Arkadij i Borys Strugaccy
W krainie purpurowych obłoków
Część 1
Siódmy poligon
Zasadnicza rozmowa
Sekretarz spojrzał na Bykowa swym jedynym okiem.
- Z Azji Środkowej?
- Tak.
- Dokumenty…
Rozkazującym gestem wyciągnął poprzez stół rękę o dłoni podobnej do kleszczy, z niezwykle długim
palcem wskazującym; trzech palców brakowało. Bykow położył na tej dłoni delegację służbową i za-
świadczenie. Sekretarz, nie śpiesząc się, rozłożył papiery i czytał:
- Aleksiej Bykow, inżynier mechanik z bazy radziecko-chińskiej ekspedycji. Ministerstwo Geologii
przysyła wyżej wymienionego w celu przeprowadzenia rozmów na temat jego dalszej pracy. Podstawa:
zapotrzebowanie PKKM z dnia…
Po czym zerknął na zaświadczenie i zwracając je właścicielowi, wskazał na obite czarnym skajem
drzwi.
- Wejdźcie tam - powiedział. - Towarzysz Krajuchin czeka. Bykow zapytał:
- Czy delegacja zostanie u was?
- Tak, delegacja zostanie u mnie.
Bykow przygładził włosy i obciągnął zamszową wiatrówkę. Wydało mu się, że jednooki sekretarz pa-
trzy na niego jakby z ciekawością czy może z ironią. Naburmuszony otworzył drzwi i wszedł do gabine-
tu.
Okna dużego i mrocznego pokoju zasłonięte były bambusowymi matami. Gołe ściany z masy pla-
stycznej matowo połyskiwały w skąpym świetle. Podłogę przykrywał miękki czerwony dywan. Bykow
rozglądał się, szukając wzrokiem gospodarza. Obok dużego, całkiem pustego biurka dostrzegł dwie łysi-
ny. Jedna z nich bez-krwista, o szarawym odcieniu widniała spoza oparcia fotela przeznaczonego zapew-
ne dla interesantów. Druga jasnoszafranowego koloru kiwała się nad rozłożonymi na drugim końcu biur-
ka kalkami technicznymi i niebieskimi fotokopiami rysunków.
Po chwili Bykow zobaczył trzecią łysinę. Jej właściciel, niezwykle tęgi, ubrany w szary kombinezon,
rozwalił się na dywanie, wcisnąwszy głowę w kąt między ścianą i szafą pancerną. Od szyi tego osobnika
biegł pod biurko sznur…
Bykow poczuł się nieswojo. Przestępował z nogi na nogę, kilka razy przesunął suwak zamka błyska-
wicznego wiatrówki i obejrzał się zaniepokojony na drzwi. W tejże chwili szafranowa łysina zniknęła.
Rozległo się sapanie i przytłumiony, zachrypnięty głos stwierdził z wyraźnym zadowoleniem :
- Trzyma wspaniale! Wspa-nia-le!
Nad biurkiem powoli wyrastała wielka, przygarbiona postać w roboczym nylonowym kombinezonie.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, barczysty i ociężały. Jego szara i pobrużdżona zmarszczkami
twarz robiła wrażenie maski. Zaciśnięte, wąskie wargi tworzyły linię prostą. Spod wysokiego wypukłego
czoła spojrzały na Bykowa okrągłe oczy bez rzęs.
- O co chodzi? - padło chrapliwe pytanie.
- Chciałbym się zobaczyć z towarzyszem Krajuchinem - odpowiedział Bykow, z pewnym niepokojem
zerkając na leżącego na dywanie osobnika.
- To właśnie j a. - Mówiący także zerknął na leżącego, po czym natychmiast wlepił okrągłe oczy
w Bykowa. Łysina w fotelu ani drgnęła. Po chwili wahania Bykow zrobił kilka kroków w stronę swego
rozmówcy i przedstawił się. Krajuchin słuchał, pochyliwszy głowę.
- Bardzo mi przyjemnie - odpowiedział sucho. - Czekałem na was już wczoraj. Proszę, siadajcie -
wskazał na fotel wielką jak łopata dłonią. - Proszę, tu. Zróbcie sobie miejsce i siadajcie.
Bykow, nie rozumiejąc, o co chodzi, zbliżył się do biurka i patrząc na fotel, z trudem opanowywał
nerwowy uśmieszek. Na fotelu leżał dziwaczny ubiór, podobny do skafandra dla nurków, zrobiony z sza-
rego materiału. Srebrzysty hełm w kształcie kuli z metalowymi zapinkami wystawał nad oparcie.
- Połóżcie to na podłodze - powiedział Krajuchin. Bykow obejrzał się na grubą kukłę leżącą na podło-
dze koło
pancernej szafy.
- To także specjalny ubiór - z niecierpliwością w głosie odezwał się Krajuchin. - Siadajcie wreszcie!
Bykow szybko zdjął skafander z krzesła i siadł, czując się nieco zawstydzony. Krajuchin patrzył
na niego bez mrugnięcia powieką.
- Tak… - bębnił po biurku bladymi palcami. - Tak… więc poznaliśmy się, towarzyszu Bykow. Może-
cie zwracać się do mnie po prostu: Mikołaju Zacharowiczu. Mam nadzieję, że mnie polubicie i obdarzy-
cie życzliwością. Będziecie pracować pod moim kierownictwem. Oczywiście, jeśli…
Przenikliwy dźwięk telefonicznego dzwonka przerwał rozmowę. Krajuchin podniósł słuchawkę.
- Przepraszam, towarzyszu Bykow… Słucham. Tak… to ja.
Nie powiedział więcej ani słowa. Bykow zauważył, jak w błękitnawym blasku rzucanym przez ekran
wideofonu na łysych skroniach Krajuchina nabrzmiały żyły, a twarz poczerwieniała. Najwidoczniej roz-
mowa dotyczyła spraw niezwykłej wagi. Aby nie wydać się niedyskretnym, Bykow zaczął oglądać leżą-
cy na sąsiednim fotelu skafander. Przez rozchylone wycięcie kołnierza widział wnętrze hełmu. Bykow
odniósł wrażenie, że poprzez sztywny materiał widzi wzór na dywanie, chociaż srebrzysta kula, gdy pa-
trzył na nią z zewnątrz, była całkiem nieprzezroczysta. Pochylił się, aby lepiej przyjrzeć się skafandrowi,
lecz w tej samej chwili Krajuchin odłożył słuchawkę i pstryknął wyłącznikiem.
- Wezwać Pokatiłowa! - rozkazał ochrypłym szeptem.
- Rozkaz! - odezwał się czyjś głos.
- Za godzinę!
- Tak jest, za godzinę!
Znów pstryknął przełącznik. Zapadła cisza. Bykow podniósł oczy i zobaczył, że Krajuchin z całej siły
pociera czoło dłonią.
- Tak - odezwał się spokojnym głosem, widząc, że Bykow mu się przygląda. - Ależ to zakuta pała!
Jak grochem o ścianę… Wybaczcie, towarzyszu. Na czym to zatrzymaliśmy się… Aha, aha… Bardzo
was przepraszam. Musimy porozmawiać poważnie, a czasu mało. Właściwie całkiem go nie mamy. Za-
tem do rzeczy… Po pierwsze chciałbym was lepiej poznać. Opowiedzcie coś o sobie.
- Ale co? - spytał Bykow.
- No, chociażby życiorys.
- Życiorys? - inżynier zastanawiał się. - Życiorys mam nieskomplikowany. Urodziłem się w roku 19…
w rodzinie marynarza żeglugi śródlądowej. Pochodzę z okolic Gorkiego. Ojciec umarł, kiedy nie miałem
jeszcze trzech lat. Do piętnastego roku życia mieszkałem i uczyłem się w szkole-internacie. Potem przez
cztery lata pracowałem jako motorzysta na wołżańskich odrzutowych śli-zgaczach-amfibiach. Grałem
w hokeja. Jako członek reprezentacji klubu Wołga dwa razy brałem udział w olimpiadach. Zacząłem stu-
diować w wyższej szkole technicznej transportu lądowego. To dawna szkoła wojsk pancerno-motoro-
wych. („Dlaczego, u licha, tyle gadam?” - przemknęła mu przez głowę nieprzyjemna myśl). Ukończyłem
wydział transportu o napędzie atomowo-odrzutowym przeznaczony dla uczestników ekspedycji nauko-
wych. Potem… no cóż… posłali mnie w góry w okolice Tien-szan. Następnie w piaski pustyni Gobi…
Tam pracowałem, tam też wstąpiłem do partii. Co by tu jeszcze? To chyba wszystko.
- Życiorys naprawdę nieskomplikowany - przytaknął Krajuchin. - Skończyliście trzydzieści trzy lata?
Tak?
- Za miesiąc skończę trzydzieści cztery.
- Oczywiście kawaler?
Pytanie to wydawało się Bykowowi bardzo nietaktowne. Inżynier nie lubił żadnych aluzji do swego
wyglądu. Tym bardziej iż znał jedną kobietę, która nie zwracała uwagi na to, że jego twarz jest spalona
słońcem, że ma nos jak kartofel i rude, sztywne włosy.
- Chciałem powiedzieć - mówił dalej Krajuchin - że jeszcze przed pół rokiem byliście kawalerem.
- Tak - lakonicznie odpowiedział Bykow - teraz też jestem samotny. Na razie…
Zorientował się nagle, że Krajuchin wie o nim bardzo dużo, a rzuca pytania nie po to, by się czegoć
dowiedzieć, lecz żeby wyrobić sobie osobiste zdanie, czy też z jakiegoś innego powodu. Taka rozmowa
nie należała do przyjemnych, więc Bykow najeżył się.
- Na razie jestem samotny - powtórzył.
- A zatem nie macie bliskich krewnych - dodał Krajuchin.
- Tak wychodzi, że nie mam.
- Wobec tego jesteście, że tak powiem, całkiem samotni i niezależni…
- Tak. Na razie jestem samotny.
- Gdzie pracowaliście ostatnio?
- Na Gobi…
- Od dawna?
- Od trzech lat…
- Trzy lata! Przez cały czas na pustyni?
- Tak. Oczywiście z małymi przerwami. Wyjazdy służbowe, kursy… Lecz w zasadzie cały czas
na pustyni…
- Nie znudziło się? Bykow zastanowił się.
- Początkowo było trudno - mówił ostrożnie. - Potem przywykłem. Ale wiadomo, praca nie j est tam
łatwa. - Stanęły mu przed oczyma czarne przestrzenie piasków i rozpalone jak płomień niebo. - Ale prze-
cież i pustynię można pokochać…
- Czyżby? - mruknął Krajuchin - Można pokochać pustynię? A wy ją kochacie?
- Przyzwyczaiłem się.
- Jaką funkcję pełniliście ostatnio?
- Byłem kierownikiem kolumny atomowych transporterów terenowych, należących do bazy ekspedy-
cji.
- Wobec tego musicie świetnie znać się na maszynach. Nieprawdaż?
- Zależy na jakich?
- No, chociażby na waszych atomowych terenówkach. Bykow uznał pytanie za retoryczne i nie odpo-
wiedział.
- Powiedzcie mi, proszę, czy to wy kierowaliście akcją ratunkową ekspedycji Daugego?
- Tak, ja.
- Gratuluję, doskonale daliście sobie radę! Bez waszej pomocy tamci by zginęli.
Bykow wzruszył ramionami.
- Dla nas był to właściwie dość zwykły marsz i nic więcej. Krajuchin zmrużył oczy - A jednak ludzie
z waszego zespołu
przeżyli ciężkie chwile… jeśli mnie pamięć nie zawodzi.
Bykow zaczerwienił się, co przy jego kolorze twarzy sprawiało przykre wrażenie.
- Przeżyliśmy czarną burzę! - odparł ze złością. - Nie chwalę się, towarzyszu Krajuchin. Maszerować
w takt muzyki łatwo jest tylko na defiladach. Na pustyni sprawa jest bardziej skomplikowana.
Rozmowa krępowała go i poczuł się nieswojo. Krajuchin przyglądał mu się z tajemniczym uśmiesz-
kiem.
- Tak… tak… bardziej skomplikowana… Trzy lata w pustyni. Powiedzcie mi, towarzyszu Bykow, czy
interesuje was coś poza służbą?
Bykow rzucił mu pytające spojrzenie.
- Pod jakim względem?
- Co robicie w wolnych chwilach?
- Hm… Oczywiście czytam, grywam w szachy.
- Zdaje się, że pisaliście jakieś prace?
- Pisałem.
- Dużo?
- Niewiele. Dwa artykuły w czasopiśmie „Transport gąsienicowy”…
- Na jaki temat?
- Remont reaktorów napędowych w polowych warunkach. Z własnej praktyki.
- Powiadacie, remont reaktorów napędowych… Bardzo ciekawe. Aha, czy ze sportu interesuje was
coś jeszcze prócz hokeja?
- Dżudo… jestem instruktorem.
- Świetnie. A czy ciekawiła was kiedy astronomia? Bykow odniósł wrażenie, że Krajuchin drwi z nie-
go.
- Nie, astronomia nie interesowała mnie nigdy.
- Szkoda!
- Być może…
- Chodzi o to, towarzyszu Bykow, że wasza praca będzie, w pewnym stopniu, związana z tą nauką.
Inżynier zasępił się.
- Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem…
- Co powiedziano wam, delegując was tutaj?
- Powiedziano, że jestem skierowany w celu przeprowadzenia rozmów na temat ewentualnego udziału
w wyprawie naukowej. Chwilowo…
- A nie powiedzieli, o jaką chodzi ekspedycję?
- O jakąś wyprawę na pustynię w poszukiwaniu rzadko spotykanych rud.
Krajuchin strzelił palcami i położył dłonie na biurku.
- Tak, to całkiem zrozumiałe - mruknął - całkiem oczywiste. Nic tam o tym nie wiedzą. A zatem, to-
warzyszu Bykow - mówił dalej, westchnąwszy głęboko - ma się rozumieć, że astronomia nie ma z tym
nic wspólnego. Mówiąc ściśle, prawie nic… A jeszcze ściślej: wy nie macie z nią nic wspólnego. Nie-
ważne, czy interesowaliście się tą nauką. Wątpię, czyby się wam przydała. Ostatecznie przeczytacie coś
niecoś, trochę wam opowiedzą… Sprawa polega na tym, że będziecie pracować nie tu… nie na Ziemi.
Bykow niespokojnie zamrugał oczyma. Znów poczuł się tak nieswojo, jak w pierwszej chwili, gdy
przekroczył próg tego gabinetu.
- Obawiam się, że nic nie rozumiem - wykrztusił. - Nie na Ziemi? A może na Księżycu?
- Nie, nie na Księżycu. Znacznie dalej.
Wszystko zaczęło się wydawać dziwacznym snem. Krajuchin oparł brodę na splecionych palcach
i mówił:
- Co was tak zadziwiło, Aleksieju Piotrowiczu? Już od trzydziestu lat ludzie latają na inne planety.
Zwykli ludzie, tacy jak wy. Ludzie o najróżniejszych specjalnościach. Jestem zdania, że moglibyście zo-
stać świetnym astronautą. Warto zwrócić uwagę, że wielu astronautów doszlusowało do nas, że tak po-
wiem, z zewnątrz, na przykład z lotnictwa. Rozumiem dobrze, że wam jako inżynierowi tak całkowicie
związanej z Ziemią specjalności nie przyszło nawet na myśl, że moglibyście wziąć udział w takich pra-
cach. A jednak stworzone zostały takie możliwości, że obecnie wysyłamy wyprawę na Wenus, i jest nam
potrzebny człowiek doskonale znający warunki pracy w piaszczystych terenach. Nie sądzę, aby tamte
pustynie bardzo różniły się od waszej ukochanej Gobi. Tyle że napotkacie nieco większe trudności…
W głowie Bykowa błysnęła nagle myśl:
- Uranowa Golkonda!
Krajuchin spojrzał na niego przenikliwie.
- Tak. Uranowa Golkonda. Widzicie, już wiecie prawie wszystko.
- Wenus… - powoli mówił Bykow. - Uranowa Golkonda… -Pokręcił głową i uśmiechnął się. - Ja…
i niebo! Niewiarygodne!
- No, nie taki z was chyba wielki grzesznik. A poza tym nie wysyłamy was do rajskich ogrodów. Jed-
nak może się zdarzyć… -Krajuchin pochylił się i zapytał szeptem:
- Boicie się? Bykow zastanowił się.
- Oczywiście strach mnie oblatuje - przyznał się. Prawdę mówiąc, po prostu mam stracha.. Zresztą…
może nie dam rady. Ale jeśli zażąda się ode mnie tylko tego, co potrafię, to dlaczegóż by nie? - popatrzył
na Krajuchina i uśmiechnął się. - Nie, nie boję się aż tak bardzo, żeby odmówić. Musicie rozumieć, że
to jednak było zaskoczenie. A przy tym, dlaczego wy… uważacie, że wywiążę się ze swego zadania?
- Jestem najzupełniej przekonany. Oczywiście, nie będzie łatwo. Będziecie mieli trudności, będzie
wam ciężko, bardzo ciężko, natkniecie się, być może, na niebezpieczeństwa, o jakich na razie nie mamy
nawet pojęcia… lecz dacie sobie radę.
- Lepiej się na tym znacie, towarzyszu Krajuchin.
- Tak mi się wydaje. Liczymy na to, Aleksieju Piotrowiczu, że nie pobiegniecie do waszego minister-
stwa z prośbą o zwolnienie ze względu na stan zdrowia czy warunki rodzinne.
- Towarzyszu Krajuchin!
- A cóż wy myślicie? - Krajuchin zaczerwienił się. - Nie tacy jak wy, siedząc na tym fotelu, sromotnie
tchórzyli. - Przeciągnął dłonią po twarzy. - Mówiąc szczerze, już od dawna mam was na oku i jestem rad,
że się nie omyliłem.
Bykow chrząknął zażenowany i odwrócił wzrok, po czym spytał:
- A skąd mnie znacie?
- Z akcji ratunkowej ekspedycji Daugego. Należała ona do naszego resortu. Od tej pory mam was
na oku. Poprosiłem o opinię o was i wszystko, co potrzeba. Teraz nadszedł czas i zaprosiliśmy was tutaj.
- Rozumiem.
- Zwykle dajemy czas do namysłu, tydzień, a niekiedy miesiąc. Tym razem jednak nie możemy cze-
kać. Decydujcie, towarzyszu Bykow. Uprzedzam was: jeśli wahacie się choćby odrobinę, rezygnujcie na-
tychmiast. Pretensji mieć nie będziemy.
Bykow roześmiał się.
- Towarzyszu Krajuchin, nie rezygnuję. Jeśli uważacie, że dam sobie radę, zgadzam się. Oczywiście
byłem trochę zaskoczony, ale to nic nie szkodzi.
- No to świetnie.
Krajuchin spokojnie skłonił głowę i zerknął na zegarek.
- A teraz uważajcie. Ekspedycja potrwa stosunkowo krótko, nie dłużej niż półtora miesiąca. Odpo-
wiada wam to?
- Odpowiada…
- O szczegółach mówić teraz nie będę. Dowiecie się wszystkiego później. Czasu mamy jak na lekar-
stwo. Proszę wziąć pod uwagę, że jutro odlatujemy.
- Jutro? Na Wenus?
- Nie, na Wenus nie polecimy tak prędko. Na razie popracujemy na Ziemi. Nie myślcie tylko, że
w Moskwie. Będziemy w innym miejscu. Ale, ale… gdzie są wasze rzeczy?
- Na dole w szatni. Rzeczy mam niewiele - walizę i raportówkę. Nie przypuszczałem…
- To nie jest najważniejsze. Gdzie macie zamiar zatrzymać się? Polecam wam Pragę… To blisko, tuż
obok.
Bykow przytaknął.
- Wiem. To dobry hotel.
- Bardzo dobry. Teraz jesteście wolni, a za… - znów zerknął na zegarek - za dwie godziny z minutami,
to znaczy dokładnie o siedemnastej, proszę was, towarzyszu kosmonauto, wracajcie tu do mnie. Dowie-
cie się paru rzeczy. Jedliście obiad? Na pewno nie! Restauracja znajduje się na trzynastym piętrze. Posil-
cie się, odpocznijcie w klubie czy w bibliotece - wszystko znajduje się w tym samym budynku. A więc
punktualnie siedemnasta. A teraz, jazda! Ja natomiast zabiorę się do mycia głowy… no… muszę komuś
zmyć głowę.
Bykow, ciągle jeszcze podniecony, wstał i po chwili wahania rzucił pytanie, które męczyło go w ciągu
całej rozmowy.
- Towarzyszu Krajuchin, jak brzmi pełna nazwa tej instytucji? W skierowaniu podano skrót: „PKKM”.
Mam wrażenie, że rozszyfrowałem go błędnie.
- PKKM to Państwowy Komitet Komunikacji Międzyplanetarnej przy Radzie Ministrów. Jestem za-
stępcą prezesa komitetu.
- Dziękuję- odpowiedział Bykow.
- Komitet Komunikacji Międzyplanetarnej - mruknął, kierując się do drzwi. - Nno, tak… A ja myśla-
łem, że Państwowy Komitet Komunikacji Międzynarodowej… Taki sam skrót…
W drzwiach Bykow zderzył się z jakimś dryblasem pędzącym do gabinetu. Zdążył tylko zauważyć, że
wielkie chłopisko miało duże okulary w pięknej czarnej oprawie odcinające się od niezwykle bladej twa-
rzy. Człowiek ten nie zwrócił uwagi na gościa i odsunąwszy go na bok, już od progu wołał:
- Mikołaju Zacharowiczu!
W odpowiedzi Bykow usłyszał groźny, syczący głos Kraju-china:
- Gdzie jest szósty reaktor?!
- Pozwólcie. Mikołaju…
- Pytam, gdzie jest szósty reaktor?
Bykow zamknął drzwi i ruszył do wyjścia. Ciemnolicy sekretarz odprowadził go spojrzeniem swego
jedynego oka i znów pochylił się nad biurkiem.
Załoga „Hiusa”
„Wenus jest, licząc od Słońca, drugą z kolei planetą. Średnia odległość od Słońca wynosi 0,723 jed-
nostki astronomicznej, czyli 108 milionów km. Całkowity czas obiegu wokół Słońca wynosi 224 dni
16 godzin 49 minut i 8 sekund. Średnia prędkość poruszania się po orbicie wynosi 35 km/sek… Jest naj-
bliższą planetą w sąsiedztwie Ziemi. W momencie gdy znajduje się między Słońcem a Ziemią, odległość
jej od naszej planety wynosi około 39 milionów km… Gdy jest po przeciwnej stronie Słońca, odległość
ta wzrasta do 258 milionów km. Średnica równa się 12 400 km, spłaszczenie jest niedostrzegalne. Przyj-
mując wielkości ziemskie za 1, Wenus będzie mieć następujące rozmiary: średnica - 0,913, powierzchnia
- 0,95, objętość - 0,92, siła przyciągania na powierzchni - 0,85, gęstość - 0,88 (czyli 4,80 gr/cm3); masa
0,81…. czas obrotu wokół osi wynosi 57 godzin. Wenus otacza bardzo gęsta atmosfera złożona z dwu-
tlenku węgla i czadu, w której poruszają się obłoki z krystalicznego amoniaku… Badania Wenus prze-
prowadzane są z tymczasowych i stałych sputników, z których dwa należą do Akademii Nauk ZSRR. Kil-
ka prób wylądowania na tej planecie (Abrasimow, Nisidzima, Sokołowski, Szi Feń-ju i inni) i prowadze-
nia badań bezpośrednio na jej powierzchni skończyło się niepowodzeniem…”.
Bykow spojrzał na kolorową fotografię Wenus - na aksamit-no-czarnym tle żółtawy dysk z błękitnymi
i pomarańczowymi cieniami. Zatrzasnął grubą księgę. „Kilka prób wylądowania… i prowadzenia badań
bezpośrednio… skończyło się niepowodzeniem…”. Krótko i wyraźnie. Próbowano. Bykow zaczął sobie
przypominać wszystko, co czytał kiedyś w książkach i gazetach, co widział na wykładach telewizyjnych
i czego dowiedział się ze zwięzłych i suchych komunikatów TASS-u.
Pod koniec trzeciego dziesięciolecia, od chwili gdy człowiek pierwszy raz poleciał na Księżyc, znane
mu były wszystkie ciała niebieskie w promieniu półtora miliarda kilometrów. Rozwinęły się nowe nauki -
planetologia i planetografia Księżyca, Marsa i Merkurego, wielkich sputników dużych planet i niektórych
małych planet-asteroidów. Kosmonauci, a zwłaszcza ci, którzy całe miesiące, a nawet lata pracowali da-
leko od Ziemi, przywykli już do lotnych warstw pyłu na równinach Księżyca, do czerwonych pustyń i jak
gdyby wyschniętych zarośli marsjańskiego saksaułu, do lodowych przepaści i rozpalonych do białości
płaskowyżów Merkurego, do obcego nieba, po którym pędzą liczne księżyce, do Słońca podobnego
do jasnej gwiazdy. Setki pojazdów międzyplanetarnych przecinało we wszystkich kierunkach Układ Sło-
neczny. Zbliżał się nowy etap podboju przestrzeni kosmicznej przez człowieka -okres podboju wielkich,
„trudnych” planet: Jupitera, Saturna, Ura-na, Neptuna i Wenus.
Wenus była jednym z pierwszych obiektów, na który zwrócili uwagę wyruszający z Ziemi badacze ko-
smosu. Planeta znajduje się blisko Ziemi i Słońca, ma wiele wspólnych z Ziemią cech fizycznych, a jed-
nocześnie nic nie było wiadomo o jej budowie. Wszystko to przykuwało uwagę kosmonautów.
Najpierw wysłano ku niej rakiety automatyczne bez ludzi. Wyniki obserwacji i doświadczeń były nie-
zachęcające. Chmury, konsystencją swą przypominające oceaniczny ił, otaczały planetę i zasłaniały
wszystko. Na setkach kilometrów zwykłych i ultraczerwonych filmów widniał stale ten sam obraz: biała,
jednostajna, nieprzenikniona zasłona utworzona zapewne z bardzo grubej warstwy obłoków. Nie zdała eg-
zaminu także radiooptyka. Fale radiowe albo odbijały się od górnych warstw atmosfery, albo były całko-
wicie przez nią wchłaniane. Ekrany radiolokatorów albo jarzyły się równym nic nie znaczącym blaskiem,
albo pozostawały czarne. Telemechanicz-ne i cybernetyczne tankietki-laboratoria, które tak świetnie da-
wały sobie radę podczas badań Księżyca i Marsa, nie przesyłały żadnych meldunków. Wszystkie zaginę-
ły gdzieś na dnie zwartego oceanu szaroróżowej masy obłoków.
