Antoni Marczyński
WYSPA NIEZNANA
CZĘŚĆ DRUGA
MŚCICIELKA
KRAKÓW 2016
Opracowano na podstawie edycji Wielkopolskiej Księgarni Nakładowej Karola
Rzepeckiego, Bibljoteki Weź mnie z sobą tom IV, Poznań 1928.
Spis treści
1 Budowa okrętu
2 Zasadzka
3 Powstańcy
4 Trąd
5 Ofiary świętej nocy
6 Królowa
7 Henryk i Eli
8 Zemsta wyspiarki
Rozdział I
BUDOWA OKRĘTU
Miarowy łoskot siekier i toporów drewno rąbiących rozlegał się donośnie. Cieśle i
stolarze brodzili po kostki w warstwie trocin, heblowin, trzasek i opiłek, których było
tak wiele, że upuszczone na ziemię narzędzia gubiły się w nich i tonęły. Tu i ówdzie
leżały sterty nieobrobionych pni drzewnych lub gotowych desek. Tu i ówdzie piętrzyły
się stosy skrzynek, baryłek oraz prymitywnie skleconych sprzętów domowych.
Wszędzie krzątali się ludzie, pracując wytrwale pomimo skwaru. Najbieglejsi
rzemieślnicy zajmowali się obróbką drewna, inni donosili gotowe sprzęty w stronę
kadłuba statku, który otoczony belkowaniem rusztowania, panował nad powierzchnią
wybrzeża… inni znowu pomagali koniom przyciągać wozy obładowane olbrzymimi
pniami. Wozy te przybywały z głębi wyspy przez częściowo zalesiony wąwóz, który
krętą linią przecinał pasmo górskie wzdłuż wybrzeża morskiego biegnące… Ostatnia
wreszcie grupa robotników kopała kanał od miejsca, gdzie stał okręt, aż do małej
zatoki… Tu praca była bodajże najcięższa, gdyż trzeba było iść za bary ze skałą, rąbać
ją kilofami i dźwigać odwalone głazy, toczyć je na bok, by w dalszej robocie nie
zawadzały. Toteż najczęściej w tej stronie świstały baty dozorców, najczęściej
rozlegały się ich klątwy lub katowanych skazańców westchnienia…
Rzesza robotników pracowała w głuchym milczeniu. Ten lub ów, smagnięty
biczem, pozwolił sobie na jęk. Jeden czy drugi podniósł niekiedy oczy stęsknione na
lasy rosnące wzdłuż wierchów górskich albo też rzucał spojrzenie w niemającą kresu
dal oceanu, a potem wzdychał cicho i obawiając się chłosty, pochylał się czym prędzej
nad żmudną robotą.
Pracami kierował marynarz o dobrotliwym wyrazie niebieskich oczu i jasnych niby
len włosach. Od czasu do czasu zanucił sobie pod nosem piosenkę w obcym dla
wyspiarzy języku, niekiedy rzucił kilka rozkazów, wskazówek i rad, głosem cichym,
melodyjnym. Czasem zakaszlał ciężko. Wówczas milkł na dłuższą chwilę, jakby się
oszczędzał, a potem pochłonięty swą pracą znowu inną piosenkę zaczynał. Wzrostem
górował marynarz ponad tłumem małych robotników.
Tylko jeden z więźniów miał równie wysoką postawę. Był to mąż szczupły,
kościsty, siwowłosy, mający długą brodę barwy starego srebra. Ów wysoki skazaniec
najczęściej na morze spoglądał, ale też najchętniej pracował. Robota paliła mu się w
stalowych, żylastych rękach. Jego zapał i sprawność nie mogły ujść uwagi innych
towarzyszy niedoli. Jakiś zgarbiony starzec, który tuż obok grubą deskę heblował,
zagadnął go wprost przyciszonym głosem:
— Czego tak spieszysz z robotą? Czy warto dla tych łotrów?
Mąż siwowłosy odparł z pogodnym uśmiechem:
— Czym prędzej okręt będzie gotów, tym prędzej oni odjadą.
— Lecz z nimi odpłynie także twoja córka.
Twarz wysokiego skazańca pociemniała natychmiast. Przez wargi silnie zaciśnięte
dobył się szept. Nie szept, lecz jęk serce rozdzierający:
— Nie mam już córki, cny Syfaxie! Ona dla mnie tak, jak umarła.
— Nie mów tego, przyjacielu. Cóż ona winna?
— Jest winna, bowiem zaślubiła jednego z tych morderców, rabusiów przeklętych.
Moje jedyne dziecko, żoną takiego łotra! O Eli!… Eli!… Jak mogłaś!
Wzruszony bardzo smutkiem serdecznego druha przerwał Syfax pracę i rzekł:
— Nie wiń jej. Musiała go poślubić. Cóż miała robić słaba, bezbronna kobieta.
Lepiej, że została legalną małżonką jednego, niż gdyby miała być wspólną niewolnicą
ich wszystkich, jak to się innym niewiastom przydarzyło.
— Małżonką? — Ów wysoki, uśmiechnął się gorzko. — Cóż znaczą dla tych
drabów wszelkie śluby, przysięgi. Na własnej skórze doświadczyliśmy chyba
dostatecznie, jak oni przysiąg dochowują. On ją rzuci, kiedy…
Nie zdołał zdania zaczętego dokończyć, gdyż w tej chwili rozległ się tuż w pobliżu
złowrogi świst bata. To jeden z dozorców, spostrzegłszy, że dwaj więźniowie
rozmawiają, podbiegł cichaczem w tę stronę i przeciągnął Syfaxa przez plecy. Po
pierwszym ciosie posypały się dalsze razy, bezlitosne. Starzec zgarbił się i skurczył,
lecz jęku nie wydał. Stalowa wola potrafiła ujarzmić rwący się szloch skatowanego
ciała.
Drugiego więźnia skarcił surowy cerber tylko słowy. Nie uderzył go ani razu, ani
jeden cios nie spadł na barki tego, który na większą chłostę zasłużył od Syfaxa.
To niezwykłe i nie pierwsze wyróżnienie Olbrzyma nie uszło uwagi innych
robotników:
— Szczęśliwy Tobias! Jego nigdy nie biją — zauważył jeden z tych, którzy często
razy zbierali, a drugi, złośliwy z natury, dorzucił zaraz:
— Przez zięcia ma łaski u dozorców.
Siwowłosy wielkolud usłyszał tę przymówkę. Ujrzał dokuczliwe uśmieszki
niektórych. Zarumienił się aż pod białka oczu i zawołał głośno do cerbera, który stał
wciąż jeszcze w pobliżu:
— Dlaczego mnie nie bijesz? Ja zawiniłem, nie Syfax.
— Ty także masz u mnie sporo zakarbowane. Niech tylko dostanę pozwolenie, to z
tobą inaczej pogadamy!
Szept przebiegł wśród tłumu:
— Słyszycie? Słyszycie? — podawano sobie z ust do ust wiadomość, że Tobiasa
nie wolno uderzyć.
Kaszlący marynarz poczuł się w obowiązku interweniować. Wykręcając i kalecząc
język krajowców, powiedział pojednawczo:
— Wy, duży chłopiec, pracować, nie gadać. Ja chcieć już raz skończyć to obrzydłe
pudło, inaczej znów się rozchorować. A wy chłopiec z batem, nie walić mi tyle ludzi,
bo oni stracić siła.
Pochlebny szmer rzeszy nagrodził dobroć marynarza. Jego jednego nie
nienawidzono spośród trzynastu pozostałych Olbrzymów. Wiedziano dobrze, że on
tylko nie brał udziału w pamiętnej rzezi, pohańbieniu świątyni i walce na murach, gdyż
wówczas leżał jeszcze chory.
Mawiano o nim zazwyczaj:
— To drugi Tobias. Ci dwaj, choć z obcej pochodzą ziemi, ludzkie serca w
piersiach noszą. Inni przybysze, to krwawe tygrysy, wściekłe psy!
* * *
Niedługo po tym, jak praca na wybrzeżu na normalne tory powróciła, od strony
wąwozu nadbieżał łucznik kurzem okryty i stanąwszy przed Gustawem, zakrzyknął
zdyszanym głosem:
— Panie!… Królowa przybywa obejrzeć twe dzieło. Niebawem ma tu stanąć….
Zamęt się uczynił na wybrzeżu.
Pośpiesznie uprzątano drogę wiodącą do górskiego parowu. Zmiatano skwapliwie
sterty trocin, układano rozrzucone deski.
Garść skazańców, wysłana do pobliskiego lasu, przywlokła po chwili całe stosy
świeżo odłamanych gałęzi, którymi przybrano burty statku i ustrojono maszty. Nowo
heblowane deski kajut i kabin pokryto tak szczelnie zielenią, że jasnożółta barwa
niedawno obrobionego drzewa tylko miejscami przeświecała przez to tło
szmaragdowe.
Dozorcy krzyczeli jak opętani, razy batów sypały się bez litości, powiększając
jeszcze bardziej ogólne zamieszanie. Niemniej jednakże w przeciągu pół godziny
uprzątnięto z grubsza olbrzymi, pod gołym niebem znajdujący się, warsztat pracy.
Potem zapędzono więźniów do morza, aby się obmyli z kurzu i brudu. Tę czynność
spełnili niezwykle chętnie, bo upał dokuczał, a uznojone ciała nie zaznały kąpieli od
dawna.
Chwilę później nadbiegł drugi goniec, donosząc, że orszak się zbliża.
Więc ustawiono robotników w dwa długie szeregi i pouczono ich naprędce, jak się
mają zachowywać i co mają czynić, na znak dany przez starszego dozorcę.
Dobrotliwy marynarz przechadzał się tymczasem koło swego dzieła, obejrzał
schnącą barwę napisu Deutschland; troskliwą dłonią pogłaskał duże skrzydło steru,
wreszcie usiadł na pobliskim kamieniu i zanucił z cicha jakąś piosenkę.
Spiżowy głos trąb zabrzmiał w oddali. Metaliczne dźwięki zbliżały się, rosły,
potężniały z każdą sekundą.
Niebawem u wylotu wąwozu, spoza skały wysoko w górę sterczącej, wychyliły się
dwie czwórki jeźdźców na białych jak śnieg koniach. Byli to heroldowie królewscy.
Zarówno długie trąby, jak szpiczaste czapki jeźdźców miały wstęgi purpurowe, które
odbijały żywo od fioletowych kurtek i zielonych pantalonów.
Tuż za heroldami maszerowała setka łuczników; odziani byli w błękitne opończe,
szare spodnie i sandały, których długie rzemienie oplatały nogę od stopy aż do kolana.
Głowy chroniły małe kaski skórzane, na plecach chwiały się przewieszone łuki, u pasa
zwisały pełne strzał kołczany.
Z kolei szła setka halabardników. Ci mieli na sobie lekkie pancerze o łusce
srebrzystej, skórzane szarawary, takież nagolenniki i hełmy wysokie, świecące. U pasa
wisiały krótkie a szerokie miecze bez pochew, a nad głowami kołysały się w miarę
pochodu ostrza długich halabard, które trzymali wojownicy w prawej ręce.
Poza halabardnikami jechało konno dwóch olbrzymich marynarzy, którzy mieli w
rękach trzciny, oznakę rangi tysiącznika, a na plecach karabiny przewieszone na
sposób kawalerii nowoczesnej.
Potem następowała dłuższa przerwa.
W jakiś czas później wyłoniła się z wąwozu setka procarzy, a za nią konno jadący
marynarz, który przewodził dwudziestu czwórkom jeźdźców wspaniale się
prezentujących. Była to bowiem konna gwardia królewska. Każdy gwardzista
uzbrojony był w pancerz, którego pozłacane łuski mieniły się i błyszczały w
promieniach słońca. Każdy z nich był przepasany szarfą purpurową, to jest barwą
królowej, każdy trzymał opartą o prawe strzemię lancę, na której szczycie furkotała
maleńka purpurowa chorągiewka. Głowy jeźdźców stroiły hełmy z blachy przybrane
kitami z końskich ogonów.
Zaraz za ostatnią czwórką gwardzistów ukazała się para siwych jak mleko
rumaków; za pierwszą parą druga, trzecia, czwarta i piąta. Wszystkie konie miały
grzywy i ogony ufarbowane na kolor purpury, a takąż barwę posiadały kaftany
pajuków jadących na każdym lewym siwku.
Owe pięć par koni ciągnęło wóz wysoki, w kształt tronu zbudowany. Na tronie
siedziała młoda, bardzo piękna kobieta. Spod szczerozłotej korony spływały długie,
płomienne włosy, luźno na szatę puszczone i równo nad pasem ucięte. Na złotą,
cieńszą niż najdelikatniejszy jedwab tunikę miała narzucony obszerny płaszcz
szkarłatny, który ręce zakrywał, a na piersiach spięty był wielką brylantową agrafą, w
kształcie słońca otoczonego aureolą złocistych promieni.
Od szkarłatnej barwy płaszcza królewskiego odbijała silnie bladość policzków
młodej władczyni, a jej wielkie, podłużne oczy miały w sobie smętek i zadumanie.
Dwie biało ubrane dziewice, stojące tuż za tronem, chłodziły królową rytmicznym
ruchem ogromnych wachlarzy zrobionych z pęków strusich piór, które także na kolor
szkarłatny zabarwiono.
Tuż obok kolasy królewskiej jechał konno piegowaty wódz Olbrzymów, a z tyłu
postępowało dwudziestu czterech pieszych gwardzistów. Nieśli wspaniałą lektykę,
która niegdyś arcykapłanowi służyła w czasie większych uroczystości narodowych.
Dalej ciągnął się długi szereg pięknych, choć mniej wspaniałych niż tamta, lektyk,
wozów, rydwanów, pojazdów nowych dostojników państwa, niedawno dopiero łaską
wodza marynarzy lub dobrocią władczyni z szeregu plebsu do zaszczytów i godności
podniesionych.
Za nimi maszerowała setka procarzy, a kilka minut później nadeszła straż tylna
złożona ze stu halabardników i z setki łuczników.
Kiedy cały orszak wydobył się z gardzieli wąwozu i rozwinął się na wybrzeżu,
wszyscy czterej marynarze wysunęli się na czoło kolumny. Rzucili krótkie słowa
komendy. Natychmiast złamały się szeregi i wyćwiczeni dobrze wojownicy zajęli
miejsca wyznaczone. Przed frontem oczekujących skazańców ustawiły się karne
szeregi żołnierzy królowej. W ten sposób powstał szpaler utworzony z dwóch rzędów
łuczników, halabardników i procarzy. W ten sposób ubezpieczono władczynię przed
niespodziankami, które ją mogły ewentualnie spotkać ze strony nieszczęśliwych, a
gotowych na wszystko ludzi.
Trąby heroldów zagrzmiały znów donośnie.
Piegowaty wódz dał znak ręką.
— Na kolana! — krzyknął natychmiast najstarszy z dozorców, dając sam dobry
przykład.
— Na kolana! — powtórzyło jednym głosem trzydziestu cerberów.
Wyciągnięta, podwójna linia więźniów zakołysała się jakby zachwiana olbrzymim
podmuchem wichru. Głowy się pochyliły, grzbiety ugięły. Skazańcy uklękli. Dwóch
tylko śmiałków nieustraszonych pozostało w dawnej pozycji stojącej. Wysoko i
dumnie wznosiły się ich głowy ponad rzędy towarzyszów niedoli zgiętych w kornym
pokłonie.
— Na kolana! — ryknął rozwścieczony dozorca, który klęczał najbliżej
zuchwalców i grubszym końcem biczyska żgnął w bok Syfaxa… Stary wyspiarz
zachwiał się nieco, zmierzył wzgardliwym spojrzeniem prześladowcę, lecz stał dalej
niewzruszenie, szepcząc coś do drugiego śmiałka, Tobiasa.
Na szczęście, w tej chwili przesiadała się królowa z kolasy do lektyki złoconej,
więc tam była ogólna uwaga odwrócona.
Dobrotliwy marynarz, chcąc ocalić Tobiasa, podszedł w tę stronę, pociągnął go
szybko za sobą i polecił mu poprawić gałęzie, które zsunęły się z środkowego masztu
na pomost.
Tylko Syfax stał nadal uparcie.
— Witaj królowo i panuj nam wiecznie! — wyrecytował jednym tchem najstarszy
rangą dozorca.
— Witaj królowo i panuj nam wiecznie! — powtórzyli jak echo młodsi dozorcy w
liczbie trzydziestu, a potem zaczęli sykać zjadliwymi głosy:
— Wołajcie, psy przeklęte, albo z was później skórę batem odbijemy!
Większość skazańców wybełkotała niewyraźnie słowa sakramentalnej formułki,
lecz pewna ilość, zachęcona przykładem Syfaxa, nie puściła pary z ust.
— Witam was — zabrzmiał głosik srebrzysty i piękna lektyka ruszyła z miejsca
odprowadzana przez piegowatego marynarza oraz dostojników państwowych.
