uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Arno Strobel - Trumna---

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :794.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Arno Strobel - Trumna---.pdf

uzavrano EBooki A Arno Strobel
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 70 osób, 68 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

ARNO STROBEL TRUMNA DER SARG Psychothriller

Przełożyła Agnieszka Walczy

-1- Eva obudziła się w kompletnych ciemnościach. Nie umiała skojarzyć znaczenia tej czerni. Jej ospała świadomość błądziła po omacku, próbując odzyskać orientację. Przez moment pomyślała nawet, że być może wcale jeszcze nie otworzyła oczu, i dwa, trzy razy zamrugała, ale czarna ściana pozostała nieprzenikniona. W jej sypialni znajdowało się kilka miejsc, na których - przebudziwszy się w nocy - mogła zatrzymać wzrok: połyskujący zielono display radiobudzika lub słaba poświata, która przedostawała się przez okno niczym przez gęste sito, by następnie pod postacią delikatnie fosforyzującego kurzu lec na konturach komody. Te punkty były ważne. Działały uspokajająco. A teraz ich brakowało. Albo może były, tylko ona nie mogła ich zobaczyć, bo coś stało się z jej oczami? Zaczęła oddychać szybciej, krótkimi sapnięciami łapiąc powietrze przez otwarte usta. Duszne powietrze. Ciepłe, zastałe powietrze. Chciała się gwałtownie wyprostować, lecz ruch został nagle powstrzymany, kiedy z głuchym łoskotem uderzyła w coś czołem, a jej głowa opadła z powrotem na poduszkę. W oszołomieniu poczuła ból. Ale tylko na moment. Później ogarnęła ją panika, usuwając na bok wszelkie inne doznania. Nerwowo chciała unieść ramiona, rozsunąć je na boki - natknęła się na ściany. Spróbowała przyciągnąć ku sobie kolana, ale próba spełzła na niczym. Zaczęła kopać, lecz po kilku zaledwie centymetrach jej ruchy były hamowane, czemu towarzyszył głuchy dźwięk. Była zamknięta. Jej ciało coraz szybciej poruszało się w tym ciasnym więzieniu, coraz bardziej paniczna stawała się potrzeba zmiany pozycji, konieczność uwolnienia się z tej czarnej ciasnoty... Zaczęła krzyczeć, płakać, łomotać pięściami w pokrywę, ciągle i ciągle od nowa... a w końcu ucichła. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała w sekundowym rytmie, a każdemu wydechowi towarzyszyło jęknięcie. Słuchała samej siebie, podczas gdy rozum, szukając wyjaśnienia, grzebał w pustce, która wypełniała jej głowę. Trwało to długie minuty, aż w końcu otworzyła się jakaś śluza i potok myśli zalał świadomość Evy. Uznała, że musi się postarać uchwycić te myśli, zdusić panikę. Musi się zastanowić... O Boże, jestem zamknięta! Strach... Zastanowić się... Teraz. Ze wszystkich stron miała wokół siebie zaledwie po kilka centymetrów miejsca. Powietrze miało stęchły zapach, smakowało nieświeżo. Odgłosy uderzeń o ściany i sufit jej więzienia były przez coś stłumione, jej głowa leżała na czymś miękkim, na poduszce. Ta czerń doprowadzała ją do szału. Ostrożnie uniosła rękę, przesunęła czubkami palców po materiale ściany, wbrew woli nieustannie przyciskając coraz silniej, bo ciało nie chciało jej słuchać, raz po raz wstrząsane drgawkami. Również sufit nad nią był wyścielony tym samym materiałem. Jak... jak... Serce zaczęło jej walić w piersiach coraz szybciej i szybciej. Wstrzymała powietrze. Jak w trumnie. Przestała oddychać, przestała myśleć, przestała się poruszać. Cisza. Grobowa cisza. - Nie - wyszeptała. - O Boże, nie. Tylko nie to. Proszę. Trumna. Leżała w trumnie. - Nieeee! - krzyknęła jak najgłośniej. Poczuła ból w uszach. Chwycił ją kaszel, a ciało ogarnęły tak silne skurcze, że głową znów uderzyła w wieko. Wstrząsana nieustającym kaszlem spróbowała się obrócić, ale bez powodzenia. Zakrztusiła się, była bliska uduszenia. Jej kończyny drgały w niekontrolowany sposób jak przy ataku epilepsji, nieregularnym staccato bębniąc o ściany i wieko. W tym panicznym szale kompletnie straciła orientację, wiercąc się i z całej siły uderzając na

wszystkie strony. W pewnej chwili przestała, zabrakło jej sił. W ułamku sekundy zapadła w sen, jakby ktoś wyciągnął z niej wtyczkę, i leżała tak z poskręcanymi kończynami i twarzą skierowaną ukośnie w dół. Oddychała w zimną gładką poduszkę, przysłuchując się szmerowi krwi mknącej przez jej żyły. Płakała. Ale jak się tu znalazła? Czy uznano ją za zmarłą? Dlaczego? Czy zapadła w letarg? Kiedy? Czytała kiedyś, że wciąż zdarzają się przypadki znajdowania w grobach dziwnie powykręcanych szkieletów. Albo trumien z wiekami odrapanymi od wewnątrz paznokciami. Czyżby ją też pogrzebano żywcem? A nad jej głową leży ponad półtora metra ziemi? Nie, nie, to przecież niemożliwe... żeby... Musi się stąd wydostać, natychmiast. - Nie! - dosłownie zaskrzeczała. - NIE! Mobilizując wszystkie siły, przekręciła się na plecy i zaczęła obiema pięściami łomotać jak opętana w tę czerń, w wieko ponad głową. Wrzeszczała tak głośno, że miała wrażenie, iż zaraz pękną jej płuca. Wszystko jedno, musi się stąd wydostać, wyjść stąd, trzeba dalej walić, krzyczeć, krzyczeć. Nagle opadła w tył, nagle... Otworzyła oczy i natychmiast zacisnęła je z powrotem. Migotliwa jasność sprawiała jej ból. Ale dlaczego? Skąd nagle wzięła się ta jasność? Wciąż przepełniał ją nieokreślony strach. Ostrożnie uniosła powieki, tylko odrobinkę. Komoda, szafa, okno... ta jasność... była taka cudowna. Ale jak to możliwe? Przecież dopiero co... trumna... pogrzebana... sen. Miała okropny sen. To był tylko sen. Evie tak bardzo ulżyło, że aż się roześmiała. Leżała we własnym łóżku, naprawdę leżała w swoim łóżku i wszystko było w porządku. Więcej - było fantastycznie. Wtuliła się w pościel, podciągnęła kolana i przycisnęła rożek kołdry do policzka. I tak sobie leżała, trzydziestosiedmioletnia kobieta, właścicielka Zakładów Budowy Maszyn „Rossbach”, zwinięta w kłębek jak niemowlę, i była przeszczęśliwa, że nie została pogrzebana żywcem, że jest w swoim domu, we własnym łóżku. I że ma się dobrze. Nawet lepiej niż częstokroć po przebudzeniu. Spojrzenie Evy padło na radiobudzik. Za dziesięć dziewiąta, już całe wieki nie zdarzyło się jej spać tak długo. Teraz wstanie i zrobi sobie kawę. Jednym ruchem odrzuciła kołdrę i w następnej chwili znieruchomiała. Bolało ją ramię, ale nie tylko. Całe ciało miała obolałe, a szczególnie ręce. Dlaczego zauważyła to dopiero teraz? Czyżby ulga w momencie przebudzenia była tak wielka, że przyćmiła wszystkie inne doznania? Ale... skąd się wzięły te bóle? Wyprostowawszy się ostrożnie, całkiem odrzuciła kołdrę. Poczuła przy tym znowu kłujący ból w przegubie i łokciu. Odwróciła prawe ramię i odkryła czerwonawe plamy ciągnące się od krawędzi dłoni aż do kości palców. Obróciła ramię jeszcze kawałek. Łokieć też był zaczerwieniony. Lewa ręka bynajmniej nie wyglądała lepiej. Zaczerwienione było też lewe kolano. Poruszyła stopami. Bolały ją stawy skokowe, ba, bolały ją nawet palce u nóg. Skąd wzięły się te obrażenia? Czy miała je już wieczorem, kładąc się spać? A właściwie to kiedy w ogóle poszła do łóżka? I jak? Nie mogła sobie przypomnieć. Kolejny raz. Ale tym razem było inaczej, w taki sposób jeszcze tego nie przeżywała. Ten potworny sen... Eva wstała i zdjęła szlafrok z oparcia krzesła stojącego przed komodą, a gdy ściągnęła łopatki i uniosła rękę, by wsunąć ją w jedwabny rękaw, z ust wyrwał się jej okrzyk bólu. Bolało ją całe ciało. Powoli przeszła do kuchni i zrobiła sobie kawę. Z filiżanką w ręce stanęła w kuchennym oknie i zapatrzyła się przez nie. Ranek był mglisty. Nieliczne nagie gałęzie drzew, połyskując zimno, sterczały z szarości niczym palce kościotrupa chcące jej dosięgnąć. Opadłe liście tworzyły wokół pni butwiejące dywany. Ogród, który latem pieścił jej zmysły przepychem barw, w którym spędzała każdą wolną minutę, wydał się jej obcy, odpychający i wrogi.