Wówczas do szturmu ruszyli najodważniejsi. Trzy wyprawy, wyposażone w najnowsze, jak na owe
czasy, urządzenia techniczne, jedna po drugiej zanurzały się w atmosferze tajemniczej planety. Pierwszy
statek spłonął, zanim zdążył nadać choćby jeden komunikat. (Obserwatorzy zauważyli w miejscu ze-
tknięcia się statku z powierzchnią atmosfery Wenus nikły błysk). Druga ekspedycja nadała meldunek, że
podchodzi do lądowania, a w dwadzieścia minut potem wiadomość, że tuż nad powierzchnią statek ich
niesie niezwykle silny prąd atmosferyczny. Była to ostatnia informacja. Trzecia ekspedycja wylądowała
szczęśliwie. Jednak nie wiadomo, jakie kaprysy przyrody nie pozwoliły na nawiązanie łączności przez
całą dobę. Dowódca wyprawy meldował później, że wokół szaleją burze piaskowe, trąby powietrzne
o tak potwornej sile, że zwalają nawet skały, a wreszcie, że otacza ich purpurowa nieprzenikniona mgła.
Na tym łączność się urwała i dopiero po tygodniu ktoś nerwowo rzucił do mikrofonu: „Gorączka, gorącz-
ka, gorączka”. Były to ostatnie słowa, jakie usłyszano od członków tej wyprawy.
Zagłada trzech ekspedycji w tak krótkim czasie to już zbyt wiele! Zrozumiano, że atakować Wenus
można dopiero po dokonaniu nowych, bardzo dokładnych przygotowań. Trzeba było przeprowadzić
żmudne, wszechstronne i głębokie rozpoznanie. Międzynarodowy Kongres Kosmologów opracował plan
badania Wenus, którego realizacja miała trwać piętnaście lat. Ludzkość zmobilizowała w tym celu
wszystkie najnowsze środki znajdujące się w arsenale wiedzy i techniki. Zbudowano i wysłano w prze-
strzeń kilka sputników-obserwatoriów, wyposażonych w setki automatów. Wprowadzono do użycia auto-
matyczne sondy-szperacze, zastosowano ultra-czerwoną i elektronową optykę, aparaty jonoskopowe
i wiele innych urządzeń. Mózgi elektronowe bezustannie opracowywały otrzymywane informacje. Wprzę-
gnięto do pracy największe w świecie elektronowe maszyny do obliczeń. Stratosfera Wenus została zba-
dana tak dokładnie, że wyniki wprowadzały w podziw nawet uczonych. W końcu z niezbędną dokładno-
ścią obliczono okres obrotu Wenus wokół jej osi. Sporządzono mapę z ogólnymi zarysami łańcuchów
górskich. Zmierzono występujące na Wenus pola magnetyczne. Prace prowadzono metodycznie i z pełną
celowością.
Francuski sputnik wykrył na Wenus i określił rejon zwiększonej jonizacji. Po pewnym czasie odkrycie
to potwierdzili uczeni radzieccy, chińscy i japońscy. Stwierdzono, że rejon superintensywnej jonizacji
obejmuje około pól miliona metrów kwadratowych i okresowo koncentruje się na ściśle określonym
miejscu. Stwierdzono również, że jonizacja nie ma nic wspólnego z grubą powłoką chmur, a zatem wyłą-
cza się możliwość jej atmosferycznego pochodzenia. Pozostało tylko podsunąć myśl, że rejon jonizacji
związany jest z twardą powierzchnią Wenus. Jeżeli źródłem jonizacji byłyby materiały promieniotwórcze,
to mogły jedynie zdradzać obecność rud radioaktywnych o niebywałej koncentracji. Nazwa „Uranowa
Golkonda” narzucała się sama przez się.
W takiej sytuacji sprawy przybrały inny obrót. Jeśli chodzi o ciężkie elementy radioaktywne, ludz-
kość ciągle jeszcze odczuwała ich głód. Technologia wydobywania rozsianych po całym globie rud roz-
wijała się powoli, natomiast zapotrzebowanie na materiały rozszczepialne wielokrotnie przewyższało pro-
dukcję zakładów aglomeracyjnych, a sztuczne ich wytwarzanie było zbyt kosztowne. Wyłącznie naukowe
zainteresowania, jakie budziła Wenus, zostały uzupełnione zagadnieniami bardziej praktycznymi.
Znów wyruszyło kilka ekspedycji. Zginął Sokolowski, wiceprezes Międzynarodowego Kongresu Ko-
smogatorów*.
Jako niewidomy inwalida powrócił do Nagoi nieustraszony Ni-sidzima. Przepadł bez wieści jeden
z najlepszych pilotów chińskich Szi Feń-ju. Było rzeczą oczywistą, że stare środki ataku zawodziły. We-
nus po prostu drwiła z wysiłków człowieka. Analiza skąpych wiadomości o katastrofach ekspedycji wy-
kazała, że aby pomyślnie wylądować na Wenus, trzeba wyrzec się dotychczasowych konstrukcji i zasad
technicznych, na których opierały się loty międzyplanetarne. Międzynarodowy kongres wezwał do zanie-
chania lotów aż do chwili, gdy zostaną zbudowane nowe statki międzyplanetarne, i uchwalił nagrodę
za opracowanie takiej rakiety, która by mogła pokonać pancerz wenusjańskiej atmosfery. W Związku Ra-
dzieckim pełną parą prowadzono prace nad skonstruowaniem rakiety o napędzie fotonowym. Inne pań-
stwa także szukały nowych rozwiązań.
Na dwa lata przed rozpoczęciem naszej opowieści w centralnych gazetach pojawiła się wzmianka, że
na największym sputniku Ziemi Wei-ta-de Ju-i, co znaczy „Wielka przyjaźń”, radzieccy i chińscy mistrzo-
wie bezgrawitacyjnego odlewnictwa metali - odlewnictwa w warunkach, gdy nie istnieje działanie siły
ciężkości -rozpoczęli odlewanie kadłuba rakiety o napędzie fotonowym. Możliwe, że na tej właśnie ra-
kiecie los pozwoli Bykowowi i jego towarzyszom dostać się na wenusjańskie pustynie… o których po-
wiedział Krajuchin: „Nie sądzę, aby się różniły od waszej ukochanej pustyni Gobi”.
Zresztą wszystko jedno, czy będzie to rakieta fotonowa, czy też atomowa, czy pustynie na Wenus
będą się zasadniczo różniły od ziemskich - wiadomo było jedno: wyprawa miała do wykonania nadzwy-
czaj trudne zadanie. Dla dokonania podboju Wenus ijej
* Autor stworzył nowe słowo, którego pierwowzorem jest „nawigator” (przyp. tlum.).
na poły mitycznych skarbów Uranowej Golkondy potrzebna jest ogromna wiedza, żelazne zdrowie,
niezwykła wytrzymałość… Trzeba być do tego prawdziwym astronautą, jednym z tych bohaterów, jakich
ogląda się w kinie i jakich wita się z kwiatami w ręku, albo też… jednym z tych, co giną w bezkresnej
przestrzeni międzyplanetarnej. Czy skromny inżynier Bykow ma dość wiedzy, czy wytrzymają jego zdro-
wie i charakter?
Krajuchin zna się na tych sprawach lepiej, jest przecież zastępcą prezesa PKKM, Państwowego Komi-
tetu Komunikacji Międzyplanetarnej. Jeśli Krajuchin jest przekonany, że Bykow da sobie radę, to Bykow
nie zawiedzie. Zresztą, ci astronauci to także ludzie! Potrafią oni, potrafi i on.
Bykow zdał sobie nagle sprawę, że uparcie wpatruje się prosto w oczy ładniutkiej bibliotekarki sie-
dzącej przy stoliku naprzeciw. Dziewczyna najpierw zrobiła groźną minę, lecz po chwili nie wytrzymała
i parsknęła śmiechem. Z kolei nachmurzył się Bykow. Trzeba będzie wysłać do Aszchabadu depeszę, że
delegacja przeciągnie się. Szkoda… nie zobaczy się już przed wyprawą… Ale co by to dało? Czy w cią-
gu kilku minut zdoła powiedzieć wszystko, czego nie miał odwagi wyznać przez tyle lat? Niechaj los roz-
strzyga! Gdy wróci… (W myśli zobaczył fotografię w czasopiśmie. Bohaterowie kosmicznych przestrzeni
powrócili z trudnego rejsu -kwiaty, uśmiechy, podniesione w geście powitania dłonie…), gdy wróci, weź-
mie urlop i pojedzie do Aszchabadu. Podejdzie do znajomego domu, naciśnie guzik dzwonka…
Bykow spojrzał na zegarek. Do piątej brakowało jeszcze paru minut. Wstał, skłonił się bibliotekarce,
zwracając jednocześnie tom encyklopedii.
Jednooki sekretarz skinął mu głową jak staremu znajomemu. Bykow jeszcze raz spojrzał na zegarek
(była za minutę piąta), przygładził ręką włosy, obciągnął wiatrówkę i zdecydowanym ruchem otworzył
drzwi gabinetu.
Odniósł wrażenie, że wszedł do innego pokoju. Zasłony na oknach były rozsunięte; przez szeroko
otwarte okna wdzierało się słoneczne światło, oblewając złotem jasne, aksamitne ściany z plastiku. Fotel,
który stał przy biurku, został odsunięty. Nadal leżał na nim, zwiesiwszy za oparcie srebrzysty hełm, strój
przypominający skafander. Pod ścianą znajdował się zwinięty dywan. Pośrodku gabinetu, na wyfrotero-
wanym parkiecie, stał dziwaczny przedmiot, coś w rodzaju żółwia o pięciu grubych nogach. Gładki, sfe-
ryczny pancerz wznosił się przynajmniej metr nad podłogą. Wokół „żół-wia” przykucnęło kilku męż-
czyzn.
Gdy Bykow wszedł do gabinetu, jeden z nich, barczysty, przygarbiony, w czarnych ochronnych okula-
rach, zakrywających niemal połowę twarzy, podniósł łysą głowę, lśniącą w słonecznym blasku, i odezwał
się chrypiącym głosem Krajuchina:
- Otóż i on! Towarzysze, przedstawiam wam szóstego członka waszej załogi, inżyniera Aleksieja Pio-
trowicza Bykowa.
Zwróciły się ku niemu wszystkie twarze - rosły, bardzo przystojny mężczyzna w lekkim, doskonale
uszytym garniturze; czerwony od upału grubas z ogoloną głową; śniady, czarnowłosy młodzian, wyciera-
jący żylaste dłonie zatłuszczonymi pakułami, i… Dauge, stary, dobry przyjaciel Dauge, tak samo jak
na pustyni Gobi wychudły i niezgrabny, tylko ubrany inaczej, już nie w szerokich spodniach i chustce
na głowie, lecz w zwykłym garniturze. Dauge spoglądał na Bykowa, witał go życzliwym kiwaniem głowy
i uśmiechał się na całą szerokość wielkich ust.
- Poznajcie się - powiedział Krajuchin. - Włodzimierz Sier-giejewicz Jurkowski, wybitny geolog i do-
świadczony astronauta.
Przystojny geolog w wymuskanym garniturze jakby od niechcenia uścisnął rękę Bykowa i odwrócił
się obojętnie. Bykow kątem oka spojrzał na Krajuchina. Wydało się mu, że w jego oczach zabłysły i na-
tychmiast przygasły wesołe ogniki.
- …Bogdan Bogdanowicz Spicyn, pilot, jeden z najlepszych kosmonautów na świecie. Członek pierw-
szych ekspedycji do strefy asteroidów.
Ciemny brunet błysnął w uśmiechu wspaniałymi zębami. Dłoń miał gorącą i twardą jak żelazo.
- Michał Antonowicz Krutikow - mówił dalej Krajuchin - nawigator. Duma radzieckiej astronautyki.
- Ech, jak wy coś powiecie, Mikołaju Zacharowiczu, to… -mruknął grubas, zmieszany jak panienka,
przyjaźnie oglądając By-kowa od stóp do głów. - Towarzysz Bykow naprawdę może pomyśleć… Bardzo
mi przyjemnie poznać was, towarzyszu Bykow…
- A na koniec… tu, zdaje się, przedstawiać nikogo nie potrzebuję.
Bykow i Dauge uścisnęli się.
- Wspaniale, Aleksieju, wspaniale! - szeptał Dauge.
- Oczom nie wierzę, że to ty!
- A właśnie że ja, Aleksieju!
Krajuchin ujął Bykowa delikatnie za łokieć.
- Dowódca statku i kierownik ekspedycji.
Bykow obejrzał się. W drzwiach stał niewysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o bardzo bladej twa-
rzy i zupełnie siwych włosach. Patrząc na jego regularne, wyraziste i delikatne rysy, nie można było
mu dać więcej niż trzydzieści parę lat. Widocznie wszedł do gabinetu tuż za Bykowem i obserwował całą
ceremonię.
- …Anatol Borysowicz Jermakow.
Bykow, gdy usłyszał nazwisko, które przed kilkoma miesiącami nie schodziło ze szpalt prasy, stanął
na baczność. Są ludzie, których przewagę czuje się od pierwszego wejrzenia. Do takich z pewnością na-
leżał Jermakow. Bykow wyczuwał w nim niemal olbrzymią siłę woli i wszechstronny umysł, który zna-
mionują żelazna logika i konsekwencja. Mocne usta Jermakowa rozchyliły się w uprzejmym uśmiechu,
lecz ciemne oczy z ciekawością i uwagą badały twarz nowego członka ekspedycji.
Minęło kilka trudnych sekund milczenia. Pierwszy odezwał się Jermakow:
- Bardzo mi przyjemnie, towarzyszu Bykow.
Iżynier delikatnie uścisnął jego wąską, ciepłą dłoń i odwrócił się do Daugego. Zauważył, że czoło sta-
rego towarzysza było pokryte kroplami potu. No cóż, w gabinecie było dość gorąco.
- A więc, towarzysze - zaczął Krajuchin - zebraliśmy się już wszyscy i możemy zaczynać konferencję,
ostatnią w Moskwie.
Zbliżył się do biurka i nacisnął jeden z guzików na ebonitowej tablicy rozdzielczej wideofonu. Rozle-
gło się ciche brzęczenie i szary żółw powoli zapadł się pod podłogę, a nad ciemnym otworem zasunął się
parkiet. Dauge i Spicyn rozwinęli i ułożyli na podłodze dywan, a grubasek Krutikow podsunął fotel
na dawne miejsce przy biurku.
- Siadajcie, towarzysze - zaprosił Krajuchin.
Wszyscy zajęli miejsca w lekkich fotelikach z czerwonego drzewa. Zapanowało milczenie.
- Z radością mogę was zawiadomić - mówił Krajuchin - że rozkaz został podpisany. Stało się to przed
dwiema godzinami, a jeśli chodzi o skład załogi, to został ostatecznie zatwierdzony. Gratuluję wam.
Wszyscy siedzieli nieruchomo i tylko elegancik Jurkowski podniósł głowę i rzucił na Bykowa prze-
lotne spojrzenie.
- Co się zaś tyczy zadania… - Krajuchin zamilkł na chwilę i podniósł kartkę do oczu. - Jeśli chodzi
o zadanie, to w tym punkcie komitet uznał za konieczne wprowadzić kilka zmian, a raczej uzupełnień.
- Zaczyna się… - cicho, lecz z wyraźnym niezadowoleniem szepnął Dauge.
Zaterkotał dzwonek telefonu. Krajuchin podniósł i od razu położył słuchawkę. Nacisnął przełącznik
i burknął:
- Mam teraz konferencję.
- Tak jest! - zabrzmiało w głośniku.
- Tak więc, towarzysze, w zasadzie wszystko pozostaje tak, jak było w projekcie. Zadaniem waszym
będzie wypróbowanie nowych urządzeń technicznych i przeprowadzenie geologicznych badań na Wenus.
Ponieważ mamy wśród nas nowicjusza, który nie jest obeznany z naszymi sprawami, a także biorąc pod
uwagę, że powtarzanie jest matką mądrości… przeczytam wam tę część rozkazu. „Paragraf ósmy. Zada-
niem ekspedycji jest: po pierwsze, przeprowadzić wszechstronne próby eksploatacyjno-techniczne nowe-
go typu statku międzyplanetarnego - rakiety o napędzie fotonowym »Hius«. Po drugie, wylądować
na Wenus w rejonie złóż radioaktywnych rud Uranowa Golkonda, które przed dwoma laty zostały odkry-
te przez ekspedycję Tachmasiba-Jermakowa…”.
Bykow głośno westchnął. Dauge ostrzegawczym gestem położył mu dłoń na kolanie.
- „…i przeprowadzić tam geologiczne badania. Paragraf dziewiąty. Zadaniem grupy geologicznej eks-
pedycji jest określić granice złóż Uranowej Golkondy, zebrać próbki materiałów radioaktywnych oraz
obliczyć w przybliżeniu zapasy tych kopalin. Po powrocie przedłożyć komitetowi szacunkową wartość
złóż”. Wszystko to było w projekcie, ale teraz przeczytam punkt, który został dodany - wtrącił Krajuchin.
- Słuchajcie! „Paragraf dziesiąty. Zadaniem ekspedycji jest znalezienie miejsca lądowania w odległości
nie większej niż pięćdziesiąt kilometrów od granicy Uranowej Golkondy. Lądowisko musi nadawać się
dla wszystkich typów statków międzyplanetarnych, a ekspedycja wyposaży je w automatyczne radiola-
tarnie typu Usmanowa-Szwarca, działające na zakresie fal ultrakrótkich i pobierające energię z miejsco-
wych źródeł”. Krajuchin odłożył papiery i spojrzał na zebranych.
Przez chwilę panowało milczenie. Ciszę przerwał Jurkowski. Z nonszalancją uniósł jedną brew i zapy-
tał:
- A któż będzie to robił?
- Dziwne pytanie - uśmiechając się, zauważył Krajuchin.
- Wszystko to brzmi bardzo ładnie, znajdziemy lądowisko -jakby pospiesznie zaczął mówić Dauge. -
Ostatecznie nawet je wybudujemy. Ale z tymi radiolatarniami… Sprawa specjalnego przygotowania…
delikatna i wymaga specjalnego przygotowania.
- To już, moi drodzy, nie moja sprawa. Ta troska spada na głowę kierownika ekspedycji. - Krajuchin
zapalił papierosa. -Prawda, Anatolu Borysowiczu?
Bykow z zaciekawieniem spojrzał na Jermakowa. Ten machnął ręką.
- Sądzę - mówił powoli - że wywiążemy się z zadania. Jeśli się nie mylę, mamy jeszcze przed sobą
półtora miesiąca. Przez ten czas zdążymy poznać konstrukcję owych latarń i przeprowadzić kilka prób-
nych montaży. Nie taka to znów „delikatna” sprawa…
- Musicie jednak wziąć pod uwagę, że nie dam wam na te prace całych sześciu tygodni ani nawet
miesiąca - przerwał mu Krajuchin.
- W takim razie muszą wystarczyć trzy tygodnie - Jermakow opuścił wzrok i oglądał własne dłonie. -
Ma się rozumieć, jeśli nam to umożliwicie.
- Nie rozumiem - wtrącił się Jurkowski, nie czekając na odpowiedź Krajuchina - co to znaczy „pobie-
rające energię z miejscowych źródeł”? Zdaje się, że tak przeczytaliście?
- Znaczy to, drogi Włodzimierzu, że źródło energii dla radio-latarni musicie znaleźć tam na miejscu -
odpowiedział Krajuchin. -Zresztą, jestem przeświadczony, że dla naszych techników ta sprawa jest cał-
kiem jasna. Chyba tak?
Krutikow szybko przytaknął, a Spicyn, uśmiechając się, zaczął:
- Pewnie, że rozumiemy. Jeśli Golkonda zawiera chociażby połowę tych materiałów radioaktywnych,
o jakich się mówi, czy też termoelementy… A zresztą, co tu mówić! Rozkaz to rozkaz.
- Co innego wydać rozkaz, a całkiem co innego wykonać go -ponuro mruknął Jurkowski. - W każdym
razie uważam, że punkt ten trzeba było najpierw omówić z nami, a dopiero potem umieszczać w rozkazie.
„Dlaczego Krajuchin nie zgasi tego napuszonego bażanta?” -ze złością pomyślał Bykow.
Cienkie, jakby szrama po chirurgicznym cięciu, wargi Kraju-china rozchyliły się w ironicznym uśmie-
chu.
- Włodzimierzu Siergiejewiczu, czy uważacie, że to przekracza możliwości ekspedycji?
- Nie o to chodzi…
- Oczywiście nie o to! - ostro potwierdził Krajuchin. - Oczywiście nie o to! Rzecz w tym, że na osiem
statków, które w ostatnim dwudziestoleciu wyleciały na Wenus, sześć rozbiło się o skały. Zważcie więc,
że „Hius” zostaje wysłany na Wenus nie wyłącznie… i nie w celu zaspokojenia waszych, Włodzimierzu,
geologicznych namiętności. Sprawa polega na tym, że za wami pójdą inni… dziesiątki, setki następców.
Wenus… Golkondy nie możemy pozostawić bez znaków nawigacyjnych. Nie możemy i niech to diabli
wezmą! Albo ustawimy tam automatyczne radiolatarnie, na których będzie można całkowicie polegać,
albo nadal będziemy wysyłać ludzi prawie na pewną zgubę. Czyżbyście tego nie rozumieli?
Krajuchin zaczął kasłać, odrzucił papierosa i chusteczką wytarł łysinę. Jurkowski oblał się pąsem
i opuścił wzrok. Wszyscy milczeli. Dauge trącił Bykowa łokciem.
- W ten oto sposób ściąga się nasz ludek z niebotycznych wyżyn na ziemię.
- Poczekaj, Grigorij - szepnął Bykow - daj posłuchać.
Jeszcze niezbyt wyraźnie zdawał sobie sprawę z koncepcji ekspedycji i środków, jakimi miała rozpo-
rządzać. Na razie było oczywiste, że przynajmniej jedno lądowanie na Wenus przebiegło pomyślnie. Lą-
dowanie ekspedycji Tachmasiba-Jermakowa. Uranowa Golkonda nie była mitem.
- Przypuszczam, że nie będziemy musieli zmieniać obliczeń związanych z lotem? - spytał Jermakow.
- Nie, dane przelotu nie ulegną zmianie. Towarzysz Krutikow powinien przewidzieć start na piętnaste-
go, osiemnastego sierpnia.
Nawigator Krutikow uśmiechnął się i przytaknął głową.
- Mam jeszcze jedno pytanie - niespodziewanie jeszcze raz zabrał głos Jurkowski.
- Proszę bardzo, Włodzimierzu Siergiejewiczu.
- Zupełnie nie rozumiem, jakie zadanie ma spełniać towarzysz… e… Bykow, zwłaszcza w takiej eks-
pedycji jak nasza. Nie wątpię w jego wielkie walory, zarówno fizyczne, jak i duchowe, ale chciałbym do-
wiedzieć się czegokolwiek o jego specjalności i zadaniach.
Bykow wstrzymał oddech.
- Wiadomo wam, że ekspedycja będzie pracować w warunkach pustynnych - powoli wyjaśniał Kraju-
chin. - A towarzysz Bykow jest z pustynią za pan brat.
- Hm… Myślałem, że jest specjalistą od lotnisk. Mamy prawo przypuszczać, że Grigorij Dauge zna
pustynię nie gorzej.
- Dauge zna pustynię znacznie gorzej - gniewnie zawołał Grigorij. - Znaczniej gorzej! Wymieniony
przez Jurkowskiego nawet w prozaicznych piaskach Gobi przepadłby z kretesem, gdyby nie Bykow…
Ty, Włodku, nie znasz Bykowa, ale także nie znasz pustyń. Nie wszystkie są podobne do tej w Wielkim
Syrcie.
Krajuchin spokojnie poczekał, aż Dauge wypowie się, i dopiero wtedy dokończył przerwane objaśnie-
nie. - A poza tym Aleksiej Piotrowicz jest świetnym inżynierem chemikiem i kierowcą.
Jurkowski wzruszył ramionami.
- Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic przeciwko inżynierowi Bykowowi. Lecz chyba powinienem
wiedzieć, jaka jest specjalność moich towarzyszy wyprawy! Teraz już wiem: towarzysz Bykow jest spe-
cjalistą od pustyń.
Bykow zacisnął zęby i milczał. Jednakże Krajuchin gniewnie wbił wzrok w Jurkowskiego i zagrzmiał:
- Włodzimierzu Siergiejewiczu, jeśli popełnię błąd, poprawcie mnie. Zdaje się, że to wam podczas po-
bytu na Marsie przed pięciu laty pękła gąsienica u tankietki. Prawda? A wy i Chlebni-kow wlekliście się
pięćdziesiąt kilometrów na piechotę, bo nie umieliście jej naprawić…
Jurkowski zerwał się i chciał coś tłumaczyć, lecz Krajuchin mówił dalej:
- Zresztą, nie o to nawet chodzi. Inżynier Bykow został włączony w skład ekspedycji nie tylko jako
specjalista, lecz także dlatego, że ma owe fizyczne i duchowe walory, o których nie wątpicie, co zresztą
sami przed chwilą słyszeliśmy z waszych ust. To człowiek, na którym wy będziecie mogli polegać w kry-
tycznych chwilach. A obiecuję, że chwil takich wam nie zabraknie!
- Poddawaj się! - Krutikow trzepnął Jurkowskiego po ramieniu. - Tym bardziej, że to on właśnie ura-
tował twojego ukochanego Daugego…
- Przestań! - burknął Jurkowski.
Bykow zrobił głęboki wdech i zaczesał dłonią sterczące na czubku głowy włosy. Krajuchin wyciągnął
z biurka złożoną we czworo kartkę i znów zaczął mówić:
- Przy sposobności coś o obowiązkach. Wszyscy je znacie, ale… ja tak, dla przypomnienia, przeczy-
tam jeszcze raz. „Jermakow - kierownik wyprawy, dowódca statku, fizyk, biolog i lekarz.
Spicyn - pilot, radiotelegrafista, nawigator i mechanik pokładowy. Krutikow - nawigator, cybernetyk,
pilot i mechanik pokładowy. Jurkowski - geolog, radiotelegrafista, biolog. Dauge - geolog, biolog. By-
kow- inżynier mechanik, chemik, kierowca transportera, radiotelegrafista”.
- Specjalista od pustyń - szepnął Dauge. Bykow niecierpliwie wzruszył ramionami.
- A teraz coś jeszcze… - Krajuchin wstał i oparł się dłońmi o biurko. - Kilka słów o zagadce, o „za-
gadce Tachmasiba”…
- O Boże! - żałośnie szepnął Krutikow.
- Co powiedzieliście? - zwrócił się do niego Krajuchin.
- Nic ważnego.
- Zapewne chcieliście powiedzieć, że mit o „zagadce Tach-masiba” zanudził już was na śmierć?
- Niezupełnie tak… ale… - Krutikow poruszył się zażenowany i zerknął na Jermakowa.
- Ale coś w tym rodzaju. Wróćmy jednak do sprawy. W kierownictwie Akademii znaleźli się ludzie,
którzy zainteresowali się tym problemem i prosili, aby włączyć go w prace waszej ekspedycji i rozszy-
frować tę „zagadkę”.
- To oczywiste… - z uśmiechem dorzucił Krutikow.
