Arno Strobel
Mag
Bractwo
Magus. Die Bruderschaft
Tłumaczył
Jan Okuniewski
„Habemus Papam!” Okrzyk radości z tysięcy gardeł. Chwilę później nowy przywódca
Kościoła katolickiego pojawia się na balkonie Bazyliki św. Piotra. W tym samym
momencie pada strzał. Śmiertelnie trafiony papież osuwa się na ziemię. Zabójca szybko
zostaje ujęty, ale odmawia zeznań, domaga się za to rozmowy z biskupem Corsettim. Dzień
później biskup pojawia się w małym sklepiku spożywczym, aby odebrać kartonowe pudło,
zdeponowane tam przez zamachowca. Pudło jest ciężkie - a skrywa tajemnicę o jeszcze
większej wadze. Zagadkowe dzienniki naprowadzają biskupa Corsettiego na trop
potężnego bractwa, które knuje niebezpieczny spisek przeciw Kościołowi...
Arno Strobel urodził się w 1962 roku w Saarlouis (Niemcy), studiował technologie
informacyjne. Dziś kieruje projektami IT w dużym niemieckim banku w Luksemburgu.
Pisać zaczął jeszcze przed ukończeniem 14 roku życia. Jest autorem wielu krótkich
opowiadań i jednej powieści. „Mag” to jego debiut w gatunku powieść kryminalna/thriller.
Arno Strobel mieszka niedaleko Trewiru, jest żonaty i ma troje dzieci.
Treść tej książki jest czystą fikcją.
Organizacje, nazwiska i postaci zostały
albo wymyślone, albo literacko zmienione.
Wszelkie podobieństwa do żyjących
lub zmarłych osób lub do rzeczywistych wydarzeń
są niezamierzone i całkowicie przypadkowe.
Dla
Heike
Laury
Christine
i Alaxandra
Pojawienie się kardynała diakona na balkonie Bazyliki Watykańskiej niemal
natychmiast wywołało na jego czole kropelki potu. Już od kilku godzin leżał na brzuchu na
dachu kolumnady, ale w tej chwili lekki październikowy wiatr wydał mu się o kilka stopni
chłodniejszy. Odetchnął głęboko i na moment zamknął oczy.
Boże, proszę, nie pozwól, żeby to był on! Każdy, tylko nie on!
Ponownie uniósł powieki i dobroczynna ciemność odsunęła się jak zasłona. Jeszcze
przez krótką chwilę miał przed oczyma szarobiałe smugi, po czym odzyskał ostrość
wzroku, a z oczu popłynęło kilka łez, znacząc na policzkach wilgotne ślady. Ale on ich
nawet nie zauważył. Jeszcze raz odetchnął głęboko i zdecydowanym ruchem sięgnął po
karabin snajperski.
Lufa, wsparta na dwójnogu, przesunęła się jak palec wskazujący nieco w dół, gdy
przyciskał kolbę karabinu do ramienia.
Teraz otoczyła go cisza jak ciężki, ołowiany klosz. Gwar, mieszanina tysięcy głosów
na placu pod nim, do której przez kilka godzin wyczekiwania powoli przywykł, nagle
ucichła. Nie wiedział, czy tłum rzeczywiście zamilkł, czy też szum głosów po prostu już do
niego nie docierał, nie miało to zresztą dla niego żadnego znaczenia.
Odległość między ramieniem strzelca a punktem podparcia na dwójnogu, to długość
ramienia podparcia. Błąd kąta celowania powstaje wskutek poruszenia ramienia strzelca
i jest tym większy, im mniejsza jest długość ramienia podparcia... Mam to we krwi,
dokładnie tak, jak wtłaczali mi to twoi służalcy. Byłbyś ze mnie dumny!
Siatka celownika jaśniała na tle powiększonego wycinka muru bazyliki. Wyraźnie było
widać rysy na tynku pokrywającym ścianę. Bardzo powoli przesunął karabin na prawo.
Teraz w celowniku widać było postać. Obraz jeszcze raz krótko zadrżał, ale zaraz się
ustabilizował. Rozluźnił mięśnie ramion. Karabin nie poruszył się przy tym ani o milimetr.
Przez moment miał wrażenie, że roześmiane oczy kardynała spojrzały wprost na niego.
Gdy jego eminencja podszedł do mikrofonu, jego głowa znalazła się poza siatką celownika.
Natychmiast skorygował położenie karabinu.
I wtedy, jak gdyby to poruszenie strąciło ochraniający go klosz, usłyszał głos
kardynała, który zdawał się rozbrzmiewać ze wszystkich stron placu.
„Annuntio vobis gaudium magnum - Habemus Papam! Ogłaszam wam wielką radość:
mamy nowego papieża!”
„Nazwisko! Powiedz wreszcie jego nazwisko!”, wyszeptał poprzez szalony aplauz
tłumu.
Słowa przesuwały się przed nim z szelestem jak wagony długiego pociągu, aż wreszcie
dotarła do jego świadomości ta decydująca informacja.
Nazwisko nowego papieża.
Wszystko w nim podskoczyło. Chciał zerwać się i wrzasnąć na cały plac: „Szaleńcy!
Nawet nie przypuszczacie, coście zrobili!”
Ale to by niczego nie zmieniło. Nic by przez to nie osiągnął. Tak samo jak wcześniej,
gdy też nic nie mógł zrobić.
Siedzisz teraz w domu przed telewizorem i widzisz siebie już prawie u celu swoich
marzeń. Waszych marzeń. Jeszcze nie u celu, ale już bardzo, bardzo blisko. Tyle że ja...
Nie miał jednak czasu na takie rozmyślania. Twarz, którą tak dobrze znał, wyłoniła się
obok kardynała diakona. Owacja tłumu stała się jeszcze bardziej burzliwa.
Nie było czasu na żadne rozmyślania. Ta chwila nadeszła. W wyobraźni ruchem ręki
uwolnił swoje zmysły od wszelkich nieważnych odczuć. Nowo wybrany papież,
uśmiechając się, podszedł z godnością do mikrofonu, aby udzielić ludowi apostolskiego
błogosławieństwa.
Siatka celownika zatrzymała się dokładnie na pokrytym zmarszczkami czole. Zagiął
palec na spuście, odnalazł ledwo wyczuwalny punkt oporu. Wstrzymał oddech.
Jedno życie za życie milionów. O Panie, przebacz mi!
Na prawym ramieniu poczuł oczekiwane, krótkie uderzenie kolby wskutek odrzutu. Na
balkonie mężczyzna w biały stroju zgiął się w pół jak marionetka, której przecięto sznurki.
Nastąpiła trwająca niemal wieczność chwila ciszy. A potem przez tłum zgromadzony na
placu św. Piotra przetoczył się potężniejący krzyk przerażenia.
Trafił. I ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że trafił śmiertelnie. Niedbale odsunął
na bok karabin, podczołgał się do kamiennego słupka i oparł się o niego plecami. Napięcie
powoli odpływało. Położył głowę na zgiętym ramieniu. Jego ciałem wstrząsnął spazm
płaczu.
Nareszcie przyszli. Nadludzkim wysiłkiem strząsnął z siebie ból z powodu tego, co
zrobił. Gdy nadbiegali po dachu kolumnady z wycelowanymi pistoletami maszynowymi,
podniósł do góry obie ręce. Nie mogli go zastrzelić. Teraz najważniejszą rzeczą było
przeżyć.
Zajęli pozycje w odległości około trzech metrów od niego. Widział wyloty co najmniej
dziesięciu wymierzonych w niego luf. Mieli na sobie proste mundury bez dystynkcji.
Vigilanza, żandarmeria watykańska, podsunęła mu pamięć.
Jeden z żandarmów wykonał rozkazujący nich ręką i rzucił do niego ostrym tonem kilka
słów po włosku. Był to niewysoki, barczysty mężczyzna o bladoniebieskich oczach. Pod
wysoko podwiniętymi rękawami widać było nabrzmiałe żyły na przedramionach.
Uniósł ramiona i potrząsnął głową na znak, że nie zrozumiał. Policjant wskazał mu lufą
pistoletu miejsce na ziemi bezpośrednio przed nim. Wreszcie pojął i położył się na
brzuchu, wyciągając ręce przed siebie. Czuł, jak obszukuje go kilka par rąk. Znowu
zacisnął powieki.
¯eby tylko nie strzelali. Nie mogą mnie zabić.
Po odgłosach zbliżających się kroków zorientował się, że jeszcze więcej policjantów
odnalazło jego kryjówkę, która właściwie nią nie była. Silne ręce szarpnęły go brutalnie i
postawiły na nogi. Na twarzach wokół niego malowała się czysta nienawiść.
Nienawidzicie mnie, ale nie macie nawet pojęcia, przed czym was uchroniłem. Bo
niby skąd mielibyście wiedzieć.
Policjant, najwyraźniej dowódca, znów warknął na niego, choć wiedział, że go nie
zrozumie. Dwóch innych wzięło go między siebie i brutalnie pociągnęło ze sobą.
„Jak się nazywasz? Dlaczego to zrobiłeś? Mów wreszcie!”
Siedział na krześle z rękami i nogami skrępowanymi liną z tworzywa. Drugie proste,
drewniane krzesło, stojące za kiwającym się biurkiem i niski, brązowy, metalowy regał
przy ścianie obok drzwi stanowiły całe wyposażenie biura. Przez wąziutkie okno
przeciskało się tylko trochę dziennego światła. Świetlówka pod sufitem wypełniała
pomieszczenie zimną, nieprzyjemną jasnością.
Początkowo biuro było pełne podenerwowanych, mówiących jeden przez drugiego
mężczyzn, w większości w mundurach włoskiej policji. Niezliczone ręce uderzały i
poszturchiwały go. Teraz w biurze oprócz niego pozostało tylko czterech karabinierów i
mężczyzna w garniturze mysiego koloru i czarno-czerwonym krawacie w kratkę.
Mężczyzna mówił bardzo dobrze po niemiecku, z lekkim włoskim akcentem. Usłyszał, jak
jeden z policjantów użył nazwiska Rossi.
Rossi mógł mieć około pięćdziesiątki. Z kanciastej twarzy o kruczoczarnych,
kręconych włosach biło zdecydowanie i bezwzględność. Pochylił się nad nim tak blisko, że
ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Jego oddech cuchnął dymem
papierosowym.
„Zacznij, do cholery, wreszcie gadać!”
Musiał zachować spokój. Nie mógł pozwolić wyprowadzić się z równowagi.
„Najpierw muszę porozmawiać z biskupem Leonardo Corsettim. Potem powiem
wszystko, co pan chce wiedzieć.”
Po raz drugi dostał w twarz. Uderzenie sprawiło, że spuchła mu warga. Rossi
odwrócił się z wściekłością i powiedział coś do jednego z karabinierów, którego mundur z
trudem zapinał się na ogromnym brzuchu. Gruby karabinier zaraz potem wyszedł z pokoju.
Rossi znowu podszedł do niego.
„Najchętniej przegoniłbym cię przez plac św. Piotra”, syknął Rossi. „Wyobrażasz
sobie, co ci ludzie tam by z tobą zrobili? Czy twój chory mózg w ogóle jest w stanie pojąć,
co ty zrobiłeś tym ludziom, co zrobiłeś nam wszystkim?”
„Czy on nie żyje?”
Znowu cios prosto w twarz, ale tym razem pięścią i to z taką siłą, że poleciał do tyłu
razem z krzesłem. Kiedy upadł, przeleciało mu przez myśl, że ten facet chyba złamał mu
nos. Z impetem rąbnął głową o drewnianą podłogę. Ktoś złapał go za włosy i pociągnął
głowę do góry. I znowu miał czarne oczy Rossiego tuż przed sobą.
„Tak, papież Grzegorz XVII nie żyje!” Twarz Rossiego wykrzywił gniewny grymas.
„Zabity skrytobójczo przez szaleńca po nawet nie półtoragodzinnym pontyfikacie.”
Gwałtownie uwolniona głowa jeszcze raz uderzyła o podłogę. Przez chwilę
zawirowały mu przed oczyma czarne punkciki w dzikim korowodzie. Żeby tylko nie stracić
przytomności, zaklinał sam siebie w myśli. Z całych sił starał się skoncentrować na jednym
punkcie na pomalowanym na biało suficie, żeby odzyskać pełną świadomość, ale ostre
światło neonówki zmusiło go, żeby zamknął oczy.
Œwiat stanął nad przepaścią i nawet nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział, czy jego
czyn wystarczy, aby odwrócić zło, ale zrobił wszystko, co było w jego możliwościach.
Czuł się uwolniony od ogromnego ciężaru.
Leżał nieruchomo na podłodze, może dzięki temu nieco ustąpił kłujący ból pod
czaszką. Zostawili go w spokoju, aż do chwili, gdy otworzyły się drzwi i ktoś wszedł do
pokoju. Krew ze złamanego nosa pociekła mu do uszu, dlatego docierał do niego tylko
niewyraźny szmer głosów. Dwóch mężczyzn szybkim ruchem podniosło jego krzesło do
pionu. Gruby karabinier wrócił i powiedział coś cicho do Rossiego. Jego prześladowca
potrząsał tylko głową, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Potem odwrócił się i
znów pochylił nad nim.
„Jego ekscelencja biskup Corsetti zgodził się na rozmowę z tobą”, powiedział. „Za
kilka minut tu będzie. Gdyby to ode mnie zależało...”
„Muszę porozmawiać z nim sam na sam.”
Ręka, która ponownie zamierzyła się do ciosu, została powstrzymana przez młodego
policjanta. Rossi zwrócił się gwałtownie w jego stronę i wbił w niego wściekłe
spojrzenie. Karabinier zbladł. Z jego młodzieńczej twarzy można było wyczytać, ile złości
ściągnął na siebie tym gestem. Mimo to wytrzymał wzrok Rossiego i lekko pokręcił głową.
Rossi sapnął i opuścił rękę.
Rzucił młodemu policjantowi spojrzenie wyrażające podziękowanie, na co ten
demonstracyjnie odwrócił wzrok. Najwyraźniej nie życzył sobie wdzięczności od
człowieka, który dopiero co zamordował nowo wybranego papieża.
Przez następne kilka minut Rossi nie zwrócił się do niego ani razu. Usiadł na blacie
biurka plecami do niego i wpatrywał się w przeciwległą ścianę. W nieregularnych
odstępach nad jego głową pojawiał się tylko szarobłękitny obłoczek papierosowego dymu.
Karabinierzy wymienili się. Także w ich twarzach, gdy mu się przyglądali, dostrzegał
tę samą mieszaninę zdumienia, zrozumiałego przerażenia i nienawiści. Starszy policjant z
łysiną do połowy głowy zaraz po wejściu do pokoju podszedł wprost do niego i splunął tuż
przed nim na podłogę. Wycedził przy tym po włosku kilka słów, których nie zrozumiał.
Brzmiały jak stek przekleństw.
Za drzwiami usłyszał szybkie kroki, a zaraz potem w pokoju zjawił się biskup Corsetti.
Duchowny, gdy dostrzegł go siedzącego na krześle, zatrzymał się nagle. Na chwilę
otworzył szeroko oczy i powiedział z naganą w głosie do Rossiego, który zeskoczył z
biurka:
„Pan go pobił. Niech pan będzie tak uprzejmy i wytrze mu twarz.”
Chwilę później łysiejący policjant niedbale wycierał mu wilgotną chusteczką krew z
twarzy, nie zapominając przy tym, żeby z silnym uciskaniem obetrzeć mu także złamany nos.
Piekielny ból przeniknął go, ale przetrzymał go w milczeniu, wpatrując się w twarz
duchownego.
Policjanci położyli dla biskupa poduszkę na drugim krześle i ustawili je tak, że
siedzieli naprzeciw siebie w odległości około dwóch metrów.
„Mój zagubiony synu, chciałeś ze mną rozmawiać” odezwał się łagodnie duchowny.
„Dlaczego akurat ze mną?”
Lekkie drżenie w jego głosie wskazywało, co znaczyło dla niego siedzieć naprzeciw
mordercy Ojca Świętego.
„Księże biskupie, muszę z księdzem porozmawiać sam na sam. To bardzo ważne.
Najważniejsze na świecie.”
„W żadnym wypadku!”, wrzasnął Rossi.
Biskup uniósł dłoń w uspokajającym geście i popatrzył mu w oczy spojrzeniem, w
którym obok wielkiego żalu widać było szczerą dobroć. „Z jakiego powodu chciałbyś
rozmawiać ze mną sam na sam?”
„Chciałbym się wyspowiadać.”
Biskup Corsetti skinął głową. „Tego nie można ci odmówić.”
„Ekscelencjo, na to nie mogę wyrazić zgody!” wybuchnął Rossi. Biegał tam i z
powrotem jak rozdrażniony tygrys w klatce. „To wiąże się z zagrożeniem życia. Ten
człowiek jest szalony. On zabił Ojca Świętego!”
Duchowny podniósł się z krzesła. „On też jest dzieckiem bożym i jeśli chciałby
ratować swoją duszę, to moim obowiązkiem jest mu w tym pomóc. I żadna świecka władza
nie może mi tego zabronić. Proszę nas zostawić samych.”
Rossi zacisnął mocno wargi i przełknął ślinę. Potem obrócił się do jednego z
karabinierów i ostrym tonem wydał mu rozkaz, a ten wyjął dodatkową linkę z wewnętrznej
kieszeni munduru i jeszcze mocniej przywiązał więźnia do krzesła. Linki wrzynały mu się
w ciało i hamowały przepływ krwi. Ale czy miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie?
