysłowione przebiegły ciało dziewczyny. Tak rozkosznego uczucia nie doznała jeszcze nigdy, nawet wtedy gdy pozwalała Hamilkarowi całować swe usta. Potem zaczęła mówić cicho,… prawie szeptem: — A gdyby nawet się wam powiodło przywołać jaki okręt, ojciec nie pozwoli mi stąd odpłynąć. — Mister Tobias Moore pojedzie wtedy z nami. — Nie… On postanowił pozostać tutaj na zawsze. — Ale jest zbyt rozsądny i dobry, aby miał łamać życie swemu jedynemu dziecku… Po namyśle pozwoli pani odpłynąć… — Nie… nie… — Chyba że pani sama nie zechce. — Chcę!… Och, jak bardzo pragnę stąd odejść… — Więc nie widzę przeszkód… — A ojciec? — Kręcimy się w kółko, droga miss Moore… Ojcu pani powie, że… — Nie… Ja się nigdy nie ośmielę… — Zatem ja to uczynię… — Niech pan tego nie czyni… błagam pana!… Wzruszył ramionami niecierpliwie i podnosząc głos, zaczął mówić bardzo szybko… z wyraźnym zdenerwowaniem: — W takim razie nie ma rzeczywiście żadnego wyjścia. Pozostanie pani tutaj, zaślubi tego… tego… och, zawsze zapomnę, jak się ów mały gentleman nazywa… Będzie pani z nim miała pół tuzina dzieci wrzeszczących od świtu do nocy, potem doczeka się pani trzech tuzinów wnuków, prawnuków, aż wreszcie umrze pani w białym Tyrze, nie ujrzawszy nigdy swej pięknej ojczyzny… ani krajów czarownych, olbrzymich miast życiem gorączkowym kipiących, okrętów wielkich jak miasteczka… ani teatrów, oper, kabaretów, cyrków… słowem nic… Tego wszystkiego nie zobaczy pani nigdy. Zdziczeje pani w tym odludziu, krótko mówiąc… Do samej śmierci będzie pani sobie wyrzucała, że odtrąciła dobrą radę życzliwego… przyjaciela. Eli nachmurzyła się trochę. Uraził ją szorstki ton jego głosu, dotknęły słowa, a nade

wszystko zabolała aluzja do Hamilkara. Nie uszła jej uwagi wyraźna ironia, z jaką mówił o małym gentlemanie. A przedtem nazwał wyspiarzy potworkami, karłami… Miał na myśli Hamilkara… Tak, jego z pewnością… Tego, który był jej narzeczonym, którego miała z woli ojca poślubić niebawem… Lecz natychmiast żal zajął miejsce urazy… Żal za światem… Teatr!… Padło magiczne słowo… Jako mała dziewczynka była kilkakrotnie w ogromnym, rzęsiście oświetlonym domu, który się zwał teatrem. Jedenaście lat pobytu na dzikiej wyspie nie było w stanie zatrzeć wrażeń pięknych, niezapomnianych, które wraziły się ongiś głęboko w umysł i serce małej dziewczynki… Albo cyrk… Ogromny plac nakryty dachem płóciennym. Tłumy ludzi-widzów. A na arenie kolistej tresowane zwierzęta, linoskoczki, atleci, żonglerzy, klowni, z których się do łez zaśmiewała… Wreszcie konie… Bardzo wiele mądrych, wyuczonych koni… Jakie to było cudowne!… Przybysz mówił jeszcze o kabaretach i operach… Tego nigdy nie widziała co prawda, ale musiało to być z pewnością coś równie pięknego jak teatr czy cyrk… I tych wszystkich cudów ona już nigdy nie ujrzy, jeżeli ojciec nie pozwoli odjechać, jeżeli każe jej poślubić Hamilkara… A piękny marynarz, który umiejętnie rozdmuchiwał jej tlejącą tęsknotę, pogniewał się zapewne, skoro tak przykre słowa mówił tonem silnie wzburzonym… Zatrzęsła się szczęka dziewczyny. Z fiołkowych oczu zaczęły spływać po policzkach wielkie słone łzy. — Co takiego zrobiłam, że się pan na mnie gniewa? Że mi pan taką przykrość wyrządza?… Czemu?… Czemu? — wyszeptała z ciężkim westchnieniem. Majtek zerwał się z ziemi. Zapatrzony od chwili w odległe budowle dziwnego miasta nie widział, że ona płacze. Teraz spostrzegł dopiero. Serce stajało mu jak wosk w jednej chwili. Usiadł na głazie obok płaczącej, objął ją wpół, przytulił do siebie. Zaczął mówić prędko słowa dobre, słowa przyjazne, słowa serdeczne, przyciskając dziewczynę mimo woli coraz mocniej, coraz bliżej. Nie opierała się wcale, nawet gdy poczuła jego drżące wargi na swym białym czole, na złotych nitkach puszystych włosów. Przejęta swoim zmartwieniem łaknęła współczucia, nie dbając o formę, w jakiej się objawiało. Ośmielony jej biernością, pochylił się jeszcze bardziej. Ujrzała tuż przed swoją twarzą jego czarne oczy, jego usta. Usta zbliżały się szybko. Zamarła ze wzruszenia i obawy. Wspomniała surową twarz ojca, kiedy jej dłonie wciskał w ręce Hamilkara, kiedy ją tamtemu uroczyście przyrzekał. Wspomniała słowa formułki zaręczynowej, wzmiankę o wierności dozgonnej… Chciała się wyrwać, lecz sił brakło. Słodka, przemożna niemoc obezwładniła smukłe nogi i ramiona toczone… Rozchyliła usteczka w oczekiwaniu grzesznego, wzbronionego pocałunku… Oczy gęstą firanką rzęs szczelnie zakryła… Zaszczekał pies gdzieś blisko. Gdzieś całkiem blisko. Raz… drugi… trzeci… zaszczekał… Głowy pocałunkiem złączone odskoczyły od siebie jak piłki… Dalekie kroki zachrzęściły pośród zarośli. Marynarz zerwał się z kamienia i stanął o kilka kroków dalej od siedzącej nadal