- Nie zgodziłem się na to, biorąc pod uwagę wasze i tak już bardzo napięte plany. Jednakże, ponieważ
będziecie pracować w pobliżu Golkondy, zwracam się do was z prośbą, abyście zwrócili uwagę
na wszelkie zjawiska, które w najmniejszym choćby stopniu przypominałyby to, co wiemy… czego do-
wiedzieliśmy się od ekspedycji Tachmasiba-Jermakowa. Zrozumieliśmy się?
Wszyscy milczeli. Tylko Jermakow rzucił półgłosem:
- Niestety, ogólnie przyjęła się opinia, że dziwne przygody Tachmasiba to mit. A przecież jego śmierć
nie jest mitem…
- Mógł zginąć z tysiąca innych powodów - powiedział Dauge.
- Całkiem możliwe. Lecz nie należy zapominać, że „czerwony krąg”, wszystko jedno, co się za tymi
słowami kryje, istnieje rzeczywiście i stał się przyczyną jego zguby.
- Krótko mówiąc, nie jest to rozkaz, lecz prośba - dodał Krajuchin - chociaż obawiam się, że „zagadka
Tachmasiba” da wam znać o sobie, niezależnie od tego, czy w nią wierzycie, czy nie… To wszystko,
co chciałem wam powiedzieć. Teraz przejdźmy do spraw bieżących. Wiecie, że jutro wylatujemy. Zbiór-
ka tu u mnie o dwunastej. Pojedziemy na lotnisko Wnukowo… Towarzyszu Bykow!
- Słucham! - Aleksiej poderwał się z krzesła.
- Proszę, nie wstawajcie! Gdzie zamierzacie nocować? W Pradze?
- U mnie - szybko odpowiedział Dauge.
- A zatem świetnie! No cóż, towarzysze, jeśli nie ma pytań, możecie odejść i szykować się do drogi.
Anatolu Borysowiczu, proszę, zostańcie chwilę.
Wszyscy wstali i zaczęli się żegnać. W sekretariacie Dauge wziął Bykowa pod rękę.
- Zejdź na parter i czekaj na mnie w westybulu, ja skoczę po samochód. Mamy przed sobą cały wie-
czór. Posiedzimy, pogadamy. Spodziewam się, że masz całą masę pytań. Prawda?
- Grigorij, jakiś ty przewidujący! Słów mi brakuje!
U progu
Bykow westchnął i usiadł na tapczanie, odrzucając kołdrę. Nie mógł usnąć. W gabinecie Daugego
było ciemno. Na podłodze bielały zrzucone na podłogę prześcieradła. Za oknami różowiła się nocna łuna
wielkomiejskich świateł.
Bykow wyciągnął rękę po zegarek leżący na stoliku obok tapczanu, ale ten wyśliznął mu się i upadł
na dywan. Bykow zsunął się z tapczanu i zaczął szukać zguby, wodząc dłonią po podłodze. Zegarka jed-
nak nie było. Inżynier wstał i poprawił rozkopane prześcieradła. Robił to już trzeci raz od chwili, gdy
Dauge życzył mu dobrej nocy i poszedł do swojej sypialni pisać listy. Aleksiej położył się, lecz sen nie
przychodził. Biedaczysko kręcił się, sapał, układał się najwygodniej, liczył do stu, ale wszystko nada-
remnie.
„Zbyt wiele wrażeń” - pomyślał. Zbyt wiele wrażeń i myśli. Zbyt wiele opowiadał Dauge, a jeszcze
więcej zostało nie wytłumaczone. Co za rozkosz sprawiłby teraz papieros. Nie! Nie wolno! Trzeba od-
zwyczajać się. Trzeba rzucić palenie i zupełnie zapomnieć o alkoholu. Wieczorem Grigorij bez żadnego
entuzjazmu przyjął jego słowa, że „o tam, w walizce, czeka na swoją kolej butelka najlepszego ormiań-
skiego koniaku”. Dość obojętnie spytał: „Piętnastoletnia?”. „Dwudziestoletnia!” - triumfalnie obwieścił
Bykow. „Wobec czego możesz ją wyrzucić - uprzejmie zaproponował Dauge. - Wyrzuć natychmiast
do śmietniczki, a już sama poleci przewodami zsypowymi, albo oddaj ją jutro komukolwiek. Pamiętaj, że
w rakiecie nie wolno palić. Taki już jest nasz regulamin. Na Ziemi wolno nam czasami napić się trochę
wina gronowego, w drodze - ani kropelki! Takie są zasady, towarzyszu astronauto”.
- To ci klasztor - głęboko przeżywając to stwierdzenie, zamruczał Bykow, układając się wygodniej
pod kołdrą. - Trzeba spać. Muszę usnąć.
Zamknął oczy i natychmiast wyobraził sobie duży hall, w którym po posiedzeniu czekał na Daugego.
Minęli go Bogdan Spicyn i tłuściutki Krutikow. Przystanęli przed kioskiem z książkami. Z urywków roz-
mowy domyślił się, że rozprawiają o jakiejś nowej książce. Właściwie Spicyn milczał, a tylko Krutikow
terkotał wysokim tenorkiem, od czasu do czasu rzucając w stronę nowicjusza przyjazne spojrzenia. By-
kow odniósł wrażenie, że nowi koledzy zapraszają go do wzięcia udziału w dyskusji, lecz akurat zjawił
się Dauge z Jurkowskim. Dauge maszerował zdecydowanym krokiem, zagryzając wargi, a Jurkowski
z twarzą jakby wykrzywioną skurczem ściskał w ręku zgniecioną gazetę.
- Zginął Dangee - zakomunikował Jurkowski, gdy podszedł już całkiem blisko.
Bykow zauważył, jak słowa te starły z twarzy czarnowłosego Spicyna wesoły uśmiech.
- Do diabła! - zaklął Spicyn. Krutikow pochylił się do przodu. Wargi jego drżały.
- O Boże… Paul?!
- Nad Jupiterem! - z wściekłością mówił Jurkowski. - Ugrzązł w egzosferze, stracił prędkość, a nie
chciał zawrócić…
Podał gazetę. Bykow zobaczył portret w czarnej obwódce -szczupły młody człowiek ze smutnymi
oczyma.
- Jupiter… Znów przeklęty Jupiter! - zaciskając pięści, mówił Jurkowski. - Jeszcze gorszy od Wenus,
gorszy od wszystkiego na świecie. Chciałbym tam… - machnął ręką, zrobił w tył zwrot i odszedł, ener-
gicznie stąpając po elastycznej podłodze.
- Paul Dangee. Paul… - powtarzał Krutikow żałośnie, kręcąc głową.
- Nie zdążyłem odpowiedzieć na jego list - z trudem wykrztusił Dauge. Wszyscy zamilkli. Słychać
było tylko chrzęst twardej okładki książki, gniecionej w pulchnych, porośniętych włosami palcach Kruti-
kowa.
…Bykow otworzył oczy i ułożył się na plecach. Wypadek zaćmił nastrój wieczoru. Rozmowa z Dau-
gem nie udała się. „Ci astronauci to diabelnie dzielni chłopcy - myślał Aleksiej. - A do tego zadziwiają-
co uparci. Prawdziwi ludzie! Ilu już ich zginęło na Wenus!”. Ruszali do ataku na niezdarnych rakietach
odrzutowych, zabierających ograniczone zapasy paliwa. Nikt ich tam nie popędzał, raczej ich powstrzy-
mywano, po powrocie nie pozwolono na dalsze loty… jeśli oczywiście wracali.
Teraz do szturmu ruszał „Hius”… Bykow, jak każdy inżynier specjalista od silników o napędzie ato-
mowym, znał teorię napędu fotonowego i z zaciekawieniem studiował wszystko, co ukazywało się w dru-
ku na ten temat. Rakieta fotonowa przetwarza paliwo na kwanty promieniowania elektromagnetycznego
i dzięki temu uzyskuje najwyższą osiągalną prędkość strumienia odrzutowego, równą prędkości światła.
Źródłem energii silnika rakiety fotonowej mogą być procesy termojądrowe (częściowe przeistaczanie się
paliwa w energię promienistą) lub też procesy anihilacji antymaterii (pełne przekształcenie się paliwa
w energię promienistą). Przewaga rakiety fotonowej nad atomową z płynnym paliwem była wielka i nie-
zaprzeczalna. Po pierwsze, stosunkowo mała waga paliwa; po drugie, duży ciężar użytkowy; po trzecie,
w porównaniu z rakietą o napędzie płynnym fantastyczne właściwości manewrowania; po czwarte…
Tyle mówi teoria. Lecz Bykow wiedział także, że do niedawna wszelkie próby wykorzystania zasady
silnika rakietowo-fotonowego w praktyce kończyły się niepowodzeniem. Jeden z podstawowych proble-
mów tej zasady - odbicie promieniowania - nie dawał się rozwiązać w praktyce. Aby otrzymać fotonową
siłę ciągu, trzeba wytworzyć promieniowanie o intensywności rzędu milionów kilo-kalorii na centymetr
kwadratowy zwierciadła odbijającego na sekundę. Takich temperatur, jakie występują przy tych proce-
sach -sięgających setek tysięcy stopni - nie wytrzymywały żadne materiały. Prototypy startujące bez pi-
lotów spalały się do cna, zanim zdążyły wykorzystać choćby jedną setną energii paliwa. A mimo to ra-
kieta „Hius”, mająca napęd fotonowy, została zbudowana!
- Wyprodukowano idealne zwierciadło - opowiadał Dauge -”absolutne zwierciadło”. Wytworzono ma-
teriał odbijający wszystkie rodzaje energii promienistej o dowolnej intensywności, odbijający wszystkie
rodzaje cząstek elementarnych o energiach do stu, stu pięćdziesięciu milionów elektronowoltów. Zdaje
się, tylko prócz neutronów. Cudowny materiał. Teorię jego opracował instytut w Nowosybirsku.
To prawda, nie myślano przy tym o rakiecie fotonowej. Badano tam idealne osłony mające zabezpieczyć
przed
promieniowaniem reaktorów atomowych. Krajuchin jednak od razu zorientował się, o co chodzi. -
Dauge, mówiąc to, uśmiechał się. -Krajuchin to fanatyk, jeśli chodzi o rakiety fotonowe. To on wypowie-
dział znany aforyzm: „Fotonowa rakieta - wszechświat podbity!”. Natychmiast uchwycił się on tego „ab-
solutnego zwierciadła”. Do dalszego opracowania zapędził trzy czwarte laboratoriów i pracowni komite-
tu, a jako wynik otrzymał „Hiusa”!
Wyprodukowanie „absolutnego zwierciadła” było pierwszym realnym osiągnięciem nowej, prawie
fantastycznej nauki - chemii mezoatomowej, chemii sztucznych atomów, w których elektrony zastąpiono
mezonami. Sprawa ta pochłonęła Bykowa do tego stopnia, że na chwilę zapomniał o wszystkim - o nie-
szczęsnym Paulu Dangee, o Wenus, a nawet o czekającej go ekspedycji. Niestety,
O „absolutnym zwierciadle” Dauge mógł powiedzieć niewiele. Dużo natomiast opowiedział mu o
„Hiusie”.
W „Hiusie” zastosowano dwa różne rodzaje napędu: pięć zwykłych rakiet atomowo-odrzutowych
unosi paraboliczny reflektor z „absolutnego zwierciadła”. W punkcie ogniskowej reflektora rozpyla się
z określoną częstotliwością porcje plazmy wodorowo-try-towej. Zadanie rakiet atomowych jest dwoja-
kie: umożliwiają one „Hiusowi” start i lądowanie na Ziemi, gdyż reaktor fotonowy nie nadawał się
do tego celu, ponieważ skażałby atmosferę niczym jednoczesny wybuch dziesiątków bomb wodorowych.
Reaktory rakiet wytwarzają także energię potrzebną dla potężnych elektromagnesów, w których polu na-
stępuje hamowanie plazmy i powstaje termojądrowa synteza.
Wszystko to takie proste i pomysłowe: pięć rakiet i zwierciadło. Owa brzydka pokraka przypomina-
jąca żółwia, którą Bykow widział stojącą na pięciu nogach w gabinecie Krajuchina, to właśnie makieta
„Hiusa”. Szczerze mówiąc, „Hius” nie może się poszczycić wdzięcznymi kształtami…
Inżynier znów usiadł na łóżku. Skurczył się, opierając głowę i plecy o chłodną ścianę.
- Polecimy na rakiecie fotonowej „Hius-2”. „Hius-1” spłonął przed dwoma laty podczas lotów prób-
nych - wygadał się Dauge. -Nikt nie zna przyczyn. Nie ma kogo spytać. Jedyny człowiek, który mógłby
cokolwiek wyjaśnić, to Aszot Petrosjan - cześć jego pamięci! Przeistoczył się w atomowy pył razem
z całą masą stopów tytanu, z jakich był zbudowany kadłub pierwszego „Hiusa”. Śmierć lekka i zaszczyt-
na…
„Nikt z nas, to pewne, śmierci się nie boi - mignęło w myślach Bykowa. - My tylko jej nie chcemy.
Czyje to słowa?” - Inżynier wstał z tapczanu. Wiedział już, że nie zaśnie. Absolutne zwierciadło… Dan-
gee, „Hius”. Petrosjan… „Zrobimy ostatnią próbę”.
Wyszedł na balkon, całkiem machinalnie namacał w kieszeni kurtki paczkę papierosów.
Jeśli nie można zasnąć, powiadają, trzeba przemarznąć. By-kow oparł się łokciami o balustradę bal-
konu. Panowała cisza. Olbrzymie miasto spało w widmowym półmroku lipcowej nocy; daleko za hory-
zontem na niebie zawisła różowawa, drgająca łuna, na północy oślepiająco białym grotem wbijała się
w niebo iglica Pałacu Rad.
„Na pewno już po drugiej - myślał Bykow. - Właściwie, gdzie posiałem zegarek? Ależ ciepła noc…
Wiaterek tak nagrzany, delikatny… A »Hius« po sybiracku - zimna wichura, północna zawieja. Projekt
rakiety o napędzie fotonowym opracowali inżynierowie Sybiracy i zaproponowali to słowo jako krypto-
nim. Potem nazwa przeszła już na rakietę”.
Dziwne i obce nazwy. „Hius” - na cześć syberyjskiego mrozu. „Uranowa Golkonda” - to, zdaje się,
na pamiątkę starożytnego miasta, w którym król Salomon przechowywał niegdyś swoje diamenty…
Aha… jeszcze - „zagadka Tachmasiba”.
Tachmasib Mechti, wybitny azerbejdżański geolog, pierwszy człowiek, który był na Golkondzie. Jer-
makow, Tachmasib i jeszcze dwóch geologów na specjalnie wyposażonej rakiecie sportowej pomyślnie
wylądowali na Wenus. Był to wielki wyczyn, a jednocześnie szczęśliwy przypadek. Takiego zdania są
wszyscy, nie wyłączając Jermakowa.
Wylądowali w odległości około dwudziestu kilometrów od granicy Golkondy. Tachmasib zostawił
Jermakowa w rakiecie, a sam ze swymi geologami wyruszył na rozpoznanie. Jaki był dalszy bieg wypad-
ków, nie wiadomo. Tachmasib powrócił do rakiety dopiero po czterech dniach. Był sam. Na pół żywy
z pragnienia, straszliwie wyczerpany, pokryty ranami wypalonymi przez promieniowanie. Przyniósł
ze sobą próbki rud. Miał rudę uranową, radową, transu-ranową. (Dauge, opowiadając o tym, wykrzyki-
wał: to arcybogate rudy, Aleksieju, to niezwykłe rudy!). W specjalnym zbiorniczku znajdował się szaro-
różowy proszek. Uczony był już nieprzytomny. Pokazywał Jermakowowi zbiorniczek i coś z zapałem tłu-
maczył mu po azerbejdżansku. Jermakow nie rozumiał ani słowa i błagał go, aby przemówił po rosyjsku;
domyślił się, że chodzi o coś bardzo ważnego. Lecz po rosyjsku Tachmasib rzucił tylko: „Strzeżcie się
czerwonego kręgu! Uciekajcie przed czerwonym kręgiem!”. Nie powiedział już więcej ani słowa. Zmarł
podczas startu i Jermakow spędził ze zmarłym dwa tygodnie.
„Czerwony krąg” - to właśnie jest tajemnicą, zagadką Tach-masiba, tajemnicą, która okrywa śmierć
trzech geologów, zagadką Golkondy. Całkiem możliwe, że nie istnieje żadna zagadka. Niemało jest ta-
kich, co uważają, że Tachmasib pokonany przez chorobę, porażony promieniowaniem, będąc świadkiem
śmierci swych towarzyszy, postradał zmysły. Szaroróżowy pył przyniesiony w zbiorniczku był skompli-
kowanym związkiem organicznym krzemu - znanym na Ziemi już od dawna.
Dlaczego Tachmasib wlókł ze sobą ten zbiornik, nie wiadomo. Także trudno jest pojąć, jaki związek
ma z tym „czerwony krąg”.
Dauge mówił o tym niechętnie, krzywiąc się, jakby miał zgagę. Osobiście nie wierzył w „zagadkę
Tachmasiba”, ale za to potrafił całymi godzinami opowiadać o bogactwach Golkondy. Byleby dostać się
do niej, dojść, dopełznąć…
Bykow przysiadł bokiem na balustradzie balkonu. Paczka papierosów przeszkadzała mu. Wyjął ją
z kieszeni i położył obok. Gdzieś wysoko, pomrukując cicho, przeleciał śmigłowiec. Bykow odprowadził
wzrokiem jego światła pozycyjne - czerwone i żółte. Znów myślami wrócił do rozmowy z Daugem.
Tachmasib i jego towarzysze szli do Golkondy pieszo. Nasza ekspedycja bierze ze sobą transporter.
Dauge powiada, że to pierwszorzędna maszyna. Zresztą Grigorij wszystko uważa za doskonałe: „Hius”
jest wspaniały, transporter wspaniały. Jurkowski wspaniały. Tylko na temat dowódcy wypowiada się ja-
koś ostrożnie. Okazuje się, że Jermakow jest adoptowanym synem Krajuchina. Jeden z najlepszych ko-
smonautów świata, ale znany ze swych dziwactw. To prawda, podobno miał bardzo ciężkie życie. Dauge
mówił o nim jakoś bardzo niepewnie:
„Prawie go nie znam… mówią… powiadają… że to człowiek bardzo odważny, mający dużą wiedzę
i równie dużą dozę bezwzględności. Powiadają, że nigdy się nie śmieje…”.
Żona Jermakowa była pierwszym człowiekiem, który wylądował na sztucznym księżycu Wenus. Wy-
darzyło się tam jakieś nieszczęście. Nikt dokładnie nic o tym nie wie - w każdym razie chodziło o jakiś
zatarg wewnątrz załogi. Od tej pory kobiety nie biorą udziału w dalekich rejsach międzyplanetarnych,
a Jermakow całkowicie poświęcił się zdobywaniu Wenus. Cztery razy próbował wylądować na tej plane-
cie - i cztery razy ponosił klęskę. Piąty raz poleciał z Tachmasibem Mechti. A teraz na „Hiusie” wybiera
się na Wenus po raz szósty.
Bykow przespacerował się po balkonie. Założył ręce do tyłu. Nie, na pewno nie zmarznie! Noc jest
zbyt ciepła. Prawie duszna. A może jednak zapalić? Bykow poczuł, jak rośnie w nim przekonanie, że naj-
lepszym lekarstwem na bezsenność jest papieros. Odszukał palcami paczkę.
„Najlepszy sposób na zwalczanie pokus - to ulegać im”. Uśmiechnął się. Cóż u diaska! Przecież regu-
lamin obowiązuje! Pudełko poleciało w dół z jedenastego piętra. Bykow przechylił się przez balustradę
i patrzył w ciemną przepaść. Nagle błysnęły światła mknącego samochodu, bezgłośnie prześlizgnęły się
po asfalcie i zniknęły.
„Niepotrzebnie naśmieciłem - pomyślał. - Ech, słabostki i grzechy! Trzeba spać!”. Wrócił do pokoju
i po omacku dotarł do tapczanu. Pod stopą coś zgrzytnęło. „Biedny zegarek” - błysnęła myśl, która jed-
nak nie mogła rozjaśnić egipskich ciemności.
Westchnął głęboko i ciężko opadł na poduszki niewygodnego tapczana. „O nie, panie inżynierze, spe-
cjalisto od pustyń, nie zaśniesz dzisiaj! Dlaczego ten laluś Jurkowski tak się do mnie uprzedził? Teraz
już się przyklei do mnie przezwisko »specjalista od pustyń«. Ale jak się zmienił na twarzy, gdy mówił
o Paulu Dangee! Tak, taki typ na pewno nie cierpi przed lotem na bezsenność. »My nie boimy się śmier-
ci, my tylko jej nie chcemy…«. Czy mam rację, inżynierze? A może za pół roku w tym samym hallu ktoś
oznajmi wiadomość: - Słyszeliście już, towarzysze? Zginął »Hius«. Zginął Jermakow. Jurkowski i ten…
jak go tam, specjalista od pustyń. -Dęta lipa, Aleksieju! To wszystko skutki bezsenności i nieróbstwa.
Mogłaby się już skończyć ta noc. Aby prędzej do samolotu i na lotnisko rakiet za kręgiem polarnym,
na Siódmy Poligon, gdzie ekspedycja będzie przygotowywać się do drogi, gdzie będziemy czekać
na »Hiusa«, który wyruszy na próbny lot. Mamy wstać o ósmej, a ja nie mogę zasnąć, bodaj to diabli…
Dauge już na pewno śpi…”.
W tej samej chwili Bykow zauważył, że drzwi sypialni są uchylone i przez szparę pada wąski promyk
światła. Wstał i na palcach podszedł do drzwi. Zerknął przez szparę. Przy stole stojącym obok przygoto-
wanego do spania łóżka siedział Dauge. Dłońmi ściskał głowę. Na stole nie było prawie nic, ale na pod-
łodze leżał wielki plecak, na nim młotek geologiczny o wypolerowanej od używania rączce. Bykow
chrząknął.
- Właź - nie odwracając się, zaprosił Dauge.
- E… e… - zająknął się Aleksiej, zmieszany. - Wiesz, zapomniałem zapytać cię…
Dauge obejrzał się.
- Wchodź już, wchodź… Siadaj, o czym zapomniałeś?
- No… jak by to powiedzieć… sam rozumiesz. Po co mamy ustawiać na Wenus radiolatarnie, jeśli jej
atmosfera i tak nie przepuszcza fal radiowych?
Twarz Daugego ukryta była w głębokim cieniu abażuru. By-kow siadł na niziutkim, lekkim krzesełku
i energicznym ruchem założył nogę na nogę. Sam fakt, że znalazł się w jasno oświetlonym pokoju, w to-
warzystwie wypróbowanego przyjaciela, przyniósł mu ogromną ulgę.
- Tak - mówił zamyślony Dauge - to zagadnienie j est naprawdę bardzo ważne. Teraz rozumiem, dla-
czego nie mogłeś zasnąć do tej pory. A ja łamię sobie głowę: czego on dotychczas tłucze się po pokoju?
Zęby go bolą czy co? A tu chodzi o radiolatarnie… hm…
- No tak… - niepewnie przytaknął Bykow, przyjmując mniej bohaterską pozę. Uczucie ulgi znikło.
- Na pewno wymyśliłeś coś w tej materii! Tak? - mówił Dauge całkiem poważnym tonem. - Oczywi-
ście, coś musiałeś wymyślić podczas swojego nocnego markowania! Coś, co dla wszystkich ma wielkie
znaczenie…
- Czy nie rozumiesz, Grigorij… - zaczął Bykow głosem zdradzającym wewnętrzne przekonanie o wa-
dze własnych słów. Starał się nadać twarzy wiele znaczący wyraz, a jednocześnie nie miał zielonego po-
jęcia, jak skończy zaczęte zdanie.
- Tak, tak, dobrze cię rozumiem - przerwał mu Dauge, machając ręką. - Ty także dobrze rozumiesz,
o co chodzi. Masz absolutną rację! Właśnie tak stoją sprawy! Atmosfera Wenus rzeczywiście nie prze-
puszcza promieni radiowych, lecz stosując bardzo dokładnie dobrane pasmo fal, zakładamy, że uda się
przerwać ową radioblokadę. Długość fal określona została wyłącznie na podstawie teorii, a jednocześnie
i na podstawie obserwacji jonizacji pól… czego, towarzyszu inżynierze?
- Wenus - posępnie odpowiedział Bykow.
- Właśnie. Wenus! Atmosfera planety przepuszcza także, w pewnych wypadkach, fale innych długo-
ści, lecz jest to zjawisko przypadkowe i nie można na nim polegać. Dlatego też naszym zadaniem będzie
określić pasmo, w jakim fale przedzierają się przez atmosferę, po czym ustawić radiolatarnie na po-
wierzchni… na powierzchni czego, inżynierze?
- Wenus! - już ze złością odpowiedział Bykow.
- Wspaniale! - zachwycał się Dauge. - Nie zmarnowałeś nieprzespanej nocy. Jednak dotychczas
wszystkie próby ustawienia radiolatarni na powierzchni Wenus kończyły się… jak się kończyły, towarzy-
szu inżynierze?
- Dość - zawołał Bykow, wiercąc się na krześle.
- Hm… To dziwne… Próby te, mój przyjacielu, kończyły się niepowodzeniami. Prawdopodobnie ra-
diolatarnie-tankietki rozbijały się o skały. W każdym razie po lądowaniu nie nadawały się już do użytku.
Nawet jeśli nie rozbijały się, to jaki z nich pożytek? I tak by nam nic nie pomogły! Za to teraz rozporzą-
dzamy… czym rozporządzamy?
- Nie rozporządzamy ani odrobiną cierpliwości - ponuro mruknął Bykow.
Dauge triumfalnie obwieścił:
- Teraz rozporządzamy „Hiusem”, mamy radiolatarnie, została znaleziona luka w radioblokadzie,
przez którą będą mogły przebić się sygnały określonej długości fal, a które także znaleźliśmy. Słowem,
rozporządzamy wszystkim oprócz odrobiny cierpliwości, ale to już jest tylko kwestią przyzwyczajenia.
Możesz spać spokojnie.
Aleksiej westchnął głęboko i żałośliwie.
- Bezsenność- rzucił jedno słowo.
- Bywa i tak… - przytaknął Dauge. Bykow zaczął spacerować po pokoju i nagle zatrzymał się przed
zawieszonymi na ścianie zdjęciami stereoskopowymi. Lewa fotografia przedstawiała wąską, starą uliczkę
w nadbałtyckim miasteczku, a prawa - rakietę międzyplanetarną, przypominającą gigantyczny nabój kara-
binowy z okresu II wojny światowej, który wbijał się ostrym końcem w czarne niebo. Na środkowym
zdjęciu Bykow zobaczył młodą niewiastę w niebieskiej sukni zapiętej wysoko pod szyję. Twarz kobiety
była bardzo smutna.
- Kto to? Żona?
- Tak… A właściwie nie - niechętnie odpowiedział Dauge. -To Masza Jurkowska, siostra Włodka.