Gdy policjanci upewnili się, że nie będzie mógł się poruszyć, wyszli z pokoju. Rossi,
zanim poszedł za nimi, zajrzał mu jeszcze głęboko w oczy ponurym, groźnym spojrzeniem,
odwrócił się i podszedł do biskupa, który stał przy oknie i spoglądał z góry na plac św.
Piotra, całkiem już zablokowany przez policyjne posterunki.
„Gdyby ekscelencja potrzebował pomocy, jestem za drzwiami!”
Potem on także zniknął. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, więzień zaczął wyrzucać
z siebie słowa.
„Księże biskupie, proszę na mnie spojrzeć”, zawołał błagalnie. „Czy ksiądz biskup
mnie sobie przypomina? Ksiądz mnie przecież zna!”
Biskup odwrócił się do niego i z wysiłkiem zmierzył go wzrokiem. Nagle zbladł,
położył rękę na ustach i zszokowany wpatrywał się w niego.
„Dobry Boże! Ty jesteś...” Duchowny z szeroko otwartymi z przerażenia oczami opadł
na krzesło. „Jak...?”
On jednak gwałtownie potrząsał głową, co sprawiło, że znowu przeszył go kłujący ból.
„Proszę teraz o nic nie pytać!”, błagał zrozpaczony. „Nie ma na to czasu. Proszę mnie tylko
wysłuchać. Czy ksiądz biskup zna Via del Falco, tu zaraz, w pobliżu placu św. Piotra?”
Biskup skinął milcząco.
„Dobrze! Przy skrzyżowaniu Via del Falco z Borgo Vittorio jest mały sklepik
spożywczy. Należy do takiego starszego człowieka, Signore Lazetti. Tam zdeponowałem
dla ekscelencji kartonowe pudło.” Mówił szybko, bo obawiał się, że Rossi może wejść w
każdej chwili. „Obiecałem właścicielowi porządną nagrodę, jeżeli je starannie dla księdza
biskupa przechowa. Pudło jest bardzo ciężkie. I proszę się pospieszyć. Po tym, co się stało,
oni szybko zauważą jego brak i zrobią wszystko, żeby je odzyskać. Proszę mi wierzyć, to
jest niezmiernie ważne!”
„Dlaczego zrobiłeś coś tak niewyobrażalnie potwornego?”
„Proszę zabrać pudło do siebie, tam ksiądz biskup znajdzie odpowiedź na to pytanie.
Proszę obejrzeć jego zawartość. Samemu. Ksiądz biskup sam zdecyduje, co ma się z tym
dalej stać. Księże biskupie, czy ksiądz to zrobi?”
Znowu to dziwne spojrzenie. „Chciałeś przystąpić do spowiedzi, mój synu.”
Gdy biskup Corsetti, zapowiedziany dźwiękiem dzwonka zawieszonego nad drzwiami,
wszedł do małego sklepiku, jego oczy musiały się wpierw przyzwyczaić do ciemności,
ledwie rozpraszanej światłem przesączającym się cienkimi smużkami przez szczeliny w
przymkniętych, drewnianych okiennicach. Dopiero po chwili dostrzegł Giuseppe
Lazettiego, który drzemiąc, siedział za ladą.
Starzec z wysiłkiem zwrócił się w jego stronę i nieufnie spojrzał na szczupłą postać
duchownego o bujnych, siwiejących włosach. Nie zdarzało się, by watykańscy
hierarchowie zbłądzili do jego sklepiku. Czy ta wizyta miała coś wspólnego z wczorajszym
zamachem na papieża? A cóż on mógłby o tym wiedzieć? Z Kościołem od dawna nic go już
nie łączyło. Ostatni raz był w kościele grubo ponad dwadzieścia lat temu. Jego niechęć
szybko zamieniła się jednak w kupiecką gorliwość, gdy biskup w ogóle nie wspomniał o
zamachu, tylko zapytał o pudło, które ktoś dla niego zostawił. W oczekiwaniu obiecanej
nagrody Lazetti zacierał ręce, kłaniając się uniżenie. Przecisnął się między regałami
stojącymi z tyłu za kontuarem i zniknął za niskimi drzwiami prowadzącymi na zaplecze.
Słuchając łoskotu i trzasków dobiegających z zaplecza, Corsetti rozglądał się po
sklepie. Wypełnione środkami czystości, konserwami i innymi rzeczami codziennego użytku
stare, drewniane regały, na których łuszcząca się biała farba tworzyła wzory w kształcie
mapy, wywoływały wrażenie, jakby przeniósł się w przeszłość. Ze wzruszeniem
przypomniał sobie czasy, kiedy jedną z jego największych trosk jako młodego księdza w
małej sycylijskiej wiosce było to, że niezamężna Giulietta Corrina nie chciała podać
nazwiska ojca swojego dziecka. Albo jak udało mu się przekonać Paolo Veretto, że w
kłótni z żoną można wykorzystać lepsze argumenty niż podbicie jej oka. Jakież to wtedy
były jeszcze w gruncie rzeczy beztroskie czasy. Teraz, wiele lat później, po zabójstwie
nowo wybranego papieża on, biskup Corsetti, stał tu i czekał, aż odnajdzie się klucz do
zrozumienia przyczyn tej strasznej zbrodni, która poruszyła cały świat.
Stękanie starego człowieka wyrwało go z zamyślenia. Lazetti, zgięty w pół, ciągnął za
sobą karton wielkości dużej walizki.
„To jest to pudło, Wasza Ekscelencjo. Nietknięte, tak, jak je ten młody Niemiec
przedwczoraj zostawił. Strzegłem go jak źrenicy oka.”
Biskup Corsetti patrzył z mieszanymi uczuciami na wielokrotnie oklejony czarną taśmą
karton. Czy rzeczywiście znajdzie tam jakieś wyjaśnienia? A może uzyska odpowiedź na
pytania, jakie stawiał sobie już kilka lat wcześniej?
„Dziękuję za pańskie starania. Czy mogę sam zanieść pudło?”
„Oczywiście, Wasza Ekscelencjo. Ono jest za ciężkie tylko dla takiego starego
człowieka jak ja. Reumatyzm, Wasza Ekscelencjo, jest jak dżuma. A mnie nie stać na drogie
leki. Czy powiedziano Waszej Ekscelencji o... hmm...”, wił się jak robak, „o niewielkim
wyrazie uznania za moją usługę?”
Corsetti skinął głową i pomyślał: dopiero co Ojciec Święty, zastępca Jezusa Chrystusa
na ziemi, został zamordowany, a tego prostego człowieka martwią tylko jego małe troski.
Wcisnął mu w rękę zwitek banknotów, które sklepikarz dokładnie przeliczył wzrokiem.
Oczy mu rozbłysły.
„Ooo, niech Pan będzie z Waszą Ekscelencją. Będę się za Waszą Ekscelencję modlił...
I za zmarłego Ojca Świętego oczywiście też, niech go Bóg błogosławi”, dodał pospiesznie
Lazetti i dwa razy się przeżegnał. Potem przecisnął się obok biskupa, kilkakrotnie się
kłaniając, i przy dźwięku dzwonka otworzył mu drzwi.
Karton był ciężki, ale czekająca na ulicy taksówka stała niedaleko. Biskup Corsetti
wyszedł z ciemnego pomieszczenia, oślepiony południowym słońcem, zatrzymał się na
moment i przymknął oczy.
W Watykanie właściwie powinny się już zacząć przygotowania do uroczystości
żałobnych, ale członkowie kurii byli jak sparaliżowani. W ostatnim czasie wydarzyło się
wiele niecodziennych rzeczy. Zabójstwo nowo wybranego papieża przyszło jak grom zza
czarnych chmur, które zbierały się nad Watykanem. Wydawało się, że Bóg chciał poddać
swój Kościół naprawdę trudnej próbie.
Setki listów kondolencyjnych z całego świata nadchodziły po zamachu. Ale pojawiało
się też mnóstwo niecierpliwych pytań o tło tego wydarzenia. Międzynarodowa prasa
prześcigała się w doniesieniach z „dobrze poinformowanych źródeł” i spekulacjach
dziennikarzy. Czy istniał związek między zabójstwem głowy Kościoła a tajemniczymi
wydarzeniami wokół jego poprzednika? Czy niemiecki zamachowiec był członkiem
jakiegoś fanatycznego stowarzyszenia? Jeden z wielkich tabloidów twierdził, że dotarł do
informacji, iż morderca przeszedł na islam i został wysłany, by zadać ostateczny cios
„niewiernym”. Kanclerz Niemiec powołał sztab kryzysowy, którego rzecznik oświadczył,
że do Rzymu zostanie wysłany specjalny oddział niemieckiej policji kryminalnej, by służyć
pomocą policji włoskiej w wyjaśnieniu okoliczności tej zbrodni.
Biskup Corsetti, zatopiony w myślach, szedł wąskimi uliczkami miasta watykańskiego,
mijając grupki debatujących półgłosem duchownych, którzy powściągliwie go pozdrawiali.
Od czasu do czasu przystawał, spoglądał w niebo, na którym zbierały się gęste chmury, i
przebiegał wzrokiem po żółtawobrązowych murach starych kamienic. W przymglonym
świetle wyglądały tak przygnębiająco, jak gdyby chciały zademonstrować rozpacz i żal
przepełniające ludzi. Zdawało się, że życie w Watykanie zamarło w obliczu tak niepojętego
wydarzenia.
Kwadrans później zamknął za sobą od wewnątrz drzwi swojego małego mieszkania i
oparł się o nie plecami. Ciszę przerywał tylko jego oddech, który wydał mu się
nieproporcjonalnie głośny. Pudło stało na środku pokoju, tam, gdzie je postawił godzinę
temu, zanim poczuł nieodpartą potrzebę wyjścia na świeże powietrze. Ściskające serce
przeczucie mówiło mu, że zawartość pudła przyniesie wyjaśnienie nie tylko przyczyn
zamachu na papieża. Czuł przyspieszony puls, gdy ruszył od drzwi w kierunku ciężkiego
biurka. Ze srebrnym nożem do otwierania listów w dłoni zrobił dwa zdecydowane kroki w
stronę pudła i po chwili wahania przeciął oklejającą go taśmę.
Powoli odgiął obie klapy pudła i zajrzał do środka. Na ile mógł dostrzec, karton
zawierał wiele oprawionych w czerwony aksamit ksiąg. Miały one format dawnych
albumów fotograficznych, były tylko nieco grubsze. Lekko drżącą ręką wyjął pierwszą z
góry księgę. Na okładce był wytłoczony złoconymi literami napis „Projekt S.” Corsetti
otworzył księgę na pierwszej stronie. „Projekt Szymon III 74-87”. Liczba 87 napisana była
innym pismem. Projekt „Szymon”? W zamyśleniu przewrócił stronę i zobaczył długą
kolumnę około stu liczb. W drugiej kolumnie obok dopisano odpowiednio kolejne liczby.
Były to wyłącznie liczby od jednego do pięciu, przy czym wydawało się, że najczęściej
powtarzają się liczby dwa i trzy. Napis u góry strony brzmiał „74/aktywni”. Odwrócił
następną stronę. Tu też była kolumna zapisanych jedna pod drugą liczb, ale już bez drugiej
szpalty, a u góry strony znajdował się napis „74/X”.
Corsetti otworzył teraz stronę mniej więcej w połowie księgi. Była zapisana gęstym,
odręcznym pismem. W nieregularnych odstępach na początku wiersza pojawiała się data.
Wyglądało to jak rodzaj pamiętnika. Zaciekawiony przebiegł wzrokiem kilka pierwszych
linijek.
2 października 1979
OGÓLNE - Rozmowa z płk. K. / Warunki dla nowej akwizycji w jego kompani dobre.
Poradziłem K. ostrożność w postępowaniu. W przypadku Helgi S. jeszcze za wcześnie.
SZYMON - Sukces Weimanna. Ma być wyświęcony na biskupa. Problem z Kinzlerem
zaostrza się. Nie do utrzymania. Wniosek o X na jutrzejszym posiedzeniu.
Podatek szymoniański za wrzesień: 645.345,65 DM.
20 października 1979
OGÓLNE - ż. s. z.
SZYMON - Wniosek o X w stosunku do Kinzlera przyjęty przy jednym głosie
przeciwnym. Zlecenie wydane!
S6 traci cel z pola widzenia.
Corsetti zamknął księgę i zamyślił się na chwilę. To, co przeczytał, nie wywoływało u
niego żadnych skojarzeń. Ale może w innym tomie znajdzie się jakiś punkt zaczepienia.
Odłożył księgę na swoje ciężkie biurko i wyjął z pudła trzy kolejne księgi w czerwonej
aksamitnej oprawie. Gdy po raz ostatni pochylił się nad pudłem, to, co zobaczył, zaparło
mu dech w piersi: na czarnej skórzanej oprawie ostatniej księgi lśniła swastyka wykonana
z metalu w kolorze brązu. Powoli wyciągnął po nią rękę. Równie powoli, z księgą w ręku,
uniósł się i wyprostował. Nie mógł oderwać wzroku od połyskującego metalicznie znaku,
w którym odbijało się światło wiszącej na suficie lampy. Było w tym znaku coś dziwnego.
Gdy przyjrzał mu się dokładniej zauważył, że w punktach, w których linie swastyki
załamywały się o 90 stopni, wstawione były czarne koła. Sprawiało to wrażenie, jakby
boczne linie nie należały już do właściwego znaku.
Ze wzrokiem wbitym wciąż w okładkę księgi biskup Corsetti podszedł powoli do
głębokiego, wygodnego fotela w rogu obok stojącej lampy. Przeróżne myśli kłębiły mu się
w głowie, gdy rozparł się wygodnie w fotelu. Położył księgę na udach i, zamknąwszy oczy,
odchylił głowę do tyłu.
Ojcze Niebieski, cóż to za brzemię, jakie na mnie nakładasz? Cokolwiek tu znajdę,
daj mi mądrość i siłę, żebym to zrozumiał i żebym potrafił użyć tego w dobrej sprawie!
Zaczerpnął powietrza, podniósł powieki i otworzył księgę. Tak jak w księgach
oprawionych w czerwony aksamit, także i tu na pierwszej stronie pojawił się tytuł „Projekt
Szymon”, jednak bez dodatkowych dopisków. Nie było też liczb na następnych stronach.
Zamiast tego Corsetti zauważył pierwszy opatrzony datą zapis.
Poniedziałek, 21 stycznia 1949 - Kimberley
Południowoafrykańskie słońce nie miało litości ani dla ludzi, ani zwierząt. Od wielu
dni demonstracyjnie okazywało swoją potęgę, jak gdyby postanowiło tego lata wysuszyć
ów kawałek ziemi z ostatniej kropli. Wydawało się, że czyha na najmniejszy choćby ślad
wilgoci, żeby go zniszczyć, zanim zamieni się w dającą życie deszczową chmurkę.
Tego przedpołudnia pięćdziesięciu chłopców siedziało, pocąc się niemiłosiernie w
dużej sali, w której pod sufitem cztery wentylatory pracowicie mieszały powietrze jak
ciasto. Proste drewniane krzesła ustawione były w dwa bloki po pięć krzeseł w pięciu
rzędach. Między nimi pozostawiono przejście szerokości około dwóch metrów.
Chłopcy w napięciu oczekiwali pojawienia się człowieka, który miał im opowiedzieć
o ich świetlanej przyszłości. Od rodziców wiedzieli tylko, że tu, w Afryce Południowej,
dostąpią wielkich zaszczytów, że otrzymają znakomite wykształcenie, które stanie się
fundamentem pełnego nadzwyczajnych sukcesów życia. I choć dla większości z nich
opuszczenie rodziny i przyjaciół w Niemczech nie było łatwe, kusiła ich perspektywa
przygód w tym dalekim, egzotycznym kraju.
Spojrzenia mężczyzn stojących z rękami założonymi na plecach wzdłuż białych ścian
sali przebiegały równomiernie po twarzach chłopców i przypominały o zachowaniu ciszy.
Skutek był umiarkowany. Zewsząd słychać było ożywiony gwar i śmiechy.
Chłopcy co chwilę spoglądali na metalową konstrukcję o wysokości około dwóch
metrów zawieszoną na pokrytej jasnymi drewnianymi listwami przedniej ścianie auli.
Szeptem wymieniali przypuszczenia, co mogą oznaczać koła w punkach załamania ramion
czarnej swastyki, gdy otwarły się dwuskrzydłowe drzwi i do sali wkroczył mężczyzna w
wieku około pięćdziesięciu lat ubrany w biały lniany garnitur.
Gwar nagle ucichł. Prowadzony przez pięćdziesiąt par chłopięcych oczu mężczyzna
raźnym krokiem szedł między rzędami krzeseł w kierunku przedniej ściany, gdzie wszyscy
mogli go widzieć. Przez kilka sekund taksował wzrokiem siedzących przed nim chłopców,
podczas gdy wentylatory pod sufitem z terkotem mozolnie wykonywały swoją bezsensowną
pracę. Było to zupełnie inne spojrzenie niż spojrzenia pozostałych mężczyzn. Szacujące i
zaciekawione, autorytarne, ale nie nieprzyjemne. Skinął głową. To, co zobaczył,
najwyraźniej mu się spodobało.
„Dzień dobry, witam panów”, powiedział donośnym, mocnym głosem. „Mam nadzieję,
że mieliście przyjemną podróż. Witam was w naszej siedzibie i wierzę, że mimo upału
będziecie się tutaj dobrze czuć.”
Formalny sposób, w jaki się do nich zwrócił, wywołał tu i ówdzie zakłopotane
uśmiechy. Ten człowiek traktował ich jak osoby w pełni dorosłe.