Eva miała mętlik w głowie. Sformułowanie choćby do pewnego stopnia jasnej myśli przychodziło jej z trudem. Pamiętała każdy szczegół tego koszmaru, wydawał się jej taki rzeczywisty, że wciąż jeszcze odczuwała resztki paniki. A przecież to mógł być jedynie sen. W końcu ocknęła się we własnym łóżku, a nie w jakiejś trumnie, niemal dwa metry pod ziemią. A te obrażenia? Eva odstawiła filiżankę po kawie na blat kuchenny i przyjrzała się ponownie zaczerwienieniom na rękach. Istniało tylko jedno wytłumaczenie: znów lunatykowała i musiała się przy tym zranić. Stosunkowo często zdarzało się jej znaleźć w jakimś miejscu bez świadomości tego, jak tam trafiła. Nawet w biały dzień. Na przykład w jakiejś kawiarni albo w strefie ruchu pieszego, nie mając bladego pojęcia, czego tam szuka. Jako młoda dziewczyna ze wstydu z nikim o tym nie rozmawiała, a później, jako dorosła, zwierzyła się swojemu lekarzowi, który zalecił jej trening autogenny, a w razie gdyby nie pomógł, sugerował wizytę u psychologa. Podjęła wówczas decyzję, żeby więcej nie poruszać tego tematu. Psycholog. To absolutnie nie wchodziło w rachubę. Odpędziła tę myśl, przecież nie o to teraz chodzi. Ważniejszą kwestią było to, co działo się z nią zeszłej nocy. Poczuła przypływ mdłości, oparła się rękami o blat i spuściła głowę. Pomyślała o swoich dłoniach, ramionach, kolanach i stopach uderzających o ściany. O ścianach wyłożonych czymś cienkim. Pomyślała o trumnie i dostała torsji.

-2- Nadkomisarz Bernd Menkhoff z westchnieniem rzucił zdjęcia na biurko i gwałtownie opadł na oparcie krzesła. Nawet niemal trzydzieści lat służby nie uodporniło go i nie pozwalało zapomnieć o tym, co przed kilkoma godzinami zobaczył na miejscu znalezienia zwłok kobiety. Skulone ciało leżało w trumnie - stabilnej skrzyni zbitej z nieheblowanych desek. Zwłoki były nagie, a całe ciało pokrywały rany, z których, szczególnie w okolicach łokci, kolan i przegubów rąk, wystawały mniejsze i większe drzazgi. Oczy i usta zalepione były szerokimi pasami szarej taśmy klejącej. Przeguby rąk skrępowano liną, a sprawca za pomocą śruby przechodzącej na wylot przez drewno i z drugiej strony zabezpieczonej nakrętką przymocował jej dłuższy koniec w nogach skrzyni. Lina umożliwiała kobiecie akurat taką swobodę ruchów, że mogła dosięgnąć ścian i wieka, ale nie swojej głowy. Na surowym drewnie trumny widniało mnóstwo ciemnych plam, prawdopodobnie zakrzepłej krwi. Przy niektórych palcach kobiety brakowało opuszków. Zamiast nich z otoczonych czarnymi obwódkami kikutów sterczały żółtawe koniuszki kości. Z innych palców wystawały odłamane resztki paznokci. Najwyraźniej w rozpaczliwej próbie wydostania się z ciasnego więzienia kobieta zdarła sobie czubki palców o wieko trumny. Dzwonek telefonu wyrwał Menkhoffa z zamyślenia. Chwycił słuchawkę. - Tak, to ja, Bernd. - Przyjdź no, proszę, do mnie - usłyszał głos Gerda Brosiusa, pierwszego nadkomisarza policji kryminalnej i naczelnika W-11. Gdy Menkhoff wszedł do biura szefa, ten wskazał mu krzesło stojące ukośnie przed jego biurkiem i zaczekał, aż komisarz usiądzie. - Widziałem już niejedno dzieło psychopaty, ale to tutaj... - czubkiem brody pokazał na zdjęcia z miejsca zbrodni piętrzące się przed nim na biurku i pokręcił głową. - Pogrzebana żywcem. W dalszym ciągu nie mogę uwierzyć, do czego zdolni są ludzie. Prasa rzuci się na ten przypadek jak sępy na padlinę. Menkhoff przytaknął. - Tak, wiem. Ciesz się, że nie byłeś na miejscu dzisiaj rano. Ja wolałbym sobie darować ten widok. Pochylił się, chwycił leżące na wierzchu zdjęcie i zaczął mu się przyglądać. Naszła go przy tym myśl, że tym samym wykazał absurdalność swojego ostatniego zdania. Było to zdjęcie całego ciała kobiety, skrępowanego i leżącego w trumnie. Obrażenia ofiary uwidoczniały się na nim niezwykle ostro. Menkhoff myślał o tym, przez co musiała przejść, gdy absolutnie świadoma leżała w zamkniętej skrzyni, słysząc, jak ktoś łopata po łopacie rzuca ziemię na wieko. I dopiero obdukcja pokaże, czy to było wszystko, co musiała wycierpieć, zanim się udusiła. Odłożył fotografię i z kupki leżącej na biurku wyszukał inną. Nie przedstawiała kobiety, lecz kartkę, która została doręczona na policję. Nad dokładnym opisem miejsca, w którym ostatecznie znaleźli zakopaną skrzynię, widniały zdania wskazujące na to, że najpewniej mają do czynienia z psychopatą: „Kara jest słodko-gorzką siostrą pojętności dla bezwstydnych kanalii. Kres każdego bólu rozpoczyna się wraz z jego akceptacją”. - Te zdjęcia pod żadnym pozorem nie mogą się stąd wydostać - przerwał Brosius rozmyślania Menkhoffa. - Pismaki już i tak podniosą niezły harmider. - Zamilkł na chwilę, jakby czekał na odpowiedź. Kiedy nie padła, wyraźnie cichszym głosem spytał: - Wszystko w

porządku, Bernd? - Tak. Wszystko okay. - W Akwizgranie także? Menkhoff przez moment przyglądał się swojemu zwierzchnikowi, po czym kiwnął głową. - Tak, tam również. Czemu akurat teraz przyszło ci to do głowy? Brosius zabębnił palcami o blat biurka, bardzo dokładnie mierząc przy tym wzrokiem Menkhoffa. - Bo chciałbym wiedzieć, czy jesteś w stanie prowadzić śledztwo. Menkhoff wyprężył tułów. - Oczywiście, że jestem w stanie. Nad czym się tu zastanawiać? Przez jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu, dopóki Menkhoff w końcu się nie rozluźnił. - Naprawdę, wszystko jest okay, wieczorem rozmawiałem z Teresą przez telefon. To ona do mnie zadzwoniła, żeby się dowiedzieć, co u mnie słychać. Dobrze się nam gadało. - Menkhoff zrobił krótką przerwę. - Lepiej niż ostatnimi czasy, gdy jeszcze tam mieszkałem. Mogę widywać córkę, kiedy tylko zechcę, a po zachowaniu Luisy da się zauważyć, że w domu na mój temat nie pada ani jedno złe słowo. Sam widzisz, wszystko w porządku. - Dobrze. - Brosius rzucił okiem na zegarek. - Za dwadzieścia minut widzimy się na odprawie. Przygotuj się na to, że oficjalnie przekażę ci kierowanie dochodzeniem. A wiesz, że nie wszystkim kolegom się to spodoba. Menkhoff skinął głową. Wiedział, do kogo szef pije.

-3- Britta wysiadła na przystanku Am Kölnberg i zatrzymała się na chwilę, kierując wzrok na ponure bloki przed sobą. Zimne i odpychające, stały wbite w ziemię jeden obok drugiego na skraju wielkiej powierzchni uprawnej. Niektóre z nich miały po trzydzieści pięter i w swoim wnętrzu mieściły setki wciśniętych tam mieszkań. Pomyślała o gnieżdżących się w nich typkach, o tysiącach zafajdanych nieudaczników mocnych tylko w gębie. Mroźny podmuch wiatru przemknął po jej szyi, więc podciągnęła zamek błyskawiczny kurtki. Jeszcze kilka dni temu temperatury były przyjemne, nawet zbyt ciepłe jak na środek listopada. A potem nagle zrobiło się cholernie zimno. Jakaś kobieta przechodząc obok trąciła ją w ramię, stanęła jak wryta i ściągając w dół kąciki ust, obrzuciła Brittę wrogim spojrzeniem. Britta zlustrowała ją z góry na dół. Mogła mieć ze dwadzieścia lat. Ubrana była tandetnie i tak też wyglądała. Utlenione strąki włosów opadały jej na ramiona. Z pogardliwym syknięciem odwróciła się i odeszła. Britta wsadziła do uszu słuchawki mp3 i także ruszyła z miejsca. Po kilkuset metrach skręciła w ulicę An der Fuhr, kierując się w stronę betonowego bloku, w którym znajdowało się jej mieszkanie. Dotarła już niemal do zniszczonych drzwi wejściowych, gdy jakiś facet zastąpił jej drogę. Nie dostrzegła go wcześniej, najwidoczniej była zbyt pogrążona w myślach. Jego usta się poruszały, jakby czegoś od niej chciał. Britta zerknęła na bok, gdzie stało jeszcze dwóch typków z rękami wbitymi głęboko w kieszenie spodni od dresu i uśmiechało się głupkowato. Zaklęła półgłosem i pociągnęła za cienki kabelek pod brodą. Brzmienie Nothing else matters Metalliki zastąpiła teraz typowa breja dźwiękowa, złożona z pomruków, krzyków, hałasu silników i dudniących uciążliwymi basami muzycznych strzępów, unoszących się gdzieniegdzie nad pordzewiałymi poręczami balkonów. - ...coś cię dawno nie widziałem. Gdzieżeś się podziewała? Znowu wyglądasz wystrzałowo jak na swój wiek. Britta przewróciła oczami i zmierzyła od stóp do głów dwudziestopięciolatka o krótko ostrzyżonych włosach, który właściwie miał na imię Bernd, ale wszyscy nazywali go Jacko, bo bez przerwy łapał się za krocze. - Odwal się, Jacko. Zostawiła go na chodniku i odeszła, nie zwracając uwagi na to, że coś jeszcze za nią woła. Jej mieszkanie znajdowało się na ósmym piętrze, na końcu długiego korytarza ze ścianami z gołego betonu. Światło dzienne, wpadające przez maleńkie okienko obok szybu windy, nie docierało do drzwi jej mieszkania, a jarzeniówki na suficie w zasadzie nigdy nie działały. I jeśli zapijaczony dozorca faktycznie co dzień wkładał nową, zazwyczaj mijało najwyżej kilka godzin, nim jakiś idiota znowu rozwalił ją kopniakiem. Także i teraz, gdy Britta opuściła windę, zasmarowaną rozmaitymi napisami, światło nie funkcjonowało, tak że przez ostatnie metry dzielące ją od drzwi wejściowych właściwie nic nie widziała i musiała wymacać zamek. Już w swoim pięćdziesięciometrowym mieszkaniu zdjęła kurtkę, nieuważnie cisnęła ją na starą komodę, zajmującą większą część maleńkiego przedpokoju, i poszła do łazienki. Tam spojrzała w owalne lustro, które w kilku miejscach przy brzegu zmatowiało. Zmęczona twarz, która gapiła się na nią, nie wyglądała na twarz kobiety tuż po trzydziestce, ale raczej minimum czterdziestoletniej. Sięgające ramion rude włosy zwisały smętnie, oczy i usta były mocno umalowane, a policzki pokrywała gruba warstwa różu. Nie miała już ochoty oglądać tej gęby. Odwróciła się i poszła do kuchni. Większość z całkiem chaotycznie porozmieszczanych szafek i sprzętów elektrycznych, których i tak nie było zbyt wiele,