Rozeszliśmy się…
- Przepraszam…
Inżynier przygryzł wargę i podszedł do fotelika. Usiadł. Dauge bezmyślnie przerzucał kartki książki
leżącej przed nim ma stole.
- Dokładniej mówiąc, odeszła ode mnie…
Bykow milczał, obserwując wychudłą, opaloną twarz przyjaciela. Oświetlona błękitnym blaskiem
lampy wydawała się całkiem czarna.
- Jak widzisz, Aleksieju, ja także nie mogę zasnąć - ze smutkiem w głosie odezwał się Dauge. - Szko-
da mi Paula. Tym razem nie mam wielkiej ochoty na lot. Bardzo kocham Ziemię. Bardzo! Zapewne jesteś
przekonany, że wszyscy astronauci to zamiłowani mieszkańcy nieba. Nieprawda! Wszyscy kochamy Zie-
mię i tęsknimy za błękitem nieba. Siedzisz gdzieś tam na Fobosie. Niebo nie ma dna, jest zupełnie czar-
ne. Gwiazdy jak brylantowe igły - kłują swym blaskiem w oczy. Układy gwiezdne są jakieś dziwne, cał-
kiem obce. Wszystko wokół wydaje się być sztuczne: powietrze sztuczne, ciało sztuczne, nawet twoja
własna waga - też jest nienaturalna…
Bykow słuchał i nie śmiał drgnąć.
- Nie znasz jeszcze tych uczuć. Nie śpisz tylko dlatego, że stoisz u progu: jedna noga po tej stronie,
a druga już tam. A Jurkowski siedzi teraz i pisze wiersze. Wiersze o błękitnym niebie, o mgłach nad je-
ziorami, o białych obłokach nad lasem. Marna to poezja. Po redakcjach mają jej na kilogramy, on wie
o tym doskonale. Mimo to pisze.
Dauge zatrzasnął książkę i zagłębił się w fotelu, zarzucił głowę do tyłu.
- A pulchniutki Krutikow, nasz nawigator, oczywiście ugania się po Moskwie swym samochodem. Ra-
zem z żoną. Ona siedzi przy kierownicy, a on nie spuszcza z niej wzroku. Żałuje, że nie ma przy sobie
dzieci. Zostawił je w Nowosybirsku u babci. Chło-paczysko i dziewczynka, wspaniałe dzieciaki… -
Dauge roześmiał się niespodziewanie. - A wiesz, kto śpi? Nasz drugi pilot. Bogdan Spicyn. Właściwy
jego dom - to rakieta. „Ja - powiada - i na Ziemi czuję się jak w pociągu: chciałoby się położyć i zasnąć,
byle szybciej dojechać…”. Bogdan to prawdziwy mieszkaniec nieba. Są tacy wśród nas, zatruci na całe
życie. Bogdan urodził się na Marsie, w naukowym miasteczku Wielki Syrt. Mieszkał tam do piątego
roku życia. Potem jego matka zachorowała i wysłano ich na Ziemię. Opowiadają, że kiedyś puszczono
małego Bogusia, żeby sobie pohasał po trawce. Chłopak spacerował, spacerował, aż wreszcie wlazł w ja-
kąś kałużę i jak nie zacznie wrzeszczeć: „Ja chcę do domu! Na Marsa!”.
Bykow roześmiał się wesoło. Czuł, jak topnieje, znika ciężki zator skomplikowanych uczuć. Wszyst-
ko takie zrozumiałe; jest rzeczywiście przed progiem - jeszcze po tej stronie, ale jedną nogę już postawił
po „tamtej”.
- A cóż porabia nasz dowódca? - rzucił pytanie. Douge spoważniał.
- Nie wiem. Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić… Nie mam
pojęcia.
- Też na pewno śpi, jak Bogdan - mieszkaniec nieba… Douge pokręcił głową.
- Nie przypuszczam… Czy niebo jest pogodne?
- Nie, nadciągnęły chmury…
- W takim razie zupełnie już nie wiem. - Dauge znów pokręcił głową. - Jeszcze mógłbym sobie wy-
obrazić, jak Anatol Jermakow wpatruje się w jasną gwiazdę nad horyzontem. W Wenus. Aje-go dłonie…
- Dauge zrobił pauzę - jego dłonie zacisnęły się w pięści, aż palce zbielały…
- Nie brakuje ci fantazji, Grigorij!
- Nie, Aleksieju, to nie fantazja. Dla nas Wenus - to ostatecznie tylko epizod. Bywaliśmy na Księży-
cu, bywaliśmy na Marsie. Teraz lecimy podbijać nową planetę. Wykonujemy swoje zadania. A Jerma-
kow… on ma z Wenus swoje porachunki, straszliwe porachunki. Mogę ci powiedzieć, dlaczego on tam
leci: pędzi go żądza zemsty, pragnienie pokonania jej. Chce ją pokonać, bezlitośnie i na zawsze. Tak so-
bie to wyobrażam… Poświęcił tej planecie i życie, i śmierć.
- Musisz go dobrze znać. Dauge poruszył ramionami.
- Nie w tym sedno sprawy. Ja to czuję. Zrozum - mówiąc to zaczął liczyć na palcach - Nisidzima Ja-
pończyk, jego przyjaciel; Sokołowski, jego najbliższy przyjaciel; Katarzyna, jego żona… Wszystkich po-
chłonęła Wenus. Krajuchin jest dla niego drugim ojcem. Ostatni swój rejs Krajuchin odbył na Wenus.
Po tym rejsie lekarze zabronili mu latać. Na zawsze…
Dauge zerwał się i zaczął spacerować po pokoju.
- Podporządkować sobie i pokonać - powtarzał. - Bezlitośnie i na zawsze! Dla Jermakowa Wenus
to uosobienie wszystkich wrogich człowiekowi sił przyrody. Nie wiem, czy ktokolwiek z nas będzie
w stanie pojąć takie uczucie. Być może to i lepiej. Żeby to zrozumieć, trzeba stoczyć takie walki, jakie
ma za sobą Jermakow, i cierpieć tak jak on, i znieść tyle co on… Pokonać na zawsze… - powtórzył Dau-
ge jakby w zamyśleniu.
Aleksiej skulił ramiona, jakby poczuł dreszcze.
- Teraz rozumiesz, dlaczego mówiłem o zaciśniętych pięściach - kończył Dauge. - Ponieważ niebo po-
krywają chmury, nie mam pojęcia, co on może robić. Najprawdopodobniej po prostu śpi.
Zamilkli. Bykow zdał sobie sprawę, że pod takim dowódcą jeszcze nie pracował.
- A jak twoje sprawy? - niespodziewanie spytał Dauge.
- Jakie sprawy?
- Z twoją aszchabadzką nauczycielką. Bykow od razu nadął się i posmutniał.
- Tak sobie - odpowiedział niewesoło. - Spotykamy się…
- Aha, spotykacie się! I co z tego?
- … i nic.
- Oświadczyłeś się?
- Tak.
- Dała kosza?
- Nie. Powiedziała, że się zastanowi.
- Kiedy to było?
- Pół roku temu.
- I co?
- Co „i co?”. Nic więcej nie wiem.
- To znaczy, żeś dureń, bracie. Wybacz, na miłość boską, aleś dureń.
Bykow westchnął. Dauge patrzył na niego z nie ukrywaną drwiną.
- Oszałamiające! - wykrztusił. - Chłop po trzydziestce. Kocha piękną kobietę i spotyka się z nią już
osiem lat…
- Tylko pięć.
- Dobrze, niech będzie pięć. Po pięciu latach oświadcza się. Proszę tylko zauważyć, że ta nieszczęsna
dziewczyna czekała cierpliwie pięć lat…
- Przestań, Grigorij! - zażenowany prosił Bykow.
- Chwileczkę! Potem z nadmiaru skromności lub trochę na złość powiedziała, że zastanowi się…
- Dość!
Dauge westchnął i rozłożył ręce.
- Przecież to tylko twoja, Aleksieju, wina! Twoje zaloty przypominają raczej znęcanie się. Co ona
o tobie pomyśli? Niedołęga!
Bykow milczał, lecz po chwili odezwał się z nadzieją w głosie.
- Kiedy powrócimy… Dauge zachichotał.
- Ech ty, zwycięzco… twoja to wina, specjalisto od pustyń! „Kiedy powrócimy!”. Idź już lepiej spać!
Patrzeć na ciebie nie mogę!
Bykow wstał i wziął leżącą na stoliku książkę.
La descriptionplanetographique du Fobos Paul Dangee - przeczytał. Na tytułowej stronicy widniał na-
kreślony grubym czerwonym ołówkiem napis w języku rosyjskim: „Drogiemu Daugemu od wiernego
i wdzięcznego Paula Dangee”.
Bykow obudził się o świcie. Drzwi do sypialni były uchylone. Dauge w spodenkach gimnastycznych,
śniady i rozczochrany, stał przed biurkiem i wpatrywał się w portret Maszy Jurkowskiej. Zdjął portret
i wsadził go do plecaka.
Bykow ostrożnie przewrócił się na drugi bok i znów zapadł w sen.
Codzienność
Miasteczko było niewielkie - kilkaset nowiutkich domków, przypominających przytulne chatki, stało
przy czterech równoległych ulicach przeprowadzonych wzdłuż doliny między dwoma łańcuchami gołych,
przypłaszczonych wzgórz. Jaskrawe, poranne słońce łagodnym blaskiem oświetlało mokry asfalt ulic, po-
chyłe dachy, drzewka w ogródkach. Za łańcuchem wzgórz widniały wysokie, lekkie konstrukcje, tak do-
brze znane z filmu i fotografii - urządzenia startowe międzyplanetarnych statków.
Aleksiej Bykow owinął się w biały fartuch i czekał, kiedy zawołają go do lekarza. Przez olbrzymie
okno na pół ściany patrzył na ulicę. Załoga „Hiusa” przyjechała do miasteczka poprzedniego dnia wie-
czorem. W samolocie Bykow spał przez całą drogę, lecz widocznie nie nadrobił zaległości, bo w samo-
chodzie wiozącym załogę z lotniska także uciął sobie drzemkę, a z wrażeń poprzedniego wieczoru pozo-
stały w pamięci tylko fragmenty - zalana złotym blaskiem zachodzącego słońca ulica, jasny wielopiętro-
wy gmach hotelu i słowa dyżurnej na jego piętrze: „Oto wasz pokój, towarzyszu…”. O siódmej obudził
go Dauge, przychodząc z wiadomością, że wszyscy mają stawić się na badania lekarskie. Przyjaciel rzu-
cił przy tym uwagę, że od zbyt długiego spania można dostać odleżyn. Gmach z wszelkimi urządzeniami
medycznymi mieścił się tuż obok hotelu. Astronautom polecono tam rozebrać się, narzucić fartuchy
i czekać.
Ulice za oknem były puste. Przed domem naprzeciwko stał aerodynamiczny samochód ze srebrnym
jeleniem na chłodnicy. Po chodniku przeszły dwie osoby w lekkich kombinezonach, niosąc wielkie teczki
z rysunkami technicznymi. Ciężko przepełznął przed oknem mocarny półgąsienicowy elektrotraktor, cią-
gnąc furgon. Do ogródka wybiegł dwunastoletni chłopiec, popatrzył na niebo, gwizdnął na palcach, prze-
skoczył przez płot i pobiegł ulicą, wyraźnie naśladując styl znanych mistrzów.
Bykow odszedł od okna. Jermakowa i Jurkowskiego już wezwano do gabinetu. Pozostali członkowie
załogi rozbierali się bez pośpiechu i wieszali ubrania w ładnych szafkach z na wpół przezroczystymi po-
dwójnymi drzwiczkami. Bykow z przyjemnością spoglądał na Spicyna. Zbudowany był potężnie, a jedno-
cześnie mięśnie były suche jak u zawodowego sportowca; przelewały się pod delikatną złotawą skórą
na jego szerokich ramionach. Dauge narzucił już fartuch i uśmiechając się, złośliwie zawiązywał rękawy
jedwabnej koszuli Jurkowskiego, dogadując: „Tak, a teraz jeszcze tak…”. Zakończywszy tak pożyteczną
pracę, zachichotał i podszedł do Bykowa:
- Podoba ci się nasze miasteczko?
- Niebrzydkie - odpowiedział Bykow. - A do pola startowego daleko?
- To tam, za wzgórzami. Widzisz startowe dźwigi? Tam znajduje się sławetny Siódmy Poligon, pierw-
szy i jak dotychczas jedyny na świecie poligon, na którym prowadzi się doświadczenia -próby startów
i lądowań rakiet o napędzie fotonowym. Stąd wyruszyła w świat pierwsza rakieta fotonowa bez pilota
„Smok Gory-nycz”. Tu lądowaly po kolei „Hius-l” i „Hius-2”. Zapewne tu wylądują „Hius-3”, „Hius-4”,
„Hius-5”.
- Wylądują czy wystartują?
- Startować też będą, lecz najpierw muszą wylądować. Przecież nie buduje się ich na Ziemi.
- Aha… - Bykow przypomniał sobie pozaziemski zakład odlewniczy na sputniku „Wei-ta-de Ju-i”.
Tam, na wysokości pięciu tysięcy kilometrów nad Ziemią, gdzie nie czuje się skutków prawa ciężko-
ści, natomiast istnieje prawie idealna próżnia, odlewa się gigantyczne kadłuby superciężkich rakiet.
Dwieście pięćdziesiąt osób - uczonych, inżynierów, techników i robotników - czuwa nad działaniem sło-
necznych pieców, kieruje pracą olbrzymich wirówek, skomplikowanych automatów odlewniczych, prze-
obrażając bloki tytanu i wolframu w kadłuby międzyplanetarnych statków. Właśnie tam zbudowano
„Hiusy”.
- Proszeni są Krutikow i Spicyn - rozległo się za plecami wołanie Jermakowa.
Przyjaciele obejrzeli się. Krutikow rzucił gazetę i wszedł za Spicynem do gabinetu lekarza, ostrożnie
zamykając za sobą drzwi.
- Siódmy Poligon - to idealne miejsce! - z entuzjazmem mówił Dauge. Twarzą był zwrócony do Byko-
wa, lecz zezował w stronę Jurkowskiego, który już otworzył swoją szafkę. - Wokół nic, tylko setki kilo-
metrów tundry, ani jednej ludzkiej osady, ani jednego człowieka. Na północy ocean…
Jurkowski zaczął wkładać koszulę.
- …po linii prostej do wybrzeża oceanu mamy około dwustu kilometrów… - Dauge nagle parsknął
śmiechem, ale opanował się i prawie uroczystym głosem mówił dalej. - Między miasteczkiem a oceanem
ciągnie się pięć milionów hektarów tundry naszego poligonu.
Jurkowski wciągnął już koszulę przez głowę i stanął nieruchomo w napiętej pozie, podobny do stra-
cha na wróble. Jermakow, już ubrany, udał się do lekarza, zapinając dokładnie wszystkie guziki fartucha.
- Mamy połączenie z południem za pomocą kolei i szosy -głośno perorował Dauge. - Czterysta kilo-
metrów stąd, koło placówki geofizycznej…
- Ciekawe - zastanawiając się, pytał Jurkowski - co to za kretyn zawiązał rękawy?
- …tak więc koło tamtej placówki tory skręcają i łączą się z syberyjską magistralą tuż przed Jakuc-
kiem… Hej, Włodku, jak zdró-weczko?
- Dziękuję, niczego sobie - padła odpowiedź. Jurkowski ściągnął koszulę i zbliżał się do Daugego,
napinając mięśnie w wielce znaczący sposób. Patrzył przy tym spode łba. - Jestem całkiem zdrów, ale
postaram się, żeby o tobie, mój drogi, nie mógł powiedzieć tego nawet najgłupszy weterynarz.
- Włodek! - krzyknął Dauge. - Coś ci się poplątało, przecież to nie ja.
- A kto?
- To on! - Dauge poklepał Bykowa po owłosionej piersi. -To on, Włodeczku, taki kawalarz!
Jurkowski ledwie raczył spojrzeć na Bykowa i odwrócił się na pięcie. Bykow już otwierał usta, żeby
coś powiedzieć, lecz tylko chrząknął i zamilkł. Jurkowski nie przyjmuje go do swego towarzystwa -
to było oczywiste. Dauge także tak to zrozumiał i speszył się bardzo. W tej samej chwili otworzyły się
drzwi i Jerma-kow zwrócił się do stojących.
- Towarzysze, wasza kolej.
Bykow, zadowolony z takiego obrotu sprawy, szybko wszedł do gabinetu.
Najpierw zbadał ich lekarz, ognisty brunet z fantastycznym nosem. Daugemu nie powiedział ani sło-
wa, lecz badając Bykowa, dotknął palcem długiej szramy na jego piersiach i spytał:
- Od czego?
- Awaria - lakonicznie odpowiedział inżynier.
- Dawno? - równie lakonicznie pytał dalej lekarz, podnosząc wyżej nos.
- Przed sześciu laty.
- Pozostały jakieś skutki?
- Nie - odparł Bykow, demonstracyjnie patrząc na doktorski nos. Dauge cicho zachichotał.
Lekarz zanotował coś w grubej księdze noszącej napis: „Dziennik pacjenta nr 4024 - Bykow Aleksiej
Piotrowicz” po czym przeprowadził przyjaciół do sąsiedniego gabinetu. Stała tam duża mato-wobiała
szafa. Lekarz skierował swój nochal w stronę Daugego i polecił mu wejść do szafy. Bezszelestnie za-
mknęły się drzwi. Doktor nacisnął jakieś klawisze na tablicy rozdzielczej umieszczonej po prawej stronie
szafy, z której wnętrza natychmiast zaczęły dolatywać przytłumione szumy. Na tablicy zabłysły różnoko-
lorowe lampki, zaczęły drgać wskazówki przyrządów. Trwało to półtorej minuty, aparat cicho szczęknął
i nie wiadomo skąd wyleciała kartka pokryta cyframi i szeregami liter. Lampki pogasły, a doktor otwo-
rzył drzwi, z których, pocierając ramię, wycofał się Dauge.
Lekarz z kolei zwrócił się do Bykowa i kiwnął na niego nosem:
- Naprzód!
Aleksiej chrząknął i wlazł do szafy. Chłodne metalowe obręcze objęły go za ramiona i w pasie, przy-
cisnęły do czegoś ciepłego i miękkiego, podniosły, opuściły. Rozbłysło czerwone światło, potem zielon-
kawe, następnie coś ukłuło inżyniera w przedramię i By-kow nagle poczuł się wolny. Drzwi otworzyły
się.
Lekarz, mrucząc coś tam pod nosem, odczytywał wyrzucone przez „szafę” kartki. Wypisane tam były
wszystkie dane o zdrowiu pacjenta, a także spis indywidualnych ćwiczeń oraz dieta przewidziana dla
każdego badanego na okres przygotowawczy przed startem. Lekarz odnotował coś w dziennikach pacjen-
tów i oddał kartki Jermakowowi, zaznaczając, że takie badania będą przeprowadzane co tydzień.
Jermakow podziękował i wyszedł.
Ubierając się, Bykow zapytał Daugego:
- Cóż to za czarodziejska skrzynka? Inkubator dla dorosłych? Elektronowa wersja puszki Pandory?
- Cyberdoktor, elektronowa maszyna do stawiania diagnoz -odpowiedział Dauge. - Byłaby do zniesie-
nia, gdyby nie robiła zastrzyków. Nie znoszę zastrzyków!
Poszli do windy i pojechali na piąte piętro do stołówki.
Była to olbrzymia, dość pusta sala zalana różowawym światłem północnego słońca. Prawie żaden sto-
lik nie był zajęty. Snia-danie albo już się skończyło, albo jeszcze się nie zaczęło.
- Patrz, tam siedzą nasi - zawołał Dauge.
Załoga „Hiusa” zestawiła dwa stoliki koło okna. Siedzieli przy nich obydwaj piloci i Jermakow. By-
kow zauważył, że pulchniutki Krutikow ma strasznie nieszczęśliwą minę. „Duma radzieckiej astronauty-
ki” siedziała zgarbiona nad szklanką mleka, skubała suchy chleb i z nie dającym się opisać smutkiem
spoglądała na talerz Spicyna. Kruczowłosy Bogdan pastwił się nad parującym kawałem soczystego bef-
sztyka.
Może się wydać dziwne, ale śniadanie podano już według zaleconego przez cyberdoktora jadłospisu
indywidualnego. Bykow, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego dostał tak dziwne dania, pałaszował po kolei:
całą salaterkę pachnącej trawki, wymiótł talerz owsianki, spróbował zaledwie dwa plasterki świetnej wę-
dliny i zabrał się do soku jabłkowego. Dauge dostał porcję mięsa.
Grigorij podniósł nóż i widelec i patrząc na Krutikowa, spytał:
- A cóż tobie zalecił lekarz, Michałku? Krutikow spiekł raka i utkwił wzrok w szklance.
- Mogę wam powiedzieć - obwieścił, zbliżając się Jurkowski. - Doktor na pewno długo i troskliwie
trzymał Michała za fałdę brzucha i w sposób przystępny tłumaczył mu, że obżarstwo nigdy nie należało
do cnót astronautów.
Krutikow w milczeniu dokończył pić mleko i wyciągnął rękę do koszyczka z pieczywem. Jermakow
chrząknął znacząco i nawigator cofnął dłoń.
Po śniadaniu Krajuchin zawiadomił, że przyjechał Usmanow, jeden z konstruktorów nowej radiolatar-
ni. Miał on nauczyć załogę montowania i eksploatacji „owego wspaniałego osiągnięcia nowoczesnej my-
śli technicznej”.
- Przeznaczam na to dwa tygodnie - powiedział Krajuchin. -Potem każdy zacznie pracę wedle swej
specjalności.
Pierwsze wykłady odbyły się w sali sportowej hotelu. Robotnicy w granatowych kombinezonach
wnieśli grubą sześcioboczną belkę i kilka innych przedmiotów, które w człowieku nie znającym się
na rzeczy z trudem mogły wzbudzić jakiekolwiek skojarzenie. Nawet Spi-cyn i Krutikow zdradzali zdu-
mienie i ciekawość i tylko Jermakow oglądał nieznaną aparaturę z jak zwykle obojętnym wyrazem twa-
rzy.
Wszedł Usmanow. Był to mężczyzna wysoki, o mocno zarysowanych kościach policzkowych, ubrany
w roboczy kombinezon. Przedstawił się i z miejsca zaczął wykład. Powoli rozjaśniły się zasępione obli-
cza astronautów. Zaczęły padać pytania, rozpaliła się ożywiona dyskusja. Do rozmowy włączył się także
Bykow, który jak każdy inżynier miał ogólne pojęcie o zasadach radiolokacji i radionawigacji.
Aparaty, nad którymi głowili się astronauci, miały wysyłać wiązki ultrakrótkich fal w ściśle określo-
nym kierunku i o ściśle określonej długości. Te impulsy radiowe miały przedrzeć się przez zbite chmury
pyłowe i warstwy atmosfery o wielkiej jonizacji. Poszczególne impulsy trwałyby nie dłużej niż dziesięć
mikrosekund, czyli co sekunda aparaty wysyłałyby do stu impulsów. Specjalne urządzenia miały prowa-
dzić fale radiowe po spirali przecinającej w kilka sekund połowę sfery nieba od horyzontu do zenitu i z
powrotem do horyzontu.
Takie działanie aparatów umożliwiałoby statkom kosmicznym nawigowanie nad nieznanymi planeta-
mi, których powierzchnia jest zasłonięta przed obserwacją wizualną, a gdzie zwykłe środki radiolokacji
nie zdawały egzaminu wskutek zakłóceń elektromagnetycznych i nadmiernej jonizacji. Tego rodzaju ra-
diolatarnie należało ustawić na wyniosłościach, w pobliżu dogodnych lądowisk i innych takich punktów,
które należałoby oznaczać na powierzchni planety. Załoga „Hiusa” miała ustawić je w pobliżu pierwsze-
go lądowiska, na granicy Uranowej Golkondy.
- A jakie mają być źródła energii? - spytał Jurkowski. Usmanow wyciągnął z teczki zawiniątko.
- Selenowo-cyrkonowe baterie radiowe - odpowiedział. -Dwieście komórek na powierzchni jednego
centymetra kwadratowego. Moglibyśmy dostarczyć wam dodatkowo neutronowe akumulatory, ale przy-
puszczam, że jest to zbyteczne. Są one zbyt wielkie. Baterie półprzewodnikowe są znacznie wygodniej-
sze. Załaduje się do „Hiusa” pięćset metrów kwadratowych takiej tkaniny, a waszym zadaniem będzie
tylko rozłożyć ją i umocować w pobliżu radiolatarni… Jeśli gleba w pobliżu Golkondy będzie promie-
niować z intensywnością pięćdziesięciu, sześćdziesięciu rentgenów na godzinę, a według naszych obli-
czeń promieniowanie jest tam znacznie silniejsze, to baterie otrzymają ładunek dwóch, trzech tysięcy ki-
lowatów. Jest to więcej, niż trzeba.
Bykow z niedowierzaniem obmacywał grubą, elastyczną powłokę. W na wpół przezroczystej masie
widniały mętnawe ziarenka.
- Nie ma potrzeby rozbierać poszczególnych części urządzenia radiolatarni - mówił Usmanow - Było-
by to nawet bardzo nie wskazane, towarzyszu Jermakow. (Dowódca statku przytaknął). Jak widzicie,
wszystkie są zaplombowane fabrycznie. Za ich działanie odpowiada nasza pracownia. Reszta zadania jest
całkiem prosta. Proszę podejść bliżej, o tak… Pomóżcie mi… Dziękuję.
Wszystkie części aparatury „nawlekało się” na sześcioboczną belkę, łącząc za pomocą zatrzasków
i ślizgających się po prowadnicach sworzni. Bykow zauważył, że w całej aparaturze nie było ani jednej
śruby, przynajmniej widocznej z zewnątrz.
- A teraz do tego gniazdka podłączamy kabel od baterii. Tak ustawiona radiolatarnia może działać
bez obsługi dziesiątki lat.
- Urządzenie proste i dobre - mruknął Krutikow, głaszcząc wypukłą, pokrytą siatką niczym oko pasi-
konika „głowę” radiola-tarni. - Ile to wszystko waży?
- Zaledwie sto osiemdziesiąt kilogramów.
- Nieźle - pochwalił Jurkowski. - Krótko mówiąc, najtrudniejszą sprawą będzie ustawienie tych latar-
ni.
Opracowano trzy wersje ustawienia aparatów. Na twardej, gładkiej skalistej powierzchni można było
wykorzystać potężne przyssawki, jakimi były zakończone belki urządzenia. W miękkiej glebie należało
wywiercić otwór, wstawić do niego podstawę latarni i zalać masą plastyczną. W końcu, jeśliby zaszła ko-
nieczność ustawienia radiolatarni na gruncie sypkim, należało przeprowadzić miejscową petryfikację gle-
by za pomocą prądu wysokiej częstotliwości. Przy zastosowaniu tej metody powstawał sześcionogi blok
skalny sięgający do dziesięciu metrów w głąb gruntu. Belkę latarni oczywiście wtapiano w podstawę.