„W waszych spojrzeniach dostrzegam rosnące zaciekawienie. Nie będę dłużej trzymał
was w niepewności.” Jego uśmiech wyrażał zrozumienie. „Nazywam się Hermann von
Settler. Więcej o mojej osobie dowiecie się - mam nadzieję, że wszyscy - w późniejszym
czasie. Chcielibyście pewnie wreszcie dowiedzieć się, dlaczego się tu znaleźliście.
Najpierw muszę wam jednak powiedzieć, że zostaliście pieczołowicie wybrani spośród
tysięcy młodych ludzi, ponieważ chcieliśmy tu mieć tylko najlepszych. Wszyscy jesteście
młodymi Niemcami, katolikami w wieku trzynastu i czternastu lat. Wszyscy pochodzicie z
najlepszych rodzin i wyróżniacie się szczególnymi cechami charakteru i nieprzeciętną
inteligencją. I nie wahaliście się porzucić bliskie sobie środowisko, by rzucić wyzwanie
przyszłości.”
Wyraz twarzy von Settlera zmienił się. Przyjazny uśmiech zniknął, ustępując miejsca
wprawdzie nie surowej, ale zdecydowanej powadze.
„W następnych dniach przeprowadzę rozmowę z każdym z was z osobna. Jeśli podczas
tej rozmowy dojdziecie do przekonania, że nie sprostacie wielkiemu zadaniu, do którego
zostaliście wybrani, będziecie mogli od razu wrócić do domu i o wszystkim zapomnieć,
jeżeli jednak zdecydujecie się wziąć udział w naszej sprawie, będzie to absolutnie wiążące
i nieodwołalne. Traktujcie to jak śluby składane przez braci zakonnych.”
Znów się uśmiechając, wymienił spojrzenia z mężczyznami stojącymi wzdłuż ścian,
chrząknął i wsunął ręce głęboko do kieszeni swoich lnianych spodni.
„W zamian otrzymacie doskonałe wykształcenie, aby móc wykonać niezwykle
odpowiedzialne zadanie, jakie na was czeka, oraz znaczne wsparcie finansowe. A także
pewność, że to, co robicie, jest wielką służbą dla całego świata. Czy jest wśród was ktoś,
kto już w tej chwili chciałby opuścić salę?”
Wszyscy chłopcy na sali nagle zaczęli szczególnie interesować się wyglądem swoich
butów. Tylko ukradkiem zerkali na kolegów, czy któryś z nich podniósł rękę. Hermann von
Settler uśmiechnął się z zadowoleniem.
„Dobrze! To zawołajcie teraz wszyscy razem głośno: jestem gotów!”
Słysząc niewyraźny pomruk, uniósł ze zdumieniem brwi.
„Oczekiwałem odpowiedzi pięćdziesięciu młodych mężczyzn. To, co usłyszałem, to
raczej pisk w pensji dla dziewcząt. Drodzy panowie, proszę wstać!”
Jego głos brzmiał ostro i natychmiast dało się słyszeć szuranie odsuwanych krzeseł.
„A teraz chcę usłyszeć to samo, ale z pięćdziesięciu męskich gardeł!”
„Jestem gotów!” zabrzmiało w odpowiedzi, może nie równo, ale na pewno donośnie.
„No, widzicie... Proszę usiąść.”
Na twarzy von Settlera znów pojawił się uśmiech. Gdy tylko sala się uciszyła, mówił
dalej.
„Z pewnością zapytacie, czym jest nasza sprawa, o której wspomniałem wcześniej.
Otóż wraz z kilkoma wpływowymi i znaczącymi ludźmi założyliśmy przed rokiem Bractwo
Szymonianów. Pojęcie symonii wywodzi się od Szymona Maga, który chciał od świętego
Piotra kupić boski dar udzielania Ducha Świętego, i oznacza pozyskiwanie świętych
urzędów, godności czy sakramentów za pieniądze. Podobnie jak nazwa Bractwa, także mój
tytuł, który jest też tytułem wszystkich następnych przywódców szymonianów, ma
przypominać wielkiego biblijnego czarodzieja - Maga!”
Zrobił przerwę, aby to, co powiedział, wywarło na słuchaczach wrażenie.
„Za mną na ścianie widzicie nasz Znak. W swojej ogólnej formie przypomina on
swastykę. Myśli przewodnie człowieka, który nierozerwalnie kojarzy się z tym symbolem,
są częścią także naszej ideologii...”
Z zainteresowaniem przez kilka sekund obserwował na twarzach chłopców reakcje,
jakie mogło wywołać nawiązanie do Adolfa Hitlera.
„...Jeśli jednak przyjrzycie się dokładniej temu Znakowi, zauważycie, że jego ramiona
są przerwane i sam Znak jako całość jest inny. Dokładnie tak, drodzy panowie, nasza droga
jest inna niż droga Adolfa Hitlera, a także wynik naszego działania będzie inny. Naszym
celem jest zjednoczenie wszystkich ludzi świata, czy to czarnych, żółtych, czy białych,
bogatych czy biednych, pod jednym przywództwem, ponieważ jest to jedyna możliwość, by
trwale żyć w pokoju.”
Chłopcy spoglądali na siebie zakłopotani. Pod jednym przywództwem? Czy taka próba
nie zakończyła się dopiero co kompletnym fiaskiem? Miałaby znowu wybuchnąć wojna?
Śmierć i nędza? Noce w ciasnych, ciemnych bunkrach, w otoczeniu modlących się kobiet i
płaczącego rodzeństwa, gdy samemu robiło się ze strachu w portki, bo nie było wiadomo,
czy za parę minut będzie się jeszcze żyło? Noce, podczas których cały znany świat co
chwilę potwornie się zmieniał?
Hermann von Settler zdawał się domyślać, co czuli ci chłopcy. Uspokajającym gestem
wzniósł ramiona do góry i spokojnie mówił dalej.
„Pozwólcie mi cofnąć się nieco w przeszłość, tak żebyście rozumieli, o co mi chodzi.
Wszyscy przeżyliście okropności wojny i kompromitującą klęskę, jakiej doznaliśmy. Sam
brałem udział w tej wojnie i walczyłem za ojczyznę jako hauptsturmführer w Waffen-SS.
Gdy znaczna część naszej »starej gwardii« poległa na froncie wschodnim, postanowiono
nieco obniżyć niezwykle wyśrubowane wymagania stawiane kandydatom do elitarnej
niemieckiej służby. I tak w 1944 roku było nas już ponad 600 000. Ale zwróćcie uwagę na
skład naszych jednostek.” Wyjął z kieszeni kartkę. „W Waffen-SS służyli Holendrzy,
Brytyjczycy, Szwajcarzy, Norwegowie, Duńczycy, Finowie, Szwedzi, Francuzi, Łotysze,
Estończycy, Ukraińcy, Chorwaci, Flamandowie, Walończycy, Bośniacy, Włosi, Albańczycy,
Tatarzy, Azerowie, Rumuni, Bułgarzy, Rosjanie, Węgrzy, a nawet kilku Hindusów. Tylko
najwyższe dowództwo było niemieckie.”
Kartka znikła znów w szerokich fałdach kieszeni jego spodni.
„Co chciałbym wam przez to powiedzieć? Cóż, inteligentni ludzie, a do takich was
zaliczam, będą potrafili wyciągnąć z tego pewne wnioski. Po pierwsze, niewątpliwie
możliwe jest zjednoczenie niezliczonych narodów, może nawet wszystkich narodów, pod
jednym przywództwem. A po drugie, i to jest szczególnie ważne: wojna jest niewątpliwie
najgorszym sposobem, aby tego dokonać.”
Ulga, jaką odczuli chłopcy po tej wypowiedzi, niemal rzucała się w oczy.
„Drodzy panowie, pierwotne idee Adolfa Hitlera były genialne, ale w końcu okazał się
tylko awanturnikiem małego formatu. Miał wielki cel, ale żeby go zrealizować, sięgnął po
łom, zabrakło mu niestety inteligencji, żeby zrozumieć, że najkrótsza droga bardzo rzadko
jest drogą najskuteczniejszą. Istnieje inna droga, której nie da się jednak przejść w kilka
lat. Ale za to szansa sukcesu jest niepomiernie większa.”
Von Settler odwrócił się i spoglądał na Znak. Przez kilka sekund stał odwrócony
plecami do chłopców, nieruchomo, jakby się do niego modlił. Salę wypełniła cisza. Gdy
nagle znowu zwrócił się do chłopców i jeszcze obracając się, odezwał donośnym głosem,
niektórzy z nich drgnęli przestraszeni.
„I w tym miejscu pojawia się Kościół. Dlaczego Kościół, zapytacie. Otóż, wyjaśnię
wam. Churchill, Hitler, można by jeszcze wielu wymienić - same wielkie nazwiska. Przez
pewien czas głoszą swoje opinie, być może nawet kierują losami swoich krajów, ale zanim
się obejrzą, znikają wraz ze swoimi politycznymi ideami i zostają zapomniani. Natomiast
hierarchowie Kurii Rzymskiej są nimi przez dziesięciolecia. Nie muszą zabiegać o
ponowny wybór, nie mogą być pozbawieni władzy. Nie zagraża im żaden zamach stanu.
Dopiero kiedy odejdą z tego świata lub kiedy osiągną wręcz biblijny wiek, zastępowani są
przez młodszych, którzy też pochodzą z ich własnych szeregów i którzy od stuleci
prowadzą taką samą politykę. Rządzą 360 milionami wiernych we wszystkich krajach
świata, a ich rozproszony po całej ziemi stan posiadania ma niewyobrażalne rozmiary.
Drodzy panowie, przeszłość jednoznacznie dowiodła, że księgę historii tylko pozornie
tworzą wojny, pieniądze i prawa gospodarki. Prawdziwą siłą napędową jest wiara.
Naprawdę potężni ludzie tego świata to nie marionetki, które każą się nazywać
prezydentami państw czy premierami rządów. Nie, rzeczywistą władzę mają w rękach
starzy ludzie odziani w delikatny jedwab. Oni noszą złote krzyże i pierścienie ze
szlachetnymi kamieniami, a tam gdzie się pojawią, lud klęka przed nimi w szczerej
pokorze. Prosi o wybaczenie swoich małych grzechów, a otrzymuje - wielką politykę.”
Ponownie zrobił krótką przerwę, przebiegł wzrokiem po twarzach chłopców, którzy z
szeroko otwartymi oczami, nieruchomo siedzieli na swoich krzesłach.
„Jeżeli do nas dołączycie, staniecie się od przyszłego tygodnia uczniami specjalnie dla
was stworzonej ekskluzywnej, niemieckiej szkoły z internatem. Tam zostaniecie
przygotowani do matury spełniającej najwyższe wymagania. Później wasze drogi
wprawdzie się rozejdą, ale cel pozostanie ten sam. Będziecie studiować teologię na
różnych uniwersytetach i w seminariach duchownych przygotowywać się do waszej
właściwej roli.
Przez cały czas waszej edukacji będzie obok was ktoś, kto dzień i noc będzie do
waszej dyspozycji i do kogo będziecie mogli zwrócić się z wszelkimi pytaniami i
problemami. Będziecie tak wyposażeni i wspierani, że waszej błyskotliwej karierze w
organizacji kościelnej nic nie będzie w stanie przeszkodzić. Z naszą pomocą niektórzy z
was dotrą do najwyższych stanowisk w Kurii Rzymskiej. Zostaliście wybrani, aby tę
niewiarygodną, »daną przez Boga« władzę wziąć w swoje ręce, a następnie wykorzystać
ją do zreformowania Kościoła zgodnie z naszą wizją. Dzięki władzy i pieniądzom
Kościoła katolickiego sprawimy, że wierni tego świata staną się jedynym narodem.”
Przerwa.
„Z wami na czele.”
Długa przerwa. Gdy znowu zaczął mówić, jego głos stał się cichy. Wręcz pełen czci.
„Wy, drodzy panowie, będziecie panować nad światem.”
W tym momencie, jak na hasło, otworzyły się drzwi i do sali wkroczyli w szeregu
mężczyźni w krótkich spodniach koloru khaki.
„Każdy z was dostanie teraz swojego »towarzysza«, z którym wyjdzie na zewnątrz i
który będzie go chronił, aby nie musiał z nikim rozmawiać.” Głos von Settlera znów
brzmiał donośnie. „Powód jest prosty. W indywidualnych rozmowach chcę słyszeć tylko
wasze własne, niezafałszowane zdanie, a nie wynik grupowej narady. Wasza osobista
decyzja jest zbyt ważna, aby mogły mieć na nią wpływ inne osoby. Jeśli ktoś ma ochotę
napić się piwa, albo zapalić papierosa, niech zwróci się do swojego »towarzysza«. On się
o to zatroszczy.”
Chłopcy patrzyli zdumionymi oczyma. Piwo? Papierosy? Gdyby matka któregokolwiek
z nich go na tym przyłapała...Chwilę później nad dużym, piaszczystym placem przed nowo
zbudowanym głównym budynkiem, w którym mieściła się aula i pomieszczenia służbowe,
unosiły się niezliczone chmurki papierosowego dymu.
Wszystkie rozmowy przebiegały według tego samego schematu. Po pytaniu o nazwisko
następowały dalsze ogólne pytania o ulubiony sposób spędzania wolnego czasu,
wyobrażenia na temat przyszłego zawodu i stosunek do rodziców. Potem von Settler chciał
wiedzieć, co każdy z chłopców myślał o ostatniej wojnie, narodowym socjalizmie i jego
przywódcy oraz o Kościele katolickim. Podczas rozmów robił notatki w niewielkim,
brązowym notatniku. Po około dwudziestu minutach stawiał to samo, decydujące pytanie.
„Peter Federspiel, czy jesteś gotowy przyłączyć się do nas i nieodwołalnie oddać się
służbie naszej sprawie?”
„Tak!”
„Proszę więc powstać, podnieść prawą rękę i powtarzać za mną: Ja, Peter Federspiel,
uroczyście przysięgam zawsze wiernie i rzetelnie służyć świętej sprawie szymonianów i
jestem gotów w każdej chwili oddać swoje życie za Bractwo.”
Po zaprzysiężeniu każdy z chłopców musiał własnoręcznie podpisać wcześniej
przygotowany akt z rotą przysięgi, a następnie do pokoju wchodził jego „towarzysz” i
odprowadzał nowego członka Bractwa do jego miejsca zakwaterowania.
Wszystkie rozmowy przebiegały ściśle według planu, aż do późnego popołudnia, gdy
przed biurkiem von Settlera usiadł jasnowłosy chłopiec. Miała to być przedostatnia
rozmowa tego dnia.
Jak za każdym razem von Settler rozparł się w fotelu i mierzył wzrokiem kolejnego
kandydata. Większość chłopców wbijała w tej sytuacji z zakłopotaniem wzrok w podłogę
albo rozglądała się z pozornym zainteresowaniem po przytulnie urządzonym pokoju. Ten
był jednak inny. Zadziornie wytrzymał badawcze spojrzenie stalowoszarych oczu.
„Jak się nazywasz, młody człowieku?”, spytał von Settler.
Chłopak rzucił szybkie spojrzenie na biurko, gdzie leżała żółta teczka z dokumentami.
Na jej okładce było wypisane jego nazwisko. Wskazał głową na teczkę.
„Przecież pan to już przeczytał. Nazywam się Friedrich von Keipen.”
Von Settler pominął tę małą prowokację.
„Von Keipen, słusznie. Twój ojciec jest szacownym człowiekiem.”
„Jest stary”, odpowiedział Friedrich i wzruszył ramionami.
Oczy von Settlera zwęziły się w szparki.
„Co chcesz przez to powiedzieć?”
„Żyje ciągle w swoim świecie nazistowskich haseł i nie przyjmuje do wiadomości, że
Trzecia Rzesza to już przeszłość.”
„Surowa ocena. Nienawidzisz swojego ojca?”
„Nie, kocham go, bo jest moim ojcem. Ale go nie szanuję.”
„To jaki musiałby być, żeby zasłużyć na twój szacunek?”
„Ma pan syna?”
Von Settler uniósł brwi ze zdumienia.
„Nie, nie mam dzieci”, odpowiedział. „Na małżeństwo nigdy nie miałem czasu. Wojna
i przedsiębiorstwo pochłaniały całą moją uwagę. Ale co to ma wspólnego z moim
pytaniem?”
„Pana na pewno bym szanował.”
„To ciekawe. A co dokładnie jest we mnie takiego, co po tak krótkim czasie pozwoliło
ci dojść do tego przekonania?”
„Wierzę, że pan osiągnie swój cel.”
„Czy to znaczy, że chciałbyś przyłączyć się do naszej sprawy?”
„Tak, chciałbym”, odpowiedź Friedricha brzmiała zdecydowanie, bez cienia
wątpliwości.
„A co skłania cię do tego kroku, który ostatecznie odmieni twoje życie?”, chciał
wiedzieć von Settler.
„Moje życie już się ostatecznie odmieniło, gdy tylko tu przyjechałem.”
„Hmm, co chcesz przez to powiedzieć?”
„Chcę żyć”, odparł spokojnie Friedrich.
Von Settler roześmiał się zaskoczony.
„Ha! A cóż to znaczy?”
Chłopiec przymknął oczy, ale tylko na chwilę, potem zajrzał swojemu rozmówcy
głęboko w oczy. Jego głos brzmiał bardzo rzeczowo, gdy odrzekł:
„To, co nam pan dzisiaj rano opowiedział, może zadziałać tylko wtedy, gdy ani słowo
o tym nie wydostanie się na zewnątrz. Jeżeli pan traktuje swój plan poważnie, nie może pan
ryzykować i pozwolić czternastolatkowi po prostu jechać z taką wiedzą do domu.”