zdobyło dla niej kilku facetów z sąsiedztwa, kiedy pół roku temu przeprowadzała się po raz kolejny. Facetów w rodzaju Jacko. Zaoferowali jej dobre ceny, a jej było wszystko jedno, skąd mają te rzeczy i jak zarabiają na życie. Tak samo jak im obojętne było, skąd przyjechała Britta, co robi, czy kim jest. Otworzyła lodówkę i wyjęła do połowy opróżnioną butelkę coca-coli, która obok trzech pomarszczonych jabłek, słoika z kilkoma ogórkami pływającymi w mętnej cieczy i płaskiego pudełka po pizzy pełnego tłustych plam składała się na całą jej zawartość. Cola nieco zwietrzała, chociaż stała w chłodzie. Britta wzięła butelkę z sobą i zatrzymała się w przejściu do pokoju dziennego. Jego umeblowanie stanowiła podniszczona dwudrzwiowa szafa dębowa, w której brakowało jednych drzwi, obskurny stół z dwoma składanymi krzesłami kempingowymi i jednym drewnianym oraz stojąca pod samym oknem dwuosobowa sofa, pokryta wyświechtanym obiciem z brązowego sztruksu. - Zakichana nora - syknęła, przeszła przez pokój i sapiąc, opadła na sofę. Znajdujące się przed nią okno sięgało do podłogi i nie miało zasłon, więc widziała stąd pola, ciągnące się wzdłuż Brühler Landstrasse w stronę centrum Kolonii. Latem często tu siadywała, patrząc, jak wiatr kołysze trawami i kłosami zbóż. Teraz wszystko było gołe. Jak okiem sięgnąć brązowe, pozbawione życia powierzchnie poprzetykane błotnistymi kałużami. Britta odwróciła wzrok, ponownie wstała z sofy i podeszła do małego telewizora, stojącego na dębowej szafie. Wzięła leżący obok brudny ogryzek ołówka i uruchomiła nim urządzenie, wciskając tępy koniec w dziurę pod ekranem, gdzie kiedyś znajdował się guzik włącznika. Przez chwilę dało się słyszeć tylko trzaski, potem płaczliwy kobiecy głos, który po kilku sekundach uzupełnił odpowiedni obraz. Britta poznała od razu, jaki program teraz nadają, wiedziała to, zanim jeszcze telewizor na dobre zadziałał. Codzienny show, w którym kilku amatorów dukało jakieś bzdurne dialogi w sali sądowej. Mimo to nie wyłączyła odbiornika i wróciła na kanapę. Po kilku minutach program się skończył, a po nim były wiadomości. Britta zaklęła i rozejrzała się za pilotem. Nie miała najmniejszej ochoty na nieszczęścia tego świata. Znalazła go, zaklinowanego w szczelinie pomiędzy dwiema wyświechtanymi sztruksowymi poduszkami akurat wtedy, gdy zabrzmiał komunikat, który sprawił, że zabrakło jej tchu: - ...w lesie niedaleko Kolonii znaleziono dzisiaj przed południem zwłoki kobiety. Jak poinformował rzecznik prasowy policji, kobieta leżała w zakopanej trumnie. Istnieją poszlaki przemawiające za tym, że została pogrzebana żywcem. Jednakże z bliższymi szczegółami co do przyczyny śmierci poczekać należy na wynik obdukcji. Według dalszych informacji policji wczesnym przedpołudniem dostarczono na komendę wiadomość z dokładnym opisem miejsca ukrycia zwłok. Dotychczas brak jakichkolwiek poszlak co do sprawcy. - Chwila przerwy, a potem: - Wczoraj wieczorem w Brukseli ministrowie finansów z krajów Unii Europejskiej... - Skurwiel - warknęła Britta, po czym wstała i wyłączyła telewizor.

-4- Eva zerwała się ze snu. Oszołomiona rozglądała się w ciemności, ulegając panice. Po jakimś czasie jednak uświadomiła sobie, że wbrew obawom nie otacza jej głęboka czerń, ale raczej szarówka. Rozpoznała kontury mebli i przypomniała sobie, że zrobiło jej się niedobrze w kuchni. Najwyraźniej położyła się na skórzanej sofie w pokoju dziennym i musiała znów zasnąć. Ale skoro znowu było już niemal całkiem ciemno... Spojrzała na zegar w kształcie srebrnej kolumienki, który stał ukośnie naprzeciw niej na jesionowej komodzie. Dochodziła szósta. Przespała cały dzień. Ale czy to coś dziwnego po takiej potwornej nocy? Miała przecież... Gong u drzwi sprawił, że zerwała się na równe nogi, zastanawiając się, czy przypadkiem ten ktoś nie zadzwonił już wcześniej i tym jej nie obudził. Kolana i prawy nadgarstek pulsowaniem przypominały jej o ubiegłej nocy. Kiedy otworzyła drzwi, przywitał ją uśmiech doktora Huberta Wiebkinga, który od śmierci jej ojca prowadził dla niej firmę. - Dobry wieczór, Evo. Cieszę się, że jesteś cała i zdrowa. - Dobry wieczór, Hubercie. - Eva ściągnęła nieco bardziej szlafrok pod szyją i usunęła się na bok. - Proszę, wejdź. Doktor Wiebking zrobił kilka kroków, ale w przestronnym holu zatrzymał się tuż za Evą i odwrócił ku niej. - W ciągu dnia kilkakrotnie próbowałem się do ciebie dodzwonić i niepokoiłem się, bo nie odbierałaś telefonu, a automatyczna sekretarka była wyłączona. A teraz, kiedy nie otwierałaś... Myślałem już, żeby pojechać do domu po zapasowe klucze do twojego mieszkania... Przecież mogło ci się coś przytrafić... - Tak, ja... Przepraszam, rano nie czułam się dobrze. Położyłam się więc i dopiero teraz się obudziłam. Twarz Wiebkinga przybrała mocno stroskany wyraz. - A więc mój niepokój był uzasadniony. Ale co ci dolega, Evo? Mogę ci jakoś pomóc? - Nie, już w porządku - odparła, bagatelizując całą sytuację, i przeszła obok niego. - Naprawdę już lepiej się czuję. Wejdź do środka, proszę. Wiebking poszedł za nią do pokoju dziennego, zdjął brązowy płaszcz i położył go razem z ciemnym kaszmirowym szalem na oparciu jednego z masywnych foteli. Usiadł w drugim, który stał obok, a ledwo to zrobił, kilkakrotnie wygładził nogawki spodni od garnituru szytego na miarę, tak jakby musiał strzepnąć z nich jakieś kłaczki. Dopiero potem znów skierował zatroskane spojrzenie na Evę, która usadowiła się na kanapie naprzeciw niego. - No, a teraz opowiadaj, co się z tobą działo. Nalegam. Przez chwilę zastanawiała się, czyby nie opowiedzieć Wiebkingowi o swoim potwornym śnie, ale porzuciła tę myśl. Gdyby się dowiedział, że cały dzień przeleżała na sofie z powodu koszmaru sennego, pewnie uznałby ją za histeryczkę. I najprawdopodobniej wysłałby do psychiatry, gdyby na dodatek wspomniała o swoich obrażeniach. Zapewne miałby nawet rację. Któż to wie, co mogła wyczyniać poprzedniej nocy podczas tego snu. A może sama... - Evo, proszę cię, porozmawiaj ze mną. Naprawdę bardzo się o ciebie martwię. Wiesz przecież, że obiecałem twojemu ojcu zaopiekować się tobą i że tę obietnicę traktuję niezwykle poważnie. No więc? Wyglądał faktycznie jak srogi ojciec i Eva musiała się roześmiać. - Miło z twojej strony, że tak się o mnie troszczysz, ale to naprawdę nic poważnego. Po prostu ostatniej nocy źle spałam i z tego powodu boli mnie głowa. Nie musisz się martwić. Wiebking nie wyglądał na całkiem przekonanego, lecz w końcu dał za wygraną: - No dobrze. I jesteś pewna, że teraz czujesz się lepiej?