Tego samego dnia przeprowadzono za miastem próby montażu i ustawienia radiolatarni. Bykow z za-
chwytem obserwował, jak Jurkowski z wielką wprawą za pomocą świdra wibracyjnego wywiercił w gra-
nitowym bloku głęboki otwór. Usmanow stwierdził, że praca wykonana została doskonale i otwór jest
idealnie pionowy. Wstawiono tam podstawę radiolatarni i uszczelniono, zalewając ohydnie woniejącą
masą wytłaczaną ciśnieniem z butli opatrzonej w manometr. Płyn natychmiast stwardniał.
- Spróbujcie, jak trzyma! - zawołał Usmanow.
Bykow i Spicyn chwycili za słup… po chwili na pomoc ruszyli Dauge i Krutikow. Nie udało się
im jednak wyrwać ani nawet poruszyć mocno osadzonej latarni.
- Widzicie! Wszystko gra! - dumnie stwierdził Usmanow. -Teraz zajmiemy się montażem.
Gdy załoga „Hiusa” powracała do hotelu, słońce znów zawisło nad wierzchołkami wysokich dźwigów
startowych na lotnisku rakiet.
- Najbliższe dni poświęcimy na ćwiczenia - oznajmił Jermakow. - Każdy członek załogi musi opano-
wać pracę świdrem wibracyjnym w stopniu nie gorszym niż nasi geologowie, a radiolatarnie montować
Arkadij i Borys Strugaccy W krainie purpurowych obłoków
Część 1 Siódmy poligon
Zasadnicza rozmowa Sekretarz spojrzał na Bykowa swym jedynym okiem. - Z Azji Środkowej? - Tak. - Dokumenty… Rozkazującym gestem wyciągnął poprzez stół rękę o dłoni podobnej do kleszczy, z niezwykle długim palcem wskazującym; trzech palców brakowało. Bykow położył na tej dłoni delegację służbową i za- świadczenie. Sekretarz, nie śpiesząc się, rozłożył papiery i czytał: - Aleksiej Bykow, inżynier mechanik z bazy radziecko-chińskiej ekspedycji. Ministerstwo Geologii przysyła wyżej wymienionego w celu przeprowadzenia rozmów na temat jego dalszej pracy. Podstawa: zapotrzebowanie PKKM z dnia… Po czym zerknął na zaświadczenie i zwracając je właścicielowi, wskazał na obite czarnym skajem drzwi. - Wejdźcie tam - powiedział. - Towarzysz Krajuchin czeka. Bykow zapytał: - Czy delegacja zostanie u was? - Tak, delegacja zostanie u mnie. Bykow przygładził włosy i obciągnął zamszową wiatrówkę. Wydało mu się, że jednooki sekretarz pa- trzy na niego jakby z ciekawością czy może z ironią. Naburmuszony otworzył drzwi i wszedł do gabine- tu. Okna dużego i mrocznego pokoju zasłonięte były bambusowymi matami. Gołe ściany z masy pla- stycznej matowo połyskiwały w skąpym świetle. Podłogę przykrywał miękki czerwony dywan. Bykow rozglądał się, szukając wzrokiem gospodarza. Obok dużego, całkiem pustego biurka dostrzegł dwie łysi- ny. Jedna z nich bez-krwista, o szarawym odcieniu widniała spoza oparcia fotela przeznaczonego zapew- ne dla interesantów. Druga jasnoszafranowego koloru kiwała się nad rozłożonymi na drugim końcu biur- ka kalkami technicznymi i niebieskimi fotokopiami rysunków. Po chwili Bykow zobaczył trzecią łysinę. Jej właściciel, niezwykle tęgi, ubrany w szary kombinezon, rozwalił się na dywanie, wcisnąwszy głowę w kąt między ścianą i szafą pancerną. Od szyi tego osobnika biegł pod biurko sznur… Bykow poczuł się nieswojo. Przestępował z nogi na nogę, kilka razy przesunął suwak zamka błyska- wicznego wiatrówki i obejrzał się zaniepokojony na drzwi. W tejże chwili szafranowa łysina zniknęła. Rozległo się sapanie i przytłumiony, zachrypnięty głos stwierdził z wyraźnym zadowoleniem : - Trzyma wspaniale! Wspa-nia-le! Nad biurkiem powoli wyrastała wielka, przygarbiona postać w roboczym nylonowym kombinezonie. Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, barczysty i ociężały. Jego szara i pobrużdżona zmarszczkami twarz robiła wrażenie maski. Zaciśnięte, wąskie wargi tworzyły linię prostą. Spod wysokiego wypukłego czoła spojrzały na Bykowa okrągłe oczy bez rzęs. - O co chodzi? - padło chrapliwe pytanie. - Chciałbym się zobaczyć z towarzyszem Krajuchinem - odpowiedział Bykow, z pewnym niepokojem zerkając na leżącego na dywanie osobnika. - To właśnie j a. - Mówiący także zerknął na leżącego, po czym natychmiast wlepił okrągłe oczy w Bykowa. Łysina w fotelu ani drgnęła. Po chwili wahania Bykow zrobił kilka kroków w stronę swego rozmówcy i przedstawił się. Krajuchin słuchał, pochyliwszy głowę. - Bardzo mi przyjemnie - odpowiedział sucho. - Czekałem na was już wczoraj. Proszę, siadajcie - wskazał na fotel wielką jak łopata dłonią. - Proszę, tu. Zróbcie sobie miejsce i siadajcie. Bykow, nie rozumiejąc, o co chodzi, zbliżył się do biurka i patrząc na fotel, z trudem opanowywał nerwowy uśmieszek. Na fotelu leżał dziwaczny ubiór, podobny do skafandra dla nurków, zrobiony z sza- rego materiału. Srebrzysty hełm w kształcie kuli z metalowymi zapinkami wystawał nad oparcie. - Połóżcie to na podłodze - powiedział Krajuchin. Bykow obejrzał się na grubą kukłę leżącą na podło- dze koło pancernej szafy.
- To także specjalny ubiór - z niecierpliwością w głosie odezwał się Krajuchin. - Siadajcie wreszcie! Bykow szybko zdjął skafander z krzesła i siadł, czując się nieco zawstydzony. Krajuchin patrzył na niego bez mrugnięcia powieką. - Tak… - bębnił po biurku bladymi palcami. - Tak… więc poznaliśmy się, towarzyszu Bykow. Może- cie zwracać się do mnie po prostu: Mikołaju Zacharowiczu. Mam nadzieję, że mnie polubicie i obdarzy- cie życzliwością. Będziecie pracować pod moim kierownictwem. Oczywiście, jeśli… Przenikliwy dźwięk telefonicznego dzwonka przerwał rozmowę. Krajuchin podniósł słuchawkę. - Przepraszam, towarzyszu Bykow… Słucham. Tak… to ja. Nie powiedział więcej ani słowa. Bykow zauważył, jak w błękitnawym blasku rzucanym przez ekran wideofonu na łysych skroniach Krajuchina nabrzmiały żyły, a twarz poczerwieniała. Najwidoczniej roz- mowa dotyczyła spraw niezwykłej wagi. Aby nie wydać się niedyskretnym, Bykow zaczął oglądać leżą- cy na sąsiednim fotelu skafander. Przez rozchylone wycięcie kołnierza widział wnętrze hełmu. Bykow odniósł wrażenie, że poprzez sztywny materiał widzi wzór na dywanie, chociaż srebrzysta kula, gdy pa- trzył na nią z zewnątrz, była całkiem nieprzezroczysta. Pochylił się, aby lepiej przyjrzeć się skafandrowi, lecz w tej samej chwili Krajuchin odłożył słuchawkę i pstryknął wyłącznikiem. - Wezwać Pokatiłowa! - rozkazał ochrypłym szeptem. - Rozkaz! - odezwał się czyjś głos. - Za godzinę! - Tak jest, za godzinę! Znów pstryknął przełącznik. Zapadła cisza. Bykow podniósł oczy i zobaczył, że Krajuchin z całej siły pociera czoło dłonią. - Tak - odezwał się spokojnym głosem, widząc, że Bykow mu się przygląda. - Ależ to zakuta pała! Jak grochem o ścianę… Wybaczcie, towarzyszu. Na czym to zatrzymaliśmy się… Aha, aha… Bardzo was przepraszam. Musimy porozmawiać poważnie, a czasu mało. Właściwie całkiem go nie mamy. Za- tem do rzeczy… Po pierwsze chciałbym was lepiej poznać. Opowiedzcie coś o sobie. - Ale co? - spytał Bykow. - No, chociażby życiorys. - Życiorys? - inżynier zastanawiał się. - Życiorys mam nieskomplikowany. Urodziłem się w roku 19… w rodzinie marynarza żeglugi śródlądowej. Pochodzę z okolic Gorkiego. Ojciec umarł, kiedy nie miałem jeszcze trzech lat. Do piętnastego roku życia mieszkałem i uczyłem się w szkole-internacie. Potem przez cztery lata pracowałem jako motorzysta na wołżańskich odrzutowych śli-zgaczach-amfibiach. Grałem w hokeja. Jako członek reprezentacji klubu Wołga dwa razy brałem udział w olimpiadach. Zacząłem stu- diować w wyższej szkole technicznej transportu lądowego. To dawna szkoła wojsk pancerno-motoro- wych. („Dlaczego, u licha, tyle gadam?” - przemknęła mu przez głowę nieprzyjemna myśl). Ukończyłem wydział transportu o napędzie atomowo-odrzutowym przeznaczony dla uczestników ekspedycji nauko- wych. Potem… no cóż… posłali mnie w góry w okolice Tien-szan. Następnie w piaski pustyni Gobi… Tam pracowałem, tam też wstąpiłem do partii. Co by tu jeszcze? To chyba wszystko. - Życiorys naprawdę nieskomplikowany - przytaknął Krajuchin. - Skończyliście trzydzieści trzy lata? Tak? - Za miesiąc skończę trzydzieści cztery. - Oczywiście kawaler? Pytanie to wydawało się Bykowowi bardzo nietaktowne. Inżynier nie lubił żadnych aluzji do swego wyglądu. Tym bardziej iż znał jedną kobietę, która nie zwracała uwagi na to, że jego twarz jest spalona słońcem, że ma nos jak kartofel i rude, sztywne włosy. - Chciałem powiedzieć - mówił dalej Krajuchin - że jeszcze przed pół rokiem byliście kawalerem. - Tak - lakonicznie odpowiedział Bykow - teraz też jestem samotny. Na razie… Zorientował się nagle, że Krajuchin wie o nim bardzo dużo, a rzuca pytania nie po to, by się czegoć dowiedzieć, lecz żeby wyrobić sobie osobiste zdanie, czy też z jakiegoś innego powodu. Taka rozmowa nie należała do przyjemnych, więc Bykow najeżył się. - Na razie jestem samotny - powtórzył. - A zatem nie macie bliskich krewnych - dodał Krajuchin.
- Tak wychodzi, że nie mam. - Wobec tego jesteście, że tak powiem, całkiem samotni i niezależni… - Tak. Na razie jestem samotny. - Gdzie pracowaliście ostatnio? - Na Gobi… - Od dawna? - Od trzech lat… - Trzy lata! Przez cały czas na pustyni? - Tak. Oczywiście z małymi przerwami. Wyjazdy służbowe, kursy… Lecz w zasadzie cały czas na pustyni… - Nie znudziło się? Bykow zastanowił się. - Początkowo było trudno - mówił ostrożnie. - Potem przywykłem. Ale wiadomo, praca nie j est tam łatwa. - Stanęły mu przed oczyma czarne przestrzenie piasków i rozpalone jak płomień niebo. - Ale prze- cież i pustynię można pokochać… - Czyżby? - mruknął Krajuchin - Można pokochać pustynię? A wy ją kochacie? - Przyzwyczaiłem się. - Jaką funkcję pełniliście ostatnio? - Byłem kierownikiem kolumny atomowych transporterów terenowych, należących do bazy ekspedy- cji. - Wobec tego musicie świetnie znać się na maszynach. Nieprawdaż? - Zależy na jakich? - No, chociażby na waszych atomowych terenówkach. Bykow uznał pytanie za retoryczne i nie odpo- wiedział. - Powiedzcie mi, proszę, czy to wy kierowaliście akcją ratunkową ekspedycji Daugego? - Tak, ja. - Gratuluję, doskonale daliście sobie radę! Bez waszej pomocy tamci by zginęli. Bykow wzruszył ramionami. - Dla nas był to właściwie dość zwykły marsz i nic więcej. Krajuchin zmrużył oczy - A jednak ludzie z waszego zespołu przeżyli ciężkie chwile… jeśli mnie pamięć nie zawodzi. Bykow zaczerwienił się, co przy jego kolorze twarzy sprawiało przykre wrażenie. - Przeżyliśmy czarną burzę! - odparł ze złością. - Nie chwalę się, towarzyszu Krajuchin. Maszerować w takt muzyki łatwo jest tylko na defiladach. Na pustyni sprawa jest bardziej skomplikowana. Rozmowa krępowała go i poczuł się nieswojo. Krajuchin przyglądał mu się z tajemniczym uśmiesz- kiem. - Tak… tak… bardziej skomplikowana… Trzy lata w pustyni. Powiedzcie mi, towarzyszu Bykow, czy interesuje was coś poza służbą? Bykow rzucił mu pytające spojrzenie. - Pod jakim względem? - Co robicie w wolnych chwilach? - Hm… Oczywiście czytam, grywam w szachy. - Zdaje się, że pisaliście jakieś prace? - Pisałem. - Dużo? - Niewiele. Dwa artykuły w czasopiśmie „Transport gąsienicowy”… - Na jaki temat? - Remont reaktorów napędowych w polowych warunkach. Z własnej praktyki. - Powiadacie, remont reaktorów napędowych… Bardzo ciekawe. Aha, czy ze sportu interesuje was coś jeszcze prócz hokeja? - Dżudo… jestem instruktorem. - Świetnie. A czy ciekawiła was kiedy astronomia? Bykow odniósł wrażenie, że Krajuchin drwi z nie-
go. - Nie, astronomia nie interesowała mnie nigdy. - Szkoda! - Być może… - Chodzi o to, towarzyszu Bykow, że wasza praca będzie, w pewnym stopniu, związana z tą nauką. Inżynier zasępił się. - Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem… - Co powiedziano wam, delegując was tutaj? - Powiedziano, że jestem skierowany w celu przeprowadzenia rozmów na temat ewentualnego udziału w wyprawie naukowej. Chwilowo… - A nie powiedzieli, o jaką chodzi ekspedycję? - O jakąś wyprawę na pustynię w poszukiwaniu rzadko spotykanych rud. Krajuchin strzelił palcami i położył dłonie na biurku. - Tak, to całkiem zrozumiałe - mruknął - całkiem oczywiste. Nic tam o tym nie wiedzą. A zatem, to- warzyszu Bykow - mówił dalej, westchnąwszy głęboko - ma się rozumieć, że astronomia nie ma z tym nic wspólnego. Mówiąc ściśle, prawie nic… A jeszcze ściślej: wy nie macie z nią nic wspólnego. Nie- ważne, czy interesowaliście się tą nauką. Wątpię, czyby się wam przydała. Ostatecznie przeczytacie coś niecoś, trochę wam opowiedzą… Sprawa polega na tym, że będziecie pracować nie tu… nie na Ziemi. Bykow niespokojnie zamrugał oczyma. Znów poczuł się tak nieswojo, jak w pierwszej chwili, gdy przekroczył próg tego gabinetu. - Obawiam się, że nic nie rozumiem - wykrztusił. - Nie na Ziemi? A może na Księżycu? - Nie, nie na Księżycu. Znacznie dalej. Wszystko zaczęło się wydawać dziwacznym snem. Krajuchin oparł brodę na splecionych palcach i mówił: - Co was tak zadziwiło, Aleksieju Piotrowiczu? Już od trzydziestu lat ludzie latają na inne planety. Zwykli ludzie, tacy jak wy. Ludzie o najróżniejszych specjalnościach. Jestem zdania, że moglibyście zo- stać świetnym astronautą. Warto zwrócić uwagę, że wielu astronautów doszlusowało do nas, że tak po- wiem, z zewnątrz, na przykład z lotnictwa. Rozumiem dobrze, że wam jako inżynierowi tak całkowicie związanej z Ziemią specjalności nie przyszło nawet na myśl, że moglibyście wziąć udział w takich pra- cach. A jednak stworzone zostały takie możliwości, że obecnie wysyłamy wyprawę na Wenus, i jest nam potrzebny człowiek doskonale znający warunki pracy w piaszczystych terenach. Nie sądzę, aby tamte pustynie bardzo różniły się od waszej ukochanej Gobi. Tyle że napotkacie nieco większe trudności… W głowie Bykowa błysnęła nagle myśl: - Uranowa Golkonda! Krajuchin spojrzał na niego przenikliwie. - Tak. Uranowa Golkonda. Widzicie, już wiecie prawie wszystko. - Wenus… - powoli mówił Bykow. - Uranowa Golkonda… -Pokręcił głową i uśmiechnął się. - Ja… i niebo! Niewiarygodne! - No, nie taki z was chyba wielki grzesznik. A poza tym nie wysyłamy was do rajskich ogrodów. Jed- nak może się zdarzyć… -Krajuchin pochylił się i zapytał szeptem: - Boicie się? Bykow zastanowił się. - Oczywiście strach mnie oblatuje - przyznał się. Prawdę mówiąc, po prostu mam stracha.. Zresztą… może nie dam rady. Ale jeśli zażąda się ode mnie tylko tego, co potrafię, to dlaczegóż by nie? - popatrzył na Krajuchina i uśmiechnął się. - Nie, nie boję się aż tak bardzo, żeby odmówić. Musicie rozumieć, że to jednak było zaskoczenie. A przy tym, dlaczego wy… uważacie, że wywiążę się ze swego zadania? - Jestem najzupełniej przekonany. Oczywiście, nie będzie łatwo. Będziecie mieli trudności, będzie wam ciężko, bardzo ciężko, natkniecie się, być może, na niebezpieczeństwa, o jakich na razie nie mamy nawet pojęcia… lecz dacie sobie radę. - Lepiej się na tym znacie, towarzyszu Krajuchin. - Tak mi się wydaje. Liczymy na to, Aleksieju Piotrowiczu, że nie pobiegniecie do waszego minister- stwa z prośbą o zwolnienie ze względu na stan zdrowia czy warunki rodzinne.
- Towarzyszu Krajuchin! - A cóż wy myślicie? - Krajuchin zaczerwienił się. - Nie tacy jak wy, siedząc na tym fotelu, sromotnie tchórzyli. - Przeciągnął dłonią po twarzy. - Mówiąc szczerze, już od dawna mam was na oku i jestem rad, że się nie omyliłem. Bykow chrząknął zażenowany i odwrócił wzrok, po czym spytał: - A skąd mnie znacie? - Z akcji ratunkowej ekspedycji Daugego. Należała ona do naszego resortu. Od tej pory mam was na oku. Poprosiłem o opinię o was i wszystko, co potrzeba. Teraz nadszedł czas i zaprosiliśmy was tutaj. - Rozumiem. - Zwykle dajemy czas do namysłu, tydzień, a niekiedy miesiąc. Tym razem jednak nie możemy cze- kać. Decydujcie, towarzyszu Bykow. Uprzedzam was: jeśli wahacie się choćby odrobinę, rezygnujcie na- tychmiast. Pretensji mieć nie będziemy. Bykow roześmiał się. - Towarzyszu Krajuchin, nie rezygnuję. Jeśli uważacie, że dam sobie radę, zgadzam się. Oczywiście byłem trochę zaskoczony, ale to nic nie szkodzi. - No to świetnie. Krajuchin spokojnie skłonił głowę i zerknął na zegarek. - A teraz uważajcie. Ekspedycja potrwa stosunkowo krótko, nie dłużej niż półtora miesiąca. Odpo- wiada wam to? - Odpowiada… - O szczegółach mówić teraz nie będę. Dowiecie się wszystkiego później. Czasu mamy jak na lekar- stwo. Proszę wziąć pod uwagę, że jutro odlatujemy. - Jutro? Na Wenus? - Nie, na Wenus nie polecimy tak prędko. Na razie popracujemy na Ziemi. Nie myślcie tylko, że w Moskwie. Będziemy w innym miejscu. Ale, ale… gdzie są wasze rzeczy? - Na dole w szatni. Rzeczy mam niewiele - walizę i raportówkę. Nie przypuszczałem… - To nie jest najważniejsze. Gdzie macie zamiar zatrzymać się? Polecam wam Pragę… To blisko, tuż obok. Bykow przytaknął. - Wiem. To dobry hotel. - Bardzo dobry. Teraz jesteście wolni, a za… - znów zerknął na zegarek - za dwie godziny z minutami, to znaczy dokładnie o siedemnastej, proszę was, towarzyszu kosmonauto, wracajcie tu do mnie. Dowie- cie się paru rzeczy. Jedliście obiad? Na pewno nie! Restauracja znajduje się na trzynastym piętrze. Posil- cie się, odpocznijcie w klubie czy w bibliotece - wszystko znajduje się w tym samym budynku. A więc punktualnie siedemnasta. A teraz, jazda! Ja natomiast zabiorę się do mycia głowy… no… muszę komuś zmyć głowę. Bykow, ciągle jeszcze podniecony, wstał i po chwili wahania rzucił pytanie, które męczyło go w ciągu całej rozmowy. - Towarzyszu Krajuchin, jak brzmi pełna nazwa tej instytucji? W skierowaniu podano skrót: „PKKM”. Mam wrażenie, że rozszyfrowałem go błędnie. - PKKM to Państwowy Komitet Komunikacji Międzyplanetarnej przy Radzie Ministrów. Jestem za- stępcą prezesa komitetu. - Dziękuję- odpowiedział Bykow. - Komitet Komunikacji Międzyplanetarnej - mruknął, kierując się do drzwi. - Nno, tak… A ja myśla- łem, że Państwowy Komitet Komunikacji Międzynarodowej… Taki sam skrót… W drzwiach Bykow zderzył się z jakimś dryblasem pędzącym do gabinetu. Zdążył tylko zauważyć, że wielkie chłopisko miało duże okulary w pięknej czarnej oprawie odcinające się od niezwykle bladej twa- rzy. Człowiek ten nie zwrócił uwagi na gościa i odsunąwszy go na bok, już od progu wołał: - Mikołaju Zacharowiczu! W odpowiedzi Bykow usłyszał groźny, syczący głos Kraju-china: - Gdzie jest szósty reaktor?!