Długą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu, jakby chcieli sprawdzić, kto dłużej
wytrzyma. W pewnym momencie von Settler uśmiechnął się.
„Von Keipen, jesteś zdumiewającym młodym człowiekiem... Co naturalnie nie oznacza,
że masz rację. Oczywiście nie jesteśmy bandą morderców dzieci.”
Wziął do ręki teczkę Friedricha. Przeglądając jej zawartość, trzymał ją w taki sposób,
żeby chłopak nie mógł nic zobaczyć.
„Twoi nauczyciele z Niemiec opisują cię jako niezwykle inteligentnego. Dalej czytam
tu jednak, że bardzo trudny z ciebie młodzieniec. Zamknięty w sobie samotnik, który nie ma
żadnych przyjaciół. Jesteś pewien, że sobie u nas poradzisz?”
Chłopak skinął głową, nie zmieniając wyrazu twarzy.
„Dam sobie radę. Gdzie mam podpisać?”
Von Settler lustrował go dłuższą chwilę uważnie, po czym odłożył jego akta z
powrotem na biurko. „Proszę więc powstać, podnieść prawą rękę i powtarzać za mną...”
Chwilę później „towarzysz” Friedricha wszedł do pokoju, a von Settler rzucił mu
tylko: „Na dzisiaj koniec. Następne rozmowy jutro od ósmej rano.”
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, otworzył nową stronę w brązowym notatniku i napisał
wielkimi literami „Friedrich von Keipen” na środku strony. Dalej dostawił trzy grube
wykrzykniki. Zamknął notatnik, rozparł się w fotelu, wpatrując się w biurko.
To ty, Friedrichu von Keipen. Wyraźnie to czuję!
Z zadowolonym uśmiechem wstał i wyszedł z pokoju.
Tylko jeden z chłopców, z którymi rozmawiał następnego dnia, wolał wrócić do domu
do swoich rodziców i zostać w przyszłości weterynarzem. Von Settler okazał zrozumienie i
obiecał natychmiast zatroszczyć się o jego podróż powrotną.
Wieczorem emerytowany pułkownik Johannes Gerber otrzymał w swojej ocalałej z
nalotów bombowych willi na skraju miasta telefon z Afryki Południowej, w którym z
głębokim żalem powiadomiono go, że jego syn stracił życie w tragicznym wypadku.
W środę chłopcy od rana spędzali czas, zwiedzając ogromną posiadłość.
Friedrich dowiedział się do swojego „towarzysza”, że rodzina von Settlera dorobiła
się majątku na handlu diamentami. Dziadek Hermanna von Settlera z żoną i dzieckiem -
przyszły ojciec Hermanna miał wtedy cztery lata - przybył z Niemiec do Kimberley w 1872
roku, gdy znaleziono tam pierwsze diamenty. Tak jak tysiące poszukiwaczy szczęścia z
całego świata Wilhelm von Settler pragnął chwycić dla siebie choć kawałek tego cennego
znaleziska. Jednak w przeciwieństwie do innych poszukiwaczy nie rył w pylistej ziemi.
Postawił swój namiot i czekał. Jeśli tylko ktoś odkrył kilka cennych kamieni, był
natychmiast na miejscu i odkupywał je od znalazcy. Większość obdartych osobników nie
miała najmniejszego pojęcia, jaka jest rzeczywista wartość znaleziska. Początkowo
kupował więc diamenty po niewiarygodnie niskich cenach i sprzedawał je dużo drożej
dalej. Już po kilku miesiącach zarobił więcej niż którykolwiek z mężczyzn, którzy przez
szesnaście godzin na dobę przerzucali tony ziemi. Tak stworzył podwaliny bogactwa, które
on i jego jedyny syn, ojciec Hermanna, stale powiększali.
Ten ostatni ożenił się w młodości z niemiecką dziewczyną z pruskiej rodziny, ale
małżeństwo nie trwało długo. Jego młoda żona urodziła najpierw córkę, a potem po
urodzeniu Hermanna zmarła w połogu. Starsi spośród jego w większości czarnych
służących opowiadali, że ojciec winił za to syna. Po pozbawionym miłości i poczucia
bezpieczeństwa dzieciństwie Hermann został wysłany do Niemiec do wujka ze strony
matki, gdzie krótko po wybuchu pierwszej wojny światowej zdał maturę i wstąpił do
wojska. Po wojnie wrócił w stopniu kapitana do domu i rozpoczął studia na Uniwersytecie
Humboldta w Berlinie. Nikt nie wiedział, co dokładnie studiował, ale miało to chyba „coś
wspólnego z polityką”.
W 1922 zmarł na zawał serca jego ojciec, w wieku zaledwie 54 lat. Hermann wrócił
do Afryki Południowej i przejął rodzinny interes. Rządził firmą twardą ręką i budził strach
wśród pracowników. W czasie wielkiego kryzysu w 1929 roku i wskutek odkrycia nowych
złóż diamentów w Australii, Indiach i Kanadzie na światowych rynkach coraz bardziej
spadała cena nieoszlifowanych diamentów, jednak majątek zgromadzony przez patriarchę
rodziny von Settler powiększał się nadal mimo malejących wpływów. W latach
trzydziestych, gdy w Niemczech zatriumfował narodowy socjalizm, Hermann von Settler
przekazał kierowanie firmą swojej dwa lata starszej siostrze i wstąpił w Niemczech do
NSDAP.
W 1945, bezpośrednio po wojnie, nagle zjawił się znowu w Kimberley w
towarzystwie ośmiu podejrzanych osobników. Jego siostra zmarła na zapalenie płuc kilka
tygodni wcześniej w obozie dla internowanych pod Pretorią. Zabrano ją tam wraz z
wieloma innymi Niemcami po tym, jak w 1939 roku południowoafrykański parlament
niewielką większością głosów sprzeciwił się neutralności kraju i podjął decyzję o
przystąpieniu do wojny po stronie Wielkiej Brytanii. Posiadłość von Settlerów straciła w
tym czasie nieco na okazałości, ale dzięki dobrym kontaktom rodziny z najważniejszymi
osobistościami życia politycznego Afryki Południowej nie zostali wywłaszczeni i Hermann
mógł bez kłopotów dalej prowadzić przedsiębiorstwo.
Parę miesięcy później zatrudnił około trzydziestu młodych ludzi, wyłącznie
pochodzenia niemieckiego. Nikt nie wiedział, jakie są ich obowiązki. Nosili mundury w
kolorze khaki i znikali gdzieś na całe dni.
Gdy wieczorem pojawiali się znowu w posiadłości byli brudni, zakurzeni i wyglądali
na zmęczonych. Z czasem inni pracownicy przywykli do obecności tych tajemniczych ludzi,
których liczba stale rosła. Na kilka miesięcy przed pojawieniem się pięćdziesięciu
chłopców z Niemiec ludzie ci nagle przestali znikać z posiadłości i pozostawali tam
całymi dniami. Urządzili dodatkowe pomieszczenia dla pracowników i obok głównego
gmachu zbudowali dodatkowy budynek, w którym znajdowała się tylko jedna wielka sala.
W tej sali chłopcy wysłuchali przemówienia von Settlera.
Następne kilka dni przeznaczone były na to, żeby chłopcy poznali się nieco lepiej.
Szybko potworzyły się bardziej zaprzyjaźnione grupy, w których chłopcy spędzali
większość czasu. Do tych grup automatycznie należeli też „towarzysze” chłopców.
Mężczyźni ci byli wszechobecni, zachowywali się swobodnie i mieli dostęp do
wszystkiego, co było drogie chłopięcemu sercu. Chętnie zdobywali i rozdawali papierosy,
ale przy pytaniach o Bractwo okazywali się już mniej rozmowni. Typowa odpowiedź była
zawsze taka sama: „Niedługo dowiecie się od swoich nauczycieli wszystkiego, co musicie
wiedzieć.” A to, czego chłopcy nie musieli wiedzieć, wyglądało tak, że od czasu do czasu
jeden z „towarzyszy” znikał niezauważenie, parę minut później siedział już u von Settlera i
składał dokładne sprawozdanie.
Friedrich jako jedyny nie należał do żadnej z tych grup. Nie dlatego, że nikt nie chciał
go mieć u siebie. Wręcz przeciwnie, prawie wszyscy zagadywali go, czy by się do nich nie
przyłączył. On jednak odrzucał wszystkie propozycje uprzejmie, ale zdecydowanie, tak że
już po kilku dniach był powszechnie uważany za tajemniczego samotnika.
Friedrich spędzał czas głównie z Hansem, przydzielonym mu jako „towarzysz”. Hans,
jak większość jego kolegów, służył podczas wojny pod rozkazami Hermanna von Settlera.
Często siedzieli razem w cieniu drzewa i rozmawiali o Niemczech i minionej wojnie, przy
czym czternastolatek dość szybko zorientował się, że pod względem inteligencji znacznie
przewyższa swojego opiekuna. Friedrich potrafił za pomocą zręcznych, stawianych nie
wprost pytań wyciągnąć z niego dużo ważnych informacji.
Tak było też pewnego piątkowego popołudnia, gdy siedzieli przy szklance domowej
lemoniady na schodach głównego budynku.
„Gdyby mi ktoś parę lat temu powiedział, że będę studiował teologię, uznałbym go za
idiotę. Ale tak samo bez sensu wydaje się, że grupa może i nawet dobrze wykształconych
teologów wystarczy, żeby przejąć pełnię władzy w całym Kościele katolickim.”
Hans uśmiechnął się pobłażliwie. „Kto powiedział, że to się skończy na jednej grupie?
Jest pięćdziesięciu, stop, czterdziestu dziewięciu, za pół roku przyjedzie następnych
pięćdziesięciu, a za następne pół roku...” Zamilkł nagle i spojrzał w uśmiechniętą twarz
czternastolatka. „Tego nie słyszałeś”, rzucił ostro. „Gdyby pan von Settler się dowiedział,
że ja...”
Friedrich poklepał go uspokajająco po ramieniu. „W porządku, Hans. Ja na pewno
nikomu nic nie powiem... To będzie nas cała armia.”
„Święta prawda, panie Ciekawski. Będziecie częścią prawdziwej armii. Armii
szymonianów.”
Friedrich wiedział od razu do kogo należał ten głos. Hans zerwał się przerażony.
„Panie von Settler, ja nie chciałem, myślę...”
„Już dobrze, Hans. Chciałbym teraz chwilę porozmawiać z von Keipenem sam na sam.
Może będę mógł trochę zaspokoić jego głód wiedzy.”
„Tak jest, panie von Settler!”
Hans zasalutował, odwrócił się na pięcie i pomaszerował w kierunku głównego
budynku.
Von Settler usiadł obok Friedricha, który spokojnie popijał lemoniadę i spoglądał na
rozległą, pustą przestrzeń zaczynającą się już jakieś pięćdziesiąt metrów za
zabudowaniami. Słońce zachodziło tak szybko, że prawie można było dostrzec jego ruch.
Wyglądało tak, jakby spływało wodospadem za horyzont i pokrywało wszystko
równomierną, czerwono-pomarańczową mgłą.
Von Settler odezwał się, nie odrywając wzroku od tego widowiska:
„Moje dzieciństwo skończyło się tak dawno temu. Czy w twoim wieku dostrzega się
już piękno przyrody?”
Friedrich spojrzał na niego z powagą. „Moje dzieciństwo też skończyło się już dawno
temu, panie von Settler.”
Wzrok starszego człowieka oderwał się od horyzontu. Długo przyglądali się sobie w
milczeniu.
„Friedrich - pozwolisz, że będę się zwracał do ciebie po imieniu?” Chłopak skinął
obojętnie głową. „Dobrze. Mam przeczucie, że spędzimy ze sobą jeszcze dużo czasu i że
zostaniemy przyjaciółmi.” Jeżeli oczekiwał jakiejś reakcji, to musiał się rozczarować.
Friedrich patrzył na niego z nieruchomą twarzą. „Jutro poznacie swoich nauczycieli. To są
mężczyźni i kobiety, którzy tak samo jak ja nie byli w stanie żyć w Niemczech pokonanych,
upokorzonych i całkowicie zależnych od woli aliantów i sowietów. Zapewnią wam
należyte przygotowanie do matury, a równocześnie przybliżą wam nasze ideały. Dzięki nim
poznacie głębszy sens naszego działania. Jak już ci powiedział Hans, co sześć miesięcy
będziemy tworzyć następne klasy. Naszym celem jest zwiększenie liczby uczniów w ciągu
następnych pięciu lat do około trzystu.”
Friedrich zmarszczył brwi. Te liczby się nie zgadzały.
„Pięćdziesiąt co pół roku. To byłoby po pięciu latach pięćset”, powiedział lekko
poirytowany.
Von Settler pokręcił zatroskany głową. „Takiego założenia niestety nie możemy
przyjąć. Teraz, krótko po wojnie, liczba tych, którzy chcą przysłać do nas swoich synów,
jest jeszcze bardzo duża, ale w następnych latach to się będzie zmieniać. Dawne ideały i
poczucie krzywdy po przegranej wojnie pójdą powoli w zapomnienie. Jeżeli za trzy, cztery
lata uda się zebrać po dwudziestu uczniów na pół roku, będziemy mogli być zadowoleni.”
Friedrich patrzył w zamyśleniu w swoją szklankę, którą trzymał w obu dłoniach, po
czym podniósł głowę i spojrzał na von Settlera z zaciekawieniem.
„Nowa szkoła, nauczyciele, cała administracja - to kosztuje majątek. Ma pan tyle
pieniędzy?”
Teraz von Settler zamyślił się na chwilę.
Ile mogę ci już teraz zdradzić, mój chłopcze?
„To bardzo osobiste pytanie”, odpowiedział w końcu. „Ale chcę ci na nie
odpowiedzieć. Z całą pewnością nie jestem biedny. W Niemczech i w innych krajach też
jest wielu darczyńców, którzy nas wspierają. Niedługo dowiesz się więcej. Teraz jest
jeszcze trochę za wcześnie.”
„Chce pan zobaczyć, jak będę się zachowywał, żeby się przekonać, czy może pan mi
zaufać?”, stwierdził Friedrich rzeczowo.
„Tak, dokładnie tak, Friedrich.”
Von Settler wstał, potargał ręką jego blond czuprynę i wszedł do budynku.
Friedrich wstrząsnął resztkę lemoniady w szklance i uśmiechnął się do siebie.
Ponownie zebrali się w auli. Był wczesny sobotni poranek i przygniatający upał
jeszcze nie ogarniał posiadłości.
Koledzy, szepcząc do siebie, czekali na swoich przyszłych wychowawców, Friedrich
natomiast siedział zatopiony w myślach. Jeżeli nauczyciele tak wcześnie rano byli na
miejscu, to gdzie spędzili noc? Nikt nie widział ich poprzedniego dnia. Po co ta cała
tajemniczość? Dlaczego...? W tym momencie cała grupa, prowadzona przez von Settlera,
wkroczyła do sali, co wyrwało go z zamyślenia.
Było to trzech mężczyzn i trzy kobiety. Wydawali się jeszcze całkiem młodzi i robili
dość sympatyczne wrażenie... z wyjątkiem bladego, krępego mężczyzny w niklowanych
okularach. Przypominał Friedrichowi facetów w czarnych skórzanych płaszczach, którzy
jeszcze parę lat temu byli w Niemczech niemal wszędzie.
Von Settler klasnął dwa razy w dłonie.
„Dzień dobry, drodzy panowie! Dziś przedstawię wam waszych nauczycieli.
Zacznijmy od pań...”
Ruchem ręki poprosił do siebie młodą kobietę, na której widok serce Friedricha
dosłownie podskoczyło. Do pewnego momentu uważał dziewczęta za najbardziej nieudany
twór tego świata, bo dla nich to wszystko, co naprawdę sprawia radość, było albo za
brudne, albo za głupie. Niedawno odkrył jednak, że są pewne całkiem interesujące atrybuty
kobiecości. A u tej młodej kobiety te wszystkie pociągające cechy były po prostu
doskonałe. Ta szczupła twarz otoczona ciemnymi lokami do ramion, te delikatne brązowe
oczy, ta smukła figura, te sterczące wypukłości pod białą bluzką... Poczuł falę gorąca na
czole i na policzkach. Zdał sobie sprawę, że tak dziwne odczucia jak teraz, nie zdarzyły mu
się nigdy wcześniej.
„Najmłodsza osoba w naszym zespole to pani Evelyn Geimers”, ogłosił tymczasem
Hermann von Settler. „Ma dwadzieścia trzy lata i będzie prowadziła zajęcia z języka
niemieckiego, sztuki i muzyki.”
Evelyn Geimers spojrzała serdecznie na chłopców. Jej naturalny uśmiech wywołał
kolejną falę miłego ciepła przenikającą ciało Friedricha. Ależ ona jest piękna, pomyślał,
niewiarygodnie piękna.
Evelyn Geimers cofnęła się kilka kroków, żeby zrobić miejsce dla swojej koleżanki
Hildegard Müller. Krągła jasnowłosa nauczycielka geografii z pucułowatymi, lekko
zarumienionymi policzkami sprawiała bardzo matczyne wrażenie. Friedrich bezskutecznie
próbował tak odchylić głowę, żeby ominąć wzrokiem panią Müller i popatrzeć jeszcze raz
na Evelyn, podczas gdy von Settler właśnie przedstawiał kolejną nauczycielkę.