- Tak, wszystko w porządku. Ale czemu próbowałeś się do mnie dodzwonić? Czy coś nie tak w firmie? Wiebking samodzielnie zarządzał Zakładami Budowy Maszyn „Rossbach” i na ogół kontaktował się z Evą wyłącznie wtedy, kiedy jej podpis, jako właścicielki, był niezbędny do jakiegoś działania. Przeważnie nawet nie wiedziała, co podpisuje, ale też zupełnie jej to nie interesowało. Ojciec ustanowił Huberta prezesem, więc teraz już on troszczył się o to, by wszystko szło odpowiednim torem. Wiebking dwiema rękami wykonał przeczący gest. - Nie, nie, w firmie wszystko w porządku. Miałem prywatną sprawę, droga Evo. Jörg przychodzi dziś do nas na kolację i razem z Christiane pomyśleliśmy, że byłoby miło, gdybyś i ty nas odwiedziła. - Ach. - Eva machnęła ręką i wbiła wzrok w dłonie. Syn Wiebkingów był dwa lata młodszy od niej i pracował w jej przedsiębiorstwie jako inżynier. Nie potrafiła właściwie ocenić, jaki ma do niego stosunek, tak jak nie potrafiła ocenić czy też rozważyć większości kwestii. Nigdy nie była dobra w podejmowaniu decyzji, ale po tym, jak dwa lata temu ojciec umarł na zawał serca... - Jeśli jednak nie czujesz się jeszcze naprawdę dobrze - głos Wiebkinga wyrwał Evę z rozmyślań - zrozumiem oczywiście, gdybyś wolała zostać w domu. Chociaż byłoby szkoda... Jörg z pewnością również wykaże zrozumienie. Eva wsłuchała się w siebie, próbując stwierdzić, co czuje na myśl o spotkaniu Jörga Wiebkinga dzisiejszego wieczoru. Nie były to dobre emocje. - Przepraszam cię, Hubercie. Chociaż czuję się już lepiej, to jednak nie na tyle, żeby jeszcze się gdzieś dzisiaj wybrać. Nie gniewaj się na mnie. Następnym razem chętnie. Wiebking uniósł ręce. - W porządku. Skoro nie czujesz się dobrze... - Jego uśmiech sprawiał wrażenie przyczepionego do warg. - No to pójdę już sobie, żebyś miała spokój. Czy mogę zrobić dla ciebie coś jeszcze? - Nie, dziękuję. Mam wszystko, czego mi trzeba. Kiedy Eva zamknęła za nim drzwi, odwróciła się i oparła o nie plecami. Znowu pojawił się strach. Nie tak przytłaczający jak przedtem, ale nadal go czuła. Spodziewała się, że nie znajdzie wyjaśnienia tego, co stało się poprzedniej nocy. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej znaleźć wyjaśnienia, kiedy miewała luki w pamięci, kiedy nie pamiętała, skąd się wzięła w jakimś konkretnym miejscu. W każdym razie nie znalazła żadnego, które wytrzymałoby dokładniejszą analizę. A może tak było lepiej. Może i lepiej, że nie wiedziała, co znaczy ten sen i jak powstały jej obrażenia. Odkleiła się od drzwi i wróciła do salonu, gdzie położyła się na kanapie z kolanami podciągniętymi pod brodę. Bolała ją głowa i choć przespała cały dzień, czuła się niesamowicie zmęczona. A może to choroba? Jakieś rozwijające się przeziębienie? Albo następstwa poprzedniej nocy... Może lunatykowała i faktycznie rzucała się wtedy na wszystkie strony, panicznie próbując wydostać się z trumny? Może przy tym uderzyła się w głowę? Chociaż... dlaczego niby miała lunatykować, śniąc o tym, że leży zamknięta w trumnie? Przecież to nie miało najmniejszego sensu! Przeszył ją zimny dreszcz. Uniosła się odrobinę i chwyciła brązowy koc, który leżał złożony na niewielkim stoliku obok kanapy. Zawinąwszy weń stopy, drugi koniec podciągnęła aż pod szyję i pochyliwszy głowę, przycisnęła go do brody. Miękki materiał otulał ją teraz niczym kokon, rozdzielając świat na wnętrze i zewnętrze. Była zmęczona, tak potwornie zmęczona, ale za każdym razem nerwowo otwierała powieki, gdy tylko jej opadły. Bała się zasnąć i znowu mieć sny. Bała się trumny.

-5- Było tuż po siódmej wieczorem. Dwie kobiety i dziesięciu mężczyzn siedziało w wielkim biurze, służącym za pokój odpraw i szkoleń, i czekało na naczelnika W-11. Z przodu pomieszczenia młody funkcjonariusz zajęty był obsługą laptopa i za pomocą pilota dostosowywał ustawienia projektora zawieszonego na suficie, który rzutował na białą ścianę widok powiększonego ekranu komputera. Menkhoff usiadł w najbliższym rzędzie, na który, tak jak w innych, składało się pięć krzeseł, tuż obok Jutty Reithöfer. Lubił panią komisarz, której wygląd już wielu jej „klientów” skłonił do błędnej oceny, że mają do czynienia z kobietą delikatną i strachliwą. Również Menkhoff podczas ich pierwszego spotkania przed kilkoma miesiącami dał się zwieść jej długim jasnym włosom, subtelnym rysom twarzy i niebieskim oczom. Ale Jutta Reithöfer kilkoma zwięzłymi, ostrymi zdaniami prędko sprostowała to mylne wrażenie. Po krótkiej chwili zaskoczenia uśmiechnął się do niej, pewien, że będą się dobrze rozumieli. Teraz zaś Jutta Reithöfer siedziała obok niego z nogą założoną na nogę i nerwowo wymachiwała stopą, a jej jasny koński ogon kołysał się w rytmie tych ruchów. Za nią umościł się nadkomisarz policji kryminalnej Udo Riedel, wysoki, dobrze zbudowany, mniej więcej czterdziestopięcioletni mężczyzna o lekko zaczerwienionej cerze i rysach twarzy przypominających niemalże maskę, z której tylko w niezwykle rzadkich przypadkach można było wyczytać jakiekolwiek emocje. Przez tych dziewięć miesięcy, które upłynęły, odkąd został przeniesiony z Akwizgranu do Kolonii, Menkhoff zaaklimatyzował się w nowej jednostce i z większością nowych kolegów dogadywał się nieźle. Jedynym wyjątkiem był właśnie Udo Riedel i jego stały partner, komisarz Guido Borens, który z wyglądu stanowił dokładne przeciwieństwo Riedla. Był tuż po czterdziestce, ale jego niskie, wychudłe ciało i przezroczysta szara skóra, która cienką warstwą powlekała zapadnięte policzki i wystające kości sprawiały, że wyglądał na chorego i wydawał się starszy. Kiedy Riedel i Borens stali obok siebie, przypominali Menkhoffowi Pata i Pataszona, duński duet komików z czasów kina niemego. Borens przycupnął koło Riedla i podnieconym szeptem wymieniał z nim jakieś uwagi. Menkhoffowi przypomniał się pierwszy dzień w Kolonii, kiedy stanął przed Riedlem po tym, jak zapoznał się już z większością nowych koleżanek i kolegów i od każdego z nich usłyszał parę miłych słów na powitanie w nowej pracy. Riedel wbił w niego ciemne oczy i powiedział: „Słyszeliśmy tu już co nieco o panu, kolego Menkhoff, i nawet jeśli inni miło się uśmiechają, ja powiem, co myślę. Nie jesteśmy zachwyceni tym, że będziemy mieć w grupie kogoś, kto manipuluje dowodami i myśli, że wszystko mu wolno, bo jest superśledczym. Wszystko jedno, co przywiało pana akurat do Kolonii, powinien pan wiedzieć, że tutaj wszystko odbywa się inaczej”. Menkhoff zdusił w sobie wówczas chęć oznajmienia temu typowi, co sądzi o ujadaniu na czyjś temat, zanim jeszcze dało się mu powiedzieć choć jedno słowo. Pomyślał za to o tych wszystkich godzinach spędzonych z doktorem Winkelmannem, akwizgrańskim psychologiem policyjnym, który stwierdził u niego osobowość choleryczną i przepowiedział mu wiele trudności, jeśli nie będzie umiał nad sobą zapanować. A w tym czasie na brak trudności, dalibóg, nie mógł narzekać. Tak więc Menkhoff skinął tylko głową i odwrócił się, aby posprzątać swoje biurko. Kiedy gniew mu przeszedł, był dumny z samego siebie. Z czasem zarówno on, jak i Riedel nauczyli się schodzić sobie nawzajem z drogi albo, jeśli nie dało się inaczej, chcąc nie chcąc, współpracować z sobą, chociaż wiadomo było, że nigdy nie zostaną przyjaciółmi. Teraz jednak zaistniała nowa sytuacja i Menkhoff był bardzo ciekaw, jak Riedel zareaguje na to, co szef miał za chwilę wszystkim oznajmić. Do pokoju wszedł Brosius, szybkim krokiem minął rzędy krzeseł i położył na biurku akta,