- Pozwólcie. Mikołaju… - Pytam, gdzie jest szósty reaktor? Bykow zamknął drzwi i ruszył do wyjścia. Ciemnolicy sekretarz odprowadził go spojrzeniem swego jedynego oka i znów pochylił się nad biurkiem. Załoga „Hiusa” „Wenus jest, licząc od Słońca, drugą z kolei planetą. Średnia odległość od Słońca wynosi 0,723 jed- nostki astronomicznej, czyli 108 milionów km. Całkowity czas obiegu wokół Słońca wynosi 224 dni 16 godzin 49 minut i 8 sekund. Średnia prędkość poruszania się po orbicie wynosi 35 km/sek… Jest naj- bliższą planetą w sąsiedztwie Ziemi. W momencie gdy znajduje się między Słońcem a Ziemią, odległość jej od naszej planety wynosi około 39 milionów km… Gdy jest po przeciwnej stronie Słońca, odległość ta wzrasta do 258 milionów km. Średnica równa się 12 400 km, spłaszczenie jest niedostrzegalne. Przyj- mując wielkości ziemskie za 1, Wenus będzie mieć następujące rozmiary: średnica - 0,913, powierzchnia - 0,95, objętość - 0,92, siła przyciągania na powierzchni - 0,85, gęstość - 0,88 (czyli 4,80 gr/cm3); masa 0,81…. czas obrotu wokół osi wynosi 57 godzin. Wenus otacza bardzo gęsta atmosfera złożona z dwu- tlenku węgla i czadu, w której poruszają się obłoki z krystalicznego amoniaku… Badania Wenus prze- prowadzane są z tymczasowych i stałych sputników, z których dwa należą do Akademii Nauk ZSRR. Kil- ka prób wylądowania na tej planecie (Abrasimow, Nisidzima, Sokołowski, Szi Feń-ju i inni) i prowadze- nia badań bezpośrednio na jej powierzchni skończyło się niepowodzeniem…”. Bykow spojrzał na kolorową fotografię Wenus - na aksamit-no-czarnym tle żółtawy dysk z błękitnymi i pomarańczowymi cieniami. Zatrzasnął grubą księgę. „Kilka prób wylądowania… i prowadzenia badań bezpośrednio… skończyło się niepowodzeniem…”. Krótko i wyraźnie. Próbowano. Bykow zaczął sobie przypominać wszystko, co czytał kiedyś w książkach i gazetach, co widział na wykładach telewizyjnych i czego dowiedział się ze zwięzłych i suchych komunikatów TASS-u. Pod koniec trzeciego dziesięciolecia, od chwili gdy człowiek pierwszy raz poleciał na Księżyc, znane mu były wszystkie ciała niebieskie w promieniu półtora miliarda kilometrów. Rozwinęły się nowe nauki - planetologia i planetografia Księżyca, Marsa i Merkurego, wielkich sputników dużych planet i niektórych małych planet-asteroidów. Kosmonauci, a zwłaszcza ci, którzy całe miesiące, a nawet lata pracowali da- leko od Ziemi, przywykli już do lotnych warstw pyłu na równinach Księżyca, do czerwonych pustyń i jak gdyby wyschniętych zarośli marsjańskiego saksaułu, do lodowych przepaści i rozpalonych do białości płaskowyżów Merkurego, do obcego nieba, po którym pędzą liczne księżyce, do Słońca podobnego do jasnej gwiazdy. Setki pojazdów międzyplanetarnych przecinało we wszystkich kierunkach Układ Sło- neczny. Zbliżał się nowy etap podboju przestrzeni kosmicznej przez człowieka -okres podboju wielkich, „trudnych” planet: Jupitera, Saturna, Ura-na, Neptuna i Wenus. Wenus była jednym z pierwszych obiektów, na który zwrócili uwagę wyruszający z Ziemi badacze ko- smosu. Planeta znajduje się blisko Ziemi i Słońca, ma wiele wspólnych z Ziemią cech fizycznych, a jed- nocześnie nic nie było wiadomo o jej budowie. Wszystko to przykuwało uwagę kosmonautów. Najpierw wysłano ku niej rakiety automatyczne bez ludzi. Wyniki obserwacji i doświadczeń były nie- zachęcające. Chmury, konsystencją swą przypominające oceaniczny ił, otaczały planetę i zasłaniały wszystko. Na setkach kilometrów zwykłych i ultraczerwonych filmów widniał stale ten sam obraz: biała, jednostajna, nieprzenikniona zasłona utworzona zapewne z bardzo grubej warstwy obłoków. Nie zdała eg- zaminu także radiooptyka. Fale radiowe albo odbijały się od górnych warstw atmosfery, albo były całko- wicie przez nią wchłaniane. Ekrany radiolokatorów albo jarzyły się równym nic nie znaczącym blaskiem, albo pozostawały czarne. Telemechanicz-ne i cybernetyczne tankietki-laboratoria, które tak świetnie da- wały sobie radę podczas badań Księżyca i Marsa, nie przesyłały żadnych meldunków. Wszystkie zaginę- ły gdzieś na dnie zwartego oceanu szaroróżowej masy obłoków. Wówczas do szturmu ruszyli najodważniejsi. Trzy wyprawy, wyposażone w najnowsze, jak na owe czasy, urządzenia techniczne, jedna po drugiej zanurzały się w atmosferze tajemniczej planety. Pierwszy statek spłonął, zanim zdążył nadać choćby jeden komunikat. (Obserwatorzy zauważyli w miejscu ze- tknięcia się statku z powierzchnią atmosfery Wenus nikły błysk). Druga ekspedycja nadała meldunek, że podchodzi do lądowania, a w dwadzieścia minut potem wiadomość, że tuż nad powierzchnią statek ich niesie niezwykle silny prąd atmosferyczny. Była to ostatnia informacja. Trzecia ekspedycja wylądowała
szczęśliwie. Jednak nie wiadomo, jakie kaprysy przyrody nie pozwoliły na nawiązanie łączności przez całą dobę. Dowódca wyprawy meldował później, że wokół szaleją burze piaskowe, trąby powietrzne o tak potwornej sile, że zwalają nawet skały, a wreszcie, że otacza ich purpurowa nieprzenikniona mgła. Na tym łączność się urwała i dopiero po tygodniu ktoś nerwowo rzucił do mikrofonu: „Gorączka, gorącz- ka, gorączka”. Były to ostatnie słowa, jakie usłyszano od członków tej wyprawy. Zagłada trzech ekspedycji w tak krótkim czasie to już zbyt wiele! Zrozumiano, że atakować Wenus można dopiero po dokonaniu nowych, bardzo dokładnych przygotowań. Trzeba było przeprowadzić żmudne, wszechstronne i głębokie rozpoznanie. Międzynarodowy Kongres Kosmologów opracował plan badania Wenus, którego realizacja miała trwać piętnaście lat. Ludzkość zmobilizowała w tym celu wszystkie najnowsze środki znajdujące się w arsenale wiedzy i techniki. Zbudowano i wysłano w prze- strzeń kilka sputników-obserwatoriów, wyposażonych w setki automatów. Wprowadzono do użycia auto- matyczne sondy-szperacze, zastosowano ultra-czerwoną i elektronową optykę, aparaty jonoskopowe i wiele innych urządzeń. Mózgi elektronowe bezustannie opracowywały otrzymywane informacje. Wprzę- gnięto do pracy największe w świecie elektronowe maszyny do obliczeń. Stratosfera Wenus została zba- dana tak dokładnie, że wyniki wprowadzały w podziw nawet uczonych. W końcu z niezbędną dokładno- ścią obliczono okres obrotu Wenus wokół jej osi. Sporządzono mapę z ogólnymi zarysami łańcuchów górskich. Zmierzono występujące na Wenus pola magnetyczne. Prace prowadzono metodycznie i z pełną celowością. Francuski sputnik wykrył na Wenus i określił rejon zwiększonej jonizacji. Po pewnym czasie odkrycie to potwierdzili uczeni radzieccy, chińscy i japońscy. Stwierdzono, że rejon superintensywnej jonizacji obejmuje około pól miliona metrów kwadratowych i okresowo koncentruje się na ściśle określonym miejscu. Stwierdzono również, że jonizacja nie ma nic wspólnego z grubą powłoką chmur, a zatem wyłą- cza się możliwość jej atmosferycznego pochodzenia. Pozostało tylko podsunąć myśl, że rejon jonizacji związany jest z twardą powierzchnią Wenus. Jeżeli źródłem jonizacji byłyby materiały promieniotwórcze, to mogły jedynie zdradzać obecność rud radioaktywnych o niebywałej koncentracji. Nazwa „Uranowa Golkonda” narzucała się sama przez się. W takiej sytuacji sprawy przybrały inny obrót. Jeśli chodzi o ciężkie elementy radioaktywne, ludz- kość ciągle jeszcze odczuwała ich głód. Technologia wydobywania rozsianych po całym globie rud roz- wijała się powoli, natomiast zapotrzebowanie na materiały rozszczepialne wielokrotnie przewyższało pro- dukcję zakładów aglomeracyjnych, a sztuczne ich wytwarzanie było zbyt kosztowne. Wyłącznie naukowe zainteresowania, jakie budziła Wenus, zostały uzupełnione zagadnieniami bardziej praktycznymi. Znów wyruszyło kilka ekspedycji. Zginął Sokolowski, wiceprezes Międzynarodowego Kongresu Ko- smogatorów*. Jako niewidomy inwalida powrócił do Nagoi nieustraszony Ni-sidzima. Przepadł bez wieści jeden z najlepszych pilotów chińskich Szi Feń-ju. Było rzeczą oczywistą, że stare środki ataku zawodziły. We- nus po prostu drwiła z wysiłków człowieka. Analiza skąpych wiadomości o katastrofach ekspedycji wy- kazała, że aby pomyślnie wylądować na Wenus, trzeba wyrzec się dotychczasowych konstrukcji i zasad technicznych, na których opierały się loty międzyplanetarne. Międzynarodowy kongres wezwał do zanie- chania lotów aż do chwili, gdy zostaną zbudowane nowe statki międzyplanetarne, i uchwalił nagrodę za opracowanie takiej rakiety, która by mogła pokonać pancerz wenusjańskiej atmosfery. W Związku Ra- dzieckim pełną parą prowadzono prace nad skonstruowaniem rakiety o napędzie fotonowym. Inne pań- stwa także szukały nowych rozwiązań. Na dwa lata przed rozpoczęciem naszej opowieści w centralnych gazetach pojawiła się wzmianka, że na największym sputniku Ziemi Wei-ta-de Ju-i, co znaczy „Wielka przyjaźń”, radzieccy i chińscy mistrzo- wie bezgrawitacyjnego odlewnictwa metali - odlewnictwa w warunkach, gdy nie istnieje działanie siły ciężkości -rozpoczęli odlewanie kadłuba rakiety o napędzie fotonowym. Możliwe, że na tej właśnie ra- kiecie los pozwoli Bykowowi i jego towarzyszom dostać się na wenusjańskie pustynie… o których po- wiedział Krajuchin: „Nie sądzę, aby się różniły od waszej ukochanej pustyni Gobi”. Zresztą wszystko jedno, czy będzie to rakieta fotonowa, czy też atomowa, czy pustynie na Wenus będą się zasadniczo różniły od ziemskich - wiadomo było jedno: wyprawa miała do wykonania nadzwy- czaj trudne zadanie. Dla dokonania podboju Wenus ijej
* Autor stworzył nowe słowo, którego pierwowzorem jest „nawigator” (przyp. tlum.). na poły mitycznych skarbów Uranowej Golkondy potrzebna jest ogromna wiedza, żelazne zdrowie, niezwykła wytrzymałość… Trzeba być do tego prawdziwym astronautą, jednym z tych bohaterów, jakich ogląda się w kinie i jakich wita się z kwiatami w ręku, albo też… jednym z tych, co giną w bezkresnej przestrzeni międzyplanetarnej. Czy skromny inżynier Bykow ma dość wiedzy, czy wytrzymają jego zdro- wie i charakter? Krajuchin zna się na tych sprawach lepiej, jest przecież zastępcą prezesa PKKM, Państwowego Komi- tetu Komunikacji Międzyplanetarnej. Jeśli Krajuchin jest przekonany, że Bykow da sobie radę, to Bykow nie zawiedzie. Zresztą, ci astronauci to także ludzie! Potrafią oni, potrafi i on. Bykow zdał sobie nagle sprawę, że uparcie wpatruje się prosto w oczy ładniutkiej bibliotekarki sie- dzącej przy stoliku naprzeciw. Dziewczyna najpierw zrobiła groźną minę, lecz po chwili nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Z kolei nachmurzył się Bykow. Trzeba będzie wysłać do Aszchabadu depeszę, że delegacja przeciągnie się. Szkoda… nie zobaczy się już przed wyprawą… Ale co by to dało? Czy w cią- gu kilku minut zdoła powiedzieć wszystko, czego nie miał odwagi wyznać przez tyle lat? Niechaj los roz- strzyga! Gdy wróci… (W myśli zobaczył fotografię w czasopiśmie. Bohaterowie kosmicznych przestrzeni powrócili z trudnego rejsu -kwiaty, uśmiechy, podniesione w geście powitania dłonie…), gdy wróci, weź- mie urlop i pojedzie do Aszchabadu. Podejdzie do znajomego domu, naciśnie guzik dzwonka… Bykow spojrzał na zegarek. Do piątej brakowało jeszcze paru minut. Wstał, skłonił się bibliotekarce, zwracając jednocześnie tom encyklopedii. Jednooki sekretarz skinął mu głową jak staremu znajomemu. Bykow jeszcze raz spojrzał na zegarek (była za minutę piąta), przygładził ręką włosy, obciągnął wiatrówkę i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi gabinetu. Odniósł wrażenie, że wszedł do innego pokoju. Zasłony na oknach były rozsunięte; przez szeroko otwarte okna wdzierało się słoneczne światło, oblewając złotem jasne, aksamitne ściany z plastiku. Fotel, który stał przy biurku, został odsunięty. Nadal leżał na nim, zwiesiwszy za oparcie srebrzysty hełm, strój przypominający skafander. Pod ścianą znajdował się zwinięty dywan. Pośrodku gabinetu, na wyfrotero- wanym parkiecie, stał dziwaczny przedmiot, coś w rodzaju żółwia o pięciu grubych nogach. Gładki, sfe- ryczny pancerz wznosił się przynajmniej metr nad podłogą. Wokół „żół-wia” przykucnęło kilku męż- czyzn. Gdy Bykow wszedł do gabinetu, jeden z nich, barczysty, przygarbiony, w czarnych ochronnych okula- rach, zakrywających niemal połowę twarzy, podniósł łysą głowę, lśniącą w słonecznym blasku, i odezwał się chrypiącym głosem Krajuchina: - Otóż i on! Towarzysze, przedstawiam wam szóstego członka waszej załogi, inżyniera Aleksieja Pio- trowicza Bykowa. Zwróciły się ku niemu wszystkie twarze - rosły, bardzo przystojny mężczyzna w lekkim, doskonale uszytym garniturze; czerwony od upału grubas z ogoloną głową; śniady, czarnowłosy młodzian, wyciera- jący żylaste dłonie zatłuszczonymi pakułami, i… Dauge, stary, dobry przyjaciel Dauge, tak samo jak na pustyni Gobi wychudły i niezgrabny, tylko ubrany inaczej, już nie w szerokich spodniach i chustce na głowie, lecz w zwykłym garniturze. Dauge spoglądał na Bykowa, witał go życzliwym kiwaniem głowy i uśmiechał się na całą szerokość wielkich ust. - Poznajcie się - powiedział Krajuchin. - Włodzimierz Sier-giejewicz Jurkowski, wybitny geolog i do- świadczony astronauta. Przystojny geolog w wymuskanym garniturze jakby od niechcenia uścisnął rękę Bykowa i odwrócił się obojętnie. Bykow kątem oka spojrzał na Krajuchina. Wydało się mu, że w jego oczach zabłysły i na- tychmiast przygasły wesołe ogniki. - …Bogdan Bogdanowicz Spicyn, pilot, jeden z najlepszych kosmonautów na świecie. Członek pierw- szych ekspedycji do strefy asteroidów. Ciemny brunet błysnął w uśmiechu wspaniałymi zębami. Dłoń miał gorącą i twardą jak żelazo. - Michał Antonowicz Krutikow - mówił dalej Krajuchin - nawigator. Duma radzieckiej astronautyki. - Ech, jak wy coś powiecie, Mikołaju Zacharowiczu, to… -mruknął grubas, zmieszany jak panienka, przyjaźnie oglądając By-kowa od stóp do głów. - Towarzysz Bykow naprawdę może pomyśleć… Bardzo
mi przyjemnie poznać was, towarzyszu Bykow… - A na koniec… tu, zdaje się, przedstawiać nikogo nie potrzebuję. Bykow i Dauge uścisnęli się. - Wspaniale, Aleksieju, wspaniale! - szeptał Dauge. - Oczom nie wierzę, że to ty! - A właśnie że ja, Aleksieju! Krajuchin ujął Bykowa delikatnie za łokieć. - Dowódca statku i kierownik ekspedycji. Bykow obejrzał się. W drzwiach stał niewysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o bardzo bladej twa- rzy i zupełnie siwych włosach. Patrząc na jego regularne, wyraziste i delikatne rysy, nie można było mu dać więcej niż trzydzieści parę lat. Widocznie wszedł do gabinetu tuż za Bykowem i obserwował całą ceremonię. - …Anatol Borysowicz Jermakow. Bykow, gdy usłyszał nazwisko, które przed kilkoma miesiącami nie schodziło ze szpalt prasy, stanął na baczność. Są ludzie, których przewagę czuje się od pierwszego wejrzenia. Do takich z pewnością na- leżał Jermakow. Bykow wyczuwał w nim niemal olbrzymią siłę woli i wszechstronny umysł, który zna- mionują żelazna logika i konsekwencja. Mocne usta Jermakowa rozchyliły się w uprzejmym uśmiechu, lecz ciemne oczy z ciekawością i uwagą badały twarz nowego członka ekspedycji. Minęło kilka trudnych sekund milczenia. Pierwszy odezwał się Jermakow: - Bardzo mi przyjemnie, towarzyszu Bykow. Iżynier delikatnie uścisnął jego wąską, ciepłą dłoń i odwrócił się do Daugego. Zauważył, że czoło sta- rego towarzysza było pokryte kroplami potu. No cóż, w gabinecie było dość gorąco. - A więc, towarzysze - zaczął Krajuchin - zebraliśmy się już wszyscy i możemy zaczynać konferencję, ostatnią w Moskwie. Zbliżył się do biurka i nacisnął jeden z guzików na ebonitowej tablicy rozdzielczej wideofonu. Rozle- gło się ciche brzęczenie i szary żółw powoli zapadł się pod podłogę, a nad ciemnym otworem zasunął się parkiet. Dauge i Spicyn rozwinęli i ułożyli na podłodze dywan, a grubasek Krutikow podsunął fotel na dawne miejsce przy biurku. - Siadajcie, towarzysze - zaprosił Krajuchin. Wszyscy zajęli miejsca w lekkich fotelikach z czerwonego drzewa. Zapanowało milczenie. - Z radością mogę was zawiadomić - mówił Krajuchin - że rozkaz został podpisany. Stało się to przed dwiema godzinami, a jeśli chodzi o skład załogi, to został ostatecznie zatwierdzony. Gratuluję wam. Wszyscy siedzieli nieruchomo i tylko elegancik Jurkowski podniósł głowę i rzucił na Bykowa prze- lotne spojrzenie. - Co się zaś tyczy zadania… - Krajuchin zamilkł na chwilę i podniósł kartkę do oczu. - Jeśli chodzi o zadanie, to w tym punkcie komitet uznał za konieczne wprowadzić kilka zmian, a raczej uzupełnień. - Zaczyna się… - cicho, lecz z wyraźnym niezadowoleniem szepnął Dauge. Zaterkotał dzwonek telefonu. Krajuchin podniósł i od razu położył słuchawkę. Nacisnął przełącznik i burknął: - Mam teraz konferencję. - Tak jest! - zabrzmiało w głośniku. - Tak więc, towarzysze, w zasadzie wszystko pozostaje tak, jak było w projekcie. Zadaniem waszym będzie wypróbowanie nowych urządzeń technicznych i przeprowadzenie geologicznych badań na Wenus. Ponieważ mamy wśród nas nowicjusza, który nie jest obeznany z naszymi sprawami, a także biorąc pod uwagę, że powtarzanie jest matką mądrości… przeczytam wam tę część rozkazu. „Paragraf ósmy. Zada- niem ekspedycji jest: po pierwsze, przeprowadzić wszechstronne próby eksploatacyjno-techniczne nowe- go typu statku międzyplanetarnego - rakiety o napędzie fotonowym »Hius«. Po drugie, wylądować na Wenus w rejonie złóż radioaktywnych rud Uranowa Golkonda, które przed dwoma laty zostały odkry- te przez ekspedycję Tachmasiba-Jermakowa…”. Bykow głośno westchnął. Dauge ostrzegawczym gestem położył mu dłoń na kolanie. - „…i przeprowadzić tam geologiczne badania. Paragraf dziewiąty. Zadaniem grupy geologicznej eks-
pedycji jest określić granice złóż Uranowej Golkondy, zebrać próbki materiałów radioaktywnych oraz obliczyć w przybliżeniu zapasy tych kopalin. Po powrocie przedłożyć komitetowi szacunkową wartość złóż”. Wszystko to było w projekcie, ale teraz przeczytam punkt, który został dodany - wtrącił Krajuchin. - Słuchajcie! „Paragraf dziesiąty. Zadaniem ekspedycji jest znalezienie miejsca lądowania w odległości nie większej niż pięćdziesiąt kilometrów od granicy Uranowej Golkondy. Lądowisko musi nadawać się dla wszystkich typów statków międzyplanetarnych, a ekspedycja wyposaży je w automatyczne radiola- tarnie typu Usmanowa-Szwarca, działające na zakresie fal ultrakrótkich i pobierające energię z miejsco- wych źródeł”. Krajuchin odłożył papiery i spojrzał na zebranych. Przez chwilę panowało milczenie. Ciszę przerwał Jurkowski. Z nonszalancją uniósł jedną brew i zapy- tał: - A któż będzie to robił? - Dziwne pytanie - uśmiechając się, zauważył Krajuchin. - Wszystko to brzmi bardzo ładnie, znajdziemy lądowisko -jakby pospiesznie zaczął mówić Dauge. - Ostatecznie nawet je wybudujemy. Ale z tymi radiolatarniami… Sprawa specjalnego przygotowania… delikatna i wymaga specjalnego przygotowania. - To już, moi drodzy, nie moja sprawa. Ta troska spada na głowę kierownika ekspedycji. - Krajuchin zapalił papierosa. -Prawda, Anatolu Borysowiczu? Bykow z zaciekawieniem spojrzał na Jermakowa. Ten machnął ręką. - Sądzę - mówił powoli - że wywiążemy się z zadania. Jeśli się nie mylę, mamy jeszcze przed sobą półtora miesiąca. Przez ten czas zdążymy poznać konstrukcję owych latarń i przeprowadzić kilka prób- nych montaży. Nie taka to znów „delikatna” sprawa… - Musicie jednak wziąć pod uwagę, że nie dam wam na te prace całych sześciu tygodni ani nawet miesiąca - przerwał mu Krajuchin. - W takim razie muszą wystarczyć trzy tygodnie - Jermakow opuścił wzrok i oglądał własne dłonie. - Ma się rozumieć, jeśli nam to umożliwicie. - Nie rozumiem - wtrącił się Jurkowski, nie czekając na odpowiedź Krajuchina - co to znaczy „pobie- rające energię z miejscowych źródeł”? Zdaje się, że tak przeczytaliście? - Znaczy to, drogi Włodzimierzu, że źródło energii dla radio-latarni musicie znaleźć tam na miejscu - odpowiedział Krajuchin. -Zresztą, jestem przeświadczony, że dla naszych techników ta sprawa jest cał- kiem jasna. Chyba tak? Krutikow szybko przytaknął, a Spicyn, uśmiechając się, zaczął: - Pewnie, że rozumiemy. Jeśli Golkonda zawiera chociażby połowę tych materiałów radioaktywnych, o jakich się mówi, czy też termoelementy… A zresztą, co tu mówić! Rozkaz to rozkaz. - Co innego wydać rozkaz, a całkiem co innego wykonać go -ponuro mruknął Jurkowski. - W każdym razie uważam, że punkt ten trzeba było najpierw omówić z nami, a dopiero potem umieszczać w rozkazie. „Dlaczego Krajuchin nie zgasi tego napuszonego bażanta?” -ze złością pomyślał Bykow. Cienkie, jakby szrama po chirurgicznym cięciu, wargi Kraju-china rozchyliły się w ironicznym uśmie- chu. - Włodzimierzu Siergiejewiczu, czy uważacie, że to przekracza możliwości ekspedycji? - Nie o to chodzi… - Oczywiście nie o to! - ostro potwierdził Krajuchin. - Oczywiście nie o to! Rzecz w tym, że na osiem statków, które w ostatnim dwudziestoleciu wyleciały na Wenus, sześć rozbiło się o skały. Zważcie więc, że „Hius” zostaje wysłany na Wenus nie wyłącznie… i nie w celu zaspokojenia waszych, Włodzimierzu, geologicznych namiętności. Sprawa polega na tym, że za wami pójdą inni… dziesiątki, setki następców. Wenus… Golkondy nie możemy pozostawić bez znaków nawigacyjnych. Nie możemy i niech to diabli wezmą! Albo ustawimy tam automatyczne radiolatarnie, na których będzie można całkowicie polegać, albo nadal będziemy wysyłać ludzi prawie na pewną zgubę. Czyżbyście tego nie rozumieli? Krajuchin zaczął kasłać, odrzucił papierosa i chusteczką wytarł łysinę. Jurkowski oblał się pąsem i opuścił wzrok. Wszyscy milczeli. Dauge trącił Bykowa łokciem. - W ten oto sposób ściąga się nasz ludek z niebotycznych wyżyn na ziemię. - Poczekaj, Grigorij - szepnął Bykow - daj posłuchać.
Jeszcze niezbyt wyraźnie zdawał sobie sprawę z koncepcji ekspedycji i środków, jakimi miała rozpo- rządzać. Na razie było oczywiste, że przynajmniej jedno lądowanie na Wenus przebiegło pomyślnie. Lą- dowanie ekspedycji Tachmasiba-Jermakowa. Uranowa Golkonda nie była mitem. - Przypuszczam, że nie będziemy musieli zmieniać obliczeń związanych z lotem? - spytał Jermakow. - Nie, dane przelotu nie ulegną zmianie. Towarzysz Krutikow powinien przewidzieć start na piętnaste- go, osiemnastego sierpnia. Nawigator Krutikow uśmiechnął się i przytaknął głową. - Mam jeszcze jedno pytanie - niespodziewanie jeszcze raz zabrał głos Jurkowski. - Proszę bardzo, Włodzimierzu Siergiejewiczu. - Zupełnie nie rozumiem, jakie zadanie ma spełniać towarzysz… e… Bykow, zwłaszcza w takiej eks- pedycji jak nasza. Nie wątpię w jego wielkie walory, zarówno fizyczne, jak i duchowe, ale chciałbym do- wiedzieć się czegokolwiek o jego specjalności i zadaniach. Bykow wstrzymał oddech. - Wiadomo wam, że ekspedycja będzie pracować w warunkach pustynnych - powoli wyjaśniał Kraju- chin. - A towarzysz Bykow jest z pustynią za pan brat. - Hm… Myślałem, że jest specjalistą od lotnisk. Mamy prawo przypuszczać, że Grigorij Dauge zna pustynię nie gorzej. - Dauge zna pustynię znacznie gorzej - gniewnie zawołał Grigorij. - Znaczniej gorzej! Wymieniony przez Jurkowskiego nawet w prozaicznych piaskach Gobi przepadłby z kretesem, gdyby nie Bykow… Ty, Włodku, nie znasz Bykowa, ale także nie znasz pustyń. Nie wszystkie są podobne do tej w Wielkim Syrcie. Krajuchin spokojnie poczekał, aż Dauge wypowie się, i dopiero wtedy dokończył przerwane objaśnie- nie. - A poza tym Aleksiej Piotrowicz jest świetnym inżynierem chemikiem i kierowcą. Jurkowski wzruszył ramionami. - Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic przeciwko inżynierowi Bykowowi. Lecz chyba powinienem wiedzieć, jaka jest specjalność moich towarzyszy wyprawy! Teraz już wiem: towarzysz Bykow jest spe- cjalistą od pustyń. Bykow zacisnął zęby i milczał. Jednakże Krajuchin gniewnie wbił wzrok w Jurkowskiego i zagrzmiał: - Włodzimierzu Siergiejewiczu, jeśli popełnię błąd, poprawcie mnie. Zdaje się, że to wam podczas po- bytu na Marsie przed pięciu laty pękła gąsienica u tankietki. Prawda? A wy i Chlebni-kow wlekliście się pięćdziesiąt kilometrów na piechotę, bo nie umieliście jej naprawić… Jurkowski zerwał się i chciał coś tłumaczyć, lecz Krajuchin mówił dalej: - Zresztą, nie o to nawet chodzi. Inżynier Bykow został włączony w skład ekspedycji nie tylko jako specjalista, lecz także dlatego, że ma owe fizyczne i duchowe walory, o których nie wątpicie, co zresztą sami przed chwilą słyszeliśmy z waszych ust. To człowiek, na którym wy będziecie mogli polegać w kry- tycznych chwilach. A obiecuję, że chwil takich wam nie zabraknie! - Poddawaj się! - Krutikow trzepnął Jurkowskiego po ramieniu. - Tym bardziej, że to on właśnie ura- tował twojego ukochanego Daugego… - Przestań! - burknął Jurkowski. Bykow zrobił głęboki wdech i zaczesał dłonią sterczące na czubku głowy włosy. Krajuchin wyciągnął z biurka złożoną we czworo kartkę i znów zaczął mówić: - Przy sposobności coś o obowiązkach. Wszyscy je znacie, ale… ja tak, dla przypomnienia, przeczy- tam jeszcze raz. „Jermakow - kierownik wyprawy, dowódca statku, fizyk, biolog i lekarz. Spicyn - pilot, radiotelegrafista, nawigator i mechanik pokładowy. Krutikow - nawigator, cybernetyk, pilot i mechanik pokładowy. Jurkowski - geolog, radiotelegrafista, biolog. Dauge - geolog, biolog. By- kow- inżynier mechanik, chemik, kierowca transportera, radiotelegrafista”. - Specjalista od pustyń - szepnął Dauge. Bykow niecierpliwie wzruszył ramionami. - A teraz coś jeszcze… - Krajuchin wstał i oparł się dłońmi o biurko. - Kilka słów o zagadce, o „za- gadce Tachmasiba”… - O Boże! - żałośnie szepnął Krutikow. - Co powiedzieliście? - zwrócił się do niego Krajuchin.