Chorowity twórca okrętu ruszył pospiesznie na spotkanie, idąc środkiem szpaleru…
W międzyczasie udało się dwóm dozorcom obalić Syfaxa na ziemię, uczynili to
zręcznie, z wprawą wytrawnych zbirów, tak że żadne zapewne oko nie dojrzało
zuchwalstwa krnąbrnego więźnia.
Królowa patrzyła ze zdumieniem na olbrzymią nawę. Wyraziła chęć obejrzenia jej
z bliska. Natychmiast ustawiono lektykę na ziemi. Hans wyciągnął swą owłosioną rękę
i bez ceremonii pochwycił dłoń płomiennowłosej Othe. Pomógł jej wysiąść… Lekki
grymas niezadowolenia przebiegł rysy kobiety. Ostentacyjnie odwróciła się do
budowniczego i zasypała go pytaniami.
— Co to za znaki? — zapytała między innymi, wskazując laseczką na napis
Deutschland.
Hans szybko uprzedził kolegę w odpowiedzi:
— To, miłościwa królowo, znaczy w naszym piśmie tyle, co Othe. Twym imieniem
uczciliśmy nasz statek.
Grupa dostojników nadsłuchujących chciwie, z wprawą rutynowanych dworaków,
wyraziła głośno swe zadowolenie, iż przybysze imieniem królowej nazwali okręt,
którym mieli odpłynąć.
Wnet okazało się jednak, że Gustaw włada językiem krajowców zbyt słabo, aby
mógł udzielać wyjaśnień ciekawej władczyni. Ta okoliczność była na rękę Hansowi,
który chciał swobodnie z kolegą pogadać. Polecił więc przywołać dowódcę konnej
gwardii, a gdy ów się przybliżył, dał mu odpowiednie instrukcje:
— Henryku, oprowadź ją po statku. Te purchawki nadęte niech mi się tam nie
plączą, a ją zagadaj jak najdłużej, mam Gustawowi dużo do powiedzenia… — Potem
dodał w języku krajowców: — Pokaż miłościwej królowej urządzenia okrętu. Znasz
najlepiej tutejszą piękną mowę, więc ciebie na przewodnika naznaczam.
Następnie złożył głęboki ukłon przed małą władczynią i ująwszy Gustawa pod
ramię, zaczął się oddalać w przeciwnym kierunku. Zaraz też rozpoczął indagację:
— Wnet będziesz gotów z pudłem?…
— Za trzy do czterech tygodni, jeżeli dobrze pójdzie.
— To bardzo dobrze; im wcześniej, tym lepiej.
Gustaw nie taił zdumienia:
— Nie pojmuję cię, Hans. Inaczej mówiłeś rok temu, kiedy po odniesionym
zwycięstwie zebraliście się przy moim łożu. Miałeś wielkie plany. Czyś ich poniechał?
— I tak, i nie.
— Gadajże jaśniej.
— Widzisz… obrzydła mi ta wyspa z kretesem. Myślę, że lepiej bym się czuł w
angielskiej niewoli.
— Wybacz, Hans, ale zupełnie nic nie rozumiem. Od tylu miesięcy siedzę tu sam
na wybrzeżu, z dala od was… Nic nie wiem, co się u was dzieje. Zapomnieliście o
swym koledze… Toteż gdy słyszę…
Piegowaty przerwał z żywością:
— Ale cóż znowu. Nie zapomnieliśmy, tylko po prostu brak czasu nie pozwolił
nam na częstsze spotkania.
— Mniejsza z tym. Jesteśmy kolegami i wyjaśnienia między nami zbyteczne.
Zechciej mi jednak wytłumaczyć, po co te wszystkie komedie. Przecież my tu mamy
władzę dzięki naszej sile i broni palnej… My tu jesteśmy panami, a ty tymczasem
robisz wariata z tej kobiety, z siebie, z nas wszystkich. Po jakiego licha?… Na co ten
ceremoniał bizantyński? Ta pompa? Dla kogo?
— Przede wszystkim zechciej przyjąć do wiadomości, kochany Gustawie, że
jesteśmy potęgą na glinianych nogach. Słusznie powiedziałeś, że nasza władza opiera
się na posiadaniu broni palnej. Lecz cóż nam przyjdzie z karabinów czy rewolwerów
skoro nie ma ładunków?
— Jak to nie ma?
— Wypukaliśmy za dużo w czasie tamtorocznej strzelaniny. Pozostało raptem
siedemdziesiąt naboi do karabinów oraz sto kilkanaście do rewolwerów. Rozdałem to
wszystko pomiędzy kolegów i zabroniłem surowo marnować proch. Lecz ponieważ od
czasu do czasu trzeba wystrzelić, żeby karzełki nie zmiarkowały naszego przykrego
położenia, więc zapasik się kurczy… maleje gwałtownie…
— Gdyby tak było nawet, to mamy przecież za sobą tutejsze wojsko. Podziwiałem
przed chwila skutki twej musztry… Wspaniały postęp!
— Phi!… Diablo niepewny materiał takie wojsko. Naprawdę to tylko gwardia jest
nam zaprzedana z kościami i duszą.
— Ostatecznie jednak trzymasz karłów w ryzach?
— Dzięki komedii z Othe.
— Jak to?
— Bardzo po prostu. My jesteśmy znienawidzeni jako obcy, którzy im pokazali
silną pięść i jako świętokradcy, którzy zbezcześcili świątynię Aszery. W Othe widzą
krajankę, następczynię arcykapłana. Szare masy wolą ją od kapłanów, gdyż płacą
mniejsze daniny. Zamiast dwóch setek nienasyconych pasibrzuchów, muszą żywić
jedną królową, bo na dwór nie łożą nic. Wiesz, Gustaw, jak się zastanowię nad tym
wszystkim, to mnie czasami pusty śmiech ogarnia. Dla własnej fantazji wyniosłem tę
kobietę na tron. Po prostu bawiłem się. Bawiło mnie to, że ja, prosty marynarz,
organizuję lilipucie państewko, stwarzam nowoczesne instytucje wśród ludu, który
zrządzeniem losów do dziś dnia przetrwał w stanie pierwotnej kultury. Dla zabawy
wymusztrowałem ich armię na sposób europejski, nie mogąc im niestety dostarczyć
broni nowoczesnej…
— Niestety?… Ja sądzę, że na szczęście…
— Ha! Może masz rację. Otóż zbudowałem operetkowe „mocarstwo” i ani mi
przez myśl nie przeszło, że ten wytwór chwilowej fantazji odda nam tak nieocenione
przysługi w przyszłości. Bieg wypadków porwał nas z sobą i dzisiaj dla własnego
dobra, dla wyniesienia całej skóry, musimy grać komedię, musimy wszelkimi siłami
popierać tron królowej, we własnym interesie.
— Nie przesadzasz, przyjacielu?
— Bynajmniej. Gdyby nie było królowej, która pociąga za sobą tłumy, cały naród
przeszedłby siłą faktu na stronę powstańców, a wówczas byłoby z nami źle.
— I tak by nam nie dali rady.
— Mam wrażenie, że daliby radę, ale gdyby nawet nie to, to czyż bez ich pomocy
wybudowalibyśmy statek?
— Hm. Nie bardzo.
— Widzisz więc.
— No dobrze. Lecz tłum. Tłum! Sam mówiłeś, że radzi są, iż rządy kapłanów się
skończyły, powinni więc nam być wdzięczni.
— Phi, mój drogi. Tłum jak tłum, jak chorągiewka na dachu. Gdzie wiatr zawieje,
tam idą. A zresztą solidarność narodowa jest najsilniejszą spójnią. Cieszą się z upadku
kapłanów, lecz nas, przybyszów, nienawidzą.
— Więc to ci tak dojadło, że chciałbyś jak najprędzej wyspę opuścić?
— Jest jeszcze gorsza rzecz. Z jednej strony Othe okazała się grubo sprytniejsza,
niż przypuszczałem. Zorientowała się w sytuacji i zaczyna nas powoli odsuwać od
siebie. Mądra baba. Rozumie dobrze, że więcej dla niej warta sympatia tłumów niż
nasza przyjaźń, bo skoro odjedziemy, tylko na tłumie będzie się mogła oprzeć.
Ponieważ zaś lud nas nienawidzi, więc dla wkradnięcia się w jego łaski, zaczyna być
do nas z rezerwą. Mądra baba, lecz grubo niewdzięczna. Przecież nie komu innemu jak
mnie, to jest nam, zawdzięcza berło.
— Słuchaj Hans, ja słyszałem, że ona jest twoją… kochanką.
Hans splunął ze złością:
— Była nią — rzucił przez zaciśnięte zęby.
— Więc już nie jest? — dopytywał się Gustaw niedyskretnie.
— Ano, nie. Cóż mam robić. Otoczyła się czeredą bab dworskich, dostojników,
strażami. Trudno, bym w takich warunkach odwiedzał jej sypialnię. Krótko ci powiem,
że od dwóch miesięcy nie rozmawiałem z nią ani razu na osobności, tak się pilnuje.
Nie chce ze mną gadać bez świty tych osłów. Nieraz brała mnie ochota wyrzucić za
drzwi całą tę hołotę, wykręcić mojej Othe rękę, ażby krzyknęła z bólu i pogadać z nią
po dawnemu, ale cóż. Zrobiłaby się awantura i zostalibyśmy na placu sami. Nie
można. Nie można.
Tak rozmawiając, doszli aż do końca szpalerów i zaczęli się piąć pod górę w
kierunku wielkiego namiotu, który służył za nocne schronisko Gustawowi. Chorowity
marynarz, który całe miesiące nie widział Hansa, rad był wyciągnąć z niego jak
najwięcej nowin. Więc spytał po chwili milczenia:
— Nie skończyliśmy rozmowy na ten temat. Powiedziałeś, że z jednej strony Othe
zmieniła postępowanie. Jakież trudności powstały z drugiej strony?
— Widzę, że nie straciłeś wątku myśli. Z drugiej strony, przyjacielu, powstańcy
rozwinęli akcję, która mnie bardzo niepokoi. Już im to nie wystarcza, że uprawiają
gerylasówkę, że tępią nasze mniejsze oddziały. Zaczynają nas samych zaczepiać. Mają
w mieście swych wysłanników, którzy urządzają regularnie zamachy na nas.
— Pisałeś mi, że Eryk stracił oko.
— Tak. Jakiś drab zaczajony strzelił do niego i trafił go w oko. Powiadam ci, jak
ten chłop wył z bólu, kiedyśmy mu strzałę wyciągali. Ryczał, mdlał i znowu wył.
Müllera ledwie odratowaliśmy. Otruto go.
— Co ty mówisz! O tym nie słyszałem.
— Nie mogło dojść jeszcze do ciebie, bo to świeża sprawka. Zresztą taimy takie
wypadki przed wyspiarzami, by im nie robić Schadenfreude. Ja znalazłem w mej
sypialni dwa śliczne okularniki. Właśnie zacząłem się rozbierać, kiedy poczciwe gady
wypełzały spod tapczanu. Uf! Najadłem się strachu.
— No i co?
— Nic. Na wszelki wypadek kazałem powiesić pięciu wartowników, którzy strzegli
mego pałacu, ale szyję daję, że zginęli niewinnie. Te łotry mają jakieś zakamarki,
przejścia tajemne, ganki, Bóg wie co. Sypiam teraz w zamkniętej dobrze izbie, z
trzema psami przy łóżku. A niech to wszyscy diabli! — wybuchnął głośno.
— Głupia historia.
— Mało powiedzieć głupia. Żyjemy teraz jak carowie rosyjscy. Jadamy wspólnie, a
każdej potrawy próbuje wprzód jakiś dostojny krajowiec. O ile w przeciągu godziny
nie zacznie się wić w boleściach, to znaczy, że jedzenie jest giftfrei i można je spożyć.
Nim się położymy do łóżka szukamy wężów. Jednym słowem, pilnujemy się dobrze,
lecz kto wie, co te zakazane karły znowu wymyślą? Sam przyznasz, że życie w takich
warunkach szybko zbrzydnąć może. Chciałem właśnie także ciebie przestrzec, byś się
miał na baczności, bo diabeł nie śpi.
— Ech! Nic mnie jeszcze nie spotkało.
— Powinieneś się strzec i strzec statku, który jest całą naszą nadzieją. Pamiętaj, że
ona nie śpi.
— Ona? Kogo masz na myśli?
— Tę osławioną Mścicielkę.
— Och, doskonale, żeś mi przypomniał. Tyle razy o niej w listach wspominałeś, że
umieram z ciekawości. Cóż to za babsztyl?
— Wcale nie babsztyl. Nie udało się nam wprawdzie nigdy dostać żywcem do rąk
żadnego z tych powstańców, ale wiem od rybaków, przez których wioski przechodziła,
że jest to bajecznie piękna kobieta. Właściwie dziewczynka, nie kobieta.
— Cóż za jedna?
— Bo ja wiem? Jedni ją nazywają kapłanką, drudzy panterą, ponieważ ma
oswojoną panterę, która szalony popłoch wywołuje w szeregach „mężnych”
wojowników królowej. Sama nazwała się Mścicielką skrzywdzonej bogini. Efektowne
miano, Co?
— Jeżeli czyny także efektowne…
— Oj, za bardzo! Organizatorka pierwszorzędna. Jak ona zdołała przez cały rok
stawiać nam opór, zbierać partyzantów, po tym laniu, jakie im w świątyni
urządziliśmy, tego nie wiem. Przecież ta banda uciekała początkowo na sam odgłos
pojedynczego strzału. A jednak potrafiła wlać w nich odwagę, potrafiła z tą garstką
powstańców wytępić nam w ciągu roku blisko siedmiuset żołnierzy… Również
zamachy na nas to jej dzieło. Do strzały, która Eryka oka pozbawiła, był
przytwierdzony kawałek papirusu z napisem Mścicielka. Taki sam skrawek znalazłem
w swym pokoju po zdemaskowaniu owych okularników pod łóżkiem. Taki sam był w
koszyku owoców, którymi się Müller omal na śmierć nie zatruł. O, przeklęta
czarownica!
— Joanna d’Arc, wyspy nieznanej — zauważył z uśmiechem Gustaw.
Hans żachnął się niecierpliwie:
— Ha, gdybym ja ją dostał w swoje ręce, wymyśliłbym jej lepszą śmierć, niż
Anglicy obmyślili nieboszczce Joannie. A teraz wróćmy do statku. Powiedz mi, czego
jeszcze potrzebujesz do ukończenia roboty, jakie zapasy ci tutaj przysłać.
— Spis mam gotowy w namiocie. Zaraz go dam. No, już prawie jesteśmy na
miejscu. Zmęczyłem się. Ty ostro idziesz.
— Ja, mój Gustawie wszystko szybko robię. Szybko się decyduję, pospiesznie
chodzę, pracuję, jem. Tak, tak. Szybko kroczę po ścieżce mego życia — dodał Hans z
patosem i przystanął, albowiem namiot był tuż przed nim.
Gustaw podniósł płócienne skrzydło zasłony, zapraszając przyjaciela do wnętrza, i
po chwili znikli obaj z oczu wyciągniętym w podwójnym szeregu wojownikom oraz
więźniom.
Rozdział II
ZASADZKA
Henryk zdarł konia tuż przed kolasą królowej.
— Mamy ruszyć. On nas dogoni w drodze.
Othe wydęła wargi wzgardliwie i rzekła tak głośno, że wszyscy z orszaku słyszeć
musieli:
— A zatem pojedziemy bez niego. Tym lepiej. Ty obejmij dowództwo.
Henryk zasalutował po wojskowemu, zawrócił na miejscu i począł wydawać
rozkazy. Natychmiast straż przednia puściła się w drogę, w kierunku wąwozu. Inne
oddziały ustawiały się tymczasem w ordynku, jaki był zachowywany w czasie
pochodów.
Korzystając z wolnej chwili, poleciła Othe przywołać wszystkich dozorców, a
skoro zbliżyli się w pokłonach do kolasy, tak do nich przemówiła:
— Więźniom dać odpoczynek aż do jutra. Dość pracy na dzisiaj. Na pamiątkę mej
bytności tutaj macie skazańcom przez trzy dni wydawać podwójne racje żywności.
Widzę w waszych rękach baty. Na plecach zaś tych nieszczęśliwych dostrzegłam
liczne pręgi po uderzeniach. Najsurowiej zabraniam katowania! Źle będzie z wami,
jeżeli do mych uszu dojdą jakie skargi. Skoro okręt będzie ukończony, ćwierć tych
ludzi wypuści się na wolność. Wskażecie mi tych, którzy byli najpracowitsi, najcichsi,
najposłuszniejsi…
Dozorcy nie śmieli okazywać zdumienia, jakim ich napawał rozkaz królowej. Lecz
najbliżej stojący więźniowie słyszeli każde słowo i szeptem dzielili się wrażeniem z
tymi kolegami, którzy stali obok. W ten sposób radosna nowina przebiegła długi
szereg skazańców lotem strzały, budząc u wszystkich radość i sympatię dla ludzkości
pięknej królowej.
A Othe z wysokości kolasy widziała dobrze, że oczy więźniów zabłysły
zadowoleniem. Podniosła rękę w górę:
— Żegnam was! — zawołała. — Bądźcie posłuszni waszym dozorcom, pracujcie
wytrwale, abyście wszyscy zasłużyli na uwolnienie jak najrychlejsze.