które przyniósł z sobą. Ustał cichy pomruk, a funkcjonariusz, który zajmował się laptopem, powiedział coś cicho, wskazując przy tym na rzutnik, po czym usiadł na krześle obok Jutty Reithöfer. - Są wszyscy? - spytał Brosius, powiódłszy szybkim spojrzeniem po zgromadzonych. - Na to wygląda. Zaczynamy więc. Kliknął myszą, a rzutnik wyświetlił na ścianie ogromne zdjęcie martwej kobiety. Pochodziło z miejsca znalezienia ofiary i przedstawiało udręczone ciało leżące w otwartej drewnianej skrzyni, która stała na ściółce leśnej tuż obok dołu, z którego została wydobyta. - Inge Glöckner, trzydzieści pięć lat, bardzo dobrze sytuowana, mieszka wraz z mężem w Hahnwald. Przed trzema dniami jadła kolację z przyjaciółką i pożegnała się z nią około wpół do dwunastej. Kiedy jej mąż zbudził się przedwczoraj rano, łóżko obok niego było puste. Po wykonaniu wielu telefonów późnym popołudniem zgłosił zaginięcie żony. Ponieważ ani nie było podstaw do podejrzewania samobójstwa czy też zbrodni, ani żadnych wskazań medycznych, funkcjonariusze dopiero wczoraj rozpoczęli dochodzenie. Jak wiadomo, jest to postępowanie najzupełniej normalne, które jednakowoż w tym szczególnym przypadku, nie dalej jak dziś przed południem okazało się błędne. - Zrobił przerwę, po czym skinął na Menkhoffa. - Kolega Menkhoff przejmie tę sprawę i to on będzie kierował śledztwem. Natychmiast znów odezwały się pomruki, a Menkhoff zmusił się do tego, żeby nie spojrzeć w stronę Riedla i Borensa. Jeszcze gdy podnosił się z miejsca, Riedel wypalił: - No cóż, nie chciałbym się mieszać do twoich decyzji, Gerd, ale czy nie sądzisz... - To się nie mieszaj - odparł Brosius zdecydowanym tonem. - Bernd będzie kierował dochodzeniem, to nie podlega dyskusji. Nie tylko ma największe doświadczenie, ale i znaczny procent rozwiązanych spraw, i z waszej strony oczekuję pełnego wsparcia dla jego działań. Riedel coś tam jeszcze zamruczał, czego stojący obok Brosiusa Menkhoff nie mógł dosłyszeć. Odczekał kilka sekund, po czym zaczerpnął głęboko powietrza i zaczął: - Dobrze, przyjrzyjmy się więc temu, co dotychczas mamy. Obecnie wszystko wskazuje na to, że kobieta została pogrzebana żywcem i się udusiła. Jako czas zgonu... - Przepraszam, a jak niby miała umrzeć, skoro została żywcem pogrzebana? Może przez samobójstwo? - Riedel skrzyżował ręce na piersiach i wpatrywał się w Menkhoffa wzrokiem pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu. Menkhoffa nie zdziwiło, że Riedel wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję do wygłoszenia zbędnego komentarza. Zdziwiła go jedynie niezgrabność, z jaką to zrobił. Riedel nie był głupi i właściwie powinien był wiedzieć, jak idiotyczne były jego obiekcje i że zamiast zaszkodzić Menkhoffowi, raczej wystawił mu prostą piłkę. Najwidoczniej fakt, że to akurat Menkhoff dowodzi śledztwem, musiał irytować Riedla o wiele bardziej, niż można było sądzić. - Na temat merytorycznej treści twojej uwagi nie chciałbym się w tym miejscu wypowiadać - ton Menkhoffa był nadzwyczaj spokojny. - Byłbym jednak wdzięczny, gdybyś mi nie przerywał, nawet jeśli nudzą cię fakty dotyczące naszej sprawy. Zakładam twoją zgodę, więc chciałbym kontynuować przekazywanie informacji wszystkim kolegom i koleżankom, którzy są zainteresowani tym, żeby jak najprędzej wyjaśnić to morderstwo. Mam nadzieję, że mogę cię do nich zaliczyć? Przez kilka sekund patrzyli jeden na drugiego i Menkhoff miał świadomość, że spoczywają na nich wszystkie oczy, a przede wszystkim oczy ich szefa. Był jednak zdecydowany nie dopuścić do tego, by Riedel odebrał mu władzę, i postanowił zachowywać się w sposób tak dalece opanowany, żeby nigdy więcej nie można mu było zarzucić, że reaguje cholerycznie. Pomimo niepięknych passusów w jego aktach personalnych Brosius przydzielił mu prowadzenie tej ważnej sprawy, a on musiał pokazać, że to zaufanie było uzasadnione.

Riedel wspaniałomyślnym gestem pozwolił mu mówić dalej, a Menkhoff miał wrażenie, że na jego twarzy dostrzegł przy tym coś na kształt uśmieszku. - A więc raz jeszcze: ślady na ciele, a szczególnie na palcach, wskazują wyraźnie na to, że kobieta żyła jeszcze, kiedy wkładano ją do skrzyni i zakopywano. Jak z pewnością potwierdzą wyniki sekcji, udusiła się w męczarniach, a przedtem, podczas prób uwolnienia, zdarła sobie ciało z opuszków palców. Do tego te ręce związane w szczególny sposób, jak również zaklejone oczy i usta... To wszystko może wskazywać na mord rytualny, musimy więc przede wszystkim sprawdzić, czy nie jest znane jakieś ugrupowanie, które dopuszcza się takich okropności. Być może sama była członkinią jakiejś sekty albo czegoś podobnego. Menkhoff zreferował również informacje dotyczące czasu zgonu, który według pierwszej oceny lekarza sądowego nastąpił prawdopodobnie w noc zniknięcia kobiety, i uzyskane w trakcie przesłuchania jej męża. Twierdził, że spał i zniknięcie żony zauważył dopiero rankiem. W końcu Menkhoff wyłączył rzutnik i zamknął pokrywę laptopa. - Okrucieństwo, z jakim działał sprawca - albo sprawcy - wywoła olbrzymi spektakl medialny, co do tego nie mamy chyba wątpliwości. Oznacza to, że od tej chwili znajdujemy się pod dokładną obserwacją opinii publicznej i prasy brukowej i nie możemy sobie pozwolić na żadne wpadki. Oczekuję od wszystkich stuprocentowego zaangażowania. Dziękuję, to tyle na początek. - Miejmy tylko nadzieję, że prasa nie wywlecze starych historii, co nie, Bernd? - odezwał się Riedel, podnosząc się z miejsca.

-6- Otworzył oczy i jak zawsze od razu był całkiem rozbudzony. Rzut oka na zegarek - było tuż po czwartej w nocy. Jego umysł bez zwłoki zaczął wytwarzać myśli, mroczne obrazy, dziwaczne rzeźby, świadectwa bezbrzeżnej nienawiści, która przepływała przez całą jego świadomość, niczym mieniąca się lawa. Zerwał się na równe nogi, wściekłymi, gorączkowymi ruchami zdjął podkoszulek i majtki. Nie powinien mieć niczego na sobie, to był błąd. Pobieżnie przeciągnął dłońmi po skórze, tu i ówdzie zatrzymując się na moment, po czym znów wędrował nimi po swoim brudnym ciele, którego tak nienawidził. Było mu gorąco, mimo to zaczął się trząść. Spuścił ramiona i stał tak, wytrzymując wibrujące napady, które przeszywały mu mięśnie. Potem wszystko minęło, uspokoił się i zaczął nasłuchiwać własnego oddechu. Znów ujrzał przed sobą jej twarz, jej oczy przepełnione zwierzęcym strachem. „Kto się boi, nie jest zdolny, by stawić czoło życiu”, powiedział jej, ale ona nie zrozumiała. Dał jej więc kolejną wskazówkę: „To strach czyni z ludzi małych brudnych kłamców”. Ale ona wciąż tylko wpatrywała się w niego obłąkanym wzrokiem, a w jej źrenicach widać było panikę. Jeszcze raz usłyszał jej krzyki, zobaczył własną rękę, jak kieruje się ku jej twarzy i sprawia, że krzyki przekształcają się w gulgoczący jęk, który on wciska jej z powrotem do ust. Była tchórzem i nawet nie rozumiała, że dokładnie to wyczuwał. Była za głupia, żeby zrozumieć. „Kara jest słodko-gorzką siostrą pojętności” - dał jej kolejną wskazówkę. „Musi nastąpić, będąc jedyną i właściwą drogą do uchronienia społeczeństwa przed zepsuciem”. Potem ją zamknął i wiedział, że postępuje słusznie. Ale czy ona wreszcie zrozumiała? Jeszcze długo trwał w bezruchu pośród ciemności, wsłuchując się w głos, który nagle znów pojawił się w jego głowie. Opowiadał mu o rzeczach niewyobrażalnie strasznych.

-7- Eva miała wrażenie, jakby patrzyła na twarz kogoś obcego, kiedy spojrzawszy w lustro, ujrzała w nim swoje odbicie. Ulgę, jaką odczuła, bo straszny sen się nie powtórzył, przyćmiło przerażenie własnym wyglądem. Oczy zdawały się nie chcieć otworzyć do końca, spoglądały na nią tępo z głębokich ciemnych jam. Skóra sprawiała wrażenie zwiotczałej i bladej, a kiedy powiodła po policzkach koniuszkami palców, zauważyła, że drżą. Już nieraz budziła się rankiem totalnie wykończona, choć spała osiem czy dziewięć godzin, ale rzadko czuła się tak wyczerpana jak dzisiaj i rzadko wyglądała na tak przemęczoną. Rozebrała się i poszła pod tak gorący prysznic, że ledwie wytrzymała. Pieczenie skóry dobrze jej zrobiło i pobudziło jej siły witalne. Ubrawszy się i wysuszywszy krótkie brązowe włosy, przygotowała sobie filiżankę kawy, już trzecią tego ranka, i odstawiła ją na stół kuchenny. Podeszła do drzwi wejściowych, żeby wyjąć gazetę ze skrzynki na listy, i pomyślała, czy nie zadzwonić do Wiebke. Było trochę po ósmej, o tej porze Wiebke zwykle była już poza domem. Pracowała jako agentka nieruchomości i pierwsze oględziny mieszkań miewała zazwyczaj już wczesnym rankiem. Niewielu było ludzi, których Eva mogła znieść w swoim najbliższym otoczeniu. Jeśli tylko się dało, unikała spotkań towarzyskich i imprez, a Wiebke była jedyną osobą, którą Eva nazywała przyjaciółką, chociaż widywały się sporadycznie. Poznały się zaledwie przed dwoma laty w pewnej stadninie, ale z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Eva miała wrażenie, że może zaufać tej jasnowłosej kobiecie, obdarzonej naturalnym uśmiechem. Z błękitnych oczu Wiebke promieniowało trudne do wytłumaczenia ciepło. Ale nawet Wiebke nie wiedziała wszystkiego o Evie, choć ta przecież zwierzała się jej bardziej niż komukolwiek. Już stosunkowo wcześnie opowiedziała jej o swoich zanikach pamięci, o tym, że zdarza jej się po prostu nie wiedzieć, dlaczego dokądś poszła albo jak się tam znalazła. Może był to rodzaj testu, jakiemu Eva poddała nową znajomą w przeświadczeniu, że ta szybko się od niej odwróci, ale zamiast tego Wiebke dopytywała się o szczegóły, zapewniając, że nie uważa Evy ani za wariatkę, ani za kłamczuchę. Oczywiście poradziła jej wizytę u lekarza, ale kiedy Eva dobitnie oświadczyła, że to nie wchodzi w rachubę, zaakceptowała jej decyzję. Pomyślała teraz, że mogłaby opowiedzieć Wiebke o tym śnie i o dziwnych obrażeniach, nie obawiając się, że przyjaciółka w te pędy wyśle ją do psychiatry. Tak, rozmowa z Wiebke dobrze by jej zrobiła, a może jeszcze przyjaciółka znalazłaby na to wszystko jakieś wytłumaczenie. Bo może ono istniało i było do tego stopnia oczywiste, że Eva po prostu na nie sama nie wpadła... Wróciwszy do kuchni, położyła na stole gazetę i udała się na poszukiwania któregoś z telefonów komórkowych, które ciągle leżały porozkładane po całym mieszkaniu. Znalazła jeden na półce koło lodówki i złapała przyjaciółkę w drodze na pierwsze spotkanie, które miało potrwać mniej więcej pół godziny. Potem, powiedziała Wiebke, miałaby wolne półtorej godziny, czyli wystarczająco dużo czasu, żeby wpaść do Evy do Marienburga na filiżankę kawy. Odkładając telefon, Eva poczuła ulgę. Wprawdzie było raczej mało prawdopodobne, że Wiebke znajdzie wytłumaczenie na wszystko, ale już sama perspektywa opowiedzenia komuś o tym stanowiła pocieszenie. Eva usiadła za stołem, łyknęła ledwo ciepłej już kawy i otworzyła gazetę. Wydrukowany wielkimi literami nagłówek wprost skoczył jej do oczu, natychmiast zabijając wszelką nadzieję na ulgę: „STRASZNE ZNALEZISKO: KOBIETA POGRZEBANA ŻYWCEM”. A pod spodem nieco mniejszymi literami: „Policja otrzymała anonimową informację o grobie w