- Nic ważnego. - Zapewne chcieliście powiedzieć, że mit o „zagadce Tach-masiba” zanudził już was na śmierć? - Niezupełnie tak… ale… - Krutikow poruszył się zażenowany i zerknął na Jermakowa. - Ale coś w tym rodzaju. Wróćmy jednak do sprawy. W kierownictwie Akademii znaleźli się ludzie, którzy zainteresowali się tym problemem i prosili, aby włączyć go w prace waszej ekspedycji i rozszy- frować tę „zagadkę”. - To oczywiste… - z uśmiechem dorzucił Krutikow. - Nie zgodziłem się na to, biorąc pod uwagę wasze i tak już bardzo napięte plany. Jednakże, ponieważ będziecie pracować w pobliżu Golkondy, zwracam się do was z prośbą, abyście zwrócili uwagę na wszelkie zjawiska, które w najmniejszym choćby stopniu przypominałyby to, co wiemy… czego do- wiedzieliśmy się od ekspedycji Tachmasiba-Jermakowa. Zrozumieliśmy się? Wszyscy milczeli. Tylko Jermakow rzucił półgłosem: - Niestety, ogólnie przyjęła się opinia, że dziwne przygody Tachmasiba to mit. A przecież jego śmierć nie jest mitem… - Mógł zginąć z tysiąca innych powodów - powiedział Dauge. - Całkiem możliwe. Lecz nie należy zapominać, że „czerwony krąg”, wszystko jedno, co się za tymi słowami kryje, istnieje rzeczywiście i stał się przyczyną jego zguby. - Krótko mówiąc, nie jest to rozkaz, lecz prośba - dodał Krajuchin - chociaż obawiam się, że „zagadka Tachmasiba” da wam znać o sobie, niezależnie od tego, czy w nią wierzycie, czy nie… To wszystko, co chciałem wam powiedzieć. Teraz przejdźmy do spraw bieżących. Wiecie, że jutro wylatujemy. Zbiór- ka tu u mnie o dwunastej. Pojedziemy na lotnisko Wnukowo… Towarzyszu Bykow! - Słucham! - Aleksiej poderwał się z krzesła. - Proszę, nie wstawajcie! Gdzie zamierzacie nocować? W Pradze? - U mnie - szybko odpowiedział Dauge. - A zatem świetnie! No cóż, towarzysze, jeśli nie ma pytań, możecie odejść i szykować się do drogi. Anatolu Borysowiczu, proszę, zostańcie chwilę. Wszyscy wstali i zaczęli się żegnać. W sekretariacie Dauge wziął Bykowa pod rękę. - Zejdź na parter i czekaj na mnie w westybulu, ja skoczę po samochód. Mamy przed sobą cały wie- czór. Posiedzimy, pogadamy. Spodziewam się, że masz całą masę pytań. Prawda? - Grigorij, jakiś ty przewidujący! Słów mi brakuje! U progu Bykow westchnął i usiadł na tapczanie, odrzucając kołdrę. Nie mógł usnąć. W gabinecie Daugego było ciemno. Na podłodze bielały zrzucone na podłogę prześcieradła. Za oknami różowiła się nocna łuna wielkomiejskich świateł. Bykow wyciągnął rękę po zegarek leżący na stoliku obok tapczanu, ale ten wyśliznął mu się i upadł na dywan. Bykow zsunął się z tapczanu i zaczął szukać zguby, wodząc dłonią po podłodze. Zegarka jed- nak nie było. Inżynier wstał i poprawił rozkopane prześcieradła. Robił to już trzeci raz od chwili, gdy Dauge życzył mu dobrej nocy i poszedł do swojej sypialni pisać listy. Aleksiej położył się, lecz sen nie przychodził. Biedaczysko kręcił się, sapał, układał się najwygodniej, liczył do stu, ale wszystko nada- remnie. „Zbyt wiele wrażeń” - pomyślał. Zbyt wiele wrażeń i myśli. Zbyt wiele opowiadał Dauge, a jeszcze więcej zostało nie wytłumaczone. Co za rozkosz sprawiłby teraz papieros. Nie! Nie wolno! Trzeba od- zwyczajać się. Trzeba rzucić palenie i zupełnie zapomnieć o alkoholu. Wieczorem Grigorij bez żadnego entuzjazmu przyjął jego słowa, że „o tam, w walizce, czeka na swoją kolej butelka najlepszego ormiań- skiego koniaku”. Dość obojętnie spytał: „Piętnastoletnia?”. „Dwudziestoletnia!” - triumfalnie obwieścił Bykow. „Wobec czego możesz ją wyrzucić - uprzejmie zaproponował Dauge. - Wyrzuć natychmiast do śmietniczki, a już sama poleci przewodami zsypowymi, albo oddaj ją jutro komukolwiek. Pamiętaj, że w rakiecie nie wolno palić. Taki już jest nasz regulamin. Na Ziemi wolno nam czasami napić się trochę wina gronowego, w drodze - ani kropelki! Takie są zasady, towarzyszu astronauto”. - To ci klasztor - głęboko przeżywając to stwierdzenie, zamruczał Bykow, układając się wygodniej pod kołdrą. - Trzeba spać. Muszę usnąć.
Zamknął oczy i natychmiast wyobraził sobie duży hall, w którym po posiedzeniu czekał na Daugego. Minęli go Bogdan Spicyn i tłuściutki Krutikow. Przystanęli przed kioskiem z książkami. Z urywków roz- mowy domyślił się, że rozprawiają o jakiejś nowej książce. Właściwie Spicyn milczał, a tylko Krutikow terkotał wysokim tenorkiem, od czasu do czasu rzucając w stronę nowicjusza przyjazne spojrzenia. By- kow odniósł wrażenie, że nowi koledzy zapraszają go do wzięcia udziału w dyskusji, lecz akurat zjawił się Dauge z Jurkowskim. Dauge maszerował zdecydowanym krokiem, zagryzając wargi, a Jurkowski z twarzą jakby wykrzywioną skurczem ściskał w ręku zgniecioną gazetę. - Zginął Dangee - zakomunikował Jurkowski, gdy podszedł już całkiem blisko. Bykow zauważył, jak słowa te starły z twarzy czarnowłosego Spicyna wesoły uśmiech. - Do diabła! - zaklął Spicyn. Krutikow pochylił się do przodu. Wargi jego drżały. - O Boże… Paul?! - Nad Jupiterem! - z wściekłością mówił Jurkowski. - Ugrzązł w egzosferze, stracił prędkość, a nie chciał zawrócić… Podał gazetę. Bykow zobaczył portret w czarnej obwódce -szczupły młody człowiek ze smutnymi oczyma. - Jupiter… Znów przeklęty Jupiter! - zaciskając pięści, mówił Jurkowski. - Jeszcze gorszy od Wenus, gorszy od wszystkiego na świecie. Chciałbym tam… - machnął ręką, zrobił w tył zwrot i odszedł, ener- gicznie stąpając po elastycznej podłodze. - Paul Dangee. Paul… - powtarzał Krutikow żałośnie, kręcąc głową. - Nie zdążyłem odpowiedzieć na jego list - z trudem wykrztusił Dauge. Wszyscy zamilkli. Słychać było tylko chrzęst twardej okładki książki, gniecionej w pulchnych, porośniętych włosami palcach Kruti- kowa. …Bykow otworzył oczy i ułożył się na plecach. Wypadek zaćmił nastrój wieczoru. Rozmowa z Dau- gem nie udała się. „Ci astronauci to diabelnie dzielni chłopcy - myślał Aleksiej. - A do tego zadziwiają- co uparci. Prawdziwi ludzie! Ilu już ich zginęło na Wenus!”. Ruszali do ataku na niezdarnych rakietach odrzutowych, zabierających ograniczone zapasy paliwa. Nikt ich tam nie popędzał, raczej ich powstrzy- mywano, po powrocie nie pozwolono na dalsze loty… jeśli oczywiście wracali. Teraz do szturmu ruszał „Hius”… Bykow, jak każdy inżynier specjalista od silników o napędzie ato- mowym, znał teorię napędu fotonowego i z zaciekawieniem studiował wszystko, co ukazywało się w dru- ku na ten temat. Rakieta fotonowa przetwarza paliwo na kwanty promieniowania elektromagnetycznego i dzięki temu uzyskuje najwyższą osiągalną prędkość strumienia odrzutowego, równą prędkości światła. Źródłem energii silnika rakiety fotonowej mogą być procesy termojądrowe (częściowe przeistaczanie się paliwa w energię promienistą) lub też procesy anihilacji antymaterii (pełne przekształcenie się paliwa w energię promienistą). Przewaga rakiety fotonowej nad atomową z płynnym paliwem była wielka i nie- zaprzeczalna. Po pierwsze, stosunkowo mała waga paliwa; po drugie, duży ciężar użytkowy; po trzecie, w porównaniu z rakietą o napędzie płynnym fantastyczne właściwości manewrowania; po czwarte… Tyle mówi teoria. Lecz Bykow wiedział także, że do niedawna wszelkie próby wykorzystania zasady silnika rakietowo-fotonowego w praktyce kończyły się niepowodzeniem. Jeden z podstawowych proble- mów tej zasady - odbicie promieniowania - nie dawał się rozwiązać w praktyce. Aby otrzymać fotonową siłę ciągu, trzeba wytworzyć promieniowanie o intensywności rzędu milionów kilo-kalorii na centymetr kwadratowy zwierciadła odbijającego na sekundę. Takich temperatur, jakie występują przy tych proce- sach -sięgających setek tysięcy stopni - nie wytrzymywały żadne materiały. Prototypy startujące bez pi- lotów spalały się do cna, zanim zdążyły wykorzystać choćby jedną setną energii paliwa. A mimo to ra- kieta „Hius”, mająca napęd fotonowy, została zbudowana! - Wyprodukowano idealne zwierciadło - opowiadał Dauge -”absolutne zwierciadło”. Wytworzono ma- teriał odbijający wszystkie rodzaje energii promienistej o dowolnej intensywności, odbijający wszystkie rodzaje cząstek elementarnych o energiach do stu, stu pięćdziesięciu milionów elektronowoltów. Zdaje się, tylko prócz neutronów. Cudowny materiał. Teorię jego opracował instytut w Nowosybirsku. To prawda, nie myślano przy tym o rakiecie fotonowej. Badano tam idealne osłony mające zabezpieczyć przed promieniowaniem reaktorów atomowych. Krajuchin jednak od razu zorientował się, o co chodzi. -
Dauge, mówiąc to, uśmiechał się. -Krajuchin to fanatyk, jeśli chodzi o rakiety fotonowe. To on wypowie- dział znany aforyzm: „Fotonowa rakieta - wszechświat podbity!”. Natychmiast uchwycił się on tego „ab- solutnego zwierciadła”. Do dalszego opracowania zapędził trzy czwarte laboratoriów i pracowni komite- tu, a jako wynik otrzymał „Hiusa”! Wyprodukowanie „absolutnego zwierciadła” było pierwszym realnym osiągnięciem nowej, prawie fantastycznej nauki - chemii mezoatomowej, chemii sztucznych atomów, w których elektrony zastąpiono mezonami. Sprawa ta pochłonęła Bykowa do tego stopnia, że na chwilę zapomniał o wszystkim - o nie- szczęsnym Paulu Dangee, o Wenus, a nawet o czekającej go ekspedycji. Niestety, O „absolutnym zwierciadle” Dauge mógł powiedzieć niewiele. Dużo natomiast opowiedział mu o „Hiusie”. W „Hiusie” zastosowano dwa różne rodzaje napędu: pięć zwykłych rakiet atomowo-odrzutowych unosi paraboliczny reflektor z „absolutnego zwierciadła”. W punkcie ogniskowej reflektora rozpyla się z określoną częstotliwością porcje plazmy wodorowo-try-towej. Zadanie rakiet atomowych jest dwoja- kie: umożliwiają one „Hiusowi” start i lądowanie na Ziemi, gdyż reaktor fotonowy nie nadawał się do tego celu, ponieważ skażałby atmosferę niczym jednoczesny wybuch dziesiątków bomb wodorowych. Reaktory rakiet wytwarzają także energię potrzebną dla potężnych elektromagnesów, w których polu na- stępuje hamowanie plazmy i powstaje termojądrowa synteza. Wszystko to takie proste i pomysłowe: pięć rakiet i zwierciadło. Owa brzydka pokraka przypomina- jąca żółwia, którą Bykow widział stojącą na pięciu nogach w gabinecie Krajuchina, to właśnie makieta „Hiusa”. Szczerze mówiąc, „Hius” nie może się poszczycić wdzięcznymi kształtami… Inżynier znów usiadł na łóżku. Skurczył się, opierając głowę i plecy o chłodną ścianę. - Polecimy na rakiecie fotonowej „Hius-2”. „Hius-1” spłonął przed dwoma laty podczas lotów prób- nych - wygadał się Dauge. -Nikt nie zna przyczyn. Nie ma kogo spytać. Jedyny człowiek, który mógłby cokolwiek wyjaśnić, to Aszot Petrosjan - cześć jego pamięci! Przeistoczył się w atomowy pył razem z całą masą stopów tytanu, z jakich był zbudowany kadłub pierwszego „Hiusa”. Śmierć lekka i zaszczyt- na… „Nikt z nas, to pewne, śmierci się nie boi - mignęło w myślach Bykowa. - My tylko jej nie chcemy. Czyje to słowa?” - Inżynier wstał z tapczanu. Wiedział już, że nie zaśnie. Absolutne zwierciadło… Dan- gee, „Hius”. Petrosjan… „Zrobimy ostatnią próbę”. Wyszedł na balkon, całkiem machinalnie namacał w kieszeni kurtki paczkę papierosów. Jeśli nie można zasnąć, powiadają, trzeba przemarznąć. By-kow oparł się łokciami o balustradę bal- konu. Panowała cisza. Olbrzymie miasto spało w widmowym półmroku lipcowej nocy; daleko za hory- zontem na niebie zawisła różowawa, drgająca łuna, na północy oślepiająco białym grotem wbijała się w niebo iglica Pałacu Rad. „Na pewno już po drugiej - myślał Bykow. - Właściwie, gdzie posiałem zegarek? Ależ ciepła noc… Wiaterek tak nagrzany, delikatny… A »Hius« po sybiracku - zimna wichura, północna zawieja. Projekt rakiety o napędzie fotonowym opracowali inżynierowie Sybiracy i zaproponowali to słowo jako krypto- nim. Potem nazwa przeszła już na rakietę”. Dziwne i obce nazwy. „Hius” - na cześć syberyjskiego mrozu. „Uranowa Golkonda” - to, zdaje się, na pamiątkę starożytnego miasta, w którym król Salomon przechowywał niegdyś swoje diamenty… Aha… jeszcze - „zagadka Tachmasiba”. Tachmasib Mechti, wybitny azerbejdżański geolog, pierwszy człowiek, który był na Golkondzie. Jer- makow, Tachmasib i jeszcze dwóch geologów na specjalnie wyposażonej rakiecie sportowej pomyślnie wylądowali na Wenus. Był to wielki wyczyn, a jednocześnie szczęśliwy przypadek. Takiego zdania są wszyscy, nie wyłączając Jermakowa. Wylądowali w odległości około dwudziestu kilometrów od granicy Golkondy. Tachmasib zostawił Jermakowa w rakiecie, a sam ze swymi geologami wyruszył na rozpoznanie. Jaki był dalszy bieg wypad- ków, nie wiadomo. Tachmasib powrócił do rakiety dopiero po czterech dniach. Był sam. Na pół żywy z pragnienia, straszliwie wyczerpany, pokryty ranami wypalonymi przez promieniowanie. Przyniósł ze sobą próbki rud. Miał rudę uranową, radową, transu-ranową. (Dauge, opowiadając o tym, wykrzyki- wał: to arcybogate rudy, Aleksieju, to niezwykłe rudy!). W specjalnym zbiorniczku znajdował się szaro-
różowy proszek. Uczony był już nieprzytomny. Pokazywał Jermakowowi zbiorniczek i coś z zapałem tłu- maczył mu po azerbejdżansku. Jermakow nie rozumiał ani słowa i błagał go, aby przemówił po rosyjsku; domyślił się, że chodzi o coś bardzo ważnego. Lecz po rosyjsku Tachmasib rzucił tylko: „Strzeżcie się czerwonego kręgu! Uciekajcie przed czerwonym kręgiem!”. Nie powiedział już więcej ani słowa. Zmarł podczas startu i Jermakow spędził ze zmarłym dwa tygodnie. „Czerwony krąg” - to właśnie jest tajemnicą, zagadką Tach-masiba, tajemnicą, która okrywa śmierć trzech geologów, zagadką Golkondy. Całkiem możliwe, że nie istnieje żadna zagadka. Niemało jest ta- kich, co uważają, że Tachmasib pokonany przez chorobę, porażony promieniowaniem, będąc świadkiem śmierci swych towarzyszy, postradał zmysły. Szaroróżowy pył przyniesiony w zbiorniczku był skompli- kowanym związkiem organicznym krzemu - znanym na Ziemi już od dawna. Dlaczego Tachmasib wlókł ze sobą ten zbiornik, nie wiadomo. Także trudno jest pojąć, jaki związek ma z tym „czerwony krąg”. Dauge mówił o tym niechętnie, krzywiąc się, jakby miał zgagę. Osobiście nie wierzył w „zagadkę Tachmasiba”, ale za to potrafił całymi godzinami opowiadać o bogactwach Golkondy. Byleby dostać się do niej, dojść, dopełznąć… Bykow przysiadł bokiem na balustradzie balkonu. Paczka papierosów przeszkadzała mu. Wyjął ją z kieszeni i położył obok. Gdzieś wysoko, pomrukując cicho, przeleciał śmigłowiec. Bykow odprowadził wzrokiem jego światła pozycyjne - czerwone i żółte. Znów myślami wrócił do rozmowy z Daugem. Tachmasib i jego towarzysze szli do Golkondy pieszo. Nasza ekspedycja bierze ze sobą transporter. Dauge powiada, że to pierwszorzędna maszyna. Zresztą Grigorij wszystko uważa za doskonałe: „Hius” jest wspaniały, transporter wspaniały. Jurkowski wspaniały. Tylko na temat dowódcy wypowiada się ja- koś ostrożnie. Okazuje się, że Jermakow jest adoptowanym synem Krajuchina. Jeden z najlepszych ko- smonautów świata, ale znany ze swych dziwactw. To prawda, podobno miał bardzo ciężkie życie. Dauge mówił o nim jakoś bardzo niepewnie: „Prawie go nie znam… mówią… powiadają… że to człowiek bardzo odważny, mający dużą wiedzę i równie dużą dozę bezwzględności. Powiadają, że nigdy się nie śmieje…”. Żona Jermakowa była pierwszym człowiekiem, który wylądował na sztucznym księżycu Wenus. Wy- darzyło się tam jakieś nieszczęście. Nikt dokładnie nic o tym nie wie - w każdym razie chodziło o jakiś zatarg wewnątrz załogi. Od tej pory kobiety nie biorą udziału w dalekich rejsach międzyplanetarnych, a Jermakow całkowicie poświęcił się zdobywaniu Wenus. Cztery razy próbował wylądować na tej plane- cie - i cztery razy ponosił klęskę. Piąty raz poleciał z Tachmasibem Mechti. A teraz na „Hiusie” wybiera się na Wenus po raz szósty. Bykow przespacerował się po balkonie. Założył ręce do tyłu. Nie, na pewno nie zmarznie! Noc jest zbyt ciepła. Prawie duszna. A może jednak zapalić? Bykow poczuł, jak rośnie w nim przekonanie, że naj- lepszym lekarstwem na bezsenność jest papieros. Odszukał palcami paczkę. „Najlepszy sposób na zwalczanie pokus - to ulegać im”. Uśmiechnął się. Cóż u diaska! Przecież regu- lamin obowiązuje! Pudełko poleciało w dół z jedenastego piętra. Bykow przechylił się przez balustradę i patrzył w ciemną przepaść. Nagle błysnęły światła mknącego samochodu, bezgłośnie prześlizgnęły się po asfalcie i zniknęły. „Niepotrzebnie naśmieciłem - pomyślał. - Ech, słabostki i grzechy! Trzeba spać!”. Wrócił do pokoju i po omacku dotarł do tapczanu. Pod stopą coś zgrzytnęło. „Biedny zegarek” - błysnęła myśl, która jed- nak nie mogła rozjaśnić egipskich ciemności. Westchnął głęboko i ciężko opadł na poduszki niewygodnego tapczana. „O nie, panie inżynierze, spe- cjalisto od pustyń, nie zaśniesz dzisiaj! Dlaczego ten laluś Jurkowski tak się do mnie uprzedził? Teraz już się przyklei do mnie przezwisko »specjalista od pustyń«. Ale jak się zmienił na twarzy, gdy mówił o Paulu Dangee! Tak, taki typ na pewno nie cierpi przed lotem na bezsenność. »My nie boimy się śmier- ci, my tylko jej nie chcemy…«. Czy mam rację, inżynierze? A może za pół roku w tym samym hallu ktoś oznajmi wiadomość: - Słyszeliście już, towarzysze? Zginął »Hius«. Zginął Jermakow. Jurkowski i ten… jak go tam, specjalista od pustyń. -Dęta lipa, Aleksieju! To wszystko skutki bezsenności i nieróbstwa. Mogłaby się już skończyć ta noc. Aby prędzej do samolotu i na lotnisko rakiet za kręgiem polarnym, na Siódmy Poligon, gdzie ekspedycja będzie przygotowywać się do drogi, gdzie będziemy czekać
na »Hiusa«, który wyruszy na próbny lot. Mamy wstać o ósmej, a ja nie mogę zasnąć, bodaj to diabli… Dauge już na pewno śpi…”. W tej samej chwili Bykow zauważył, że drzwi sypialni są uchylone i przez szparę pada wąski promyk światła. Wstał i na palcach podszedł do drzwi. Zerknął przez szparę. Przy stole stojącym obok przygoto- wanego do spania łóżka siedział Dauge. Dłońmi ściskał głowę. Na stole nie było prawie nic, ale na pod- łodze leżał wielki plecak, na nim młotek geologiczny o wypolerowanej od używania rączce. Bykow chrząknął. - Właź - nie odwracając się, zaprosił Dauge. - E… e… - zająknął się Aleksiej, zmieszany. - Wiesz, zapomniałem zapytać cię… Dauge obejrzał się. - Wchodź już, wchodź… Siadaj, o czym zapomniałeś? - No… jak by to powiedzieć… sam rozumiesz. Po co mamy ustawiać na Wenus radiolatarnie, jeśli jej atmosfera i tak nie przepuszcza fal radiowych? Twarz Daugego ukryta była w głębokim cieniu abażuru. By-kow siadł na niziutkim, lekkim krzesełku i energicznym ruchem założył nogę na nogę. Sam fakt, że znalazł się w jasno oświetlonym pokoju, w to- warzystwie wypróbowanego przyjaciela, przyniósł mu ogromną ulgę. - Tak - mówił zamyślony Dauge - to zagadnienie j est naprawdę bardzo ważne. Teraz rozumiem, dla- czego nie mogłeś zasnąć do tej pory. A ja łamię sobie głowę: czego on dotychczas tłucze się po pokoju? Zęby go bolą czy co? A tu chodzi o radiolatarnie… hm… - No tak… - niepewnie przytaknął Bykow, przyjmując mniej bohaterską pozę. Uczucie ulgi znikło. - Na pewno wymyśliłeś coś w tej materii! Tak? - mówił Dauge całkiem poważnym tonem. - Oczywi- ście, coś musiałeś wymyślić podczas swojego nocnego markowania! Coś, co dla wszystkich ma wielkie znaczenie… - Czy nie rozumiesz, Grigorij… - zaczął Bykow głosem zdradzającym wewnętrzne przekonanie o wa- dze własnych słów. Starał się nadać twarzy wiele znaczący wyraz, a jednocześnie nie miał zielonego po- jęcia, jak skończy zaczęte zdanie. - Tak, tak, dobrze cię rozumiem - przerwał mu Dauge, machając ręką. - Ty także dobrze rozumiesz, o co chodzi. Masz absolutną rację! Właśnie tak stoją sprawy! Atmosfera Wenus rzeczywiście nie prze- puszcza promieni radiowych, lecz stosując bardzo dokładnie dobrane pasmo fal, zakładamy, że uda się przerwać ową radioblokadę. Długość fal określona została wyłącznie na podstawie teorii, a jednocześnie i na podstawie obserwacji jonizacji pól… czego, towarzyszu inżynierze? - Wenus - posępnie odpowiedział Bykow. - Właśnie. Wenus! Atmosfera planety przepuszcza także, w pewnych wypadkach, fale innych długo- ści, lecz jest to zjawisko przypadkowe i nie można na nim polegać. Dlatego też naszym zadaniem będzie określić pasmo, w jakim fale przedzierają się przez atmosferę, po czym ustawić radiolatarnie na po- wierzchni… na powierzchni czego, inżynierze? - Wenus! - już ze złością odpowiedział Bykow. - Wspaniale! - zachwycał się Dauge. - Nie zmarnowałeś nieprzespanej nocy. Jednak dotychczas wszystkie próby ustawienia radiolatarni na powierzchni Wenus kończyły się… jak się kończyły, towarzy- szu inżynierze? - Dość - zawołał Bykow, wiercąc się na krześle. - Hm… To dziwne… Próby te, mój przyjacielu, kończyły się niepowodzeniami. Prawdopodobnie ra- diolatarnie-tankietki rozbijały się o skały. W każdym razie po lądowaniu nie nadawały się już do użytku. Nawet jeśli nie rozbijały się, to jaki z nich pożytek? I tak by nam nic nie pomogły! Za to teraz rozporzą- dzamy… czym rozporządzamy? - Nie rozporządzamy ani odrobiną cierpliwości - ponuro mruknął Bykow. Dauge triumfalnie obwieścił: - Teraz rozporządzamy „Hiusem”, mamy radiolatarnie, została znaleziona luka w radioblokadzie, przez którą będą mogły przebić się sygnały określonej długości fal, a które także znaleźliśmy. Słowem, rozporządzamy wszystkim oprócz odrobiny cierpliwości, ale to już jest tylko kwestią przyzwyczajenia. Możesz spać spokojnie.