— Żegnaj królowo i panuj nam wiecznie! — monotonnymi głosami i bez
entuzjazmu wyrecytowali dozorcy.
— Żegnaj królowo! Żegnaj i panuj nam wiecznie! — ryknęli więźniowie jak jeden
mąż z ogromnym zapałem. Jeden Syfax milczał uparcie, chociaż i on był bardzo
zdumiony.
Tymczasem Henryk zbliżył się powtórnie, donosząc, że pora odjeżdżać.
— Dobrze! — odparła Othe. — Niechaj dwór rusza przodem, potem konni, a ja na
końcu.
— Stanie się jak rzekłaś, królowo.
Twardą ręką Hansa wymusztrowani żołnierze, a także dworacy, zajmowali
sprawnie wyznaczone miejsca i długa kolumna znalazła się niebawem w wąwozie.
Marynarz Grollman, który dowodził przednią strażą, zniknął już dawno z oczu razem z
dwiema setkami żołnierzy. Pochód właściwej środkowej kolumny otwierała setka
procarzy, za nią postępowały kolaski, karoce, rydwany i lektyki dygnitarzy
państwowych i dworskich, potem jechało stępa osiemdziesięciu konnych gwardzistów.
W małym odstępie za gwardią posuwała się ciężka kolasa królowej eskortowana przez
drugą setkę procarzy. Trzysta lub czterysta metrów dalej prowadził majtek Wolf straż
tylną również z dwu secin żołnierzy złożoną.
Henryk, jako przywódca całej karawany w miejsce Hansa, który pozostał w
namiocie Gustawa, jechał wierzchem tuż obok królowej i odpowiadał na przeliczne
pytania, którymi go za każdym razem nie omieszkała zasypywać. Bo Othe tylko w
obecności piegowatego przywódcy marynarzy lub w przytomności swego dworu
zachowywała chłodną i sztuczną sztywność. Dla Henryka była zawsze uprzejma,
grzeczna, żartowała z nim wesoło, a niekiedy przypominała mu ową chwilę, kiedy
zamienili ze sobą pierwszy i jedyny zarazem pocałunek w ciemnościach podziemi
świątyni Aszery, tuż pod bokiem Hansa…
Tymczasem krajobraz mijanej okolicy uległ zmianie. Wąski jar skalisty rozszerzył
się w przestronny wąwóz, a potem w rozległą kotlinę, której dno zarastał gęsty las
bambusów. Dawniej nie było też tu żadnej drogi ani nawet ścieżki, jeno samotny
strumień przebijał się przez gęstwę olbrzymich roślin. Dopiero gdy Gustaw,
zwiedzający łodzią wybrzeża wyspy, uznał Zatokę Pereł za najodpowiedniejsze
miejsce dla budowy statku, wycięto wśród bambusowego lasu szeroką drogę i tędy
zwożono z głębi wyspy budulec.
Pomimo kilkumetrowej szerokości trakt był zupełnie zacieniony, gdyż liście
potężnych bambusów pochyliły się w górze ku sobie i utworzyły szczelny dach z
listowia. Promienie słońca ledwie tu czy ówdzie zdołały przebić gęstwę szmaragdową,
skutkiem czego w naturalnym tunelu panował zielony półcień światła i chłód
przyjemny.
W miarę zakrętów strumienia wiła się i droga w przelicznych splotach, tak że
postępujący w orszaku tracili co chwila z oczu tych, co szli przed nimi lub którzy się z
tyłu wlekli.
Henrykowi przyszło na myśl, że miejsce to byłoby wymarzonym do urządzenia
zasadzki, gdyż żadne oko nie wytropiłoby w gęstwinie łucznika, który by z ukrycia
zdradziecką strzałę wypuścił. Na szczęście w tej stronie wyspy powstańcy nie pokazali
się nigdy i nie mogliby się nawet pokazać, ponieważ od dżungli dzielił Zatokę Pereł,
oprócz wąwozu, trzydziestokilometrowy pas stepów porosłych niskimi stosunkowo
zaroślami. W stepach pasły się ogromne stada bydła będące własnością mieszkańców
Tyru, a pilnowane dobrze przez uzbrojonych pastuchów i łuczników królowej, którzy
by zauważyli nawet najmniejszy oddziałek powstańców. Rebelianci mogliby tu dotrzeć
chyba drogą przez grzbiety górskie, ale było to przedsięwzięcie bardzo trudne i
ryzykowne.
Rozmyślania Henryka przerwał srebrzysty głosik królowej:
— Przyprowadź mi konia — rzekła.
— Konia?
— Osiodłanego konia. Chcę się trochę wierzchem przejechać.
— Ależ królowo… Gdyby tak…
— Czy mam komu innemu polecić? — przerwała niecierpliwie.
Henryk zrozumiał, że perswazje nie zdałyby się na nic. Ostatecznie nie było w tym
nic złego, chociaż Hans na pewno robiłby trudności. Więc podpędził konia i dognał
szybko oddział gwardii. Wybrał okiem znawcy najładniejszego wierzchowca, polecił
jeźdźcowi zsiąść, pochwycił uzdę rumaka i zawrócił w stronę kolasy. Tu atoli czekał
go drugi rozkaz, nie mniej kapryśny:
— Poleć procarzom, by nie szli zaraz za moim wozem, lecz nieco dalej. Chcę, by
nikt nie wiedział, że się przesiadłam.
Setnik procarzy zatrzymał natychmiast swą setkę i stosownie do rozporządzenia
Henryka zaczął się posuwać w odległości jakich pięćdziesięciu metrów za kolasą
królewską. A w międzyczasie Othe nie próżnowała. Rozpięła swój szkarłatny płaszcz,
zarzuciła go na barki jednej z dwóch dam dworskich, które jej w podróży towarzyszyły
i wręczyła jej berło.
— Króluj ty dzisiaj — rzekła, zdejmując ciężką koronę, która, pomimo wielkiej
obfitości włosów, odcisnęła się na skroniach czerwoną pręgą. — Zobaczysz i
przekonasz się sama, czy warto zazdrościć królowym — dodała. Potem otuliła się w
szary płaszcz podróżny swej powiernicy i skinęła na marynarza, aby się z koniem
przybliżył do kolasy. Odczekała jeszcze chwilę, póki zakręt nie zasłonił ich zupełnie
przed oczyma maszerujących procarzy i wtedy dopiero dosiadła rumaka.
Zamiana ról udała się znakomicie. Prócz dwóch dam dworskich, prócz Henryka nie
wiedział absolutnie nikt, że prawdziwa królowa opuściła swój błyszczący ekwipaż.
Othe dokazywała jak dziecko. Śmiała się, klaskała w dłonie, zmuszała wierzchowca
do kłusa, osadzała go na miejscu gwałtownie, aż Henryk zaczął się obawiać, by
zniecierpliwione zwierzę nie zrzuciło swej niespokojnej amazonki.
— Ciasno mi tu — zaszczebiotała w pewnej chwili, sznurując wdzięcznie usteczka.
— Widzę małe wgłębienie pomiędzy trzcinami… Stanę tam, a ty mnie zasłonisz,
dopóki procarze nie przejdą. Pojedziemy za nimi… Chcę mieć dużo miejsca… Och…
dużo!… dużo!… Chcę być znowu człowiekiem, bo tron to najgorsza niewola…
Marynarz słyszał już dość wiele o kapryśnym usposobieniu królowej, nie dziwił
więc się żadnej zachciance. Posłusznie spełnił jej nowe żądanie i niebawem znaleźli się
daleko poza maszerującą czwórkami seciną procarzy.
— Od roku nie jechałam wierzchem — mówiła Othe, chcąc się niejako
usprawiedliwić przed swym towarzyszem.
Cisza była w powietrzu i na ziemi. Żaden podmuch wiatru nie zaszumiał, nie
zaszeleścił wśród gęstych zarośli. Tocząc się po miękkiej darni, nie turkotały koła
pojazdów, nie zadzwoniła podkowa końska. Cicho stąpały rumaki po puszystym, choć
nieco miejscami przydeptanym, kobiercu zieleni, i w milczeniu posuwała się
wyciągnięta w długiego węża karawana.
Tylko strumyk, którego wąska wstęga wiła się równolegle do drogi, szemrał cudną
melodię płynącej wody, tylko zwierz skradający się przez gęstwinę ku potokowi
przystawał na widok potężnej karawany, a potem rzucał się do ucieczki, potrącając w
biegu wysokie trzciny, które suchy szelest wydawały. Wówczas chwiały się i kołysały
kiście bambusów, znacząc w ten sposób szlaki, którymi pomykał spłoszony
czworonóg.
Tymczasem teren zaczął się wolno, lecz stale, podnosić. Zakrętów było coraz
więcej, natomiast las rosłych trzcin przerzedzał się widocznie. Coraz częściej
wdzierało się słońce do ocienionego tunelu wśród zieleni, coraz większe jasne plamy
malowało na świeżo zdeptanej trawie traktu.
Wreszcie karawana wydobyła się z gęstwiny.
Przed jadącymi wyrosło nagle i zagrodziło im drogę pasmo gór niezbyt wysokich, a
gęstą czupryną krzaków pokrytych na szczytach. Rozległa kotlina zwęziła się
gwałtownie, przechodząc w jar wyżłobiony w ciągu wieków przez strumyk, który w
porze deszczowej urastał do rozmiarów rwącej rzeki górskiej. Zmienił się krajobraz
mijanej okolicy, zmieniła się także roślinność. Jeszcze tu i ówdzie trafiały się kępy
bambusów, ale ich trzciny były coraz smuklejsze, coraz niższe, a kiście mniej
rozwinięte. W bezpośrednim sąsiedztwie rosły pojedynczo palmy kokosowe lub
oliwne. Ich olbrzymie liście rzucały fantastyczne plamy cienia na ziemię, gdyż słońce
pochyliło się już znacznie ku zachodowi i cienie się wydłużyły.
Droga stała się stroma. Pojawiły się pierwsze głazy i kamienie. Okute cienkimi
podkowami kopyta rumaków Henryka i Othe zaczęły dzwonić o twardą opokę.
W pewnej chwili zatrzymała Othe swego wierzchowca i zawołała ze szczerym
zachwytem:
— Jak tu pięknie! Spójrz tylko. Jesteśmy na najwyższym wzniesieniu drogi. Och,
jak dobrze, że wysiadłam z tej trzęsącej się klatki. Nic bym stamtąd nie widziała.
Rzeczywiście widok był przepiękny.
Z jednej strony widać było olbrzymią kotlinę, której większą część zajmował ów
las bambusowy. Teraz wychodziła z niego właśnie straż tylna. W promieniach słońca
migotały srebrne łuski pancerzy halabardników. Górował nad nimi wzrostem marynarz
Wolf, który szedł pieszo obok swego wierzchowca. Hen, w oddali, poza lasem
bambusów majaczyły góry, które oddzielały rozległą kotlinę od Zatoki Pereł i oceanu.
Szczyty tych gór przybrały barwę sinoniebieskawą i zdawały się dotykać lekkich
obłoków, które niby złote motyle zwisały na lazurowym tle nieba.
— Patrz, królowo! Tam widok jeszcze piękniejszy — przemówił milczący do tej
pory Henryk, wskazując ręką w kierunku, gdzie mieli jechać za chwilę.
Droga wiła się jak wąż w splotach tysięcznych środkiem górskiego parowu,
opadała łagodnie w dół, aby połączyć się znowu ze strumieniem, od którego skutkiem
warunków terenowych odbiegła. A w miarę jak biały trakt się zniżał, rosły coraz wyżej
otaczające go po obu stronach ściany skalne.
— Tamto przejście nazwaliśmy Białą Bramą — rzekł Henryk, wyciągając dłoń
przed siebie.
Biała Brama było to miejsce, w którym wąwóz stawał się najwęższy. Lśniące jak
śnieg skały wznosiły się ponad drogą zupełnie prostopadle i zbiegały się tak blisko, że
stara srebrna sosna, obalona dawnym wichrem lub podcięta zębem czasu i starością,
upadając, połączyła oba wierzchołki i utworzyła prawdziwą bramę. Od niepokalanej
bieli skał odbijała wyraziście ciemniejsza od jaspisu zieleń krzaków, które rosły na
szczytach obu ścian wąwozu.
Całą drogę, aż do Białej Bramy, widać było jak na dłoni. Więc spostrzegł Henryk,
że lśniąca karoca królewska dojeżdża do mostu utworzonego przez ową przewróconą
sosnę, że zwalnia kroku z powodu karkołomności traktu i że skutkiem tego setka
procarzy maszerująca za wozem przybliżyła się doń znacznie.
— Cóż tam podziwiasz, Henryku? — zabrzmiał w tej chwili głos jakiś. Młody
Polak obrócił się i ujrzał marynarza Wolfa, który w międzyczasie nadciągnął z tylną
strażą. Othe otuliła się natychmiast płaszczem jak najszczelniej, aby nie być poznana, i
ruszyła powoli naprzód.
Wolf podszedł do Henryka.
— Któraż to jest?… — spytał półgłosem i mrugając znacząco. — Aha… Zgaduję,
to ta, co wachluje naszą płomiennowłosą. Czekaj, bałamucie! Powiem ja twojej Eli.
— Patrz no, człowieku!… Co to błyszczy? — rzekł Henryk, spoglądając badawczo
w kierunku obalonej sosny. Wolf uśmiechnął się niedowierzająco, jednakże rzucił
wzrokiem w tamtą stronę; zasłonił sobie oczy dłonią od czoła, ponieważ pochylone już
mocno słońce stało nad Białą Bramą i raziło silnie.
— Tam się coś rusza — rzekł wreszcie zdumiony.
W tej samej chwili spokojne szczyty krawędzi wąwozu ożywiły się niezwykle. W
promieniach zachodzącej kuli słonecznej zabłysły jakieś światła wśród krzaków,
zamigotały zbroje i oręż. Zwycięski okrzyk przeszył powietrze.
— Zasadzka! — wrzasnął Henryk, zdejmując pospiesznie przewieszony przez
plecy karabin.
A tymczasem milczący parów zabrzmiał tysiącem okrzyków. Na konną gwardię, na
wspaniałą kolasę królowej, na maszerującą tuż z tyłu setkę procarzy zaczęły się walić z
góry ogromne głazy, posypały się kamienie, a potem lunęła ulewa strzał. Napastnicy,
ukryci bezpiecznie na zalesionych szczytach ścian skalnych, spychali przygotowane
poprzednio okruchy skał, ciskali wielkie kamienie w skłębioną masę ciał. Na dnie jaru
wszczęła się niesłychana panika. Spadający głaz zmiażdżył drążki baldachimu, zgniótł
misternie zbudowany tron królowej, przywalił osoby wewnątrz siedzące i legł
pośrodku obszernej kolasy. Przerażone konie poniosły i wpadły jak burza na tylne
szeregi osłupiałych gwardzistów. A wśród tych już śmierć miała żniwo bogate. Ryk
mordowanych ludzi i kwik ranionych koni dolatywał aż do miejsca, gdzie stali
patrzący.
— Królowa zginęła! Królowa zginęła — wrzasnął setnik halabardników, widząc, że
spłoszone rumaki runęły wraz z karocą do strumienia, który płynął o kilka metrów
poniżej drogi.
— Królowa zginęła! — powtórzyli żołnierze, zdradzając wielką ochotę do rzucenia
się do ucieczki.
— Stać w miejscu! — rozkazał Henryk. W tym samym momencie Othe nawróciła
konia i kłusem podjechała aż do pierwszej czwórki halabardników.
— Żołnierze! Ja nie zginęłam — zawołała srebrnym głosikiem. — Idźcie pomścić
śmierć waszych braci.
Poznali ją natychmiast i okrzyk radości zagłuszył odgłosy walki, a raczej rzezi. Bo
niczym innym jak rzezią było to, co się działo u stóp Białej Bramy. Potykając się przez
trupy kolegów, plącząc się w wywleczonych jelitach końskich, uciekali procarze i wyli
nieludzkimi głosy. Ani jeden nie pomyślał o tym, by się ukryć za jakim drzewem i
stamtąd wyrzucać kamienne pociski w stronę zdradzieckich nieprzyjaciół. Panika i
zamęt ogarnęły orszak dostojników. Kilka przewróconych pojazdów zatarasowało
drogę doszczętnie i przecięło ucieczkę. Więc przerażeni dygnitarze wyskakiwali czym
prędzej ze swych wehikułów, przeskakiwali przez trupy i głazy, byle tylko uciec z
przeklętego miejsca. Większość padła pod celnymi strzałami napastników, lecz pewna
liczba uszła zagłady i razem z pierwszą setką procarzy gnała w śmiertelnym popłochu
w stronę przedniej straży.
W międzyczasie wydał Henryk rozkazy.
Dał Wolfowi pięćdziesięciu halabardników i tyluż łuczników, a sam stanął na czele
drugiego oddziału. Dwie grupy miały się posuwać jak najciszej w stronę obalonej
sosny i znienacka napaść na powstańców.