Lasku Gremberskim”. Kobieta? Pogrzebana żywcem? Akurat po tym, jak ona, Eva, miała ten sen? Ale gorsze od nagłówka było co innego: ktoś kilka razy podkreślił wielkie litery nagłówka czerwonym flamastrem, a obok na marginesie nabazgrał kulfoniastym pismem: OBUDŹ Się WRESZCIE/ Ręka Evy uniosła się, jakby żyła własnym życiem, i nieskończenie wolnym ruchem zakryła jej usta, podczas gdy jej wzrok przykuty był do trzech ręcznie napisanych słów. Myśli galopowały jedna za drugą. Kto to nabazgrał na jej gazecie i co to miało znaczyć? Obudzić się? Z czego miała się obudzić? Może z jakiegoś snu? Pogrzebana żywcem... Przecież to był jej senny koszmar. Ale jak ktoś w ogóle mógł o tym wiedzieć? I dlaczego ten koszmar śnił się jej akurat teraz, tuż przed tym, gdy ktoś rzeczywiście... A co, jeśli w końcu to wcale nie był sen? - O mój Boże - wyszeptała we wnętrze dłoni, potem wstała gwałtownie i zaczęła chodzić po kuchni tam i z powrotem. Zauważyła, że pociera przy tym dłonie, splatając i rozplatając palce. Była całkowicie wytrącona z równowagi. Czy miała coś w rodzaju zdolności do jasnowidzenia? Nie, to przecież oczywista bzdura, chociaż... sen wydawał się taki realny... Może podobnie jak medium wpadła w jakiś rodzaj transu i przeżyła coś, co krótko potem stało się udziałem tej kobiety? Trzema długimi krokami podeszła do stołu, usiadła z powrotem i wyprostowała gazetę, by przeczytać artykuł. - O Boże! O Boże... W trzeciej linijce natknęła się na nazwisko ofiary. Wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w te dwa wyrazy i miała wrażenie, że serce przestaje jej bić. Wróciły dawno zatarte wspomnienia, w niepokojącym chaosie pojawiały się na zmianę z obrazami trumny z jej snu, z twarzami, których nie widywała już od dawna. W końcu udało jej się oderwać wzrok od gazety. Podniosła głowę i zapatrzyła się na pastelowo żółtą ścianę. To nazwisko. Ale jak to możliwe? Akurat ona? Inge znaleziono w Lasku Gremberskim, tak napisali w artykule. Lasek był położony po drugiej stronie Renu, od jej domu w Marienburgu dzieliło go dobrych kilka kilometrów. Ale to była Kolonia. W samym środku jej rodzinnego miasta ktoś zakopał żywcem Inge, tak że udusiła się w męczarniach... Inge... Eva znów pochyliła się nad gazetą, ale nie mogła dalej czytać. Opanowały ją wspomnienia. O Inge, o doznaniu zamknięcia w trumnie. Zbyt potworna była myśl, że akurat Inge rzeczywiście przydarzyło się dokładnie to, o czym ona śniła. Ale jak to było możliwe?

-8- Gong u drzwi wystraszył Evę. Wstała pośpiesznie i niepewnym krokiem podeszła do drzwi od mieszkania. Kiedy je otwarła, na progu stała uśmiechnięta Wiebke, rozpościerając ramiona. - No to jestem. - Wiebke... Czy wypadło ci to poranne spotkanie? Mówiłaś, jak się zdaje, że potrzebujesz co najmniej trzech kwadransów, żeby do mnie dojechać. Czy to nie... Ach, wszystko mi się miesza. Uśmiech na twarzy Wiebke tylko nieznacznie się zmienił. - Trzech kwadransów, zgadza się, i właśnie teraz minęły... - Uniosła rękę i spojrzała na biały sportowy zegarek na przegubie dłoni. - Minęło czterdzieści minut. Śpieszyłam się specjalnie ze względu na ciebie. Od jej telefonu upłynęło już czterdzieści minut? Eva gotowa była przysiąc, że odłożyła słuchawkę najwyżej dziesięć minut temu. Musiała być całkiem zatopiona w myślach. Zauważyła pytający wzrok Wiebke i odsunęła się o krok. - Przepraszam cię bardzo, proszę, wejdź do środka. Ja... nie zauważyłam, kiedy ten czas minął. Wiebke machnęła uspokajająco ręką i przeszła obok Evy. - Ach, znam to. Mnie też często się to zdarza, kiedy jestem zajęta. Nie czekając na Evę, ruszyła do kuchni. Tam zwykle siadywały, przy małym stoliku, naprzeciwko siebie. Popijały kawę albo cappuccino i rozmawiały, często się śmiejąc. Eva lubiła te rzadkie chwile, bo czuła się wtedy beztrosko, niczym nastolatka. Wiebke była jedynym człowiekiem, z którym umiała się wygłupiać i śmiać z całego serca. Kiedy jednak usiadły wspólnie za stołem i wzrok Wiebke padł najpierw na rozłożoną gazetę z ręcznym dopiskiem na marginesie, a potem pytająco na Evę, w żadnym razie nie było jej do śmiechu. - Nie wiem, kto to dopisał - powiedziała cicho. - Było tam już, kiedy przyniosłam gazetę ze skrzynki. Wiebke przyciągnęła stronę bliżej ku sobie. - Ja także czytałam ten artykuł, już rano. To jakaś absolutnie potworna sprawa. Ale co to ma znaczyć: „Obudź się wreszcie”? Kto bazgrze po cudzej gazecie? Doręczyciel? Ktoś pozwolił sobie na żart. Eva wstała, podeszła do ekspresu do kawy i wzięła z podgrzewacza dwie czyste filiżanki. - Nie sądzę. - Zawahała się przez chwilę, ale zaraz się przemogła. - Wiebke, to mi się śniło, dokładnie to. A teraz ktoś pisze coś takiego na mojej gazecie i podkreśla nagłówek. Oczy Wiebke stały się ogromne. - Śniło ci się, że ktoś pisze ci coś na gazecie? - Nie, śniło mi się, że leżę w trumnie i nie mogę się wydostać. No wiesz, pogrzebana żywcem. I nawet nie wiem, czy to wszystko faktycznie było tylko snem, czy... Wiebke zmarszczyła czoło. - Czy co? Eva uruchomiła ekspres. - Zaraz. Najpierw muszę ci coś powiedzieć. Kiedy młynek skończył swoją hałaśliwą pracę i świeża kawa napełniła też drugą filiżankę, Eva postawiła ją na stole, usiadła naprzeciwko Wiebke i popatrzyła na nią. - Ta kobieta, którą pogrzebano żywcem, Inge Glöckner... to jest... to była moja przyrodnia siostra. Wiebke wybałuszyła oczy.