Helga Peters, podobnie jak pani Müller, miała dwadzieścia dziewięć lat, była
odpowiedzialna za naukę angielskiego. Łaciny i religii miał uczyć Dieter Künswald, chudy,
niepozorny teolog, który według słów von Settlera właśnie skończył trzydzieści osiem lat.
Z tyłu głowy połyskiwała między cienkimi, jasnymi włosami spora łysina. Niesympatyczny
facet w niklowanych okularach miał trzydzieści pięć lat, nazywał się Josef Gilmeier i miał
być ich nauczycielem matematyki i polityki. Ostatni został przedstawiony najmłodszy
nauczyciel, dwudziestosześcioletni Herbert von Baltenstein, który miał wykładać fizykę i
ekonomię. Jego chłopięca twarz z długimi, spadającymi na czoło kosmykami jasnych
włosów sprawiała, że wydawał się jeszcze młodszy.
Von Settler spojrzał zadowolony na szóstkę wychowawców i ponownie zwrócił do
chłopców.
Arno Strobel Mag Bractwo Magus. Die Bruderschaft Tłumaczył Jan Okuniewski
„Habemus Papam!” Okrzyk radości z tysięcy gardeł. Chwilę później nowy przywódca Kościoła katolickiego pojawia się na balkonie Bazyliki św. Piotra. W tym samym momencie pada strzał. Śmiertelnie trafiony papież osuwa się na ziemię. Zabójca szybko zostaje ujęty, ale odmawia zeznań, domaga się za to rozmowy z biskupem Corsettim. Dzień później biskup pojawia się w małym sklepiku spożywczym, aby odebrać kartonowe pudło, zdeponowane tam przez zamachowca. Pudło jest ciężkie - a skrywa tajemnicę o jeszcze większej wadze. Zagadkowe dzienniki naprowadzają biskupa Corsettiego na trop potężnego bractwa, które knuje niebezpieczny spisek przeciw Kościołowi... Arno Strobel urodził się w 1962 roku w Saarlouis (Niemcy), studiował technologie informacyjne. Dziś kieruje projektami IT w dużym niemieckim banku w Luksemburgu. Pisać zaczął jeszcze przed ukończeniem 14 roku życia. Jest autorem wielu krótkich opowiadań i jednej powieści. „Mag” to jego debiut w gatunku powieść kryminalna/thriller. Arno Strobel mieszka niedaleko Trewiru, jest żonaty i ma troje dzieci.
Treść tej książki jest czystą fikcją. Organizacje, nazwiska i postaci zostały albo wymyślone, albo literacko zmienione. Wszelkie podobieństwa do żyjących lub zmarłych osób lub do rzeczywistych wydarzeń są niezamierzone i całkowicie przypadkowe.
Dla Heike Laury Christine i Alaxandra
Pojawienie się kardynała diakona na balkonie Bazyliki Watykańskiej niemal natychmiast wywołało na jego czole kropelki potu. Już od kilku godzin leżał na brzuchu na dachu kolumnady, ale w tej chwili lekki październikowy wiatr wydał mu się o kilka stopni chłodniejszy. Odetchnął głęboko i na moment zamknął oczy. Boże, proszę, nie pozwól, żeby to był on! Każdy, tylko nie on! Ponownie uniósł powieki i dobroczynna ciemność odsunęła się jak zasłona. Jeszcze przez krótką chwilę miał przed oczyma szarobiałe smugi, po czym odzyskał ostrość wzroku, a z oczu popłynęło kilka łez, znacząc na policzkach wilgotne ślady. Ale on ich nawet nie zauważył. Jeszcze raz odetchnął głęboko i zdecydowanym ruchem sięgnął po karabin snajperski. Lufa, wsparta na dwójnogu, przesunęła się jak palec wskazujący nieco w dół, gdy przyciskał kolbę karabinu do ramienia. Teraz otoczyła go cisza jak ciężki, ołowiany klosz. Gwar, mieszanina tysięcy głosów na placu pod nim, do której przez kilka godzin wyczekiwania powoli przywykł, nagle ucichła. Nie wiedział, czy tłum rzeczywiście zamilkł, czy też szum głosów po prostu już do niego nie docierał, nie miało to zresztą dla niego żadnego znaczenia. Odległość między ramieniem strzelca a punktem podparcia na dwójnogu, to długość ramienia podparcia. Błąd kąta celowania powstaje wskutek poruszenia ramienia strzelca i jest tym większy, im mniejsza jest długość ramienia podparcia... Mam to we krwi, dokładnie tak, jak wtłaczali mi to twoi służalcy. Byłbyś ze mnie dumny! Siatka celownika jaśniała na tle powiększonego wycinka muru bazyliki. Wyraźnie było widać rysy na tynku pokrywającym ścianę. Bardzo powoli przesunął karabin na prawo. Teraz w celowniku widać było postać. Obraz jeszcze raz krótko zadrżał, ale zaraz się ustabilizował. Rozluźnił mięśnie ramion. Karabin nie poruszył się przy tym ani o milimetr. Przez moment miał wrażenie, że roześmiane oczy kardynała spojrzały wprost na niego. Gdy jego eminencja podszedł do mikrofonu, jego głowa znalazła się poza siatką celownika. Natychmiast skorygował położenie karabinu. I wtedy, jak gdyby to poruszenie strąciło ochraniający go klosz, usłyszał głos kardynała, który zdawał się rozbrzmiewać ze wszystkich stron placu. „Annuntio vobis gaudium magnum - Habemus Papam! Ogłaszam wam wielką radość: mamy nowego papieża!” „Nazwisko! Powiedz wreszcie jego nazwisko!”, wyszeptał poprzez szalony aplauz tłumu. Słowa przesuwały się przed nim z szelestem jak wagony długiego pociągu, aż wreszcie dotarła do jego świadomości ta decydująca informacja. Nazwisko nowego papieża. Wszystko w nim podskoczyło. Chciał zerwać się i wrzasnąć na cały plac: „Szaleńcy! Nawet nie przypuszczacie, coście zrobili!” Ale to by niczego nie zmieniło. Nic by przez to nie osiągnął. Tak samo jak wcześniej, gdy też nic nie mógł zrobić.
Siedzisz teraz w domu przed telewizorem i widzisz siebie już prawie u celu swoich marzeń. Waszych marzeń. Jeszcze nie u celu, ale już bardzo, bardzo blisko. Tyle że ja... Nie miał jednak czasu na takie rozmyślania. Twarz, którą tak dobrze znał, wyłoniła się obok kardynała diakona. Owacja tłumu stała się jeszcze bardziej burzliwa. Nie było czasu na żadne rozmyślania. Ta chwila nadeszła. W wyobraźni ruchem ręki uwolnił swoje zmysły od wszelkich nieważnych odczuć. Nowo wybrany papież, uśmiechając się, podszedł z godnością do mikrofonu, aby udzielić ludowi apostolskiego błogosławieństwa. Siatka celownika zatrzymała się dokładnie na pokrytym zmarszczkami czole. Zagiął palec na spuście, odnalazł ledwo wyczuwalny punkt oporu. Wstrzymał oddech. Jedno życie za życie milionów. O Panie, przebacz mi! Na prawym ramieniu poczuł oczekiwane, krótkie uderzenie kolby wskutek odrzutu. Na balkonie mężczyzna w biały stroju zgiął się w pół jak marionetka, której przecięto sznurki. Nastąpiła trwająca niemal wieczność chwila ciszy. A potem przez tłum zgromadzony na placu św. Piotra przetoczył się potężniejący krzyk przerażenia. Trafił. I ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że trafił śmiertelnie. Niedbale odsunął na bok karabin, podczołgał się do kamiennego słupka i oparł się o niego plecami. Napięcie powoli odpływało. Położył głowę na zgiętym ramieniu. Jego ciałem wstrząsnął spazm płaczu. Nareszcie przyszli. Nadludzkim wysiłkiem strząsnął z siebie ból z powodu tego, co zrobił. Gdy nadbiegali po dachu kolumnady z wycelowanymi pistoletami maszynowymi, podniósł do góry obie ręce. Nie mogli go zastrzelić. Teraz najważniejszą rzeczą było przeżyć. Zajęli pozycje w odległości około trzech metrów od niego. Widział wyloty co najmniej dziesięciu wymierzonych w niego luf. Mieli na sobie proste mundury bez dystynkcji. Vigilanza, żandarmeria watykańska, podsunęła mu pamięć. Jeden z żandarmów wykonał rozkazujący nich ręką i rzucił do niego ostrym tonem kilka słów po włosku. Był to niewysoki, barczysty mężczyzna o bladoniebieskich oczach. Pod wysoko podwiniętymi rękawami widać było nabrzmiałe żyły na przedramionach. Uniósł ramiona i potrząsnął głową na znak, że nie zrozumiał. Policjant wskazał mu lufą pistoletu miejsce na ziemi bezpośrednio przed nim. Wreszcie pojął i położył się na brzuchu, wyciągając ręce przed siebie. Czuł, jak obszukuje go kilka par rąk. Znowu zacisnął powieki. ¯eby tylko nie strzelali. Nie mogą mnie zabić. Po odgłosach zbliżających się kroków zorientował się, że jeszcze więcej policjantów odnalazło jego kryjówkę, która właściwie nią nie była. Silne ręce szarpnęły go brutalnie i postawiły na nogi. Na twarzach wokół niego malowała się czysta nienawiść. Nienawidzicie mnie, ale nie macie nawet pojęcia, przed czym was uchroniłem. Bo niby skąd mielibyście wiedzieć. Policjant, najwyraźniej dowódca, znów warknął na niego, choć wiedział, że go nie zrozumie. Dwóch innych wzięło go między siebie i brutalnie pociągnęło ze sobą.
„Jak się nazywasz? Dlaczego to zrobiłeś? Mów wreszcie!” Siedział na krześle z rękami i nogami skrępowanymi liną z tworzywa. Drugie proste, drewniane krzesło, stojące za kiwającym się biurkiem i niski, brązowy, metalowy regał przy ścianie obok drzwi stanowiły całe wyposażenie biura. Przez wąziutkie okno przeciskało się tylko trochę dziennego światła. Świetlówka pod sufitem wypełniała pomieszczenie zimną, nieprzyjemną jasnością. Początkowo biuro było pełne podenerwowanych, mówiących jeden przez drugiego mężczyzn, w większości w mundurach włoskiej policji. Niezliczone ręce uderzały i poszturchiwały go. Teraz w biurze oprócz niego pozostało tylko czterech karabinierów i mężczyzna w garniturze mysiego koloru i czarno-czerwonym krawacie w kratkę. Mężczyzna mówił bardzo dobrze po niemiecku, z lekkim włoskim akcentem. Usłyszał, jak jeden z policjantów użył nazwiska Rossi. Rossi mógł mieć około pięćdziesiątki. Z kanciastej twarzy o kruczoczarnych, kręconych włosach biło zdecydowanie i bezwzględność. Pochylił się nad nim tak blisko, że ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Jego oddech cuchnął dymem papierosowym. „Zacznij, do cholery, wreszcie gadać!” Musiał zachować spokój. Nie mógł pozwolić wyprowadzić się z równowagi. „Najpierw muszę porozmawiać z biskupem Leonardo Corsettim. Potem powiem wszystko, co pan chce wiedzieć.” Po raz drugi dostał w twarz. Uderzenie sprawiło, że spuchła mu warga. Rossi odwrócił się z wściekłością i powiedział coś do jednego z karabinierów, którego mundur z trudem zapinał się na ogromnym brzuchu. Gruby karabinier zaraz potem wyszedł z pokoju. Rossi znowu podszedł do niego. „Najchętniej przegoniłbym cię przez plac św. Piotra”, syknął Rossi. „Wyobrażasz sobie, co ci ludzie tam by z tobą zrobili? Czy twój chory mózg w ogóle jest w stanie pojąć, co ty zrobiłeś tym ludziom, co zrobiłeś nam wszystkim?” „Czy on nie żyje?” Znowu cios prosto w twarz, ale tym razem pięścią i to z taką siłą, że poleciał do tyłu razem z krzesłem. Kiedy upadł, przeleciało mu przez myśl, że ten facet chyba złamał mu nos. Z impetem rąbnął głową o drewnianą podłogę. Ktoś złapał go za włosy i pociągnął głowę do góry. I znowu miał czarne oczy Rossiego tuż przed sobą. „Tak, papież Grzegorz XVII nie żyje!” Twarz Rossiego wykrzywił gniewny grymas. „Zabity skrytobójczo przez szaleńca po nawet nie półtoragodzinnym pontyfikacie.” Gwałtownie uwolniona głowa jeszcze raz uderzyła o podłogę. Przez chwilę zawirowały mu przed oczyma czarne punkciki w dzikim korowodzie. Żeby tylko nie stracić przytomności, zaklinał sam siebie w myśli. Z całych sił starał się skoncentrować na jednym punkcie na pomalowanym na biało suficie, żeby odzyskać pełną świadomość, ale ostre światło neonówki zmusiło go, żeby zamknął oczy. Œwiat stanął nad przepaścią i nawet nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział, czy jego czyn wystarczy, aby odwrócić zło, ale zrobił wszystko, co było w jego możliwościach.