— Pójdziemy szczytami — rzekł. — Czekać mego znaku. Skoro wypalę z
karabinu, rzucić się na nich i przygnieść ich do krawędzi wąwozu. Zepchniemy łotrów
na dół. Niech giną we wspólnej mogile.
— Naprzód! — krzyknął Wolf, pociągając za sobą swój oddział.
— A królowa? — zapytał setnik halabardników.
— Prawda! — przypomniał sobie Henryk i zmarszczył się na myśl, że trzeba
będzie z tych szczupłych kolumn wydzielić odpowiednią ilość ludzi na eskortę dla
królowej. Lecz Othe zadecydowała inaczej:
— Ja pójdę z wami. Chcę widzieć jak zwyciężycie.
— Tam konno się nie ujedzie.
— Więc pójdę pieszo — odparła i zgrabnie zeskoczyła z wierzchowca.
Pozostawiono tedy przy koniach dwóch żołnierzy i ruszono w drogę. Pochód przez
szczyty wzniesień nie był łatwy. Krzaki stawały się coraz gęstsze, coraz bardziej
splątane. Nieobciążeni zbrojami łucznicy przeciskali się z łatwością, ale znacznie
gorzej szło halabardnikom. Ich długi oręż zaczepiał co chwila o gałęzie, ich pancerze
zaczęły ciążyć nieznośnie w czasie mozolnej przeprawy.
Teren począł się gwałtownie obniżać.
— Musimy przejść w bród strumień. Trzeba będzie przenieść królową — rzucił
półgłosem do setnika, który szedł tuż obok. Jednakże koryto górskiego potoku było
suche. Woda pokazywała się tutaj tylko w porze deszczów. Więc niebawem wspinali
się po przeciwległym brzegu jaru i wspinali się bardzo długo.
— To już chyba niedaleko? — mruknął setnik.
— Tak — odparł Henryk. Zawrócił w stronę królowej, chcąc ją umieścić w
bezpiecznym miejscu, gdzie by nie była narażona na zbłąkane strzały. I nagle zdumiał
się bardzo. Othe w międzyczasie zrzuciła z siebie niewygodny płaszcz, poleciwszy go
nieść jednemu z żołnierzy. Pozostała tylko w lekkiej szmaragdowej tunice bez
rękawów i podpierała się jakimś mieczem. Zakryte przedtem płaszczem włosy
rozsypały się na jej plecach i tak szła śmiało, rozmawiając wesoło z żołnierzami i
budząc zachwyt powszechny swą odwagą, a jeszcze bardziej niezrównaną urodą.
— Królowo. Zaraz uderzymy. Musisz tutaj pozostać.
— Skoro tu przyszłam, pójdę i dalej.
— Ale bitwa to nie spacer. Strzały nie przebierają — odparł niecierpliwie.
— Więc zginę, jeżeli mnie strzała dosięgnie. Lecz ja chcę zwyciężyć, nie zginąć.
— Ciszej, miłościwa królowo. Nieprzyjaciel może posłyszeć — upomniał setnik.
Tak rozmawiając, doszli do miejsca, gdzie krzaki się znacznie przerzedziły.
Nadbiegł jeden z łuczników, donosząc, że powstańcy ułożyli się na krawędzi skały
ponad wąwozem i stamtąd dobijają strzałami tych, którzy jeszcze nie zginęli.
Wówczas Henryk zwrócił się do trzech rosłych halabardników:
— Głową mi odpowiecie za życie królowej. Własnymi piersiami macie ją zasłaniać
— powiedział cicho, lecz groźnie, po czym sam pospieszył na czoło swej kolumny.
Powstańcy nie spodziewali się napadu. Przepuściwszy straż przednią, wybili
połowę środkowej kolumny i zabawiali się strzelaniem do celu. Cel stanowili ranni
leżący na dnie wąwozu lub konie z połamanymi nogami. Przypuszczali, że niebawem
nadciągnie straż tylna, której sprawią taki sam krwawy chrzest jak tamtym.
Jakiś młody powstaniec, chcąc mieć lepszy widok, zaczął się posuwać po owej
sośnie, która niby most jaki łączyła oba brzegi wąwozu. Aby pokazać swą odwagę,
przystanął w pół drogi i balansując rękoma w powietrzu, kołysał się lekko ponad
głęboką przepaścią, ponad szczątkami królewskiej kolasy.
Nagle runął strzał karabinowy.
Odważny akrobata zatrzepotał rękoma i ugodzony śmiertelnie, spadł jak kamień.
Jeszcze nie przebrzmiał odgłos strasznego huku, kiedy rozległ się krzyk dwustu
gardzieli i lawina strzał spadła na osłupiałych powstańców. Piąta część ich legła na
miejscu trupem, lecz inni zerwali się na równe nogi i pochwycili za łuki. Znów padły
dwa strzały karabinowe, a potem z krzaków wyłonił się oddział żołnierzy królowej.
Taka sama scena rozgrywała się po drugiej stronie wąwozu, gdzie dowodził
marynarz Wolf.
Wówczas zrozumieli powstańcy, że są otoczeni. Wiedząc, iż litość jest zwycięzcom
nieznana, zaczęli się bronić jak lwy. Poukrywali się za drzewami i osłonięci z grubsza
razili celnymi strzałami napastujących. Ujrzawszy, że ich pociski trafiają celu, i
pomiarkowawszy z ilości wypuszczonych strzał, że przeciwnicy nie przewyższają ich
liczbą, ochłonęli z pierwszego przestrachu. Oswoili się też szybko z nieznaną im
dotychczas kanonadą i poczęli się skupiać w małe grupy…
— Będą się chcieli przebić — rzucił setnik, a Henryk przyznał mu słuszność.
Natychmiast też wydał odpowiednie rozkazy, sam zaś strzelał bezustannie, licząc na to,
że echo wystrzałów ściągnie Grollmanna, który przednią strażą dowodził.
W tym momencie powstańcy zerwali się do ataku. Rzucając swój okrzyk wojenny,
przebiegli w mgnieniu oka wąską przestrzeń, jaka oba wojska dzieliła, i dopadli
żołnierzy królowej. Zaczęła się walka wręcz. Mąż chwytał męża pod gardło,
obejmował go wpół stalowym splotem ramion. Noże zabłysły w powietrzu.
Gdyby bitwa miała miejsce w otwartym polu, nie byłaby ani noga z powstańców
uszła pogromu. Taką przewagę dawało żołnierzom królowej dobre uzbrojenie i
znajomość sztuki wojennej wpajana im przez Niemców od roku. Ale w gęstwinie
leśnej ten lub ów powstaniec zaszył się w krzaki i przedzierał się czym prędzej przez
linie przeciwników. Zrazu pojedynczo, potem małymi grupkami wyślizgiwali się z
morderczego pierścienia i znikali wśród krzewów.
Nagle od prawego skrzydła doleciał rozpaczliwy głos:
— Na pomoc! Ratujcie królową!
Henryk zlecił dowództwo setnikowi i razem z trzema żołnierzami puścił się pędem
w kierunku, skąd rozbrzmiewał ów krzyk złowrogi. Po drodze przewrócił się kilka
razy, ale zrywał się natychmiast i biegł, nawołując za sobą zabranych żołnierzy… Jak
burza wypadł z gęstwiny na maleńką polanę. Jednym spojrzeniem ogarnął położenie.
Dziesięciu powstańców atakowało królową, której już tylko jeden obrońca pozostał.
Widoczne było, że chcą Othe wziąć żywcem do niewoli, bo nie strzelali do niej ani nie
godzili w nią mieczami. Ogromny wzrostem (jak na wyspiarza) halabardnik, osłaniał
młodą władczynię własnymi piersiami i straszliwym młyńcem swej halabardy
unicestwiał zbliżenie się napastników. Dwaj inni żołnierze z owej trójki, której Henryk
opiekę nad królową powierzył, leżeli bezwładnie na ziemi naszpikowani dosłownie
strzałami.
Ujrzawszy nowych przeciwników, nie zmieszali się powstańcy, nie pierzchli w
rozsypce, lecz natarli na nich z furią.
Henryk złożył się do strzału, pociągnął za cyngiel. Strzał nie padł jednak. Dłoń
szukająca gorączkowo w kieszeniach nie znalazła ani jednego naboju. Więc porwał
karabin za lufę i rzucił się na karłów. Już dwóch rozciągnął na ziemi, kiedy poczuł
dziwnie przenikliwy ból w ramieniu. Lewa ręka zwisła mu bezwładnie. Wówczas
ogarnął go jakiś szał bojowy. Odrzucił karabin, podniósł szybko z ziemi jakiś miecz
porzucony i zaczął nim rąbać na oślep. Czasami trafiał w próżnię, a wówczas zamach
zrywał mu rękę. Czasami uderzał w zbroję, w nadstawiony oręż, które dźwięk
metaliczny wydawał, a niekiedy czuł, że ostrze miecza zagłębia się w czymś miękkim i
wtedy słyszał jęk bólu lub wściekłości ugodzonego. Siekąc, tnąc i bodąc sztychem
zawzięcie, przebił się aż do grubego drzewa, pod którym stała królowa. Oparł się
mocno o potężny pień, aby mieć plecy osłonięte, i rzucił wzrokiem na małe
pobojowisko. Zauważył natychmiast, że niebezpieczeństwo wcale nie minęło.
Wprawdzie z dziesięciu powstańców ubyło czterech, ale pozostali obskoczyli ową
trójkę, którą on sam królowej na pomoc przyprowadził i mocno ją nacisnęli. Więc
chciał Henryk pomimo rany przyjść swoim z pomocą. Już się zerwał do skoku, kiedy
Othe przytrzymała go za rękaw.
— Zostań przy mnie! — poprosiła błagalnym głosem. — Oni mnie chcieli porwać.
Patrz, szatę mi podarli, gdy się wydzierałam.
Rzeczywiście delikatna tunika była prawie w strzępach i cudne pączki piersi
kobiety wyzierały na zewnątrz.
W tej chwili któryś z żołnierzy królowej zdarł halabardą hełm z głowy setnika
powstańców.
— To Hamilkar! — zawołała Othe, poznając od razu syna Egota.
Jej okrzyk zwrócił uwagę młodego wyspiarza. Obrócił się szybko i dopiero teraz
poznał Henryka, spomiędzy znienawidzonych najeźdźców najbardziej
znienawidzonego wroga. Poznał tego, który mu wydarł i odebrał na zawsze jego
szczęście, Eli złotowłosą.
Tygrysim skokiem przypadł do marynarza i odbiwszy z łatwością cięcie jego
miecza, pochwycił przeciwnika wpół. Gdyby nie rana w lewej ręce byłby Henryk bez
nadzwyczajnego wysiłku zdusił karła, ale w tych warunkach wynik walki mógł być
bardzo wątpliwy. Szamocąc się z sobą, upadli obaj na murawę. Już z ziemi ujrzał
Henryk, że trzej żołnierze królowej rzucili się do ucieczki ścigani zawzięcie przez
sześciu powstańców.
Ucichło na polanie.
Othe stała wsparta na mieczu i rozszerzonymi od trwogi oczyma spoglądała na
śmiertelne zapasy dwóch mężczyzn. Tuż u jej stóp leżały trzy trupy wiernych
żołnierzy; nieco dalej cztery ciała napastników pogromionych przez dzielnego
marynarza. Młoda królowa czuła, że powinna przyjść z pomocą marynarzowi, który
skutkiem rany i wyczerpania słabnie, lecz nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Nogi
jej jakby w ziemię wrosły.
A walka dwóch mężów przedłużała się niezwykle. Raz jeden, raz drugi był na
wierzchu i przygniatał przeciwnika. Lecz zmagali się w zupełnym milczeniu.
Patrzącemu z pewnej odległości mogłoby się wydawać, że dla zabawy siłują się ci
dwaj młodzieńcy.
Słońce skryło się już przed chwilą poza odległe wierzchy gór. Tylko zorza
wieczorna rozświetlała półmrok na maleńkiej polance i rzucała krwawe blaski na
pobojowisko. Zaróżowiła blade policzki siedmiu zabitych wojowników, zamigotała
niesamowitym błyskiem na szkliwie martwych oczu i trupy jak gdyby ożyły. Othe
przerażona tym widokiem, zmęczona przedzieraniem się przez szczyty zalesionych
wzniesień, wyczerpana wrażeniami tego dnia, obfitego w wypadki, i oszołomiona
zapachem krwi… była bliska omdlenia.
Nagle Henryk jęknął głośno i z bólu osunął się na wznak. Hamilkar w trakcie
szamotania ścisnął mu silnie zranione ramię. Marynarzowi śmierć zajrzała w oczy. Tuż
nad swoją twarzą ujrzał zaciśnięte wargi, zmrużone oczy przeciwnika i cienki sztylet
wysoko wzniesiony. Ostatnim wysiłkiem wyrwał prawicę, podbił nią rękę niosącą cios
niezawodny i błyskawicznym ruchem palnął w nos wyspiarza ściśniętą pięścią. Szybko
wydobył się spod bezwładnego ciała krajowca, obdarzył je na pożegnanie potężnym
kopniakiem i słaniając się, pospieszył do Othe. Lecz siły go opuściły. Ukląkł u nóg
królowej Tyru słaby, wyczerpany i ranny. Jak przez mgłę ujrzał, że Othe się nad nim
nachyla, że tuli jego głowę do swych piersi, z których zsunęła się tunika w strzępy
podarta. Zdawało mu się, że jakieś włosy pachnące spływają na jego twarz, że jakieś
słodkie usta muskają jego wargi i oczy. Zaszemrał mu w uchu szept dziękczynny
królowej.
Potem niby przez sen posłyszał chrzęst łamanych gałęzi i głosy nawołujących
halabardników, którzy szukali gorączkowo swej władczyni. Uśmiechnął się słabo i
stracił czucie.
Kiedy się zbudził, leżał na rozłożonych płaszczach żołnierskich. Grollmann
bandażował mu lewą rękę. Wokoło płonęły liczne ogniska obozowe, a na pękach skór
siedzieli Othe, Hans oraz garść dostojników tyreńskich.
Królowa pierwsza spostrzegła, że marynarz, który tak dzielnie walczył w jej
obronie, ocknął się z omdlenia. Podeszła doń i gorącymi słowy wyraziła swą podziękę.
— Jemu zawdzięczam życie — odezwała się głośno, zwracając głowę w stronę
dworaków.
Teraz Hans powstał z kolei. Z kwaśną miną podszedł do kolegi i potrząsnąwszy mu
rękę w uścisku, rzekł z przekąsem:
— Lepszy z ciebie żołnierz niż wódz. Dałeś się szpetnie zaskoczyć. Gdybym ja tu
był!
— Gdybyś ty tu był — przerwała mu Othe z niezwykłą gwałtownością — to ja bym
już nie żyła i ty także.
— O! Ciekawym, jakim sposobem?
— Ponieważ nie opuściłabym wozu, który głazy zgniotły, a ty byś zginął także,
ponieważ jechałbyś wierzchem z pewnością tuż obok.
— Hu — mruknął Niemiec, odgadując w tych słowach przymówkę, że jego
ustawiczna asysta jest Othe niemiła.
— Tak. Tak. Miłościwa królowa dobrze mówi — przytwierdził Sycheus, syn
Hannibala, który urząd najwyższego sędziego po zaginionym Magonie sprawował.
— Prawdziwie, opieka bogini czuwała nad królową. Nikt inny, tylko Aszera
skłoniła naszą władczynię, by zamieniła strój ze swą towarzyszką i dosiadła
wierzchowca — przychlebiał się jakiś usłużny dworak.
Na to Othe z powagą:
— I tak też było w istocie. Bogini mnie przestrzegła przed zasadzką.
Słowa te wielkie wrażenie uczyniły na obecnych dygnitarzach Tyru i lotem strzały
dotarły aż do biwakujących żołnierzy, którzy rozkochali się dzisiaj jak jeden mąż w
pięknej monarchini.
Zjadliwy uśmiech wypełzł na tłuste wargi Hansa. Z wyraźną ironią zwrócił się do
swej dawnej kochanki:
— Wielka szkoda, miłościwa królowo, że odebrawszy tak dokładne ostrzeżenie od
bogini, nie ostrzegłaś też nawzajem Henryka o czyhającej zasadce. Nie byłoby zginęło
tylu dzielnych poddanych twoich, nie padłby mój towarzysz Wolf. Wielka szkoda,
zaiste!
Othe zmierzyła mówiącego wzgardliwym spojrzeniem i zwracając się wyłącznie do
swego otoczenia, rzekła pewnym głosem:
— Kiedy przejeżdżaliśmy przez las bambusowy, usłyszałam w duszy jakiś głos
tajemniczy: — Opuść wóz i przesiądź się na konia. — Ten głos nie dał mi spokoju,
dopóki polecenia nie wykonałam. Widzę z tego, że bogini czuwała nade mną i
zachowała mnie przy życiu, abym dla jej chwały nad wami panowała. O wojsku nie
myślałam zupełnie. Sądziłam, że najwyższy dowódca zabezpieczył przeprawę przez
zdradzieckie wąwozy i rozstawił warty wzdłuż drogi. Sądziłam, że roztropnemu
wodzowi nie trzeba ostrzeżeń ni przeczuć, gdyż prosta przezorność nakazywała
obsadzić parów już przed naszą ranną podróżą do Zatoki Pereł. Mniemałam także, że
wódz powinien się znajdować w czasie pochodu przy wojsku i kierować nim.