- Co? Twoja... ale... nie wiedziałam, że masz przyrodnią siostrę. I jest nią właśnie ta kobieta? Mój Boże, jakie to straszne. Kompletnie nie wiem, co powiedzieć. - W porządku. Od dawna nie miałyśmy ze sobą kontaktu, a nasze stosunki nigdy nie były szczególnie dobre. Jest dla mnie raczej obcą osobą. Po prostu okropnie się przestraszyłam, gdy nagle przeczytałam jej nazwisko w tym artykule. Wiebke skinęła głową. - Rozumiem. Ale tak czy owak, to absolutnie potworne. Twoja przyrodnia siostra... Nawet nie mogę o tym myśleć. A kiedy widziałaś ją po raz ostatni? - Ach, co najmniej piętnaście lat temu. Wprawdzie przed dziewięcioma laty zaprosiła mnie na swój ślub, ale wiem, że zrobiła to wyłącznie pod naciskiem ojca. Mnie z pewnością nie chciała mieć przy sobie tego dnia. Więc nie poszłam. Wiebke położyła dłoń na jej ręce, a Eva powstrzymała impuls, by ją cofnąć. - Do tej pory prawie nic mi nie opowiadałaś o swojej rodzinie i z pewnością musisz mieć ku temu swoje powody. Ale... twoja siostra przyrodnia... Miałyście tego samego ojca? - Tak. - Czy mogę spytać, co z twoją rodzoną matką? - Nie żyje - odpowiedziała Eva bez wahania. - Nigdy jej nie poznałam, umarła przy moich narodzinach. - Och, tak mi przykro. - Tak, mnie również. - A potem twój ojciec ożenił się ponownie? - Tak, i miał z tamtą kobietą jeszcze jedną córkę. Inge. Czy mogłybyśmy jednak zmienić temat? - Tak, naturalnie, wybacz. Naprawdę nie chciałam ci... - Wiebke była wyraźnie wstrząśnięta. - Jestem całkiem wytrącona z równowagi. A ty chciałaś mi przecież opowiedzieć o tym śnie. Co miałaś na myśli, mówiąc, że nie jesteś pewna, czy to był sen? Eva zaczęła opowiadać, a Wiebke ani razu jej nie przerwała. Gdy Eva skończyła, Wiebke obdarzyła ją skonsternowanym spojrzeniem. - O Boże, Eva, to jest... Nie rozumiem tego wszystkiego. Ale jeśli tak to przeżyłaś, a potem ta wiadomość na gazecie, obok artykułu na temat... może powinnaś zawiadomić policję? Eva pokręciła głową. - Nie, wkrótce i tak z pewnością do mnie przyjdą, ze względu na Inge. Ale o tym śnie nic im nie powiem. To zbyt... idiotyczne. I proszę cię, Wiebke, ty też nikomu nie mów. - Dobrze. Ale te obrażenia, które miałaś potem... One są przecież zupełnie realne! - Ale to właśnie sprawia, że ta historia jest kompletnie idiotyczna. Przecież nie mogłam naprawdę leżeć w jakiejś trumnie! Jak niby miałoby to być możliwe? A obrażenia? Czyżbym sama je sobie zadała? Ktoś, kto się sam rani i nie umie sobie przypomnieć niektórych rzeczy... Wiebke namyślała się przez chwilę, po czym kiwnęła głową. - Tak, rozumiem, co masz na myśli. Ta sprawa rzeczywiście jest dziwna. - Jej spojrzenie padło ponownie na słowa dopisane na marginesie gazety. - I absolutnie nie masz pojęcia, kto by to mógł być? Może ktoś pozwolił sobie wobec ciebie na paskudny żart? - Nie, nie znam nikogo, kto byłby do tego zdolny. I skąd niby miałby wiedzieć o moim śnie? Przecież to kompletne wariactwo. Nie, to nie żart. Wiebke przez moment wpatrywała się w stojącą przed nią filiżankę, a potem posłała Evie poważne spojrzenie. - Jest ktoś, do kogo mogłabyś się zwrócić. - Kogo masz na myśli? Wiebke znowu się zawahała. Spuściła wzrok i wydawało się niemal, że zastanawia się, czy faktycznie ma mówić dalej. W końcu spojrzała na Evę.

- Mam przyjaciela, absolutnie godnego zaufania, który doskonale zna się na takich rzeczach. - Na jakich rzeczach? - No cóż, na dziwnych przeżyciach, dla których nie ma wyjaśnienia, a także... - Jakiś ezoteryk? - Nie, Evo. Burghard Leienberg nie jest ezoterykiem, lecz psychiatrą. Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu, po czym Eva wstała: - Przykro mi, ale mam jeszcze coś do załatwienia. Również Wiebke podniosła się z miejsca. - Evo, proszę, chciałam ci tylko pomóc, i naprawdę uważam, że rozmowa z... - Nie - ucięła Eva w pół słowa. Wiebke skinęła głową i raz jeszcze położyła jej dłoń na ramieniu. Potem zdjęła torebkę z oparcia krzesła i wyszła z kuchni.

-9- Wiemy, że ojciec i matka nie żyją, ale jak dowiedzieliśmy się właśnie od jej męża, jest jeszcze przyrodnia siostra w Marienburgu. Eva Rossbach, lat trzydzieści siedem, właścicielka Zakładów Budowy Maszyn „Rossbach”, i nie jest to bynajmniej niewielkie przedsiębiorstwo. Jutta Reithöfer położyła swoje notatki na blacie przed Menkhoffem i opadła na krzesło, które stało ukosem przy biurku. Menkhoff omiótł stronę szybkim spojrzeniem, po czym odłożył kartkę. - Ach, a więc stąd ten majątek. Dlaczego dowiadujemy się o tym dopiero teraz? Reithöfer wzruszyła ramionami. - Mąż twierdzi, że siostry od lat nie utrzymywały z sobą kontaktu. Nawet nie zna jej osobiście i dlatego nie pomyślał o niej od razu. - Wiesz może dlaczego? - No przecież właśnie powiedziałam, nie zna jej... - Ach, Jutta, daj spokój. Dlaczego nie ma kontaktu z przyrodnią siostrą. Kłótnia o spadek? - Nie wiem. Ale raczej nie sądzę. Ich ojciec zmarł zaledwie dwa lata temu. Menkhoff wstał. - Czy ktoś zajął się przeszukaniem internetu pod kątem sekt albo innych ugrupowań, które grzebią ludzi żywcem? - Tak, siedzi nad tym dwóch młodszych kolegów. - Dobrze, w takim razie spróbujmy się dowiedzieć, o co chodzi z tym sporem między siostrami. Złóżmy wizytę tej całej Rossbach w jej firmie. - Mam tam wcześniej zadzwonić? - Nie. Od razu chodźmy. Kwadrans później Jutta Reithöfer prowadziła samochód przez gęsty ruch na ulicach Kolonii. Kiedy musiała zatrzymać się na światłach, spojrzała na Menkhoffa. - A jak ty się właściwie czujesz? Menkhoff uniósł brew. - A cóż to za pytanie? Reithöfer wzruszyła ramionami. - Czy to takie dziwne spytać swojego partnera, jak się miewa? - No dobrze, czuję się znakomicie. A ty? - Daj spokój, Bernd, wiesz przecież, o co mi chodzi. Jak ci się układa z twoją eks i jak stosunki z córką? Światła zmieniły się na zielone, więc ruszyła. - Czy bardzo dokucza ci gadanie Riedla? I tak w ogóle... Menkhoff odetchnął głęboko. - Aha, czyli chcesz natychmiast wiedzieć wszystko. A więc dobrze. Riedel to idiota. Ani trochę nie interesuje mnie, co sobie myśli. Oczekuję od niego, żeby przyzwoicie wykonywał swoją pracę, przynajmniej wtedy, gdy ma do czynienia z moją sprawą. Jeśli to robi, może sobie gadać, co chce, mnie to wisi, a jeśli nie, będzie miał kłopoty. Stosunki z Teresą układają mi się dobrze. Oboje wiemy, że ciągle będziemy w kontakcie, ponieważ mamy wspólne dziecko, i na to się nastawiliśmy. Jak na mój gust, widuję Luisę o wiele za rzadko, ale ona zawsze szalenie się cieszy, kiedy przyjeżdżam po nią i możemy spędzić razem dwa dni. - Przerwał na chwilę, a gdy znów zaczął mówić, jego głos stał się cichszy. - To są te godziny, kiedy jestem szczęśliwy. - Zerknął na Juttę Reithöfer. - A ty? Kiedy ty jesteś szczęśliwa? - Ja? - spytała, obrzucając go szybkim, zaskoczonym spojrzeniem. - Ale jak to? Mam się świetnie.

- Serio? Nigdy nie wyszłaś za mąż, nie masz - przynajmniej wydaje mi się, że nie masz - przyjaciela, żyjesz tylko dla swojej pracy. Jesteś szczęśliwa? - Do tego facet nie jest potrzebny, Bernd. Naprawdę dobrze mi się wiedzie, okay? Menkhoff patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym skinął głową. - Okay. Przez jakiś czas Jutta intensywnie wpatrywała się w coś przed sobą, a potem wzięła głęboki oddech i powiedziała: - Po prostu na razie nie było mi to pisane. Byłam kiedyś zaręczona, ale o małżeństwie jakoś nie było mowy. Może to i dobrze. Byliśmy z sobą dziesięć lat i to był fantastyczny czas. Myślę, że to był na razie najlepszy okres w moim życiu, nie licząc dzieciństwa. Było po prostu idealnie. Tak idealnie, że już po pięciu, sześciu latach postanowiłam, że jeśli mnie spyta, czy chcę za niego wyjść, powiem „tak”. Ale kiedy po dziesięciu latach nadal nie pytał, ja sama go zapytałam. - I ten dureń powiedział „nie”? Pokręciła głową. - Nie, nie to. Wprawdzie najpierw się zastanawiał, ale potem zdecydował, że tak. I to był nasz problem. Albo, lepiej powiedziawszy, jego problem, który stał się naszym problemem. - Nie rozumiem. - No tak, nic dziwnego. On po prostu z dnia na dzień się zmienił. Nagle przestał być tym uprzejmym, taktownym partnerem czy ognistym kochankiem. - Może się bał? - Nie sądzę. Raczej całkowicie sobie odpuścił. Zaczął zachowywać się tak, jakbyśmy już od dwudziestu lat byli małżeństwem, rozumiesz? - Chyba tak. W takim razie ciesz się, że nie zaczął się tak zachowywać dopiero po ślubie. - O tak, cieszę się z tego. I wiesz co? Nigdy więcej nie chciałabym przeżyć czegoś podobnego. Nigdy więcej przed ślubem, a już absolutnie nie po nim. - Hm... - mruknął Menkhoff. - Ale to jest raczej wyjątek, Jutta. Przecież nie możesz teraz karać wszystkich mężczyzn za to, że jeden z nich był głupkiem. Małżeństwo może być również cudowne. Jutta znów rzuciła mu krótkie spojrzenie, ale teraz wyrażało raczej ubolewanie. - Powiedział facet, który akurat jest rozwodnikiem. - Tak, tak, ale... - Czy moglibyśmy pogadać o tym innym razem? Menkhoff skinął głową na znak zgody. - Okay. Jak sobie życzysz. Po niecałych dwudziestu minutach wjechali na parking Zakładów Budowy Maszyn „Rossbach” w Marsdorf. - Miałaś rację, małe przedsiębiorstwa wyglądają zgoła inaczej. Menkhoff powiódł spojrzeniem po dwóch rozległych halach połączonych przeszklonym korytarzem o długości mniej więcej dziesięciu metrów. Jak okiem sięgnąć, kompleks fabryczny otoczony był ogrodzeniem wysokim na ponad dwa metry i zwieńczonym kłębami drutu kolczastego. Zaparkowali i poszli do maleńkiego budynku portierni, gdzie za szybą siedział stary mężczyzna z wianuszkiem siwych włosów na głowie i czytał gazetę. Na czubku nosa miał okulary bez oprawek i ponad nimi spojrzał na dwoje przybyłych. - Dzień dobry, Bernd Menkhoff z kolońskiej policji kryminalnej. Chcielibyśmy się widzieć z panią Rossbach. Portier poddał szczegółowym oględzinom najpierw Juttę Reithöfer, potem Menkhoffa, a następnie spytał: - Czy mógłbym zobaczyć państwa legitymacje?