Czuł się uwolniony od ogromnego ciężaru. Leżał nieruchomo na podłodze, może dzięki temu nieco ustąpił kłujący ból pod czaszką. Zostawili go w spokoju, aż do chwili, gdy otworzyły się drzwi i ktoś wszedł do pokoju. Krew ze złamanego nosa pociekła mu do uszu, dlatego docierał do niego tylko niewyraźny szmer głosów. Dwóch mężczyzn szybkim ruchem podniosło jego krzesło do pionu. Gruby karabinier wrócił i powiedział coś cicho do Rossiego. Jego prześladowca potrząsał tylko głową, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Potem odwrócił się i znów pochylił nad nim. „Jego ekscelencja biskup Corsetti zgodził się na rozmowę z tobą”, powiedział. „Za kilka minut tu będzie. Gdyby to ode mnie zależało...” „Muszę porozmawiać z nim sam na sam.” Ręka, która ponownie zamierzyła się do ciosu, została powstrzymana przez młodego policjanta. Rossi zwrócił się gwałtownie w jego stronę i wbił w niego wściekłe spojrzenie. Karabinier zbladł. Z jego młodzieńczej twarzy można było wyczytać, ile złości ściągnął na siebie tym gestem. Mimo to wytrzymał wzrok Rossiego i lekko pokręcił głową. Rossi sapnął i opuścił rękę. Rzucił młodemu policjantowi spojrzenie wyrażające podziękowanie, na co ten demonstracyjnie odwrócił wzrok. Najwyraźniej nie życzył sobie wdzięczności od człowieka, który dopiero co zamordował nowo wybranego papieża. Przez następne kilka minut Rossi nie zwrócił się do niego ani razu. Usiadł na blacie biurka plecami do niego i wpatrywał się w przeciwległą ścianę. W nieregularnych odstępach nad jego głową pojawiał się tylko szarobłękitny obłoczek papierosowego dymu. Karabinierzy wymienili się. Także w ich twarzach, gdy mu się przyglądali, dostrzegał tę samą mieszaninę zdumienia, zrozumiałego przerażenia i nienawiści. Starszy policjant z łysiną do połowy głowy zaraz po wejściu do pokoju podszedł wprost do niego i splunął tuż przed nim na podłogę. Wycedził przy tym po włosku kilka słów, których nie zrozumiał. Brzmiały jak stek przekleństw. Za drzwiami usłyszał szybkie kroki, a zaraz potem w pokoju zjawił się biskup Corsetti. Duchowny, gdy dostrzegł go siedzącego na krześle, zatrzymał się nagle. Na chwilę otworzył szeroko oczy i powiedział z naganą w głosie do Rossiego, który zeskoczył z biurka: „Pan go pobił. Niech pan będzie tak uprzejmy i wytrze mu twarz.” Chwilę później łysiejący policjant niedbale wycierał mu wilgotną chusteczką krew z twarzy, nie zapominając przy tym, żeby z silnym uciskaniem obetrzeć mu także złamany nos. Piekielny ból przeniknął go, ale przetrzymał go w milczeniu, wpatrując się w twarz duchownego. Policjanci położyli dla biskupa poduszkę na drugim krześle i ustawili je tak, że siedzieli naprzeciw siebie w odległości około dwóch metrów. „Mój zagubiony synu, chciałeś ze mną rozmawiać” odezwał się łagodnie duchowny. „Dlaczego akurat ze mną?” Lekkie drżenie w jego głosie wskazywało, co znaczyło dla niego siedzieć naprzeciw
mordercy Ojca Świętego. „Księże biskupie, muszę z księdzem porozmawiać sam na sam. To bardzo ważne. Najważniejsze na świecie.” „W żadnym wypadku!”, wrzasnął Rossi. Biskup uniósł dłoń w uspokajającym geście i popatrzył mu w oczy spojrzeniem, w którym obok wielkiego żalu widać było szczerą dobroć. „Z jakiego powodu chciałbyś rozmawiać ze mną sam na sam?” „Chciałbym się wyspowiadać.” Biskup Corsetti skinął głową. „Tego nie można ci odmówić.” „Ekscelencjo, na to nie mogę wyrazić zgody!” wybuchnął Rossi. Biegał tam i z powrotem jak rozdrażniony tygrys w klatce. „To wiąże się z zagrożeniem życia. Ten człowiek jest szalony. On zabił Ojca Świętego!” Duchowny podniósł się z krzesła. „On też jest dzieckiem bożym i jeśli chciałby ratować swoją duszę, to moim obowiązkiem jest mu w tym pomóc. I żadna świecka władza nie może mi tego zabronić. Proszę nas zostawić samych.” Rossi zacisnął mocno wargi i przełknął ślinę. Potem obrócił się do jednego z karabinierów i ostrym tonem wydał mu rozkaz, a ten wyjął dodatkową linkę z wewnętrznej kieszeni munduru i jeszcze mocniej przywiązał więźnia do krzesła. Linki wrzynały mu się w ciało i hamowały przepływ krwi. Ale czy miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Gdy policjanci upewnili się, że nie będzie mógł się poruszyć, wyszli z pokoju. Rossi, zanim poszedł za nimi, zajrzał mu jeszcze głęboko w oczy ponurym, groźnym spojrzeniem, odwrócił się i podszedł do biskupa, który stał przy oknie i spoglądał z góry na plac św. Piotra, całkiem już zablokowany przez policyjne posterunki. „Gdyby ekscelencja potrzebował pomocy, jestem za drzwiami!” Potem on także zniknął. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, więzień zaczął wyrzucać z siebie słowa. „Księże biskupie, proszę na mnie spojrzeć”, zawołał błagalnie. „Czy ksiądz biskup mnie sobie przypomina? Ksiądz mnie przecież zna!” Biskup odwrócił się do niego i z wysiłkiem zmierzył go wzrokiem. Nagle zbladł, położył rękę na ustach i zszokowany wpatrywał się w niego. „Dobry Boże! Ty jesteś...” Duchowny z szeroko otwartymi z przerażenia oczami opadł na krzesło. „Jak...?” On jednak gwałtownie potrząsał głową, co sprawiło, że znowu przeszył go kłujący ból. „Proszę teraz o nic nie pytać!”, błagał zrozpaczony. „Nie ma na to czasu. Proszę mnie tylko wysłuchać. Czy ksiądz biskup zna Via del Falco, tu zaraz, w pobliżu placu św. Piotra?” Biskup skinął milcząco. „Dobrze! Przy skrzyżowaniu Via del Falco z Borgo Vittorio jest mały sklepik spożywczy. Należy do takiego starszego człowieka, Signore Lazetti. Tam zdeponowałem dla ekscelencji kartonowe pudło.” Mówił szybko, bo obawiał się, że Rossi może wejść w każdej chwili. „Obiecałem właścicielowi porządną nagrodę, jeżeli je starannie dla księdza biskupa przechowa. Pudło jest bardzo ciężkie. I proszę się pospieszyć. Po tym, co się stało,
oni szybko zauważą jego brak i zrobią wszystko, żeby je odzyskać. Proszę mi wierzyć, to jest niezmiernie ważne!” „Dlaczego zrobiłeś coś tak niewyobrażalnie potwornego?” „Proszę zabrać pudło do siebie, tam ksiądz biskup znajdzie odpowiedź na to pytanie. Proszę obejrzeć jego zawartość. Samemu. Ksiądz biskup sam zdecyduje, co ma się z tym dalej stać. Księże biskupie, czy ksiądz to zrobi?” Znowu to dziwne spojrzenie. „Chciałeś przystąpić do spowiedzi, mój synu.” Gdy biskup Corsetti, zapowiedziany dźwiękiem dzwonka zawieszonego nad drzwiami, wszedł do małego sklepiku, jego oczy musiały się wpierw przyzwyczaić do ciemności, ledwie rozpraszanej światłem przesączającym się cienkimi smużkami przez szczeliny w przymkniętych, drewnianych okiennicach. Dopiero po chwili dostrzegł Giuseppe Lazettiego, który drzemiąc, siedział za ladą. Starzec z wysiłkiem zwrócił się w jego stronę i nieufnie spojrzał na szczupłą postać duchownego o bujnych, siwiejących włosach. Nie zdarzało się, by watykańscy hierarchowie zbłądzili do jego sklepiku. Czy ta wizyta miała coś wspólnego z wczorajszym zamachem na papieża? A cóż on mógłby o tym wiedzieć? Z Kościołem od dawna nic go już nie łączyło. Ostatni raz był w kościele grubo ponad dwadzieścia lat temu. Jego niechęć szybko zamieniła się jednak w kupiecką gorliwość, gdy biskup w ogóle nie wspomniał o zamachu, tylko zapytał o pudło, które ktoś dla niego zostawił. W oczekiwaniu obiecanej nagrody Lazetti zacierał ręce, kłaniając się uniżenie. Przecisnął się między regałami stojącymi z tyłu za kontuarem i zniknął za niskimi drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Słuchając łoskotu i trzasków dobiegających z zaplecza, Corsetti rozglądał się po sklepie. Wypełnione środkami czystości, konserwami i innymi rzeczami codziennego użytku stare, drewniane regały, na których łuszcząca się biała farba tworzyła wzory w kształcie mapy, wywoływały wrażenie, jakby przeniósł się w przeszłość. Ze wzruszeniem przypomniał sobie czasy, kiedy jedną z jego największych trosk jako młodego księdza w małej sycylijskiej wiosce było to, że niezamężna Giulietta Corrina nie chciała podać nazwiska ojca swojego dziecka. Albo jak udało mu się przekonać Paolo Veretto, że w kłótni z żoną można wykorzystać lepsze argumenty niż podbicie jej oka. Jakież to wtedy były jeszcze w gruncie rzeczy beztroskie czasy. Teraz, wiele lat później, po zabójstwie nowo wybranego papieża on, biskup Corsetti, stał tu i czekał, aż odnajdzie się klucz do zrozumienia przyczyn tej strasznej zbrodni, która poruszyła cały świat. Stękanie starego człowieka wyrwało go z zamyślenia. Lazetti, zgięty w pół, ciągnął za sobą karton wielkości dużej walizki. „To jest to pudło, Wasza Ekscelencjo. Nietknięte, tak, jak je ten młody Niemiec przedwczoraj zostawił. Strzegłem go jak źrenicy oka.” Biskup Corsetti patrzył z mieszanymi uczuciami na wielokrotnie oklejony czarną taśmą karton. Czy rzeczywiście znajdzie tam jakieś wyjaśnienia? A może uzyska odpowiedź na pytania, jakie stawiał sobie już kilka lat wcześniej? „Dziękuję za pańskie starania. Czy mogę sam zanieść pudło?”
„Oczywiście, Wasza Ekscelencjo. Ono jest za ciężkie tylko dla takiego starego człowieka jak ja. Reumatyzm, Wasza Ekscelencjo, jest jak dżuma. A mnie nie stać na drogie leki. Czy powiedziano Waszej Ekscelencji o... hmm...”, wił się jak robak, „o niewielkim wyrazie uznania za moją usługę?” Corsetti skinął głową i pomyślał: dopiero co Ojciec Święty, zastępca Jezusa Chrystusa na ziemi, został zamordowany, a tego prostego człowieka martwią tylko jego małe troski. Wcisnął mu w rękę zwitek banknotów, które sklepikarz dokładnie przeliczył wzrokiem. Oczy mu rozbłysły. „Ooo, niech Pan będzie z Waszą Ekscelencją. Będę się za Waszą Ekscelencję modlił... I za zmarłego Ojca Świętego oczywiście też, niech go Bóg błogosławi”, dodał pospiesznie Lazetti i dwa razy się przeżegnał. Potem przecisnął się obok biskupa, kilkakrotnie się kłaniając, i przy dźwięku dzwonka otworzył mu drzwi. Karton był ciężki, ale czekająca na ulicy taksówka stała niedaleko. Biskup Corsetti wyszedł z ciemnego pomieszczenia, oślepiony południowym słońcem, zatrzymał się na moment i przymknął oczy. W Watykanie właściwie powinny się już zacząć przygotowania do uroczystości żałobnych, ale członkowie kurii byli jak sparaliżowani. W ostatnim czasie wydarzyło się wiele niecodziennych rzeczy. Zabójstwo nowo wybranego papieża przyszło jak grom zza czarnych chmur, które zbierały się nad Watykanem. Wydawało się, że Bóg chciał poddać swój Kościół naprawdę trudnej próbie. Setki listów kondolencyjnych z całego świata nadchodziły po zamachu. Ale pojawiało się też mnóstwo niecierpliwych pytań o tło tego wydarzenia. Międzynarodowa prasa prześcigała się w doniesieniach z „dobrze poinformowanych źródeł” i spekulacjach dziennikarzy. Czy istniał związek między zabójstwem głowy Kościoła a tajemniczymi wydarzeniami wokół jego poprzednika? Czy niemiecki zamachowiec był członkiem jakiegoś fanatycznego stowarzyszenia? Jeden z wielkich tabloidów twierdził, że dotarł do informacji, iż morderca przeszedł na islam i został wysłany, by zadać ostateczny cios „niewiernym”. Kanclerz Niemiec powołał sztab kryzysowy, którego rzecznik oświadczył, że do Rzymu zostanie wysłany specjalny oddział niemieckiej policji kryminalnej, by służyć pomocą policji włoskiej w wyjaśnieniu okoliczności tej zbrodni. Biskup Corsetti, zatopiony w myślach, szedł wąskimi uliczkami miasta watykańskiego, mijając grupki debatujących półgłosem duchownych, którzy powściągliwie go pozdrawiali. Od czasu do czasu przystawał, spoglądał w niebo, na którym zbierały się gęste chmury, i przebiegał wzrokiem po żółtawobrązowych murach starych kamienic. W przymglonym świetle wyglądały tak przygnębiająco, jak gdyby chciały zademonstrować rozpacz i żal przepełniające ludzi. Zdawało się, że życie w Watykanie zamarło w obliczu tak niepojętego wydarzenia. Kwadrans później zamknął za sobą od wewnątrz drzwi swojego małego mieszkania i oparł się o nie plecami. Ciszę przerywał tylko jego oddech, który wydał mu się nieproporcjonalnie głośny. Pudło stało na środku pokoju, tam, gdzie je postawił godzinę
temu, zanim poczuł nieodpartą potrzebę wyjścia na świeże powietrze. Ściskające serce przeczucie mówiło mu, że zawartość pudła przyniesie wyjaśnienie nie tylko przyczyn zamachu na papieża. Czuł przyspieszony puls, gdy ruszył od drzwi w kierunku ciężkiego biurka. Ze srebrnym nożem do otwierania listów w dłoni zrobił dwa zdecydowane kroki w stronę pudła i po chwili wahania przeciął oklejającą go taśmę. Powoli odgiął obie klapy pudła i zajrzał do środka. Na ile mógł dostrzec, karton zawierał wiele oprawionych w czerwony aksamit ksiąg. Miały one format dawnych albumów fotograficznych, były tylko nieco grubsze. Lekko drżącą ręką wyjął pierwszą z góry księgę. Na okładce był wytłoczony złoconymi literami napis „Projekt S.” Corsetti otworzył księgę na pierwszej stronie. „Projekt Szymon III 74-87”. Liczba 87 napisana była innym pismem. Projekt „Szymon”? W zamyśleniu przewrócił stronę i zobaczył długą kolumnę około stu liczb. W drugiej kolumnie obok dopisano odpowiednio kolejne liczby. Były to wyłącznie liczby od jednego do pięciu, przy czym wydawało się, że najczęściej powtarzają się liczby dwa i trzy. Napis u góry strony brzmiał „74/aktywni”. Odwrócił następną stronę. Tu też była kolumna zapisanych jedna pod drugą liczb, ale już bez drugiej szpalty, a u góry strony znajdował się napis „74/X”. Corsetti otworzył teraz stronę mniej więcej w połowie księgi. Była zapisana gęstym, odręcznym pismem. W nieregularnych odstępach na początku wiersza pojawiała się data. Wyglądało to jak rodzaj pamiętnika. Zaciekawiony przebiegł wzrokiem kilka pierwszych linijek. 2 października 1979 OGÓLNE - Rozmowa z płk. K. / Warunki dla nowej akwizycji w jego kompani dobre. Poradziłem K. ostrożność w postępowaniu. W przypadku Helgi S. jeszcze za wcześnie. SZYMON - Sukces Weimanna. Ma być wyświęcony na biskupa. Problem z Kinzlerem zaostrza się. Nie do utrzymania. Wniosek o X na jutrzejszym posiedzeniu. Podatek szymoniański za wrzesień: 645.345,65 DM. 20 października 1979 OGÓLNE - ż. s. z. SZYMON - Wniosek o X w stosunku do Kinzlera przyjęty przy jednym głosie przeciwnym. Zlecenie wydane! S6 traci cel z pola widzenia. Corsetti zamknął księgę i zamyślił się na chwilę. To, co przeczytał, nie wywoływało u niego żadnych skojarzeń. Ale może w innym tomie znajdzie się jakiś punkt zaczepienia. Odłożył księgę na swoje ciężkie biurko i wyjął z pudła trzy kolejne księgi w czerwonej aksamitnej oprawie. Gdy po raz ostatni pochylił się nad pudłem, to, co zobaczył, zaparło mu dech w piersi: na czarnej skórzanej oprawie ostatniej księgi lśniła swastyka wykonana z metalu w kolorze brązu. Powoli wyciągnął po nią rękę. Równie powoli, z księgą w ręku, uniósł się i wyprostował. Nie mógł oderwać wzroku od połyskującego metalicznie znaku,
w którym odbijało się światło wiszącej na suficie lampy. Było w tym znaku coś dziwnego. Gdy przyjrzał mu się dokładniej zauważył, że w punktach, w których linie swastyki załamywały się o 90 stopni, wstawione były czarne koła. Sprawiało to wrażenie, jakby boczne linie nie należały już do właściwego znaku. Ze wzrokiem wbitym wciąż w okładkę księgi biskup Corsetti podszedł powoli do głębokiego, wygodnego fotela w rogu obok stojącej lampy. Przeróżne myśli kłębiły mu się w głowie, gdy rozparł się wygodnie w fotelu. Położył księgę na udach i, zamknąwszy oczy, odchylił głowę do tyłu. Ojcze Niebieski, cóż to za brzemię, jakie na mnie nakładasz? Cokolwiek tu znajdę, daj mi mądrość i siłę, żebym to zrozumiał i żebym potrafił użyć tego w dobrej sprawie! Zaczerpnął powietrza, podniósł powieki i otworzył księgę. Tak jak w księgach oprawionych w czerwony aksamit, także i tu na pierwszej stronie pojawił się tytuł „Projekt Szymon”, jednak bez dodatkowych dopisków. Nie było też liczb na następnych stronach. Zamiast tego Corsetti zauważył pierwszy opatrzony datą zapis.