— Jako żywo! — bąknął Sycheus-sędzia.
Hans udał, że nie słyszał zupełnie wyraźnych aluzji do swej osoby i zaczął czym
prędzej z innej beczki:
— Ostatecznie nie oni, lecz myśmy zwyciężyli. Nasze straty nie są też tak wielkie.
— Ba! Stu dwudziestu ludzi zginęło, drugie tyle rannych — mruknął ktoś z
dworaków.
— To prawda, lecz powstańców także wiele padło.
— Naliczono nieżywych sześćdziesięciu dwóch, a czterdziestu dwóch rannych
mamy w łykach — odezwał się znów zwolennik ścisłych liczb i dokładnej statystyki.
Antoni Marczyński WYSPA NIEZNANA CZĘŚĆ DRUGA MŚCICIELKA KRAKÓW 2016
Opracowano na podstawie edycji Wielkopolskiej Księgarni Nakładowej Karola Rzepeckiego, Bibljoteki Weź mnie z sobą tom IV, Poznań 1928. Spis treści 1 Budowa okrętu 2 Zasadzka 3 Powstańcy 4 Trąd 5 Ofiary świętej nocy 6 Królowa 7 Henryk i Eli 8 Zemsta wyspiarki
Rozdział I BUDOWA OKRĘTU Miarowy łoskot siekier i toporów drewno rąbiących rozlegał się donośnie. Cieśle i stolarze brodzili po kostki w warstwie trocin, heblowin, trzasek i opiłek, których było tak wiele, że upuszczone na ziemię narzędzia gubiły się w nich i tonęły. Tu i ówdzie leżały sterty nieobrobionych pni drzewnych lub gotowych desek. Tu i ówdzie piętrzyły się stosy skrzynek, baryłek oraz prymitywnie skleconych sprzętów domowych. Wszędzie krzątali się ludzie, pracując wytrwale pomimo skwaru. Najbieglejsi rzemieślnicy zajmowali się obróbką drewna, inni donosili gotowe sprzęty w stronę kadłuba statku, który otoczony belkowaniem rusztowania, panował nad powierzchnią wybrzeża… inni znowu pomagali koniom przyciągać wozy obładowane olbrzymimi pniami. Wozy te przybywały z głębi wyspy przez częściowo zalesiony wąwóz, który krętą linią przecinał pasmo górskie wzdłuż wybrzeża morskiego biegnące… Ostatnia wreszcie grupa robotników kopała kanał od miejsca, gdzie stał okręt, aż do małej zatoki… Tu praca była bodajże najcięższa, gdyż trzeba było iść za bary ze skałą, rąbać ją kilofami i dźwigać odwalone głazy, toczyć je na bok, by w dalszej robocie nie zawadzały. Toteż najczęściej w tej stronie świstały baty dozorców, najczęściej rozlegały się ich klątwy lub katowanych skazańców westchnienia… Rzesza robotników pracowała w głuchym milczeniu. Ten lub ów, smagnięty biczem, pozwolił sobie na jęk. Jeden czy drugi podniósł niekiedy oczy stęsknione na lasy rosnące wzdłuż wierchów górskich albo też rzucał spojrzenie w niemającą kresu dal oceanu, a potem wzdychał cicho i obawiając się chłosty, pochylał się czym prędzej nad żmudną robotą. Pracami kierował marynarz o dobrotliwym wyrazie niebieskich oczu i jasnych niby len włosach. Od czasu do czasu zanucił sobie pod nosem piosenkę w obcym dla wyspiarzy języku, niekiedy rzucił kilka rozkazów, wskazówek i rad, głosem cichym, melodyjnym. Czasem zakaszlał ciężko. Wówczas milkł na dłuższą chwilę, jakby się oszczędzał, a potem pochłonięty swą pracą znowu inną piosenkę zaczynał. Wzrostem górował marynarz ponad tłumem małych robotników. Tylko jeden z więźniów miał równie wysoką postawę. Był to mąż szczupły, kościsty, siwowłosy, mający długą brodę barwy starego srebra. Ów wysoki skazaniec najczęściej na morze spoglądał, ale też najchętniej pracował. Robota paliła mu się w stalowych, żylastych rękach. Jego zapał i sprawność nie mogły ujść uwagi innych towarzyszy niedoli. Jakiś zgarbiony starzec, który tuż obok grubą deskę heblował,
zagadnął go wprost przyciszonym głosem: — Czego tak spieszysz z robotą? Czy warto dla tych łotrów? Mąż siwowłosy odparł z pogodnym uśmiechem: — Czym prędzej okręt będzie gotów, tym prędzej oni odjadą. — Lecz z nimi odpłynie także twoja córka. Twarz wysokiego skazańca pociemniała natychmiast. Przez wargi silnie zaciśnięte dobył się szept. Nie szept, lecz jęk serce rozdzierający: — Nie mam już córki, cny Syfaxie! Ona dla mnie tak, jak umarła. — Nie mów tego, przyjacielu. Cóż ona winna? — Jest winna, bowiem zaślubiła jednego z tych morderców, rabusiów przeklętych. Moje jedyne dziecko, żoną takiego łotra! O Eli!… Eli!… Jak mogłaś! Wzruszony bardzo smutkiem serdecznego druha przerwał Syfax pracę i rzekł: — Nie wiń jej. Musiała go poślubić. Cóż miała robić słaba, bezbronna kobieta. Lepiej, że została legalną małżonką jednego, niż gdyby miała być wspólną niewolnicą ich wszystkich, jak to się innym niewiastom przydarzyło. — Małżonką? — Ów wysoki, uśmiechnął się gorzko. — Cóż znaczą dla tych drabów wszelkie śluby, przysięgi. Na własnej skórze doświadczyliśmy chyba dostatecznie, jak oni przysiąg dochowują. On ją rzuci, kiedy… Nie zdołał zdania zaczętego dokończyć, gdyż w tej chwili rozległ się tuż w pobliżu złowrogi świst bata. To jeden z dozorców, spostrzegłszy, że dwaj więźniowie rozmawiają, podbiegł cichaczem w tę stronę i przeciągnął Syfaxa przez plecy. Po pierwszym ciosie posypały się dalsze razy, bezlitosne. Starzec zgarbił się i skurczył, lecz jęku nie wydał. Stalowa wola potrafiła ujarzmić rwący się szloch skatowanego ciała. Drugiego więźnia skarcił surowy cerber tylko słowy. Nie uderzył go ani razu, ani jeden cios nie spadł na barki tego, który na większą chłostę zasłużył od Syfaxa. To niezwykłe i nie pierwsze wyróżnienie Olbrzyma nie uszło uwagi innych robotników: — Szczęśliwy Tobias! Jego nigdy nie biją — zauważył jeden z tych, którzy często razy zbierali, a drugi, złośliwy z natury, dorzucił zaraz: — Przez zięcia ma łaski u dozorców. Siwowłosy wielkolud usłyszał tę przymówkę. Ujrzał dokuczliwe uśmieszki niektórych. Zarumienił się aż pod białka oczu i zawołał głośno do cerbera, który stał wciąż jeszcze w pobliżu: — Dlaczego mnie nie bijesz? Ja zawiniłem, nie Syfax. — Ty także masz u mnie sporo zakarbowane. Niech tylko dostanę pozwolenie, to z tobą inaczej pogadamy!
Szept przebiegł wśród tłumu: — Słyszycie? Słyszycie? — podawano sobie z ust do ust wiadomość, że Tobiasa nie wolno uderzyć. Kaszlący marynarz poczuł się w obowiązku interweniować. Wykręcając i kalecząc język krajowców, powiedział pojednawczo: — Wy, duży chłopiec, pracować, nie gadać. Ja chcieć już raz skończyć to obrzydłe pudło, inaczej znów się rozchorować. A wy chłopiec z batem, nie walić mi tyle ludzi, bo oni stracić siła. Pochlebny szmer rzeszy nagrodził dobroć marynarza. Jego jednego nie nienawidzono spośród trzynastu pozostałych Olbrzymów. Wiedziano dobrze, że on tylko nie brał udziału w pamiętnej rzezi, pohańbieniu świątyni i walce na murach, gdyż wówczas leżał jeszcze chory. Mawiano o nim zazwyczaj: — To drugi Tobias. Ci dwaj, choć z obcej pochodzą ziemi, ludzkie serca w piersiach noszą. Inni przybysze, to krwawe tygrysy, wściekłe psy! * * * Niedługo po tym, jak praca na wybrzeżu na normalne tory powróciła, od strony wąwozu nadbieżał łucznik kurzem okryty i stanąwszy przed Gustawem, zakrzyknął zdyszanym głosem: — Panie!… Królowa przybywa obejrzeć twe dzieło. Niebawem ma tu stanąć…. Zamęt się uczynił na wybrzeżu. Pośpiesznie uprzątano drogę wiodącą do górskiego parowu. Zmiatano skwapliwie sterty trocin, układano rozrzucone deski. Garść skazańców, wysłana do pobliskiego lasu, przywlokła po chwili całe stosy świeżo odłamanych gałęzi, którymi przybrano burty statku i ustrojono maszty. Nowo heblowane deski kajut i kabin pokryto tak szczelnie zielenią, że jasnożółta barwa niedawno obrobionego drzewa tylko miejscami przeświecała przez to tło szmaragdowe. Dozorcy krzyczeli jak opętani, razy batów sypały się bez litości, powiększając jeszcze bardziej ogólne zamieszanie. Niemniej jednakże w przeciągu pół godziny uprzątnięto z grubsza olbrzymi, pod gołym niebem znajdujący się, warsztat pracy. Potem zapędzono więźniów do morza, aby się obmyli z kurzu i brudu. Tę czynność spełnili niezwykle chętnie, bo upał dokuczał, a uznojone ciała nie zaznały kąpieli od dawna. Chwilę później nadbiegł drugi goniec, donosząc, że orszak się zbliża. Więc ustawiono robotników w dwa długie szeregi i pouczono ich naprędce, jak się
mają zachowywać i co mają czynić, na znak dany przez starszego dozorcę. Dobrotliwy marynarz przechadzał się tymczasem koło swego dzieła, obejrzał schnącą barwę napisu Deutschland; troskliwą dłonią pogłaskał duże skrzydło steru, wreszcie usiadł na pobliskim kamieniu i zanucił z cicha jakąś piosenkę. Spiżowy głos trąb zabrzmiał w oddali. Metaliczne dźwięki zbliżały się, rosły, potężniały z każdą sekundą. Niebawem u wylotu wąwozu, spoza skały wysoko w górę sterczącej, wychyliły się dwie czwórki jeźdźców na białych jak śnieg koniach. Byli to heroldowie królewscy. Zarówno długie trąby, jak szpiczaste czapki jeźdźców miały wstęgi purpurowe, które odbijały żywo od fioletowych kurtek i zielonych pantalonów. Tuż za heroldami maszerowała setka łuczników; odziani byli w błękitne opończe, szare spodnie i sandały, których długie rzemienie oplatały nogę od stopy aż do kolana. Głowy chroniły małe kaski skórzane, na plecach chwiały się przewieszone łuki, u pasa zwisały pełne strzał kołczany. Z kolei szła setka halabardników. Ci mieli na sobie lekkie pancerze o łusce srebrzystej, skórzane szarawary, takież nagolenniki i hełmy wysokie, świecące. U pasa wisiały krótkie a szerokie miecze bez pochew, a nad głowami kołysały się w miarę pochodu ostrza długich halabard, które trzymali wojownicy w prawej ręce. Poza halabardnikami jechało konno dwóch olbrzymich marynarzy, którzy mieli w rękach trzciny, oznakę rangi tysiącznika, a na plecach karabiny przewieszone na sposób kawalerii nowoczesnej. Potem następowała dłuższa przerwa. W jakiś czas później wyłoniła się z wąwozu setka procarzy, a za nią konno jadący marynarz, który przewodził dwudziestu czwórkom jeźdźców wspaniale się prezentujących. Była to bowiem konna gwardia królewska. Każdy gwardzista uzbrojony był w pancerz, którego pozłacane łuski mieniły się i błyszczały w promieniach słońca. Każdy z nich był przepasany szarfą purpurową, to jest barwą królowej, każdy trzymał opartą o prawe strzemię lancę, na której szczycie furkotała maleńka purpurowa chorągiewka. Głowy jeźdźców stroiły hełmy z blachy przybrane kitami z końskich ogonów. Zaraz za ostatnią czwórką gwardzistów ukazała się para siwych jak mleko rumaków; za pierwszą parą druga, trzecia, czwarta i piąta. Wszystkie konie miały grzywy i ogony ufarbowane na kolor purpury, a takąż barwę posiadały kaftany pajuków jadących na każdym lewym siwku. Owe pięć par koni ciągnęło wóz wysoki, w kształt tronu zbudowany. Na tronie siedziała młoda, bardzo piękna kobieta. Spod szczerozłotej korony spływały długie, płomienne włosy, luźno na szatę puszczone i równo nad pasem ucięte. Na złotą, cieńszą niż najdelikatniejszy jedwab tunikę miała narzucony obszerny płaszcz szkarłatny, który ręce zakrywał, a na piersiach spięty był wielką brylantową agrafą, w kształcie słońca otoczonego aureolą złocistych promieni. Od szkarłatnej barwy płaszcza królewskiego odbijała silnie bladość policzków
młodej władczyni, a jej wielkie, podłużne oczy miały w sobie smętek i zadumanie. Dwie biało ubrane dziewice, stojące tuż za tronem, chłodziły królową rytmicznym ruchem ogromnych wachlarzy zrobionych z pęków strusich piór, które także na kolor szkarłatny zabarwiono. Tuż obok kolasy królewskiej jechał konno piegowaty wódz Olbrzymów, a z tyłu postępowało dwudziestu czterech pieszych gwardzistów. Nieśli wspaniałą lektykę, która niegdyś arcykapłanowi służyła w czasie większych uroczystości narodowych. Dalej ciągnął się długi szereg pięknych, choć mniej wspaniałych niż tamta, lektyk, wozów, rydwanów, pojazdów nowych dostojników państwa, niedawno dopiero łaską wodza marynarzy lub dobrocią władczyni z szeregu plebsu do zaszczytów i godności podniesionych. Za nimi maszerowała setka procarzy, a kilka minut później nadeszła straż tylna złożona ze stu halabardników i z setki łuczników. Kiedy cały orszak wydobył się z gardzieli wąwozu i rozwinął się na wybrzeżu, wszyscy czterej marynarze wysunęli się na czoło kolumny. Rzucili krótkie słowa komendy. Natychmiast złamały się szeregi i wyćwiczeni dobrze wojownicy zajęli miejsca wyznaczone. Przed frontem oczekujących skazańców ustawiły się karne szeregi żołnierzy królowej. W ten sposób powstał szpaler utworzony z dwóch rzędów łuczników, halabardników i procarzy. W ten sposób ubezpieczono władczynię przed niespodziankami, które ją mogły ewentualnie spotkać ze strony nieszczęśliwych, a gotowych na wszystko ludzi. Trąby heroldów zagrzmiały znów donośnie. Piegowaty wódz dał znak ręką. — Na kolana! — krzyknął natychmiast najstarszy z dozorców, dając sam dobry przykład. — Na kolana! — powtórzyło jednym głosem trzydziestu cerberów. Wyciągnięta, podwójna linia więźniów zakołysała się jakby zachwiana olbrzymim podmuchem wichru. Głowy się pochyliły, grzbiety ugięły. Skazańcy uklękli. Dwóch tylko śmiałków nieustraszonych pozostało w dawnej pozycji stojącej. Wysoko i dumnie wznosiły się ich głowy ponad rzędy towarzyszów niedoli zgiętych w kornym pokłonie. — Na kolana! — ryknął rozwścieczony dozorca, który klęczał najbliżej zuchwalców i grubszym końcem biczyska żgnął w bok Syfaxa… Stary wyspiarz zachwiał się nieco, zmierzył wzgardliwym spojrzeniem prześladowcę, lecz stał dalej niewzruszenie, szepcząc coś do drugiego śmiałka, Tobiasa. Na szczęście, w tej chwili przesiadała się królowa z kolasy do lektyki złoconej, więc tam była ogólna uwaga odwrócona. Dobrotliwy marynarz, chcąc ocalić Tobiasa, podszedł w tę stronę, pociągnął go szybko za sobą i polecił mu poprawić gałęzie, które zsunęły się z środkowego masztu na pomost.