Aleksiej westchnął głęboko i żałośliwie. - Bezsenność- rzucił jedno słowo. - Bywa i tak… - przytaknął Dauge. Bykow zaczął spacerować po pokoju i nagle zatrzymał się przed zawieszonymi na ścianie zdjęciami stereoskopowymi. Lewa fotografia przedstawiała wąską, starą uliczkę w nadbałtyckim miasteczku, a prawa - rakietę międzyplanetarną, przypominającą gigantyczny nabój kara- binowy z okresu II wojny światowej, który wbijał się ostrym końcem w czarne niebo. Na środkowym zdjęciu Bykow zobaczył młodą niewiastę w niebieskiej sukni zapiętej wysoko pod szyję. Twarz kobiety była bardzo smutna. - Kto to? Żona? - Tak… A właściwie nie - niechętnie odpowiedział Dauge. -To Masza Jurkowska, siostra Włodka. Rozeszliśmy się… - Przepraszam… Inżynier przygryzł wargę i podszedł do fotelika. Usiadł. Dauge bezmyślnie przerzucał kartki książki leżącej przed nim ma stole. - Dokładniej mówiąc, odeszła ode mnie… Bykow milczał, obserwując wychudłą, opaloną twarz przyjaciela. Oświetlona błękitnym blaskiem lampy wydawała się całkiem czarna. - Jak widzisz, Aleksieju, ja także nie mogę zasnąć - ze smutkiem w głosie odezwał się Dauge. - Szko- da mi Paula. Tym razem nie mam wielkiej ochoty na lot. Bardzo kocham Ziemię. Bardzo! Zapewne jesteś przekonany, że wszyscy astronauci to zamiłowani mieszkańcy nieba. Nieprawda! Wszyscy kochamy Zie- mię i tęsknimy za błękitem nieba. Siedzisz gdzieś tam na Fobosie. Niebo nie ma dna, jest zupełnie czar- ne. Gwiazdy jak brylantowe igły - kłują swym blaskiem w oczy. Układy gwiezdne są jakieś dziwne, cał- kiem obce. Wszystko wokół wydaje się być sztuczne: powietrze sztuczne, ciało sztuczne, nawet twoja własna waga - też jest nienaturalna… Bykow słuchał i nie śmiał drgnąć. - Nie znasz jeszcze tych uczuć. Nie śpisz tylko dlatego, że stoisz u progu: jedna noga po tej stronie, a druga już tam. A Jurkowski siedzi teraz i pisze wiersze. Wiersze o błękitnym niebie, o mgłach nad je- ziorami, o białych obłokach nad lasem. Marna to poezja. Po redakcjach mają jej na kilogramy, on wie o tym doskonale. Mimo to pisze. Dauge zatrzasnął książkę i zagłębił się w fotelu, zarzucił głowę do tyłu. - A pulchniutki Krutikow, nasz nawigator, oczywiście ugania się po Moskwie swym samochodem. Ra- zem z żoną. Ona siedzi przy kierownicy, a on nie spuszcza z niej wzroku. Żałuje, że nie ma przy sobie dzieci. Zostawił je w Nowosybirsku u babci. Chło-paczysko i dziewczynka, wspaniałe dzieciaki… - Dauge roześmiał się niespodziewanie. - A wiesz, kto śpi? Nasz drugi pilot. Bogdan Spicyn. Właściwy jego dom - to rakieta. „Ja - powiada - i na Ziemi czuję się jak w pociągu: chciałoby się położyć i zasnąć, byle szybciej dojechać…”. Bogdan to prawdziwy mieszkaniec nieba. Są tacy wśród nas, zatruci na całe życie. Bogdan urodził się na Marsie, w naukowym miasteczku Wielki Syrt. Mieszkał tam do piątego roku życia. Potem jego matka zachorowała i wysłano ich na Ziemię. Opowiadają, że kiedyś puszczono małego Bogusia, żeby sobie pohasał po trawce. Chłopak spacerował, spacerował, aż wreszcie wlazł w ja- kąś kałużę i jak nie zacznie wrzeszczeć: „Ja chcę do domu! Na Marsa!”. Bykow roześmiał się wesoło. Czuł, jak topnieje, znika ciężki zator skomplikowanych uczuć. Wszyst- ko takie zrozumiałe; jest rzeczywiście przed progiem - jeszcze po tej stronie, ale jedną nogę już postawił po „tamtej”. - A cóż porabia nasz dowódca? - rzucił pytanie. Douge spoważniał. - Nie wiem. Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić… Nie mam pojęcia. - Też na pewno śpi, jak Bogdan - mieszkaniec nieba… Douge pokręcił głową. - Nie przypuszczam… Czy niebo jest pogodne? - Nie, nadciągnęły chmury… - W takim razie zupełnie już nie wiem. - Dauge znów pokręcił głową. - Jeszcze mógłbym sobie wy- obrazić, jak Anatol Jermakow wpatruje się w jasną gwiazdę nad horyzontem. W Wenus. Aje-go dłonie…
- Dauge zrobił pauzę - jego dłonie zacisnęły się w pięści, aż palce zbielały… - Nie brakuje ci fantazji, Grigorij! - Nie, Aleksieju, to nie fantazja. Dla nas Wenus - to ostatecznie tylko epizod. Bywaliśmy na Księży- cu, bywaliśmy na Marsie. Teraz lecimy podbijać nową planetę. Wykonujemy swoje zadania. A Jerma- kow… on ma z Wenus swoje porachunki, straszliwe porachunki. Mogę ci powiedzieć, dlaczego on tam leci: pędzi go żądza zemsty, pragnienie pokonania jej. Chce ją pokonać, bezlitośnie i na zawsze. Tak so- bie to wyobrażam… Poświęcił tej planecie i życie, i śmierć. - Musisz go dobrze znać. Dauge poruszył ramionami. - Nie w tym sedno sprawy. Ja to czuję. Zrozum - mówiąc to zaczął liczyć na palcach - Nisidzima Ja- pończyk, jego przyjaciel; Sokołowski, jego najbliższy przyjaciel; Katarzyna, jego żona… Wszystkich po- chłonęła Wenus. Krajuchin jest dla niego drugim ojcem. Ostatni swój rejs Krajuchin odbył na Wenus. Po tym rejsie lekarze zabronili mu latać. Na zawsze… Dauge zerwał się i zaczął spacerować po pokoju. - Podporządkować sobie i pokonać - powtarzał. - Bezlitośnie i na zawsze! Dla Jermakowa Wenus to uosobienie wszystkich wrogich człowiekowi sił przyrody. Nie wiem, czy ktokolwiek z nas będzie w stanie pojąć takie uczucie. Być może to i lepiej. Żeby to zrozumieć, trzeba stoczyć takie walki, jakie ma za sobą Jermakow, i cierpieć tak jak on, i znieść tyle co on… Pokonać na zawsze… - powtórzył Dau- ge jakby w zamyśleniu. Aleksiej skulił ramiona, jakby poczuł dreszcze. - Teraz rozumiesz, dlaczego mówiłem o zaciśniętych pięściach - kończył Dauge. - Ponieważ niebo po- krywają chmury, nie mam pojęcia, co on może robić. Najprawdopodobniej po prostu śpi. Zamilkli. Bykow zdał sobie sprawę, że pod takim dowódcą jeszcze nie pracował. - A jak twoje sprawy? - niespodziewanie spytał Dauge. - Jakie sprawy? - Z twoją aszchabadzką nauczycielką. Bykow od razu nadął się i posmutniał. - Tak sobie - odpowiedział niewesoło. - Spotykamy się… - Aha, spotykacie się! I co z tego? - … i nic. - Oświadczyłeś się? - Tak. - Dała kosza? - Nie. Powiedziała, że się zastanowi. - Kiedy to było? - Pół roku temu. - I co? - Co „i co?”. Nic więcej nie wiem. - To znaczy, żeś dureń, bracie. Wybacz, na miłość boską, aleś dureń. Bykow westchnął. Dauge patrzył na niego z nie ukrywaną drwiną. - Oszałamiające! - wykrztusił. - Chłop po trzydziestce. Kocha piękną kobietę i spotyka się z nią już osiem lat… - Tylko pięć. - Dobrze, niech będzie pięć. Po pięciu latach oświadcza się. Proszę tylko zauważyć, że ta nieszczęsna dziewczyna czekała cierpliwie pięć lat… - Przestań, Grigorij! - zażenowany prosił Bykow. - Chwileczkę! Potem z nadmiaru skromności lub trochę na złość powiedziała, że zastanowi się… - Dość! Dauge westchnął i rozłożył ręce. - Przecież to tylko twoja, Aleksieju, wina! Twoje zaloty przypominają raczej znęcanie się. Co ona o tobie pomyśli? Niedołęga! Bykow milczał, lecz po chwili odezwał się z nadzieją w głosie. - Kiedy powrócimy… Dauge zachichotał.
- Ech ty, zwycięzco… twoja to wina, specjalisto od pustyń! „Kiedy powrócimy!”. Idź już lepiej spać! Patrzeć na ciebie nie mogę! Bykow wstał i wziął leżącą na stoliku książkę. La descriptionplanetographique du Fobos Paul Dangee - przeczytał. Na tytułowej stronicy widniał na- kreślony grubym czerwonym ołówkiem napis w języku rosyjskim: „Drogiemu Daugemu od wiernego i wdzięcznego Paula Dangee”. Bykow obudził się o świcie. Drzwi do sypialni były uchylone. Dauge w spodenkach gimnastycznych, śniady i rozczochrany, stał przed biurkiem i wpatrywał się w portret Maszy Jurkowskiej. Zdjął portret i wsadził go do plecaka. Bykow ostrożnie przewrócił się na drugi bok i znów zapadł w sen. Codzienność Miasteczko było niewielkie - kilkaset nowiutkich domków, przypominających przytulne chatki, stało przy czterech równoległych ulicach przeprowadzonych wzdłuż doliny między dwoma łańcuchami gołych, przypłaszczonych wzgórz. Jaskrawe, poranne słońce łagodnym blaskiem oświetlało mokry asfalt ulic, po- chyłe dachy, drzewka w ogródkach. Za łańcuchem wzgórz widniały wysokie, lekkie konstrukcje, tak do- brze znane z filmu i fotografii - urządzenia startowe międzyplanetarnych statków. Aleksiej Bykow owinął się w biały fartuch i czekał, kiedy zawołają go do lekarza. Przez olbrzymie okno na pół ściany patrzył na ulicę. Załoga „Hiusa” przyjechała do miasteczka poprzedniego dnia wie- czorem. W samolocie Bykow spał przez całą drogę, lecz widocznie nie nadrobił zaległości, bo w samo- chodzie wiozącym załogę z lotniska także uciął sobie drzemkę, a z wrażeń poprzedniego wieczoru pozo- stały w pamięci tylko fragmenty - zalana złotym blaskiem zachodzącego słońca ulica, jasny wielopiętro- wy gmach hotelu i słowa dyżurnej na jego piętrze: „Oto wasz pokój, towarzyszu…”. O siódmej obudził go Dauge, przychodząc z wiadomością, że wszyscy mają stawić się na badania lekarskie. Przyjaciel rzu- cił przy tym uwagę, że od zbyt długiego spania można dostać odleżyn. Gmach z wszelkimi urządzeniami medycznymi mieścił się tuż obok hotelu. Astronautom polecono tam rozebrać się, narzucić fartuchy i czekać. Ulice za oknem były puste. Przed domem naprzeciwko stał aerodynamiczny samochód ze srebrnym jeleniem na chłodnicy. Po chodniku przeszły dwie osoby w lekkich kombinezonach, niosąc wielkie teczki z rysunkami technicznymi. Ciężko przepełznął przed oknem mocarny półgąsienicowy elektrotraktor, cią- gnąc furgon. Do ogródka wybiegł dwunastoletni chłopiec, popatrzył na niebo, gwizdnął na palcach, prze- skoczył przez płot i pobiegł ulicą, wyraźnie naśladując styl znanych mistrzów. Bykow odszedł od okna. Jermakowa i Jurkowskiego już wezwano do gabinetu. Pozostali członkowie załogi rozbierali się bez pośpiechu i wieszali ubrania w ładnych szafkach z na wpół przezroczystymi po- dwójnymi drzwiczkami. Bykow z przyjemnością spoglądał na Spicyna. Zbudowany był potężnie, a jedno- cześnie mięśnie były suche jak u zawodowego sportowca; przelewały się pod delikatną złotawą skórą na jego szerokich ramionach. Dauge narzucił już fartuch i uśmiechając się, złośliwie zawiązywał rękawy jedwabnej koszuli Jurkowskiego, dogadując: „Tak, a teraz jeszcze tak…”. Zakończywszy tak pożyteczną pracę, zachichotał i podszedł do Bykowa: - Podoba ci się nasze miasteczko? - Niebrzydkie - odpowiedział Bykow. - A do pola startowego daleko? - To tam, za wzgórzami. Widzisz startowe dźwigi? Tam znajduje się sławetny Siódmy Poligon, pierw- szy i jak dotychczas jedyny na świecie poligon, na którym prowadzi się doświadczenia -próby startów i lądowań rakiet o napędzie fotonowym. Stąd wyruszyła w świat pierwsza rakieta fotonowa bez pilota „Smok Gory-nycz”. Tu lądowaly po kolei „Hius-l” i „Hius-2”. Zapewne tu wylądują „Hius-3”, „Hius-4”, „Hius-5”. - Wylądują czy wystartują? - Startować też będą, lecz najpierw muszą wylądować. Przecież nie buduje się ich na Ziemi. - Aha… - Bykow przypomniał sobie pozaziemski zakład odlewniczy na sputniku „Wei-ta-de Ju-i”. Tam, na wysokości pięciu tysięcy kilometrów nad Ziemią, gdzie nie czuje się skutków prawa ciężko- ści, natomiast istnieje prawie idealna próżnia, odlewa się gigantyczne kadłuby superciężkich rakiet. Dwieście pięćdziesiąt osób - uczonych, inżynierów, techników i robotników - czuwa nad działaniem sło-
necznych pieców, kieruje pracą olbrzymich wirówek, skomplikowanych automatów odlewniczych, prze- obrażając bloki tytanu i wolframu w kadłuby międzyplanetarnych statków. Właśnie tam zbudowano „Hiusy”. - Proszeni są Krutikow i Spicyn - rozległo się za plecami wołanie Jermakowa. Przyjaciele obejrzeli się. Krutikow rzucił gazetę i wszedł za Spicynem do gabinetu lekarza, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. - Siódmy Poligon - to idealne miejsce! - z entuzjazmem mówił Dauge. Twarzą był zwrócony do Byko- wa, lecz zezował w stronę Jurkowskiego, który już otworzył swoją szafkę. - Wokół nic, tylko setki kilo- metrów tundry, ani jednej ludzkiej osady, ani jednego człowieka. Na północy ocean… Jurkowski zaczął wkładać koszulę. - …po linii prostej do wybrzeża oceanu mamy około dwustu kilometrów… - Dauge nagle parsknął śmiechem, ale opanował się i prawie uroczystym głosem mówił dalej. - Między miasteczkiem a oceanem ciągnie się pięć milionów hektarów tundry naszego poligonu. Jurkowski wciągnął już koszulę przez głowę i stanął nieruchomo w napiętej pozie, podobny do stra- cha na wróble. Jermakow, już ubrany, udał się do lekarza, zapinając dokładnie wszystkie guziki fartucha. - Mamy połączenie z południem za pomocą kolei i szosy -głośno perorował Dauge. - Czterysta kilo- metrów stąd, koło placówki geofizycznej… - Ciekawe - zastanawiając się, pytał Jurkowski - co to za kretyn zawiązał rękawy? - …tak więc koło tamtej placówki tory skręcają i łączą się z syberyjską magistralą tuż przed Jakuc- kiem… Hej, Włodku, jak zdró-weczko? - Dziękuję, niczego sobie - padła odpowiedź. Jurkowski ściągnął koszulę i zbliżał się do Daugego, napinając mięśnie w wielce znaczący sposób. Patrzył przy tym spode łba. - Jestem całkiem zdrów, ale postaram się, żeby o tobie, mój drogi, nie mógł powiedzieć tego nawet najgłupszy weterynarz. - Włodek! - krzyknął Dauge. - Coś ci się poplątało, przecież to nie ja. - A kto? - To on! - Dauge poklepał Bykowa po owłosionej piersi. -To on, Włodeczku, taki kawalarz! Jurkowski ledwie raczył spojrzeć na Bykowa i odwrócił się na pięcie. Bykow już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz tylko chrząknął i zamilkł. Jurkowski nie przyjmuje go do swego towarzystwa - to było oczywiste. Dauge także tak to zrozumiał i speszył się bardzo. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i Jerma-kow zwrócił się do stojących. - Towarzysze, wasza kolej. Bykow, zadowolony z takiego obrotu sprawy, szybko wszedł do gabinetu. Najpierw zbadał ich lekarz, ognisty brunet z fantastycznym nosem. Daugemu nie powiedział ani sło- wa, lecz badając Bykowa, dotknął palcem długiej szramy na jego piersiach i spytał: - Od czego? - Awaria - lakonicznie odpowiedział inżynier. - Dawno? - równie lakonicznie pytał dalej lekarz, podnosząc wyżej nos. - Przed sześciu laty. - Pozostały jakieś skutki? - Nie - odparł Bykow, demonstracyjnie patrząc na doktorski nos. Dauge cicho zachichotał. Lekarz zanotował coś w grubej księdze noszącej napis: „Dziennik pacjenta nr 4024 - Bykow Aleksiej Piotrowicz” po czym przeprowadził przyjaciół do sąsiedniego gabinetu. Stała tam duża mato-wobiała szafa. Lekarz skierował swój nochal w stronę Daugego i polecił mu wejść do szafy. Bezszelestnie za- mknęły się drzwi. Doktor nacisnął jakieś klawisze na tablicy rozdzielczej umieszczonej po prawej stronie szafy, z której wnętrza natychmiast zaczęły dolatywać przytłumione szumy. Na tablicy zabłysły różnoko- lorowe lampki, zaczęły drgać wskazówki przyrządów. Trwało to półtorej minuty, aparat cicho szczęknął i nie wiadomo skąd wyleciała kartka pokryta cyframi i szeregami liter. Lampki pogasły, a doktor otwo- rzył drzwi, z których, pocierając ramię, wycofał się Dauge. Lekarz z kolei zwrócił się do Bykowa i kiwnął na niego nosem: - Naprzód! Aleksiej chrząknął i wlazł do szafy. Chłodne metalowe obręcze objęły go za ramiona i w pasie, przy-
cisnęły do czegoś ciepłego i miękkiego, podniosły, opuściły. Rozbłysło czerwone światło, potem zielon- kawe, następnie coś ukłuło inżyniera w przedramię i By-kow nagle poczuł się wolny. Drzwi otworzyły się. Lekarz, mrucząc coś tam pod nosem, odczytywał wyrzucone przez „szafę” kartki. Wypisane tam były wszystkie dane o zdrowiu pacjenta, a także spis indywidualnych ćwiczeń oraz dieta przewidziana dla każdego badanego na okres przygotowawczy przed startem. Lekarz odnotował coś w dziennikach pacjen- tów i oddał kartki Jermakowowi, zaznaczając, że takie badania będą przeprowadzane co tydzień. Jermakow podziękował i wyszedł. Ubierając się, Bykow zapytał Daugego: - Cóż to za czarodziejska skrzynka? Inkubator dla dorosłych? Elektronowa wersja puszki Pandory? - Cyberdoktor, elektronowa maszyna do stawiania diagnoz -odpowiedział Dauge. - Byłaby do zniesie- nia, gdyby nie robiła zastrzyków. Nie znoszę zastrzyków! Poszli do windy i pojechali na piąte piętro do stołówki. Była to olbrzymia, dość pusta sala zalana różowawym światłem północnego słońca. Prawie żaden sto- lik nie był zajęty. Snia-danie albo już się skończyło, albo jeszcze się nie zaczęło. - Patrz, tam siedzą nasi - zawołał Dauge. Załoga „Hiusa” zestawiła dwa stoliki koło okna. Siedzieli przy nich obydwaj piloci i Jermakow. By- kow zauważył, że pulchniutki Krutikow ma strasznie nieszczęśliwą minę. „Duma radzieckiej astronauty- ki” siedziała zgarbiona nad szklanką mleka, skubała suchy chleb i z nie dającym się opisać smutkiem spoglądała na talerz Spicyna. Kruczowłosy Bogdan pastwił się nad parującym kawałem soczystego bef- sztyka. Może się wydać dziwne, ale śniadanie podano już według zaleconego przez cyberdoktora jadłospisu indywidualnego. Bykow, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego dostał tak dziwne dania, pałaszował po kolei: całą salaterkę pachnącej trawki, wymiótł talerz owsianki, spróbował zaledwie dwa plasterki świetnej wę- dliny i zabrał się do soku jabłkowego. Dauge dostał porcję mięsa. Grigorij podniósł nóż i widelec i patrząc na Krutikowa, spytał: - A cóż tobie zalecił lekarz, Michałku? Krutikow spiekł raka i utkwił wzrok w szklance. - Mogę wam powiedzieć - obwieścił, zbliżając się Jurkowski. - Doktor na pewno długo i troskliwie trzymał Michała za fałdę brzucha i w sposób przystępny tłumaczył mu, że obżarstwo nigdy nie należało do cnót astronautów. Krutikow w milczeniu dokończył pić mleko i wyciągnął rękę do koszyczka z pieczywem. Jermakow chrząknął znacząco i nawigator cofnął dłoń. Po śniadaniu Krajuchin zawiadomił, że przyjechał Usmanow, jeden z konstruktorów nowej radiolatar- ni. Miał on nauczyć załogę montowania i eksploatacji „owego wspaniałego osiągnięcia nowoczesnej my- śli technicznej”. - Przeznaczam na to dwa tygodnie - powiedział Krajuchin. -Potem każdy zacznie pracę wedle swej specjalności. Pierwsze wykłady odbyły się w sali sportowej hotelu. Robotnicy w granatowych kombinezonach wnieśli grubą sześcioboczną belkę i kilka innych przedmiotów, które w człowieku nie znającym się na rzeczy z trudem mogły wzbudzić jakiekolwiek skojarzenie. Nawet Spi-cyn i Krutikow zdradzali zdu- mienie i ciekawość i tylko Jermakow oglądał nieznaną aparaturę z jak zwykle obojętnym wyrazem twa- rzy. Wszedł Usmanow. Był to mężczyzna wysoki, o mocno zarysowanych kościach policzkowych, ubrany w roboczy kombinezon. Przedstawił się i z miejsca zaczął wykład. Powoli rozjaśniły się zasępione obli- cza astronautów. Zaczęły padać pytania, rozpaliła się ożywiona dyskusja. Do rozmowy włączył się także Bykow, który jak każdy inżynier miał ogólne pojęcie o zasadach radiolokacji i radionawigacji. Aparaty, nad którymi głowili się astronauci, miały wysyłać wiązki ultrakrótkich fal w ściśle określo- nym kierunku i o ściśle określonej długości. Te impulsy radiowe miały przedrzeć się przez zbite chmury pyłowe i warstwy atmosfery o wielkiej jonizacji. Poszczególne impulsy trwałyby nie dłużej niż dziesięć mikrosekund, czyli co sekunda aparaty wysyłałyby do stu impulsów. Specjalne urządzenia miały prowa- dzić fale radiowe po spirali przecinającej w kilka sekund połowę sfery nieba od horyzontu do zenitu i z
powrotem do horyzontu. Takie działanie aparatów umożliwiałoby statkom kosmicznym nawigowanie nad nieznanymi planeta- mi, których powierzchnia jest zasłonięta przed obserwacją wizualną, a gdzie zwykłe środki radiolokacji nie zdawały egzaminu wskutek zakłóceń elektromagnetycznych i nadmiernej jonizacji. Tego rodzaju ra- diolatarnie należało ustawić na wyniosłościach, w pobliżu dogodnych lądowisk i innych takich punktów, które należałoby oznaczać na powierzchni planety. Załoga „Hiusa” miała ustawić je w pobliżu pierwsze- go lądowiska, na granicy Uranowej Golkondy. - A jakie mają być źródła energii? - spytał Jurkowski. Usmanow wyciągnął z teczki zawiniątko. - Selenowo-cyrkonowe baterie radiowe - odpowiedział. -Dwieście komórek na powierzchni jednego centymetra kwadratowego. Moglibyśmy dostarczyć wam dodatkowo neutronowe akumulatory, ale przy- puszczam, że jest to zbyteczne. Są one zbyt wielkie. Baterie półprzewodnikowe są znacznie wygodniej- sze. Załaduje się do „Hiusa” pięćset metrów kwadratowych takiej tkaniny, a waszym zadaniem będzie tylko rozłożyć ją i umocować w pobliżu radiolatarni… Jeśli gleba w pobliżu Golkondy będzie promie- niować z intensywnością pięćdziesięciu, sześćdziesięciu rentgenów na godzinę, a według naszych obli- czeń promieniowanie jest tam znacznie silniejsze, to baterie otrzymają ładunek dwóch, trzech tysięcy ki- lowatów. Jest to więcej, niż trzeba. Bykow z niedowierzaniem obmacywał grubą, elastyczną powłokę. W na wpół przezroczystej masie widniały mętnawe ziarenka. - Nie ma potrzeby rozbierać poszczególnych części urządzenia radiolatarni - mówił Usmanow - Było- by to nawet bardzo nie wskazane, towarzyszu Jermakow. (Dowódca statku przytaknął). Jak widzicie, wszystkie są zaplombowane fabrycznie. Za ich działanie odpowiada nasza pracownia. Reszta zadania jest całkiem prosta. Proszę podejść bliżej, o tak… Pomóżcie mi… Dziękuję. Wszystkie części aparatury „nawlekało się” na sześcioboczną belkę, łącząc za pomocą zatrzasków i ślizgających się po prowadnicach sworzni. Bykow zauważył, że w całej aparaturze nie było ani jednej śruby, przynajmniej widocznej z zewnątrz. - A teraz do tego gniazdka podłączamy kabel od baterii. Tak ustawiona radiolatarnia może działać bez obsługi dziesiątki lat. - Urządzenie proste i dobre - mruknął Krutikow, głaszcząc wypukłą, pokrytą siatką niczym oko pasi- konika „głowę” radiola-tarni. - Ile to wszystko waży? - Zaledwie sto osiemdziesiąt kilogramów. - Nieźle - pochwalił Jurkowski. - Krótko mówiąc, najtrudniejszą sprawą będzie ustawienie tych latar- ni. Opracowano trzy wersje ustawienia aparatów. Na twardej, gładkiej skalistej powierzchni można było wykorzystać potężne przyssawki, jakimi były zakończone belki urządzenia. W miękkiej glebie należało wywiercić otwór, wstawić do niego podstawę latarni i zalać masą plastyczną. W końcu, jeśliby zaszła ko- nieczność ustawienia radiolatarni na gruncie sypkim, należało przeprowadzić miejscową petryfikację gle- by za pomocą prądu wysokiej częstotliwości. Przy zastosowaniu tej metody powstawał sześcionogi blok skalny sięgający do dziesięciu metrów w głąb gruntu. Belkę latarni oczywiście wtapiano w podstawę. Tego samego dnia przeprowadzono za miastem próby montażu i ustawienia radiolatarni. Bykow z za- chwytem obserwował, jak Jurkowski z wielką wprawą za pomocą świdra wibracyjnego wywiercił w gra- nitowym bloku głęboki otwór. Usmanow stwierdził, że praca wykonana została doskonale i otwór jest idealnie pionowy. Wstawiono tam podstawę radiolatarni i uszczelniono, zalewając ohydnie woniejącą masą wytłaczaną ciśnieniem z butli opatrzonej w manometr. Płyn natychmiast stwardniał. - Spróbujcie, jak trzyma! - zawołał Usmanow. Bykow i Spicyn chwycili za słup… po chwili na pomoc ruszyli Dauge i Krutikow. Nie udało się im jednak wyrwać ani nawet poruszyć mocno osadzonej latarni. - Widzicie! Wszystko gra! - dumnie stwierdził Usmanow. -Teraz zajmiemy się montażem. Gdy załoga „Hiusa” powracała do hotelu, słońce znów zawisło nad wierzchołkami wysokich dźwigów startowych na lotnisku rakiet. - Najbliższe dni poświęcimy na ćwiczenia - oznajmił Jermakow. - Każdy członek załogi musi opano- wać pracę świdrem wibracyjnym w stopniu nie gorszym niż nasi geologowie, a radiolatarnie montować