Poniedziałek, 21 stycznia 1949 - Kimberley Południowoafrykańskie słońce nie miało litości ani dla ludzi, ani zwierząt. Od wielu dni demonstracyjnie okazywało swoją potęgę, jak gdyby postanowiło tego lata wysuszyć ów kawałek ziemi z ostatniej kropli. Wydawało się, że czyha na najmniejszy choćby ślad wilgoci, żeby go zniszczyć, zanim zamieni się w dającą życie deszczową chmurkę. Tego przedpołudnia pięćdziesięciu chłopców siedziało, pocąc się niemiłosiernie w dużej sali, w której pod sufitem cztery wentylatory pracowicie mieszały powietrze jak ciasto. Proste drewniane krzesła ustawione były w dwa bloki po pięć krzeseł w pięciu rzędach. Między nimi pozostawiono przejście szerokości około dwóch metrów. Chłopcy w napięciu oczekiwali pojawienia się człowieka, który miał im opowiedzieć o ich świetlanej przyszłości. Od rodziców wiedzieli tylko, że tu, w Afryce Południowej, dostąpią wielkich zaszczytów, że otrzymają znakomite wykształcenie, które stanie się fundamentem pełnego nadzwyczajnych sukcesów życia. I choć dla większości z nich opuszczenie rodziny i przyjaciół w Niemczech nie było łatwe, kusiła ich perspektywa przygód w tym dalekim, egzotycznym kraju. Spojrzenia mężczyzn stojących z rękami założonymi na plecach wzdłuż białych ścian sali przebiegały równomiernie po twarzach chłopców i przypominały o zachowaniu ciszy. Skutek był umiarkowany. Zewsząd słychać było ożywiony gwar i śmiechy. Chłopcy co chwilę spoglądali na metalową konstrukcję o wysokości około dwóch metrów zawieszoną na pokrytej jasnymi drewnianymi listwami przedniej ścianie auli. Szeptem wymieniali przypuszczenia, co mogą oznaczać koła w punkach załamania ramion czarnej swastyki, gdy otwarły się dwuskrzydłowe drzwi i do sali wkroczył mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat ubrany w biały lniany garnitur. Gwar nagle ucichł. Prowadzony przez pięćdziesiąt par chłopięcych oczu mężczyzna raźnym krokiem szedł między rzędami krzeseł w kierunku przedniej ściany, gdzie wszyscy mogli go widzieć. Przez kilka sekund taksował wzrokiem siedzących przed nim chłopców, podczas gdy wentylatory pod sufitem z terkotem mozolnie wykonywały swoją bezsensowną pracę. Było to zupełnie inne spojrzenie niż spojrzenia pozostałych mężczyzn. Szacujące i zaciekawione, autorytarne, ale nie nieprzyjemne. Skinął głową. To, co zobaczył, najwyraźniej mu się spodobało. „Dzień dobry, witam panów”, powiedział donośnym, mocnym głosem. „Mam nadzieję, że mieliście przyjemną podróż. Witam was w naszej siedzibie i wierzę, że mimo upału będziecie się tutaj dobrze czuć.” Formalny sposób, w jaki się do nich zwrócił, wywołał tu i ówdzie zakłopotane uśmiechy. Ten człowiek traktował ich jak osoby w pełni dorosłe. „W waszych spojrzeniach dostrzegam rosnące zaciekawienie. Nie będę dłużej trzymał was w niepewności.” Jego uśmiech wyrażał zrozumienie. „Nazywam się Hermann von
Settler. Więcej o mojej osobie dowiecie się - mam nadzieję, że wszyscy - w późniejszym czasie. Chcielibyście pewnie wreszcie dowiedzieć się, dlaczego się tu znaleźliście. Najpierw muszę wam jednak powiedzieć, że zostaliście pieczołowicie wybrani spośród tysięcy młodych ludzi, ponieważ chcieliśmy tu mieć tylko najlepszych. Wszyscy jesteście młodymi Niemcami, katolikami w wieku trzynastu i czternastu lat. Wszyscy pochodzicie z najlepszych rodzin i wyróżniacie się szczególnymi cechami charakteru i nieprzeciętną inteligencją. I nie wahaliście się porzucić bliskie sobie środowisko, by rzucić wyzwanie przyszłości.” Wyraz twarzy von Settlera zmienił się. Przyjazny uśmiech zniknął, ustępując miejsca wprawdzie nie surowej, ale zdecydowanej powadze. „W następnych dniach przeprowadzę rozmowę z każdym z was z osobna. Jeśli podczas tej rozmowy dojdziecie do przekonania, że nie sprostacie wielkiemu zadaniu, do którego zostaliście wybrani, będziecie mogli od razu wrócić do domu i o wszystkim zapomnieć, jeżeli jednak zdecydujecie się wziąć udział w naszej sprawie, będzie to absolutnie wiążące i nieodwołalne. Traktujcie to jak śluby składane przez braci zakonnych.” Znów się uśmiechając, wymienił spojrzenia z mężczyznami stojącymi wzdłuż ścian, chrząknął i wsunął ręce głęboko do kieszeni swoich lnianych spodni. „W zamian otrzymacie doskonałe wykształcenie, aby móc wykonać niezwykle odpowiedzialne zadanie, jakie na was czeka, oraz znaczne wsparcie finansowe. A także pewność, że to, co robicie, jest wielką służbą dla całego świata. Czy jest wśród was ktoś, kto już w tej chwili chciałby opuścić salę?” Wszyscy chłopcy na sali nagle zaczęli szczególnie interesować się wyglądem swoich butów. Tylko ukradkiem zerkali na kolegów, czy któryś z nich podniósł rękę. Hermann von Settler uśmiechnął się z zadowoleniem. „Dobrze! To zawołajcie teraz wszyscy razem głośno: jestem gotów!” Słysząc niewyraźny pomruk, uniósł ze zdumieniem brwi. „Oczekiwałem odpowiedzi pięćdziesięciu młodych mężczyzn. To, co usłyszałem, to raczej pisk w pensji dla dziewcząt. Drodzy panowie, proszę wstać!” Jego głos brzmiał ostro i natychmiast dało się słyszeć szuranie odsuwanych krzeseł. „A teraz chcę usłyszeć to samo, ale z pięćdziesięciu męskich gardeł!” „Jestem gotów!” zabrzmiało w odpowiedzi, może nie równo, ale na pewno donośnie. „No, widzicie... Proszę usiąść.” Na twarzy von Settlera znów pojawił się uśmiech. Gdy tylko sala się uciszyła, mówił dalej. „Z pewnością zapytacie, czym jest nasza sprawa, o której wspomniałem wcześniej. Otóż wraz z kilkoma wpływowymi i znaczącymi ludźmi założyliśmy przed rokiem Bractwo Szymonianów. Pojęcie symonii wywodzi się od Szymona Maga, który chciał od świętego Piotra kupić boski dar udzielania Ducha Świętego, i oznacza pozyskiwanie świętych urzędów, godności czy sakramentów za pieniądze. Podobnie jak nazwa Bractwa, także mój tytuł, który jest też tytułem wszystkich następnych przywódców szymonianów, ma przypominać wielkiego biblijnego czarodzieja - Maga!”
Zrobił przerwę, aby to, co powiedział, wywarło na słuchaczach wrażenie. „Za mną na ścianie widzicie nasz Znak. W swojej ogólnej formie przypomina on swastykę. Myśli przewodnie człowieka, który nierozerwalnie kojarzy się z tym symbolem, są częścią także naszej ideologii...” Z zainteresowaniem przez kilka sekund obserwował na twarzach chłopców reakcje, jakie mogło wywołać nawiązanie do Adolfa Hitlera. „...Jeśli jednak przyjrzycie się dokładniej temu Znakowi, zauważycie, że jego ramiona są przerwane i sam Znak jako całość jest inny. Dokładnie tak, drodzy panowie, nasza droga jest inna niż droga Adolfa Hitlera, a także wynik naszego działania będzie inny. Naszym celem jest zjednoczenie wszystkich ludzi świata, czy to czarnych, żółtych, czy białych, bogatych czy biednych, pod jednym przywództwem, ponieważ jest to jedyna możliwość, by trwale żyć w pokoju.” Chłopcy spoglądali na siebie zakłopotani. Pod jednym przywództwem? Czy taka próba nie zakończyła się dopiero co kompletnym fiaskiem? Miałaby znowu wybuchnąć wojna? Śmierć i nędza? Noce w ciasnych, ciemnych bunkrach, w otoczeniu modlących się kobiet i płaczącego rodzeństwa, gdy samemu robiło się ze strachu w portki, bo nie było wiadomo, czy za parę minut będzie się jeszcze żyło? Noce, podczas których cały znany świat co chwilę potwornie się zmieniał? Hermann von Settler zdawał się domyślać, co czuli ci chłopcy. Uspokajającym gestem wzniósł ramiona do góry i spokojnie mówił dalej. „Pozwólcie mi cofnąć się nieco w przeszłość, tak żebyście rozumieli, o co mi chodzi. Wszyscy przeżyliście okropności wojny i kompromitującą klęskę, jakiej doznaliśmy. Sam brałem udział w tej wojnie i walczyłem za ojczyznę jako hauptsturmführer w Waffen-SS. Gdy znaczna część naszej »starej gwardii« poległa na froncie wschodnim, postanowiono nieco obniżyć niezwykle wyśrubowane wymagania stawiane kandydatom do elitarnej niemieckiej służby. I tak w 1944 roku było nas już ponad 600 000. Ale zwróćcie uwagę na skład naszych jednostek.” Wyjął z kieszeni kartkę. „W Waffen-SS służyli Holendrzy, Brytyjczycy, Szwajcarzy, Norwegowie, Duńczycy, Finowie, Szwedzi, Francuzi, Łotysze, Estończycy, Ukraińcy, Chorwaci, Flamandowie, Walończycy, Bośniacy, Włosi, Albańczycy, Tatarzy, Azerowie, Rumuni, Bułgarzy, Rosjanie, Węgrzy, a nawet kilku Hindusów. Tylko najwyższe dowództwo było niemieckie.” Kartka znikła znów w szerokich fałdach kieszeni jego spodni. „Co chciałbym wam przez to powiedzieć? Cóż, inteligentni ludzie, a do takich was zaliczam, będą potrafili wyciągnąć z tego pewne wnioski. Po pierwsze, niewątpliwie możliwe jest zjednoczenie niezliczonych narodów, może nawet wszystkich narodów, pod jednym przywództwem. A po drugie, i to jest szczególnie ważne: wojna jest niewątpliwie najgorszym sposobem, aby tego dokonać.” Ulga, jaką odczuli chłopcy po tej wypowiedzi, niemal rzucała się w oczy. „Drodzy panowie, pierwotne idee Adolfa Hitlera były genialne, ale w końcu okazał się tylko awanturnikiem małego formatu. Miał wielki cel, ale żeby go zrealizować, sięgnął po łom, zabrakło mu niestety inteligencji, żeby zrozumieć, że najkrótsza droga bardzo rzadko
jest drogą najskuteczniejszą. Istnieje inna droga, której nie da się jednak przejść w kilka lat. Ale za to szansa sukcesu jest niepomiernie większa.” Von Settler odwrócił się i spoglądał na Znak. Przez kilka sekund stał odwrócony plecami do chłopców, nieruchomo, jakby się do niego modlił. Salę wypełniła cisza. Gdy nagle znowu zwrócił się do chłopców i jeszcze obracając się, odezwał donośnym głosem, niektórzy z nich drgnęli przestraszeni. „I w tym miejscu pojawia się Kościół. Dlaczego Kościół, zapytacie. Otóż, wyjaśnię wam. Churchill, Hitler, można by jeszcze wielu wymienić - same wielkie nazwiska. Przez pewien czas głoszą swoje opinie, być może nawet kierują losami swoich krajów, ale zanim się obejrzą, znikają wraz ze swoimi politycznymi ideami i zostają zapomniani. Natomiast hierarchowie Kurii Rzymskiej są nimi przez dziesięciolecia. Nie muszą zabiegać o ponowny wybór, nie mogą być pozbawieni władzy. Nie zagraża im żaden zamach stanu. Dopiero kiedy odejdą z tego świata lub kiedy osiągną wręcz biblijny wiek, zastępowani są przez młodszych, którzy też pochodzą z ich własnych szeregów i którzy od stuleci prowadzą taką samą politykę. Rządzą 360 milionami wiernych we wszystkich krajach świata, a ich rozproszony po całej ziemi stan posiadania ma niewyobrażalne rozmiary. Drodzy panowie, przeszłość jednoznacznie dowiodła, że księgę historii tylko pozornie tworzą wojny, pieniądze i prawa gospodarki. Prawdziwą siłą napędową jest wiara. Naprawdę potężni ludzie tego świata to nie marionetki, które każą się nazywać prezydentami państw czy premierami rządów. Nie, rzeczywistą władzę mają w rękach starzy ludzie odziani w delikatny jedwab. Oni noszą złote krzyże i pierścienie ze szlachetnymi kamieniami, a tam gdzie się pojawią, lud klęka przed nimi w szczerej pokorze. Prosi o wybaczenie swoich małych grzechów, a otrzymuje - wielką politykę.” Ponownie zrobił krótką przerwę, przebiegł wzrokiem po twarzach chłopców, którzy z szeroko otwartymi oczami, nieruchomo siedzieli na swoich krzesłach. „Jeżeli do nas dołączycie, staniecie się od przyszłego tygodnia uczniami specjalnie dla was stworzonej ekskluzywnej, niemieckiej szkoły z internatem. Tam zostaniecie przygotowani do matury spełniającej najwyższe wymagania. Później wasze drogi wprawdzie się rozejdą, ale cel pozostanie ten sam. Będziecie studiować teologię na różnych uniwersytetach i w seminariach duchownych przygotowywać się do waszej właściwej roli. Przez cały czas waszej edukacji będzie obok was ktoś, kto dzień i noc będzie do waszej dyspozycji i do kogo będziecie mogli zwrócić się z wszelkimi pytaniami i problemami. Będziecie tak wyposażeni i wspierani, że waszej błyskotliwej karierze w organizacji kościelnej nic nie będzie w stanie przeszkodzić. Z naszą pomocą niektórzy z was dotrą do najwyższych stanowisk w Kurii Rzymskiej. Zostaliście wybrani, aby tę niewiarygodną, »daną przez Boga« władzę wziąć w swoje ręce, a następnie wykorzystać ją do zreformowania Kościoła zgodnie z naszą wizją. Dzięki władzy i pieniądzom Kościoła katolickiego sprawimy, że wierni tego świata staną się jedynym narodem.” Przerwa. „Z wami na czele.”
Długa przerwa. Gdy znowu zaczął mówić, jego głos stał się cichy. Wręcz pełen czci. „Wy, drodzy panowie, będziecie panować nad światem.” W tym momencie, jak na hasło, otworzyły się drzwi i do sali wkroczyli w szeregu mężczyźni w krótkich spodniach koloru khaki. „Każdy z was dostanie teraz swojego »towarzysza«, z którym wyjdzie na zewnątrz i który będzie go chronił, aby nie musiał z nikim rozmawiać.” Głos von Settlera znów brzmiał donośnie. „Powód jest prosty. W indywidualnych rozmowach chcę słyszeć tylko wasze własne, niezafałszowane zdanie, a nie wynik grupowej narady. Wasza osobista decyzja jest zbyt ważna, aby mogły mieć na nią wpływ inne osoby. Jeśli ktoś ma ochotę napić się piwa, albo zapalić papierosa, niech zwróci się do swojego »towarzysza«. On się o to zatroszczy.” Chłopcy patrzyli zdumionymi oczyma. Piwo? Papierosy? Gdyby matka któregokolwiek z nich go na tym przyłapała...Chwilę później nad dużym, piaszczystym placem przed nowo zbudowanym głównym budynkiem, w którym mieściła się aula i pomieszczenia służbowe, unosiły się niezliczone chmurki papierosowego dymu. Wszystkie rozmowy przebiegały według tego samego schematu. Po pytaniu o nazwisko następowały dalsze ogólne pytania o ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, wyobrażenia na temat przyszłego zawodu i stosunek do rodziców. Potem von Settler chciał wiedzieć, co każdy z chłopców myślał o ostatniej wojnie, narodowym socjalizmie i jego przywódcy oraz o Kościele katolickim. Podczas rozmów robił notatki w niewielkim, brązowym notatniku. Po około dwudziestu minutach stawiał to samo, decydujące pytanie. „Peter Federspiel, czy jesteś gotowy przyłączyć się do nas i nieodwołalnie oddać się służbie naszej sprawie?” „Tak!” „Proszę więc powstać, podnieść prawą rękę i powtarzać za mną: Ja, Peter Federspiel, uroczyście przysięgam zawsze wiernie i rzetelnie służyć świętej sprawie szymonianów i jestem gotów w każdej chwili oddać swoje życie za Bractwo.” Po zaprzysiężeniu każdy z chłopców musiał własnoręcznie podpisać wcześniej przygotowany akt z rotą przysięgi, a następnie do pokoju wchodził jego „towarzysz” i odprowadzał nowego członka Bractwa do jego miejsca zakwaterowania. Wszystkie rozmowy przebiegały ściśle według planu, aż do późnego popołudnia, gdy przed biurkiem von Settlera usiadł jasnowłosy chłopiec. Miała to być przedostatnia rozmowa tego dnia. Jak za każdym razem von Settler rozparł się w fotelu i mierzył wzrokiem kolejnego kandydata. Większość chłopców wbijała w tej sytuacji z zakłopotaniem wzrok w podłogę albo rozglądała się z pozornym zainteresowaniem po przytulnie urządzonym pokoju. Ten był jednak inny. Zadziornie wytrzymał badawcze spojrzenie stalowoszarych oczu. „Jak się nazywasz, młody człowieku?”, spytał von Settler. Chłopak rzucił szybkie spojrzenie na biurko, gdzie leżała żółta teczka z dokumentami. Na jej okładce było wypisane jego nazwisko. Wskazał głową na teczkę.
„Przecież pan to już przeczytał. Nazywam się Friedrich von Keipen.” Von Settler pominął tę małą prowokację. „Von Keipen, słusznie. Twój ojciec jest szacownym człowiekiem.” „Jest stary”, odpowiedział Friedrich i wzruszył ramionami. Oczy von Settlera zwęziły się w szparki. „Co chcesz przez to powiedzieć?” „Żyje ciągle w swoim świecie nazistowskich haseł i nie przyjmuje do wiadomości, że Trzecia Rzesza to już przeszłość.” „Surowa ocena. Nienawidzisz swojego ojca?” „Nie, kocham go, bo jest moim ojcem. Ale go nie szanuję.” „To jaki musiałby być, żeby zasłużyć na twój szacunek?” „Ma pan syna?” Von Settler uniósł brwi ze zdumienia. „Nie, nie mam dzieci”, odpowiedział. „Na małżeństwo nigdy nie miałem czasu. Wojna i przedsiębiorstwo pochłaniały całą moją uwagę. Ale co to ma wspólnego z moim pytaniem?” „Pana na pewno bym szanował.” „To ciekawe. A co dokładnie jest we mnie takiego, co po tak krótkim czasie pozwoliło ci dojść do tego przekonania?” „Wierzę, że pan osiągnie swój cel.” „Czy to znaczy, że chciałbyś przyłączyć się do naszej sprawy?” „Tak, chciałbym”, odpowiedź Friedricha brzmiała zdecydowanie, bez cienia wątpliwości. „A co skłania cię do tego kroku, który ostatecznie odmieni twoje życie?”, chciał wiedzieć von Settler. „Moje życie już się ostatecznie odmieniło, gdy tylko tu przyjechałem.” „Hmm, co chcesz przez to powiedzieć?” „Chcę żyć”, odparł spokojnie Friedrich. Von Settler roześmiał się zaskoczony. „Ha! A cóż to znaczy?” Chłopiec przymknął oczy, ale tylko na chwilę, potem zajrzał swojemu rozmówcy głęboko w oczy. Jego głos brzmiał bardzo rzeczowo, gdy odrzekł: „To, co nam pan dzisiaj rano opowiedział, może zadziałać tylko wtedy, gdy ani słowo o tym nie wydostanie się na zewnątrz. Jeżeli pan traktuje swój plan poważnie, nie może pan ryzykować i pozwolić czternastolatkowi po prostu jechać z taką wiedzą do domu.” Długą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu, jakby chcieli sprawdzić, kto dłużej wytrzyma. W pewnym momencie von Settler uśmiechnął się. „Von Keipen, jesteś zdumiewającym młodym człowiekiem... Co naturalnie nie oznacza, że masz rację. Oczywiście nie jesteśmy bandą morderców dzieci.” Wziął do ręki teczkę Friedricha. Przeglądając jej zawartość, trzymał ją w taki sposób, żeby chłopak nie mógł nic zobaczyć.