Tylko Syfax stał nadal uparcie. — Witaj królowo i panuj nam wiecznie! — wyrecytował jednym tchem najstarszy rangą dozorca. — Witaj królowo i panuj nam wiecznie! — powtórzyli jak echo młodsi dozorcy w liczbie trzydziestu, a potem zaczęli sykać zjadliwymi głosy: — Wołajcie, psy przeklęte, albo z was później skórę batem odbijemy! Większość skazańców wybełkotała niewyraźnie słowa sakramentalnej formułki, lecz pewna ilość, zachęcona przykładem Syfaxa, nie puściła pary z ust. — Witam was — zabrzmiał głosik srebrzysty i piękna lektyka ruszyła z miejsca odprowadzana przez piegowatego marynarza oraz dostojników państwowych. Chorowity twórca okrętu ruszył pospiesznie na spotkanie, idąc środkiem szpaleru… W międzyczasie udało się dwóm dozorcom obalić Syfaxa na ziemię, uczynili to zręcznie, z wprawą wytrawnych zbirów, tak że żadne zapewne oko nie dojrzało zuchwalstwa krnąbrnego więźnia. Królowa patrzyła ze zdumieniem na olbrzymią nawę. Wyraziła chęć obejrzenia jej z bliska. Natychmiast ustawiono lektykę na ziemi. Hans wyciągnął swą owłosioną rękę i bez ceremonii pochwycił dłoń płomiennowłosej Othe. Pomógł jej wysiąść… Lekki grymas niezadowolenia przebiegł rysy kobiety. Ostentacyjnie odwróciła się do budowniczego i zasypała go pytaniami. — Co to za znaki? — zapytała między innymi, wskazując laseczką na napis Deutschland. Hans szybko uprzedził kolegę w odpowiedzi: — To, miłościwa królowo, znaczy w naszym piśmie tyle, co Othe. Twym imieniem uczciliśmy nasz statek. Grupa dostojników nadsłuchujących chciwie, z wprawą rutynowanych dworaków, wyraziła głośno swe zadowolenie, iż przybysze imieniem królowej nazwali okręt, którym mieli odpłynąć. Wnet okazało się jednak, że Gustaw włada językiem krajowców zbyt słabo, aby mógł udzielać wyjaśnień ciekawej władczyni. Ta okoliczność była na rękę Hansowi, który chciał swobodnie z kolegą pogadać. Polecił więc przywołać dowódcę konnej gwardii, a gdy ów się przybliżył, dał mu odpowiednie instrukcje: — Henryku, oprowadź ją po statku. Te purchawki nadęte niech mi się tam nie plączą, a ją zagadaj jak najdłużej, mam Gustawowi dużo do powiedzenia… — Potem dodał w języku krajowców: — Pokaż miłościwej królowej urządzenia okrętu. Znasz najlepiej tutejszą piękną mowę, więc ciebie na przewodnika naznaczam. Następnie złożył głęboki ukłon przed małą władczynią i ująwszy Gustawa pod ramię, zaczął się oddalać w przeciwnym kierunku. Zaraz też rozpoczął indagację: — Wnet będziesz gotów z pudłem?… — Za trzy do czterech tygodni, jeżeli dobrze pójdzie.
— To bardzo dobrze; im wcześniej, tym lepiej. Gustaw nie taił zdumienia: — Nie pojmuję cię, Hans. Inaczej mówiłeś rok temu, kiedy po odniesionym zwycięstwie zebraliście się przy moim łożu. Miałeś wielkie plany. Czyś ich poniechał? — I tak, i nie. — Gadajże jaśniej. — Widzisz… obrzydła mi ta wyspa z kretesem. Myślę, że lepiej bym się czuł w angielskiej niewoli. — Wybacz, Hans, ale zupełnie nic nie rozumiem. Od tylu miesięcy siedzę tu sam na wybrzeżu, z dala od was… Nic nie wiem, co się u was dzieje. Zapomnieliście o swym koledze… Toteż gdy słyszę… Piegowaty przerwał z żywością: — Ale cóż znowu. Nie zapomnieliśmy, tylko po prostu brak czasu nie pozwolił nam na częstsze spotkania. — Mniejsza z tym. Jesteśmy kolegami i wyjaśnienia między nami zbyteczne. Zechciej mi jednak wytłumaczyć, po co te wszystkie komedie. Przecież my tu mamy władzę dzięki naszej sile i broni palnej… My tu jesteśmy panami, a ty tymczasem robisz wariata z tej kobiety, z siebie, z nas wszystkich. Po jakiego licha?… Na co ten ceremoniał bizantyński? Ta pompa? Dla kogo? — Przede wszystkim zechciej przyjąć do wiadomości, kochany Gustawie, że jesteśmy potęgą na glinianych nogach. Słusznie powiedziałeś, że nasza władza opiera się na posiadaniu broni palnej. Lecz cóż nam przyjdzie z karabinów czy rewolwerów skoro nie ma ładunków? — Jak to nie ma? — Wypukaliśmy za dużo w czasie tamtorocznej strzelaniny. Pozostało raptem siedemdziesiąt naboi do karabinów oraz sto kilkanaście do rewolwerów. Rozdałem to wszystko pomiędzy kolegów i zabroniłem surowo marnować proch. Lecz ponieważ od czasu do czasu trzeba wystrzelić, żeby karzełki nie zmiarkowały naszego przykrego położenia, więc zapasik się kurczy… maleje gwałtownie… — Gdyby tak było nawet, to mamy przecież za sobą tutejsze wojsko. Podziwiałem przed chwila skutki twej musztry… Wspaniały postęp! — Phi!… Diablo niepewny materiał takie wojsko. Naprawdę to tylko gwardia jest nam zaprzedana z kościami i duszą. — Ostatecznie jednak trzymasz karłów w ryzach? — Dzięki komedii z Othe. — Jak to? — Bardzo po prostu. My jesteśmy znienawidzeni jako obcy, którzy im pokazali silną pięść i jako świętokradcy, którzy zbezcześcili świątynię Aszery. W Othe widzą
krajankę, następczynię arcykapłana. Szare masy wolą ją od kapłanów, gdyż płacą mniejsze daniny. Zamiast dwóch setek nienasyconych pasibrzuchów, muszą żywić jedną królową, bo na dwór nie łożą nic. Wiesz, Gustaw, jak się zastanowię nad tym wszystkim, to mnie czasami pusty śmiech ogarnia. Dla własnej fantazji wyniosłem tę kobietę na tron. Po prostu bawiłem się. Bawiło mnie to, że ja, prosty marynarz, organizuję lilipucie państewko, stwarzam nowoczesne instytucje wśród ludu, który zrządzeniem losów do dziś dnia przetrwał w stanie pierwotnej kultury. Dla zabawy wymusztrowałem ich armię na sposób europejski, nie mogąc im niestety dostarczyć broni nowoczesnej… — Niestety?… Ja sądzę, że na szczęście… — Ha! Może masz rację. Otóż zbudowałem operetkowe „mocarstwo” i ani mi przez myśl nie przeszło, że ten wytwór chwilowej fantazji odda nam tak nieocenione przysługi w przyszłości. Bieg wypadków porwał nas z sobą i dzisiaj dla własnego dobra, dla wyniesienia całej skóry, musimy grać komedię, musimy wszelkimi siłami popierać tron królowej, we własnym interesie. — Nie przesadzasz, przyjacielu? — Bynajmniej. Gdyby nie było królowej, która pociąga za sobą tłumy, cały naród przeszedłby siłą faktu na stronę powstańców, a wówczas byłoby z nami źle. — I tak by nam nie dali rady. — Mam wrażenie, że daliby radę, ale gdyby nawet nie to, to czyż bez ich pomocy wybudowalibyśmy statek? — Hm. Nie bardzo. — Widzisz więc. — No dobrze. Lecz tłum. Tłum! Sam mówiłeś, że radzi są, iż rządy kapłanów się skończyły, powinni więc nam być wdzięczni. — Phi, mój drogi. Tłum jak tłum, jak chorągiewka na dachu. Gdzie wiatr zawieje, tam idą. A zresztą solidarność narodowa jest najsilniejszą spójnią. Cieszą się z upadku kapłanów, lecz nas, przybyszów, nienawidzą. — Więc to ci tak dojadło, że chciałbyś jak najprędzej wyspę opuścić? — Jest jeszcze gorsza rzecz. Z jednej strony Othe okazała się grubo sprytniejsza, niż przypuszczałem. Zorientowała się w sytuacji i zaczyna nas powoli odsuwać od siebie. Mądra baba. Rozumie dobrze, że więcej dla niej warta sympatia tłumów niż nasza przyjaźń, bo skoro odjedziemy, tylko na tłumie będzie się mogła oprzeć. Ponieważ zaś lud nas nienawidzi, więc dla wkradnięcia się w jego łaski, zaczyna być do nas z rezerwą. Mądra baba, lecz grubo niewdzięczna. Przecież nie komu innemu jak mnie, to jest nam, zawdzięcza berło. — Słuchaj Hans, ja słyszałem, że ona jest twoją… kochanką. Hans splunął ze złością: — Była nią — rzucił przez zaciśnięte zęby.
— Więc już nie jest? — dopytywał się Gustaw niedyskretnie. — Ano, nie. Cóż mam robić. Otoczyła się czeredą bab dworskich, dostojników, strażami. Trudno, bym w takich warunkach odwiedzał jej sypialnię. Krótko ci powiem, że od dwóch miesięcy nie rozmawiałem z nią ani razu na osobności, tak się pilnuje. Nie chce ze mną gadać bez świty tych osłów. Nieraz brała mnie ochota wyrzucić za drzwi całą tę hołotę, wykręcić mojej Othe rękę, ażby krzyknęła z bólu i pogadać z nią po dawnemu, ale cóż. Zrobiłaby się awantura i zostalibyśmy na placu sami. Nie można. Nie można. Tak rozmawiając, doszli aż do końca szpalerów i zaczęli się piąć pod górę w kierunku wielkiego namiotu, który służył za nocne schronisko Gustawowi. Chorowity marynarz, który całe miesiące nie widział Hansa, rad był wyciągnąć z niego jak najwięcej nowin. Więc spytał po chwili milczenia: — Nie skończyliśmy rozmowy na ten temat. Powiedziałeś, że z jednej strony Othe zmieniła postępowanie. Jakież trudności powstały z drugiej strony? — Widzę, że nie straciłeś wątku myśli. Z drugiej strony, przyjacielu, powstańcy rozwinęli akcję, która mnie bardzo niepokoi. Już im to nie wystarcza, że uprawiają gerylasówkę, że tępią nasze mniejsze oddziały. Zaczynają nas samych zaczepiać. Mają w mieście swych wysłanników, którzy urządzają regularnie zamachy na nas. — Pisałeś mi, że Eryk stracił oko. — Tak. Jakiś drab zaczajony strzelił do niego i trafił go w oko. Powiadam ci, jak ten chłop wył z bólu, kiedyśmy mu strzałę wyciągali. Ryczał, mdlał i znowu wył. Müllera ledwie odratowaliśmy. Otruto go. — Co ty mówisz! O tym nie słyszałem. — Nie mogło dojść jeszcze do ciebie, bo to świeża sprawka. Zresztą taimy takie wypadki przed wyspiarzami, by im nie robić Schadenfreude. Ja znalazłem w mej sypialni dwa śliczne okularniki. Właśnie zacząłem się rozbierać, kiedy poczciwe gady wypełzały spod tapczanu. Uf! Najadłem się strachu. — No i co? — Nic. Na wszelki wypadek kazałem powiesić pięciu wartowników, którzy strzegli mego pałacu, ale szyję daję, że zginęli niewinnie. Te łotry mają jakieś zakamarki, przejścia tajemne, ganki, Bóg wie co. Sypiam teraz w zamkniętej dobrze izbie, z trzema psami przy łóżku. A niech to wszyscy diabli! — wybuchnął głośno. — Głupia historia. — Mało powiedzieć głupia. Żyjemy teraz jak carowie rosyjscy. Jadamy wspólnie, a każdej potrawy próbuje wprzód jakiś dostojny krajowiec. O ile w przeciągu godziny nie zacznie się wić w boleściach, to znaczy, że jedzenie jest giftfrei i można je spożyć. Nim się położymy do łóżka szukamy wężów. Jednym słowem, pilnujemy się dobrze, lecz kto wie, co te zakazane karły znowu wymyślą? Sam przyznasz, że życie w takich warunkach szybko zbrzydnąć może. Chciałem właśnie także ciebie przestrzec, byś się miał na baczności, bo diabeł nie śpi.
— Ech! Nic mnie jeszcze nie spotkało. — Powinieneś się strzec i strzec statku, który jest całą naszą nadzieją. Pamiętaj, że ona nie śpi. — Ona? Kogo masz na myśli? — Tę osławioną Mścicielkę. — Och, doskonale, żeś mi przypomniał. Tyle razy o niej w listach wspominałeś, że umieram z ciekawości. Cóż to za babsztyl? — Wcale nie babsztyl. Nie udało się nam wprawdzie nigdy dostać żywcem do rąk żadnego z tych powstańców, ale wiem od rybaków, przez których wioski przechodziła, że jest to bajecznie piękna kobieta. Właściwie dziewczynka, nie kobieta. — Cóż za jedna? — Bo ja wiem? Jedni ją nazywają kapłanką, drudzy panterą, ponieważ ma oswojoną panterę, która szalony popłoch wywołuje w szeregach „mężnych” wojowników królowej. Sama nazwała się Mścicielką skrzywdzonej bogini. Efektowne miano, Co? — Jeżeli czyny także efektowne… — Oj, za bardzo! Organizatorka pierwszorzędna. Jak ona zdołała przez cały rok stawiać nam opór, zbierać partyzantów, po tym laniu, jakie im w świątyni urządziliśmy, tego nie wiem. Przecież ta banda uciekała początkowo na sam odgłos pojedynczego strzału. A jednak potrafiła wlać w nich odwagę, potrafiła z tą garstką powstańców wytępić nam w ciągu roku blisko siedmiuset żołnierzy… Również zamachy na nas to jej dzieło. Do strzały, która Eryka oka pozbawiła, był przytwierdzony kawałek papirusu z napisem Mścicielka. Taki sam skrawek znalazłem w swym pokoju po zdemaskowaniu owych okularników pod łóżkiem. Taki sam był w koszyku owoców, którymi się Müller omal na śmierć nie zatruł. O, przeklęta czarownica! — Joanna d’Arc, wyspy nieznanej — zauważył z uśmiechem Gustaw. Hans żachnął się niecierpliwie: — Ha, gdybym ja ją dostał w swoje ręce, wymyśliłbym jej lepszą śmierć, niż Anglicy obmyślili nieboszczce Joannie. A teraz wróćmy do statku. Powiedz mi, czego jeszcze potrzebujesz do ukończenia roboty, jakie zapasy ci tutaj przysłać. — Spis mam gotowy w namiocie. Zaraz go dam. No, już prawie jesteśmy na miejscu. Zmęczyłem się. Ty ostro idziesz. — Ja, mój Gustawie wszystko szybko robię. Szybko się decyduję, pospiesznie chodzę, pracuję, jem. Tak, tak. Szybko kroczę po ścieżce mego życia — dodał Hans z patosem i przystanął, albowiem namiot był tuż przed nim. Gustaw podniósł płócienne skrzydło zasłony, zapraszając przyjaciela do wnętrza, i po chwili znikli obaj z oczu wyciągniętym w podwójnym szeregu wojownikom oraz więźniom.
Rozdział II ZASADZKA Henryk zdarł konia tuż przed kolasą królowej. — Mamy ruszyć. On nas dogoni w drodze. Othe wydęła wargi wzgardliwie i rzekła tak głośno, że wszyscy z orszaku słyszeć musieli: — A zatem pojedziemy bez niego. Tym lepiej. Ty obejmij dowództwo. Henryk zasalutował po wojskowemu, zawrócił na miejscu i począł wydawać rozkazy. Natychmiast straż przednia puściła się w drogę, w kierunku wąwozu. Inne oddziały ustawiały się tymczasem w ordynku, jaki był zachowywany w czasie pochodów. Korzystając z wolnej chwili, poleciła Othe przywołać wszystkich dozorców, a skoro zbliżyli się w pokłonach do kolasy, tak do nich przemówiła: — Więźniom dać odpoczynek aż do jutra. Dość pracy na dzisiaj. Na pamiątkę mej bytności tutaj macie skazańcom przez trzy dni wydawać podwójne racje żywności. Widzę w waszych rękach baty. Na plecach zaś tych nieszczęśliwych dostrzegłam liczne pręgi po uderzeniach. Najsurowiej zabraniam katowania! Źle będzie z wami, jeżeli do mych uszu dojdą jakie skargi. Skoro okręt będzie ukończony, ćwierć tych ludzi wypuści się na wolność. Wskażecie mi tych, którzy byli najpracowitsi, najcichsi, najposłuszniejsi… Dozorcy nie śmieli okazywać zdumienia, jakim ich napawał rozkaz królowej. Lecz najbliżej stojący więźniowie słyszeli każde słowo i szeptem dzielili się wrażeniem z tymi kolegami, którzy stali obok. W ten sposób radosna nowina przebiegła długi szereg skazańców lotem strzały, budząc u wszystkich radość i sympatię dla ludzkości pięknej królowej. A Othe z wysokości kolasy widziała dobrze, że oczy więźniów zabłysły zadowoleniem. Podniosła rękę w górę: — Żegnam was! — zawołała. — Bądźcie posłuszni waszym dozorcom, pracujcie wytrwale, abyście wszyscy zasłużyli na uwolnienie jak najrychlejsze. — Żegnaj królowo i panuj nam wiecznie! — monotonnymi głosami i bez entuzjazmu wyrecytowali dozorcy.