„Twoi nauczyciele z Niemiec opisują cię jako niezwykle inteligentnego. Dalej czytam tu jednak, że bardzo trudny z ciebie młodzieniec. Zamknięty w sobie samotnik, który nie ma żadnych przyjaciół. Jesteś pewien, że sobie u nas poradzisz?” Chłopak skinął głową, nie zmieniając wyrazu twarzy. „Dam sobie radę. Gdzie mam podpisać?” Von Settler lustrował go dłuższą chwilę uważnie, po czym odłożył jego akta z powrotem na biurko. „Proszę więc powstać, podnieść prawą rękę i powtarzać za mną...” Chwilę później „towarzysz” Friedricha wszedł do pokoju, a von Settler rzucił mu tylko: „Na dzisiaj koniec. Następne rozmowy jutro od ósmej rano.” Gdy zamknęły się za nimi drzwi, otworzył nową stronę w brązowym notatniku i napisał wielkimi literami „Friedrich von Keipen” na środku strony. Dalej dostawił trzy grube wykrzykniki. Zamknął notatnik, rozparł się w fotelu, wpatrując się w biurko. To ty, Friedrichu von Keipen. Wyraźnie to czuję! Z zadowolonym uśmiechem wstał i wyszedł z pokoju. Tylko jeden z chłopców, z którymi rozmawiał następnego dnia, wolał wrócić do domu do swoich rodziców i zostać w przyszłości weterynarzem. Von Settler okazał zrozumienie i obiecał natychmiast zatroszczyć się o jego podróż powrotną. Wieczorem emerytowany pułkownik Johannes Gerber otrzymał w swojej ocalałej z nalotów bombowych willi na skraju miasta telefon z Afryki Południowej, w którym z głębokim żalem powiadomiono go, że jego syn stracił życie w tragicznym wypadku. W środę chłopcy od rana spędzali czas, zwiedzając ogromną posiadłość. Friedrich dowiedział się do swojego „towarzysza”, że rodzina von Settlera dorobiła się majątku na handlu diamentami. Dziadek Hermanna von Settlera z żoną i dzieckiem - przyszły ojciec Hermanna miał wtedy cztery lata - przybył z Niemiec do Kimberley w 1872 roku, gdy znaleziono tam pierwsze diamenty. Tak jak tysiące poszukiwaczy szczęścia z całego świata Wilhelm von Settler pragnął chwycić dla siebie choć kawałek tego cennego znaleziska. Jednak w przeciwieństwie do innych poszukiwaczy nie rył w pylistej ziemi. Postawił swój namiot i czekał. Jeśli tylko ktoś odkrył kilka cennych kamieni, był natychmiast na miejscu i odkupywał je od znalazcy. Większość obdartych osobników nie miała najmniejszego pojęcia, jaka jest rzeczywista wartość znaleziska. Początkowo kupował więc diamenty po niewiarygodnie niskich cenach i sprzedawał je dużo drożej dalej. Już po kilku miesiącach zarobił więcej niż którykolwiek z mężczyzn, którzy przez szesnaście godzin na dobę przerzucali tony ziemi. Tak stworzył podwaliny bogactwa, które on i jego jedyny syn, ojciec Hermanna, stale powiększali. Ten ostatni ożenił się w młodości z niemiecką dziewczyną z pruskiej rodziny, ale małżeństwo nie trwało długo. Jego młoda żona urodziła najpierw córkę, a potem po urodzeniu Hermanna zmarła w połogu. Starsi spośród jego w większości czarnych służących opowiadali, że ojciec winił za to syna. Po pozbawionym miłości i poczucia bezpieczeństwa dzieciństwie Hermann został wysłany do Niemiec do wujka ze strony
matki, gdzie krótko po wybuchu pierwszej wojny światowej zdał maturę i wstąpił do wojska. Po wojnie wrócił w stopniu kapitana do domu i rozpoczął studia na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie. Nikt nie wiedział, co dokładnie studiował, ale miało to chyba „coś wspólnego z polityką”. W 1922 zmarł na zawał serca jego ojciec, w wieku zaledwie 54 lat. Hermann wrócił do Afryki Południowej i przejął rodzinny interes. Rządził firmą twardą ręką i budził strach wśród pracowników. W czasie wielkiego kryzysu w 1929 roku i wskutek odkrycia nowych złóż diamentów w Australii, Indiach i Kanadzie na światowych rynkach coraz bardziej spadała cena nieoszlifowanych diamentów, jednak majątek zgromadzony przez patriarchę rodziny von Settler powiększał się nadal mimo malejących wpływów. W latach trzydziestych, gdy w Niemczech zatriumfował narodowy socjalizm, Hermann von Settler przekazał kierowanie firmą swojej dwa lata starszej siostrze i wstąpił w Niemczech do NSDAP. W 1945, bezpośrednio po wojnie, nagle zjawił się znowu w Kimberley w towarzystwie ośmiu podejrzanych osobników. Jego siostra zmarła na zapalenie płuc kilka tygodni wcześniej w obozie dla internowanych pod Pretorią. Zabrano ją tam wraz z wieloma innymi Niemcami po tym, jak w 1939 roku południowoafrykański parlament niewielką większością głosów sprzeciwił się neutralności kraju i podjął decyzję o przystąpieniu do wojny po stronie Wielkiej Brytanii. Posiadłość von Settlerów straciła w tym czasie nieco na okazałości, ale dzięki dobrym kontaktom rodziny z najważniejszymi osobistościami życia politycznego Afryki Południowej nie zostali wywłaszczeni i Hermann mógł bez kłopotów dalej prowadzić przedsiębiorstwo. Parę miesięcy później zatrudnił około trzydziestu młodych ludzi, wyłącznie pochodzenia niemieckiego. Nikt nie wiedział, jakie są ich obowiązki. Nosili mundury w kolorze khaki i znikali gdzieś na całe dni. Gdy wieczorem pojawiali się znowu w posiadłości byli brudni, zakurzeni i wyglądali na zmęczonych. Z czasem inni pracownicy przywykli do obecności tych tajemniczych ludzi, których liczba stale rosła. Na kilka miesięcy przed pojawieniem się pięćdziesięciu chłopców z Niemiec ludzie ci nagle przestali znikać z posiadłości i pozostawali tam całymi dniami. Urządzili dodatkowe pomieszczenia dla pracowników i obok głównego gmachu zbudowali dodatkowy budynek, w którym znajdowała się tylko jedna wielka sala. W tej sali chłopcy wysłuchali przemówienia von Settlera. Następne kilka dni przeznaczone były na to, żeby chłopcy poznali się nieco lepiej. Szybko potworzyły się bardziej zaprzyjaźnione grupy, w których chłopcy spędzali większość czasu. Do tych grup automatycznie należeli też „towarzysze” chłopców. Mężczyźni ci byli wszechobecni, zachowywali się swobodnie i mieli dostęp do wszystkiego, co było drogie chłopięcemu sercu. Chętnie zdobywali i rozdawali papierosy, ale przy pytaniach o Bractwo okazywali się już mniej rozmowni. Typowa odpowiedź była zawsze taka sama: „Niedługo dowiecie się od swoich nauczycieli wszystkiego, co musicie wiedzieć.” A to, czego chłopcy nie musieli wiedzieć, wyglądało tak, że od czasu do czasu jeden z „towarzyszy” znikał niezauważenie, parę minut później siedział już u von Settlera i
składał dokładne sprawozdanie. Friedrich jako jedyny nie należał do żadnej z tych grup. Nie dlatego, że nikt nie chciał go mieć u siebie. Wręcz przeciwnie, prawie wszyscy zagadywali go, czy by się do nich nie przyłączył. On jednak odrzucał wszystkie propozycje uprzejmie, ale zdecydowanie, tak że już po kilku dniach był powszechnie uważany za tajemniczego samotnika. Friedrich spędzał czas głównie z Hansem, przydzielonym mu jako „towarzysz”. Hans, jak większość jego kolegów, służył podczas wojny pod rozkazami Hermanna von Settlera. Często siedzieli razem w cieniu drzewa i rozmawiali o Niemczech i minionej wojnie, przy czym czternastolatek dość szybko zorientował się, że pod względem inteligencji znacznie przewyższa swojego opiekuna. Friedrich potrafił za pomocą zręcznych, stawianych nie wprost pytań wyciągnąć z niego dużo ważnych informacji. Tak było też pewnego piątkowego popołudnia, gdy siedzieli przy szklance domowej lemoniady na schodach głównego budynku. „Gdyby mi ktoś parę lat temu powiedział, że będę studiował teologię, uznałbym go za idiotę. Ale tak samo bez sensu wydaje się, że grupa może i nawet dobrze wykształconych teologów wystarczy, żeby przejąć pełnię władzy w całym Kościele katolickim.” Hans uśmiechnął się pobłażliwie. „Kto powiedział, że to się skończy na jednej grupie? Jest pięćdziesięciu, stop, czterdziestu dziewięciu, za pół roku przyjedzie następnych pięćdziesięciu, a za następne pół roku...” Zamilkł nagle i spojrzał w uśmiechniętą twarz czternastolatka. „Tego nie słyszałeś”, rzucił ostro. „Gdyby pan von Settler się dowiedział, że ja...” Friedrich poklepał go uspokajająco po ramieniu. „W porządku, Hans. Ja na pewno nikomu nic nie powiem... To będzie nas cała armia.” „Święta prawda, panie Ciekawski. Będziecie częścią prawdziwej armii. Armii szymonianów.” Friedrich wiedział od razu do kogo należał ten głos. Hans zerwał się przerażony. „Panie von Settler, ja nie chciałem, myślę...” „Już dobrze, Hans. Chciałbym teraz chwilę porozmawiać z von Keipenem sam na sam. Może będę mógł trochę zaspokoić jego głód wiedzy.” „Tak jest, panie von Settler!” Hans zasalutował, odwrócił się na pięcie i pomaszerował w kierunku głównego budynku. Von Settler usiadł obok Friedricha, który spokojnie popijał lemoniadę i spoglądał na rozległą, pustą przestrzeń zaczynającą się już jakieś pięćdziesiąt metrów za zabudowaniami. Słońce zachodziło tak szybko, że prawie można było dostrzec jego ruch. Wyglądało tak, jakby spływało wodospadem za horyzont i pokrywało wszystko równomierną, czerwono-pomarańczową mgłą. Von Settler odezwał się, nie odrywając wzroku od tego widowiska: „Moje dzieciństwo skończyło się tak dawno temu. Czy w twoim wieku dostrzega się już piękno przyrody?” Friedrich spojrzał na niego z powagą. „Moje dzieciństwo też skończyło się już dawno
temu, panie von Settler.” Wzrok starszego człowieka oderwał się od horyzontu. Długo przyglądali się sobie w milczeniu. „Friedrich - pozwolisz, że będę się zwracał do ciebie po imieniu?” Chłopak skinął obojętnie głową. „Dobrze. Mam przeczucie, że spędzimy ze sobą jeszcze dużo czasu i że zostaniemy przyjaciółmi.” Jeżeli oczekiwał jakiejś reakcji, to musiał się rozczarować. Friedrich patrzył na niego z nieruchomą twarzą. „Jutro poznacie swoich nauczycieli. To są mężczyźni i kobiety, którzy tak samo jak ja nie byli w stanie żyć w Niemczech pokonanych, upokorzonych i całkowicie zależnych od woli aliantów i sowietów. Zapewnią wam należyte przygotowanie do matury, a równocześnie przybliżą wam nasze ideały. Dzięki nim poznacie głębszy sens naszego działania. Jak już ci powiedział Hans, co sześć miesięcy będziemy tworzyć następne klasy. Naszym celem jest zwiększenie liczby uczniów w ciągu następnych pięciu lat do około trzystu.” Friedrich zmarszczył brwi. Te liczby się nie zgadzały. „Pięćdziesiąt co pół roku. To byłoby po pięciu latach pięćset”, powiedział lekko poirytowany. Von Settler pokręcił zatroskany głową. „Takiego założenia niestety nie możemy przyjąć. Teraz, krótko po wojnie, liczba tych, którzy chcą przysłać do nas swoich synów, jest jeszcze bardzo duża, ale w następnych latach to się będzie zmieniać. Dawne ideały i poczucie krzywdy po przegranej wojnie pójdą powoli w zapomnienie. Jeżeli za trzy, cztery lata uda się zebrać po dwudziestu uczniów na pół roku, będziemy mogli być zadowoleni.” Friedrich patrzył w zamyśleniu w swoją szklankę, którą trzymał w obu dłoniach, po czym podniósł głowę i spojrzał na von Settlera z zaciekawieniem. „Nowa szkoła, nauczyciele, cała administracja - to kosztuje majątek. Ma pan tyle pieniędzy?” Teraz von Settler zamyślił się na chwilę. Ile mogę ci już teraz zdradzić, mój chłopcze? „To bardzo osobiste pytanie”, odpowiedział w końcu. „Ale chcę ci na nie odpowiedzieć. Z całą pewnością nie jestem biedny. W Niemczech i w innych krajach też jest wielu darczyńców, którzy nas wspierają. Niedługo dowiesz się więcej. Teraz jest jeszcze trochę za wcześnie.” „Chce pan zobaczyć, jak będę się zachowywał, żeby się przekonać, czy może pan mi zaufać?”, stwierdził Friedrich rzeczowo. „Tak, dokładnie tak, Friedrich.” Von Settler wstał, potargał ręką jego blond czuprynę i wszedł do budynku. Friedrich wstrząsnął resztkę lemoniady w szklance i uśmiechnął się do siebie. Ponownie zebrali się w auli. Był wczesny sobotni poranek i przygniatający upał jeszcze nie ogarniał posiadłości. Koledzy, szepcząc do siebie, czekali na swoich przyszłych wychowawców, Friedrich natomiast siedział zatopiony w myślach. Jeżeli nauczyciele tak wcześnie rano byli na
miejscu, to gdzie spędzili noc? Nikt nie widział ich poprzedniego dnia. Po co ta cała tajemniczość? Dlaczego...? W tym momencie cała grupa, prowadzona przez von Settlera, wkroczyła do sali, co wyrwało go z zamyślenia. Było to trzech mężczyzn i trzy kobiety. Wydawali się jeszcze całkiem młodzi i robili dość sympatyczne wrażenie... z wyjątkiem bladego, krępego mężczyzny w niklowanych okularach. Przypominał Friedrichowi facetów w czarnych skórzanych płaszczach, którzy jeszcze parę lat temu byli w Niemczech niemal wszędzie. Von Settler klasnął dwa razy w dłonie. „Dzień dobry, drodzy panowie! Dziś przedstawię wam waszych nauczycieli. Zacznijmy od pań...” Ruchem ręki poprosił do siebie młodą kobietę, na której widok serce Friedricha dosłownie podskoczyło. Do pewnego momentu uważał dziewczęta za najbardziej nieudany twór tego świata, bo dla nich to wszystko, co naprawdę sprawia radość, było albo za brudne, albo za głupie. Niedawno odkrył jednak, że są pewne całkiem interesujące atrybuty kobiecości. A u tej młodej kobiety te wszystkie pociągające cechy były po prostu doskonałe. Ta szczupła twarz otoczona ciemnymi lokami do ramion, te delikatne brązowe oczy, ta smukła figura, te sterczące wypukłości pod białą bluzką... Poczuł falę gorąca na czole i na policzkach. Zdał sobie sprawę, że tak dziwne odczucia jak teraz, nie zdarzyły mu się nigdy wcześniej. „Najmłodsza osoba w naszym zespole to pani Evelyn Geimers”, ogłosił tymczasem Hermann von Settler. „Ma dwadzieścia trzy lata i będzie prowadziła zajęcia z języka niemieckiego, sztuki i muzyki.” Evelyn Geimers spojrzała serdecznie na chłopców. Jej naturalny uśmiech wywołał kolejną falę miłego ciepła przenikającą ciało Friedricha. Ależ ona jest piękna, pomyślał, niewiarygodnie piękna. Evelyn Geimers cofnęła się kilka kroków, żeby zrobić miejsce dla swojej koleżanki Hildegard Müller. Krągła jasnowłosa nauczycielka geografii z pucułowatymi, lekko zarumienionymi policzkami sprawiała bardzo matczyne wrażenie. Friedrich bezskutecznie próbował tak odchylić głowę, żeby ominąć wzrokiem panią Müller i popatrzeć jeszcze raz na Evelyn, podczas gdy von Settler właśnie przedstawiał kolejną nauczycielkę. Helga Peters, podobnie jak pani Müller, miała dwadzieścia dziewięć lat, była odpowiedzialna za naukę angielskiego. Łaciny i religii miał uczyć Dieter Künswald, chudy, niepozorny teolog, który według słów von Settlera właśnie skończył trzydzieści osiem lat. Z tyłu głowy połyskiwała między cienkimi, jasnymi włosami spora łysina. Niesympatyczny facet w niklowanych okularach miał trzydzieści pięć lat, nazywał się Josef Gilmeier i miał być ich nauczycielem matematyki i polityki. Ostatni został przedstawiony najmłodszy nauczyciel, dwudziestosześcioletni Herbert von Baltenstein, który miał wykładać fizykę i ekonomię. Jego chłopięca twarz z długimi, spadającymi na czoło kosmykami jasnych włosów sprawiała, że wydawał się jeszcze młodszy. Von Settler spojrzał zadowolony na szóstkę wychowawców i ponownie zwrócił do chłopców.