— Żegnaj królowo! Żegnaj i panuj nam wiecznie! — ryknęli więźniowie jak jeden mąż z ogromnym zapałem. Jeden Syfax milczał uparcie, chociaż i on był bardzo zdumiony. Tymczasem Henryk zbliżył się powtórnie, donosząc, że pora odjeżdżać. — Dobrze! — odparła Othe. — Niechaj dwór rusza przodem, potem konni, a ja na końcu. — Stanie się jak rzekłaś, królowo. Twardą ręką Hansa wymusztrowani żołnierze, a także dworacy, zajmowali sprawnie wyznaczone miejsca i długa kolumna znalazła się niebawem w wąwozie. Marynarz Grollman, który dowodził przednią strażą, zniknął już dawno z oczu razem z dwiema setkami żołnierzy. Pochód właściwej środkowej kolumny otwierała setka procarzy, za nią postępowały kolaski, karoce, rydwany i lektyki dygnitarzy państwowych i dworskich, potem jechało stępa osiemdziesięciu konnych gwardzistów. W małym odstępie za gwardią posuwała się ciężka kolasa królowej eskortowana przez drugą setkę procarzy. Trzysta lub czterysta metrów dalej prowadził majtek Wolf straż tylną również z dwu secin żołnierzy złożoną. Henryk, jako przywódca całej karawany w miejsce Hansa, który pozostał w namiocie Gustawa, jechał wierzchem tuż obok królowej i odpowiadał na przeliczne pytania, którymi go za każdym razem nie omieszkała zasypywać. Bo Othe tylko w obecności piegowatego przywódcy marynarzy lub w przytomności swego dworu zachowywała chłodną i sztuczną sztywność. Dla Henryka była zawsze uprzejma, grzeczna, żartowała z nim wesoło, a niekiedy przypominała mu ową chwilę, kiedy zamienili ze sobą pierwszy i jedyny zarazem pocałunek w ciemnościach podziemi świątyni Aszery, tuż pod bokiem Hansa… Tymczasem krajobraz mijanej okolicy uległ zmianie. Wąski jar skalisty rozszerzył się w przestronny wąwóz, a potem w rozległą kotlinę, której dno zarastał gęsty las bambusów. Dawniej nie było też tu żadnej drogi ani nawet ścieżki, jeno samotny strumień przebijał się przez gęstwę olbrzymich roślin. Dopiero gdy Gustaw, zwiedzający łodzią wybrzeża wyspy, uznał Zatokę Pereł za najodpowiedniejsze miejsce dla budowy statku, wycięto wśród bambusowego lasu szeroką drogę i tędy zwożono z głębi wyspy budulec. Pomimo kilkumetrowej szerokości trakt był zupełnie zacieniony, gdyż liście potężnych bambusów pochyliły się w górze ku sobie i utworzyły szczelny dach z listowia. Promienie słońca ledwie tu czy ówdzie zdołały przebić gęstwę szmaragdową, skutkiem czego w naturalnym tunelu panował zielony półcień światła i chłód przyjemny. W miarę zakrętów strumienia wiła się i droga w przelicznych splotach, tak że postępujący w orszaku tracili co chwila z oczu tych, co szli przed nimi lub którzy się z tyłu wlekli. Henrykowi przyszło na myśl, że miejsce to byłoby wymarzonym do urządzenia zasadzki, gdyż żadne oko nie wytropiłoby w gęstwinie łucznika, który by z ukrycia zdradziecką strzałę wypuścił. Na szczęście w tej stronie wyspy powstańcy nie pokazali
się nigdy i nie mogliby się nawet pokazać, ponieważ od dżungli dzielił Zatokę Pereł, oprócz wąwozu, trzydziestokilometrowy pas stepów porosłych niskimi stosunkowo zaroślami. W stepach pasły się ogromne stada bydła będące własnością mieszkańców Tyru, a pilnowane dobrze przez uzbrojonych pastuchów i łuczników królowej, którzy by zauważyli nawet najmniejszy oddziałek powstańców. Rebelianci mogliby tu dotrzeć chyba drogą przez grzbiety górskie, ale było to przedsięwzięcie bardzo trudne i ryzykowne. Rozmyślania Henryka przerwał srebrzysty głosik królowej: — Przyprowadź mi konia — rzekła. — Konia? — Osiodłanego konia. Chcę się trochę wierzchem przejechać. — Ależ królowo… Gdyby tak… — Czy mam komu innemu polecić? — przerwała niecierpliwie. Henryk zrozumiał, że perswazje nie zdałyby się na nic. Ostatecznie nie było w tym nic złego, chociaż Hans na pewno robiłby trudności. Więc podpędził konia i dognał szybko oddział gwardii. Wybrał okiem znawcy najładniejszego wierzchowca, polecił jeźdźcowi zsiąść, pochwycił uzdę rumaka i zawrócił w stronę kolasy. Tu atoli czekał go drugi rozkaz, nie mniej kapryśny: — Poleć procarzom, by nie szli zaraz za moim wozem, lecz nieco dalej. Chcę, by nikt nie wiedział, że się przesiadłam. Setnik procarzy zatrzymał natychmiast swą setkę i stosownie do rozporządzenia Henryka zaczął się posuwać w odległości jakich pięćdziesięciu metrów za kolasą królewską. A w międzyczasie Othe nie próżnowała. Rozpięła swój szkarłatny płaszcz, zarzuciła go na barki jednej z dwóch dam dworskich, które jej w podróży towarzyszyły i wręczyła jej berło. — Króluj ty dzisiaj — rzekła, zdejmując ciężką koronę, która, pomimo wielkiej obfitości włosów, odcisnęła się na skroniach czerwoną pręgą. — Zobaczysz i przekonasz się sama, czy warto zazdrościć królowym — dodała. Potem otuliła się w szary płaszcz podróżny swej powiernicy i skinęła na marynarza, aby się z koniem przybliżył do kolasy. Odczekała jeszcze chwilę, póki zakręt nie zasłonił ich zupełnie przed oczyma maszerujących procarzy i wtedy dopiero dosiadła rumaka. Zamiana ról udała się znakomicie. Prócz dwóch dam dworskich, prócz Henryka nie wiedział absolutnie nikt, że prawdziwa królowa opuściła swój błyszczący ekwipaż. Othe dokazywała jak dziecko. Śmiała się, klaskała w dłonie, zmuszała wierzchowca do kłusa, osadzała go na miejscu gwałtownie, aż Henryk zaczął się obawiać, by zniecierpliwione zwierzę nie zrzuciło swej niespokojnej amazonki. — Ciasno mi tu — zaszczebiotała w pewnej chwili, sznurując wdzięcznie usteczka. — Widzę małe wgłębienie pomiędzy trzcinami… Stanę tam, a ty mnie zasłonisz, dopóki procarze nie przejdą. Pojedziemy za nimi… Chcę mieć dużo miejsca… Och… dużo!… dużo!… Chcę być znowu człowiekiem, bo tron to najgorsza niewola…
Marynarz słyszał już dość wiele o kapryśnym usposobieniu królowej, nie dziwił więc się żadnej zachciance. Posłusznie spełnił jej nowe żądanie i niebawem znaleźli się daleko poza maszerującą czwórkami seciną procarzy. — Od roku nie jechałam wierzchem — mówiła Othe, chcąc się niejako usprawiedliwić przed swym towarzyszem. Cisza była w powietrzu i na ziemi. Żaden podmuch wiatru nie zaszumiał, nie zaszeleścił wśród gęstych zarośli. Tocząc się po miękkiej darni, nie turkotały koła pojazdów, nie zadzwoniła podkowa końska. Cicho stąpały rumaki po puszystym, choć nieco miejscami przydeptanym, kobiercu zieleni, i w milczeniu posuwała się wyciągnięta w długiego węża karawana. Tylko strumyk, którego wąska wstęga wiła się równolegle do drogi, szemrał cudną melodię płynącej wody, tylko zwierz skradający się przez gęstwinę ku potokowi przystawał na widok potężnej karawany, a potem rzucał się do ucieczki, potrącając w biegu wysokie trzciny, które suchy szelest wydawały. Wówczas chwiały się i kołysały kiście bambusów, znacząc w ten sposób szlaki, którymi pomykał spłoszony czworonóg. Tymczasem teren zaczął się wolno, lecz stale, podnosić. Zakrętów było coraz więcej, natomiast las rosłych trzcin przerzedzał się widocznie. Coraz częściej wdzierało się słońce do ocienionego tunelu wśród zieleni, coraz większe jasne plamy malowało na świeżo zdeptanej trawie traktu. Wreszcie karawana wydobyła się z gęstwiny. Przed jadącymi wyrosło nagle i zagrodziło im drogę pasmo gór niezbyt wysokich, a gęstą czupryną krzaków pokrytych na szczytach. Rozległa kotlina zwęziła się gwałtownie, przechodząc w jar wyżłobiony w ciągu wieków przez strumyk, który w porze deszczowej urastał do rozmiarów rwącej rzeki górskiej. Zmienił się krajobraz mijanej okolicy, zmieniła się także roślinność. Jeszcze tu i ówdzie trafiały się kępy bambusów, ale ich trzciny były coraz smuklejsze, coraz niższe, a kiście mniej rozwinięte. W bezpośrednim sąsiedztwie rosły pojedynczo palmy kokosowe lub oliwne. Ich olbrzymie liście rzucały fantastyczne plamy cienia na ziemię, gdyż słońce pochyliło się już znacznie ku zachodowi i cienie się wydłużyły. Droga stała się stroma. Pojawiły się pierwsze głazy i kamienie. Okute cienkimi podkowami kopyta rumaków Henryka i Othe zaczęły dzwonić o twardą opokę. W pewnej chwili zatrzymała Othe swego wierzchowca i zawołała ze szczerym zachwytem: — Jak tu pięknie! Spójrz tylko. Jesteśmy na najwyższym wzniesieniu drogi. Och, jak dobrze, że wysiadłam z tej trzęsącej się klatki. Nic bym stamtąd nie widziała. Rzeczywiście widok był przepiękny. Z jednej strony widać było olbrzymią kotlinę, której większą część zajmował ów las bambusowy. Teraz wychodziła z niego właśnie straż tylna. W promieniach słońca migotały srebrne łuski pancerzy halabardników. Górował nad nimi wzrostem marynarz Wolf, który szedł pieszo obok swego wierzchowca. Hen, w oddali, poza lasem
bambusów majaczyły góry, które oddzielały rozległą kotlinę od Zatoki Pereł i oceanu. Szczyty tych gór przybrały barwę sinoniebieskawą i zdawały się dotykać lekkich obłoków, które niby złote motyle zwisały na lazurowym tle nieba. — Patrz, królowo! Tam widok jeszcze piękniejszy — przemówił milczący do tej pory Henryk, wskazując ręką w kierunku, gdzie mieli jechać za chwilę. Droga wiła się jak wąż w splotach tysięcznych środkiem górskiego parowu, opadała łagodnie w dół, aby połączyć się znowu ze strumieniem, od którego skutkiem warunków terenowych odbiegła. A w miarę jak biały trakt się zniżał, rosły coraz wyżej otaczające go po obu stronach ściany skalne. — Tamto przejście nazwaliśmy Białą Bramą — rzekł Henryk, wyciągając dłoń przed siebie. Biała Brama było to miejsce, w którym wąwóz stawał się najwęższy. Lśniące jak śnieg skały wznosiły się ponad drogą zupełnie prostopadle i zbiegały się tak blisko, że stara srebrna sosna, obalona dawnym wichrem lub podcięta zębem czasu i starością, upadając, połączyła oba wierzchołki i utworzyła prawdziwą bramę. Od niepokalanej bieli skał odbijała wyraziście ciemniejsza od jaspisu zieleń krzaków, które rosły na szczytach obu ścian wąwozu. Całą drogę, aż do Białej Bramy, widać było jak na dłoni. Więc spostrzegł Henryk, że lśniąca karoca królewska dojeżdża do mostu utworzonego przez ową przewróconą sosnę, że zwalnia kroku z powodu karkołomności traktu i że skutkiem tego setka procarzy maszerująca za wozem przybliżyła się doń znacznie. — Cóż tam podziwiasz, Henryku? — zabrzmiał w tej chwili głos jakiś. Młody Polak obrócił się i ujrzał marynarza Wolfa, który w międzyczasie nadciągnął z tylną strażą. Othe otuliła się natychmiast płaszczem jak najszczelniej, aby nie być poznana, i ruszyła powoli naprzód. Wolf podszedł do Henryka. — Któraż to jest?… — spytał półgłosem i mrugając znacząco. — Aha… Zgaduję, to ta, co wachluje naszą płomiennowłosą. Czekaj, bałamucie! Powiem ja twojej Eli. — Patrz no, człowieku!… Co to błyszczy? — rzekł Henryk, spoglądając badawczo w kierunku obalonej sosny. Wolf uśmiechnął się niedowierzająco, jednakże rzucił wzrokiem w tamtą stronę; zasłonił sobie oczy dłonią od czoła, ponieważ pochylone już mocno słońce stało nad Białą Bramą i raziło silnie. — Tam się coś rusza — rzekł wreszcie zdumiony. W tej samej chwili spokojne szczyty krawędzi wąwozu ożywiły się niezwykle. W promieniach zachodzącej kuli słonecznej zabłysły jakieś światła wśród krzaków, zamigotały zbroje i oręż. Zwycięski okrzyk przeszył powietrze. — Zasadzka! — wrzasnął Henryk, zdejmując pospiesznie przewieszony przez plecy karabin. A tymczasem milczący parów zabrzmiał tysiącem okrzyków. Na konną gwardię, na wspaniałą kolasę królowej, na maszerującą tuż z tyłu setkę procarzy zaczęły się walić z
góry ogromne głazy, posypały się kamienie, a potem lunęła ulewa strzał. Napastnicy, ukryci bezpiecznie na zalesionych szczytach ścian skalnych, spychali przygotowane poprzednio okruchy skał, ciskali wielkie kamienie w skłębioną masę ciał. Na dnie jaru wszczęła się niesłychana panika. Spadający głaz zmiażdżył drążki baldachimu, zgniótł misternie zbudowany tron królowej, przywalił osoby wewnątrz siedzące i legł pośrodku obszernej kolasy. Przerażone konie poniosły i wpadły jak burza na tylne szeregi osłupiałych gwardzistów. A wśród tych już śmierć miała żniwo bogate. Ryk mordowanych ludzi i kwik ranionych koni dolatywał aż do miejsca, gdzie stali patrzący. — Królowa zginęła! Królowa zginęła — wrzasnął setnik halabardników, widząc, że spłoszone rumaki runęły wraz z karocą do strumienia, który płynął o kilka metrów poniżej drogi. — Królowa zginęła! — powtórzyli żołnierze, zdradzając wielką ochotę do rzucenia się do ucieczki. — Stać w miejscu! — rozkazał Henryk. W tym samym momencie Othe nawróciła konia i kłusem podjechała aż do pierwszej czwórki halabardników. — Żołnierze! Ja nie zginęłam — zawołała srebrnym głosikiem. — Idźcie pomścić śmierć waszych braci. Poznali ją natychmiast i okrzyk radości zagłuszył odgłosy walki, a raczej rzezi. Bo niczym innym jak rzezią było to, co się działo u stóp Białej Bramy. Potykając się przez trupy kolegów, plącząc się w wywleczonych jelitach końskich, uciekali procarze i wyli nieludzkimi głosy. Ani jeden nie pomyślał o tym, by się ukryć za jakim drzewem i stamtąd wyrzucać kamienne pociski w stronę zdradzieckich nieprzyjaciół. Panika i zamęt ogarnęły orszak dostojników. Kilka przewróconych pojazdów zatarasowało drogę doszczętnie i przecięło ucieczkę. Więc przerażeni dygnitarze wyskakiwali czym prędzej ze swych wehikułów, przeskakiwali przez trupy i głazy, byle tylko uciec z przeklętego miejsca. Większość padła pod celnymi strzałami napastników, lecz pewna liczba uszła zagłady i razem z pierwszą setką procarzy gnała w śmiertelnym popłochu w stronę przedniej straży. W międzyczasie wydał Henryk rozkazy. Dał Wolfowi pięćdziesięciu halabardników i tyluż łuczników, a sam stanął na czele drugiego oddziału. Dwie grupy miały się posuwać jak najciszej w stronę obalonej sosny i znienacka napaść na powstańców. — Pójdziemy szczytami — rzekł. — Czekać mego znaku. Skoro wypalę z karabinu, rzucić się na nich i przygnieść ich do krawędzi wąwozu. Zepchniemy łotrów na dół. Niech giną we wspólnej mogile. — Naprzód! — krzyknął Wolf, pociągając za sobą swój oddział. — A królowa? — zapytał setnik halabardników. — Prawda! — przypomniał sobie Henryk i zmarszczył się na myśl, że trzeba będzie z tych szczupłych kolumn wydzielić odpowiednią ilość ludzi na eskortę dla królowej. Lecz Othe zadecydowała inaczej:
— Ja pójdę z wami. Chcę widzieć jak zwyciężycie. — Tam konno się nie ujedzie. — Więc pójdę pieszo — odparła i zgrabnie zeskoczyła z wierzchowca. Pozostawiono tedy przy koniach dwóch żołnierzy i ruszono w drogę. Pochód przez szczyty wzniesień nie był łatwy. Krzaki stawały się coraz gęstsze, coraz bardziej splątane. Nieobciążeni zbrojami łucznicy przeciskali się z łatwością, ale znacznie gorzej szło halabardnikom. Ich długi oręż zaczepiał co chwila o gałęzie, ich pancerze zaczęły ciążyć nieznośnie w czasie mozolnej przeprawy. Teren począł się gwałtownie obniżać. — Musimy przejść w bród strumień. Trzeba będzie przenieść królową — rzucił półgłosem do setnika, który szedł tuż obok. Jednakże koryto górskiego potoku było suche. Woda pokazywała się tutaj tylko w porze deszczów. Więc niebawem wspinali się po przeciwległym brzegu jaru i wspinali się bardzo długo. — To już chyba niedaleko? — mruknął setnik. — Tak — odparł Henryk. Zawrócił w stronę królowej, chcąc ją umieścić w bezpiecznym miejscu, gdzie by nie była narażona na zbłąkane strzały. I nagle zdumiał się bardzo. Othe w międzyczasie zrzuciła z siebie niewygodny płaszcz, poleciwszy go nieść jednemu z żołnierzy. Pozostała tylko w lekkiej szmaragdowej tunice bez rękawów i podpierała się jakimś mieczem. Zakryte przedtem płaszczem włosy rozsypały się na jej plecach i tak szła śmiało, rozmawiając wesoło z żołnierzami i budząc zachwyt powszechny swą odwagą, a jeszcze bardziej niezrównaną urodą. — Królowo. Zaraz uderzymy. Musisz tutaj pozostać. — Skoro tu przyszłam, pójdę i dalej. — Ale bitwa to nie spacer. Strzały nie przebierają — odparł niecierpliwie. — Więc zginę, jeżeli mnie strzała dosięgnie. Lecz ja chcę zwyciężyć, nie zginąć. — Ciszej, miłościwa królowo. Nieprzyjaciel może posłyszeć — upomniał setnik. Tak rozmawiając, doszli do miejsca, gdzie krzaki się znacznie przerzedziły. Nadbiegł jeden z łuczników, donosząc, że powstańcy ułożyli się na krawędzi skały ponad wąwozem i stamtąd dobijają strzałami tych, którzy jeszcze nie zginęli. Wówczas Henryk zwrócił się do trzech rosłych halabardników: — Głową mi odpowiecie za życie królowej. Własnymi piersiami macie ją zasłaniać — powiedział cicho, lecz groźnie, po czym sam pospieszył na czoło swej kolumny. Powstańcy nie spodziewali się napadu. Przepuściwszy straż przednią, wybili połowę środkowej kolumny i zabawiali się strzelaniem do celu. Cel stanowili ranni leżący na dnie wąwozu lub konie z połamanymi nogami. Przypuszczali, że niebawem nadciągnie straż tylna, której sprawią taki sam krwawy chrzest jak tamtym. Jakiś młody powstaniec, chcąc mieć lepszy widok, zaczął się posuwać po owej sośnie, która niby most jaki łączyła oba brzegi wąwozu. Aby pokazać swą odwagę, przystanął w pół drogi i balansując rękoma w powietrzu, kołysał się lekko ponad
głęboką przepaścią, ponad szczątkami królewskiej kolasy. Nagle runął strzał karabinowy. Odważny akrobata zatrzepotał rękoma i ugodzony śmiertelnie, spadł jak kamień. Jeszcze nie przebrzmiał odgłos strasznego huku, kiedy rozległ się krzyk dwustu gardzieli i lawina strzał spadła na osłupiałych powstańców. Piąta część ich legła na miejscu trupem, lecz inni zerwali się na równe nogi i pochwycili za łuki. Znów padły dwa strzały karabinowe, a potem z krzaków wyłonił się oddział żołnierzy królowej. Taka sama scena rozgrywała się po drugiej stronie wąwozu, gdzie dowodził marynarz Wolf. Wówczas zrozumieli powstańcy, że są otoczeni. Wiedząc, iż litość jest zwycięzcom nieznana, zaczęli się bronić jak lwy. Poukrywali się za drzewami i osłonięci z grubsza razili celnymi strzałami napastujących. Ujrzawszy, że ich pociski trafiają celu, i pomiarkowawszy z ilości wypuszczonych strzał, że przeciwnicy nie przewyższają ich liczbą, ochłonęli z pierwszego przestrachu. Oswoili się też szybko z nieznaną im dotychczas kanonadą i poczęli się skupiać w małe grupy… — Będą się chcieli przebić — rzucił setnik, a Henryk przyznał mu słuszność. Natychmiast też wydał odpowiednie rozkazy, sam zaś strzelał bezustannie, licząc na to, że echo wystrzałów ściągnie Grollmanna, który przednią strażą dowodził. W tym momencie powstańcy zerwali się do ataku. Rzucając swój okrzyk wojenny, przebiegli w mgnieniu oka wąską przestrzeń, jaka oba wojska dzieliła, i dopadli żołnierzy królowej. Zaczęła się walka wręcz. Mąż chwytał męża pod gardło, obejmował go wpół stalowym splotem ramion. Noże zabłysły w powietrzu. Gdyby bitwa miała miejsce w otwartym polu, nie byłaby ani noga z powstańców uszła pogromu. Taką przewagę dawało żołnierzom królowej dobre uzbrojenie i znajomość sztuki wojennej wpajana im przez Niemców od roku. Ale w gęstwinie leśnej ten lub ów powstaniec zaszył się w krzaki i przedzierał się czym prędzej przez linie przeciwników. Zrazu pojedynczo, potem małymi grupkami wyślizgiwali się z morderczego pierścienia i znikali wśród krzewów. Nagle od prawego skrzydła doleciał rozpaczliwy głos: — Na pomoc! Ratujcie królową! Henryk zlecił dowództwo setnikowi i razem z trzema żołnierzami puścił się pędem w kierunku, skąd rozbrzmiewał ów krzyk złowrogi. Po drodze przewrócił się kilka razy, ale zrywał się natychmiast i biegł, nawołując za sobą zabranych żołnierzy… Jak burza wypadł z gęstwiny na maleńką polanę. Jednym spojrzeniem ogarnął położenie. Dziesięciu powstańców atakowało królową, której już tylko jeden obrońca pozostał. Widoczne było, że chcą Othe wziąć żywcem do niewoli, bo nie strzelali do niej ani nie godzili w nią mieczami. Ogromny wzrostem (jak na wyspiarza) halabardnik, osłaniał młodą władczynię własnymi piersiami i straszliwym młyńcem swej halabardy unicestwiał zbliżenie się napastników. Dwaj inni żołnierze z owej trójki, której Henryk opiekę nad królową powierzył, leżeli bezwładnie na ziemi naszpikowani dosłownie strzałami.
Ujrzawszy nowych przeciwników, nie zmieszali się powstańcy, nie pierzchli w rozsypce, lecz natarli na nich z furią. Henryk złożył się do strzału, pociągnął za cyngiel. Strzał nie padł jednak. Dłoń szukająca gorączkowo w kieszeniach nie znalazła ani jednego naboju. Więc porwał karabin za lufę i rzucił się na karłów. Już dwóch rozciągnął na ziemi, kiedy poczuł dziwnie przenikliwy ból w ramieniu. Lewa ręka zwisła mu bezwładnie. Wówczas ogarnął go jakiś szał bojowy. Odrzucił karabin, podniósł szybko z ziemi jakiś miecz porzucony i zaczął nim rąbać na oślep. Czasami trafiał w próżnię, a wówczas zamach zrywał mu rękę. Czasami uderzał w zbroję, w nadstawiony oręż, które dźwięk metaliczny wydawał, a niekiedy czuł, że ostrze miecza zagłębia się w czymś miękkim i wtedy słyszał jęk bólu lub wściekłości ugodzonego. Siekąc, tnąc i bodąc sztychem zawzięcie, przebił się aż do grubego drzewa, pod którym stała królowa. Oparł się mocno o potężny pień, aby mieć plecy osłonięte, i rzucił wzrokiem na małe pobojowisko. Zauważył natychmiast, że niebezpieczeństwo wcale nie minęło. Wprawdzie z dziesięciu powstańców ubyło czterech, ale pozostali obskoczyli ową trójkę, którą on sam królowej na pomoc przyprowadził i mocno ją nacisnęli. Więc chciał Henryk pomimo rany przyjść swoim z pomocą. Już się zerwał do skoku, kiedy Othe przytrzymała go za rękaw. — Zostań przy mnie! — poprosiła błagalnym głosem. — Oni mnie chcieli porwać. Patrz, szatę mi podarli, gdy się wydzierałam. Rzeczywiście delikatna tunika była prawie w strzępach i cudne pączki piersi kobiety wyzierały na zewnątrz. W tej chwili któryś z żołnierzy królowej zdarł halabardą hełm z głowy setnika powstańców. — To Hamilkar! — zawołała Othe, poznając od razu syna Egota. Jej okrzyk zwrócił uwagę młodego wyspiarza. Obrócił się szybko i dopiero teraz poznał Henryka, spomiędzy znienawidzonych najeźdźców najbardziej znienawidzonego wroga. Poznał tego, który mu wydarł i odebrał na zawsze jego szczęście, Eli złotowłosą. Tygrysim skokiem przypadł do marynarza i odbiwszy z łatwością cięcie jego miecza, pochwycił przeciwnika wpół. Gdyby nie rana w lewej ręce byłby Henryk bez nadzwyczajnego wysiłku zdusił karła, ale w tych warunkach wynik walki mógł być bardzo wątpliwy. Szamocąc się z sobą, upadli obaj na murawę. Już z ziemi ujrzał Henryk, że trzej żołnierze królowej rzucili się do ucieczki ścigani zawzięcie przez sześciu powstańców. Ucichło na polanie. Othe stała wsparta na mieczu i rozszerzonymi od trwogi oczyma spoglądała na śmiertelne zapasy dwóch mężczyzn. Tuż u jej stóp leżały trzy trupy wiernych żołnierzy; nieco dalej cztery ciała napastników pogromionych przez dzielnego marynarza. Młoda królowa czuła, że powinna przyjść z pomocą marynarzowi, który skutkiem rany i wyczerpania słabnie, lecz nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Nogi jej jakby w ziemię wrosły.
A walka dwóch mężów przedłużała się niezwykle. Raz jeden, raz drugi był na wierzchu i przygniatał przeciwnika. Lecz zmagali się w zupełnym milczeniu. Patrzącemu z pewnej odległości mogłoby się wydawać, że dla zabawy siłują się ci dwaj młodzieńcy. Słońce skryło się już przed chwilą poza odległe wierzchy gór. Tylko zorza wieczorna rozświetlała półmrok na maleńkiej polance i rzucała krwawe blaski na pobojowisko. Zaróżowiła blade policzki siedmiu zabitych wojowników, zamigotała niesamowitym błyskiem na szkliwie martwych oczu i trupy jak gdyby ożyły. Othe przerażona tym widokiem, zmęczona przedzieraniem się przez szczyty zalesionych wzniesień, wyczerpana wrażeniami tego dnia, obfitego w wypadki, i oszołomiona zapachem krwi… była bliska omdlenia. Nagle Henryk jęknął głośno i z bólu osunął się na wznak. Hamilkar w trakcie szamotania ścisnął mu silnie zranione ramię. Marynarzowi śmierć zajrzała w oczy. Tuż nad swoją twarzą ujrzał zaciśnięte wargi, zmrużone oczy przeciwnika i cienki sztylet wysoko wzniesiony. Ostatnim wysiłkiem wyrwał prawicę, podbił nią rękę niosącą cios niezawodny i błyskawicznym ruchem palnął w nos wyspiarza ściśniętą pięścią. Szybko wydobył się spod bezwładnego ciała krajowca, obdarzył je na pożegnanie potężnym kopniakiem i słaniając się, pospieszył do Othe. Lecz siły go opuściły. Ukląkł u nóg królowej Tyru słaby, wyczerpany i ranny. Jak przez mgłę ujrzał, że Othe się nad nim nachyla, że tuli jego głowę do swych piersi, z których zsunęła się tunika w strzępy podarta. Zdawało mu się, że jakieś włosy pachnące spływają na jego twarz, że jakieś słodkie usta muskają jego wargi i oczy. Zaszemrał mu w uchu szept dziękczynny królowej. Potem niby przez sen posłyszał chrzęst łamanych gałęzi i głosy nawołujących halabardników, którzy szukali gorączkowo swej władczyni. Uśmiechnął się słabo i stracił czucie. Kiedy się zbudził, leżał na rozłożonych płaszczach żołnierskich. Grollmann bandażował mu lewą rękę. Wokoło płonęły liczne ogniska obozowe, a na pękach skór siedzieli Othe, Hans oraz garść dostojników tyreńskich. Królowa pierwsza spostrzegła, że marynarz, który tak dzielnie walczył w jej obronie, ocknął się z omdlenia. Podeszła doń i gorącymi słowy wyraziła swą podziękę. — Jemu zawdzięczam życie — odezwała się głośno, zwracając głowę w stronę dworaków. Teraz Hans powstał z kolei. Z kwaśną miną podszedł do kolegi i potrząsnąwszy mu rękę w uścisku, rzekł z przekąsem: — Lepszy z ciebie żołnierz niż wódz. Dałeś się szpetnie zaskoczyć. Gdybym ja tu był! — Gdybyś ty tu był — przerwała mu Othe z niezwykłą gwałtownością — to ja bym już nie żyła i ty także. — O! Ciekawym, jakim sposobem? — Ponieważ nie opuściłabym wozu, który głazy zgniotły, a ty byś zginął także,
ponieważ jechałbyś wierzchem z pewnością tuż obok. — Hu — mruknął Niemiec, odgadując w tych słowach przymówkę, że jego ustawiczna asysta jest Othe niemiła. — Tak. Tak. Miłościwa królowa dobrze mówi — przytwierdził Sycheus, syn Hannibala, który urząd najwyższego sędziego po zaginionym Magonie sprawował. — Prawdziwie, opieka bogini czuwała nad królową. Nikt inny, tylko Aszera skłoniła naszą władczynię, by zamieniła strój ze swą towarzyszką i dosiadła wierzchowca — przychlebiał się jakiś usłużny dworak. Na to Othe z powagą: — I tak też było w istocie. Bogini mnie przestrzegła przed zasadzką. Słowa te wielkie wrażenie uczyniły na obecnych dygnitarzach Tyru i lotem strzały dotarły aż do biwakujących żołnierzy, którzy rozkochali się dzisiaj jak jeden mąż w pięknej monarchini. Zjadliwy uśmiech wypełzł na tłuste wargi Hansa. Z wyraźną ironią zwrócił się do swej dawnej kochanki: — Wielka szkoda, miłościwa królowo, że odebrawszy tak dokładne ostrzeżenie od bogini, nie ostrzegłaś też nawzajem Henryka o czyhającej zasadce. Nie byłoby zginęło tylu dzielnych poddanych twoich, nie padłby mój towarzysz Wolf. Wielka szkoda, zaiste! Othe zmierzyła mówiącego wzgardliwym spojrzeniem i zwracając się wyłącznie do swego otoczenia, rzekła pewnym głosem: — Kiedy przejeżdżaliśmy przez las bambusowy, usłyszałam w duszy jakiś głos tajemniczy: — Opuść wóz i przesiądź się na konia. — Ten głos nie dał mi spokoju, dopóki polecenia nie wykonałam. Widzę z tego, że bogini czuwała nade mną i zachowała mnie przy życiu, abym dla jej chwały nad wami panowała. O wojsku nie myślałam zupełnie. Sądziłam, że najwyższy dowódca zabezpieczył przeprawę przez zdradzieckie wąwozy i rozstawił warty wzdłuż drogi. Sądziłam, że roztropnemu wodzowi nie trzeba ostrzeżeń ni przeczuć, gdyż prosta przezorność nakazywała obsadzić parów już przed naszą ranną podróżą do Zatoki Pereł. Mniemałam także, że wódz powinien się znajdować w czasie pochodu przy wojsku i kierować nim. — Jako żywo! — bąknął Sycheus-sędzia. Hans udał, że nie słyszał zupełnie wyraźnych aluzji do swej osoby i zaczął czym prędzej z innej beczki: — Ostatecznie nie oni, lecz myśmy zwyciężyli. Nasze straty nie są też tak wielkie. — Ba! Stu dwudziestu ludzi zginęło, drugie tyle rannych — mruknął ktoś z dworaków. — To prawda, lecz powstańców także wiele padło. — Naliczono nieżywych sześćdziesięciu dwóch, a czterdziestu dwóch rannych mamy w łykach — odezwał się znów zwolennik ścisłych liczb i dokładnej statystyki.