Przez nieliczne dziurki w szybie jego głos brzmiał tak, jakby usta zasłonięte miał chustką. Menkhoff wyjął odznakę z tylnej kieszeni spodni i przycisnął ją do szyby. Mężczyzna pochylił się nieco ku przodowi, poprawił okulary na nosie, a następnie znów odsunął się na oparcie krzesła. - Tu nie ma żadnego nazwiska. Poproszę o legitymacje. Menkhoff i Reithöfer wymienili szybkie spojrzenia, po czym komisarz włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął stamtąd legitymację służbową i w tym samym miejscu przystawił do szyby. Po gruntownym przestudiowaniu dokumentu portier wskazał podbródkiem na Juttę Reithöfer: - Pani również. - Niech pan posłucha - Menkhoff zmusił się do zachowania spokoju - wylegitymowałem się przed panem i to chyba powinno wystarczyć. Czy możemy teraz pójść do pani Rossbach? - Wie pan, kiedy zatrzymuje mnie policja i muszę pokazać dowód rejestracyjny, oni i tak chcą zobaczyć moje prawo jazdy. Nie sądzę, żeby wasze przepisy służbowe pozwalały mnie przepuścić, jeśli powiem, że dowód rejestracyjny powinien chyba wystarczyć, prawda? - To zupełnie inna historia, a poza tym nie mam ochoty dyskutować z panem na temat przepisów służbowych w policji. Proszę, niech pan będzie łaskaw powiedzieć nam teraz, gdzie znajdziemy panią Rossbach. - Głos Menkhoffa zabrzmiał bardziej stanowczo, ale daleko mu było do ostrości, która odpowiadałaby obecnemu nastrojowi komisarza. Portier pokiwał głową. - Widzi pan, a ja mam własne przepisy służbowe, na których temat nie mam ochoty dyskutować z panem. A te mówią, że każdy gość musi się wylegitymować. No więc? Zanim Menkhoff zdążył jakkolwiek zareagować, wtrąciła się Jutta Reithöfer: - Rozumiem, proszę chwileczkę zaczekać. Wyjęła z torebki legitymację i podsunęła pod nos strażnikowi. Ten dokonał kolejnych szczegółowych oględzin, po czym odchylił się na krześle i skupiwszy uwagę na swojej gazecie, burknął od niechcenia: - Pani Rossbach nie ma w firmie. Właściwie ona prawie nigdy tu nie bywa. Stanowisko dyrektora zarządzającego piastuje pan doktor Wiebking. Mam sprawdzić, czy miałby czas dla państwa? - Tak, proszę, gdyby był pan tak miły... - Reithöfer znów ubiegła odpowiedź Menkhoffa, która z pewnością wypadłaby mniej uprzejmie, zważywszy na cyrk, który portier urządził tylko po to, żeby im w końcu oznajmić, że Evy Rossbach wcale w firmie nie ma. Kiedy mężczyzna chwycił za słuchawkę, Menkhoff odezwał się ze złością: - Prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa. Niech pan go nie pyta o możliwy termin spotkania, tylko powie mu, że chcemy z nim rozmawiać. I to teraz. Nie minęło dziesięć minut, gdy zasiedli naprzeciwko dyrektora zarządzającego Zakładów Budowy Maszyn „Rossbach”, każde z wiszącą na szyi plakietką gościa. Menkhoff szacował wiek mężczyzny na jakieś sześćdziesiąt lat. Dyrektor ubrany był w garnitur z pierwszorzędnego materiału, najprawdopodobniej szyty na miarę, a pod nim nosił śnieżnobiałą koszulę i zdobny w dyskretny szary prążek krawat w kolorze brudnego różu. Z butonierki wystawała mu chusteczka takiej samej barwy. Cała jego postać emanowała niezwykłą elegancją. Menkhoff powiódł teraz wzrokiem po gabinecie. Umeblowanie biura było tak samo wytworne jak ubiór Wiebkinga. Meble odznaczały się klasycznymi wyraźnymi liniami i ponadczasową elegancją. - Jak słyszę, prowadzą państwo dochodzenie w sprawie morderstwa... - Wiebking ściągnął na siebie uwagę Menkhoffa. Wyraz lekko opalonej twarzy dyrektora odzwierciedlał konsternację z domieszką niepokoju - Chodzi o Inge Glöckner, prawda? Ja sam dopiero przed chwilą zobaczyłem to w gazecie. Nad wyraz okropna sprawa.

- Tak, właśnie o to chodzi, panie dyrektorze. Chcielibyśmy porozmawiać z panią Rossbach, ale powiedziano nam, że rzadko tutaj bywa... Wiebking wyglądał, jakby wyrwano go z rozmyślań. Drgnął lekko, przez moment zdezorientowany, po czym raz za razem kilkakrotnie skinął głową. - Tak, zgadza się. Było życzeniem jej ojca, a mego osobistego przyjaciela, żebym prowadził dla niej interesy. Eva nie jest typem kobiety, która... chciałaby kierować przedsiębiorstwem tej wielkości. Albo mogła, to przecież chciałeś powiedzieć, pomyślał Menkhoff. - Wie pan, kim jest Inge Glöckner? - Oczywiście. Jak wspomniałem, byłem zaprzyjaźniony z jej ojcem. - Czy rozmawiał pan już z panią Rossbach? - włączyła się Reithöfer, która przez cały czas zapisywała coś w niewielkim notesie. - Nie, jak już mówiłem, sam dopiero co odkryłem tę straszną wiadomość. Z pewnością telefonowałbym już do niej w tym momencie, gdyby państwa tutaj nie było. Czy życzyliby sobie państwo, abym do niej teraz zadzwonił? A może oznajmiliście już... Menkhoff machnął ręką. - Nie, proszę się nie fatygować, my się tym zajmiemy. Zaraz się do niej wybieramy. Jak pan myśli, będzie teraz w domu? - Tak, na pewno. Eva niezbyt często wychodzi. Najchętniej przebywa we własnych czterech ścianach i w swoim ogrodzie. - Dlaczego nie utrzymywała kontaktów z przyrodnią siostrą? Wiebking zaczął kiwać głową. - Szczerze mówiąc, sam nie wiem tego dokładnie. Już w dzieciństwie nie umiały się dogadać, a potem, kiedy dorosły, najwyraźniej nie chciały mieć z sobą nic wspólnego. - Pan dłużej zna tę rodzinę? - O tak, poznałem Kurta Rossbacha na studiach, a po ich ukończeniu także nie zerwaliśmy kontaktu. I kiedy w połowie lat siedemdziesiątych założył to przedsiębiorstwo, od razu wziął mnie na pokład. Akurat wówczas obroniłem doktorat i rozglądałem się za jakimś ciekawym zajęciem. Wspólnie rozkręciliśmy Zakłady Budowy Maszyn „Rossbach”. Każdy z nas włożył w to przedsiębiorstwo całe swoje serce. - Hm... - mruknął Menkhoff. - A jakie były stosunki rodzinne? To znaczy skąd się wziął ten układ, że pani Rossbach i pani Glöckner są siostrami przyrodnimi? Na twarzy Wiebkinga dało się dostrzec rezerwę. Zastanawiał się chyba, jak odpowiedzieć na to pytanie, albo czy w ogóle to zrobić. - No cóż, zasadniczo w mojej naturze nie leży omawianie stosunków rodzinnych moich dobrych przyjaciół, ale sądzę, że w tym szczególnym przypadku... Marie, która była przecudowną kobietą, umarła przy narodzinach Evy. To było straszne.... A Kurt... No cóż, wtedy nie mogłem tego pojąć, ale później zrozumiałem, że szybkie znalezienie nowej kobiety było dla niego prawdopodobnie jedyną możliwością uporania się z tą ogromną stratą. Mężczyzna z jego obowiązkami, z jego pozycją, a do tego z maleńkim dzieckiem... W każdym razie półtora roku po śmierci Marie Kurt ożenił się z Moniką. - Z matką pani Glöckner? - upewnił się Menkhoff. - Tak, tak właśnie. Inge przyszła na świat pół roku po ich ślubie. Menkhoff zerknął na Juttę Reithöfer, która ledwo zauważalnie uniosła brwi. - I pani Rossbach jako jedyna odziedziczyła to przedsiębiorstwo? Co dostała jej przyrodnia siostra? Już z samego wyrazu twarzy Wiebkinga Menkhoff mógł wyczytać odpowiedź. - Mam nadzieję, że wykażą się państwo zrozumieniem, iż z tego rodzaju pytaniami muszę państwa skierować bezpośrednio do pani Rossbach. Menkhoff wykazał się zrozumieniem.

- A pan miał kontakt z panią Glöckner? - Ja? Nie - odparł Wiebking szybko. - Nie miałem żadnego powodu do utrzymywania kontaktu z Inge. - A po chwili dodał: - Jako najbliższy przyjaciel jej ojca nie byłem nawet zaproszony na jej ślub. - W jego głosie dało się wyczuć urazę. - Zna pan powód? - chciała wiedzieć Reithöfer. - Nie. Kurt był wtedy dosyć poirytowany całą sytuacją, ale poprosiłem go, żeby nie interweniował. Menkhoff skinął na koleżankę i podniósł się z miejsca. - Dobrze, to na razie tyle. Dziękuję panu bardzo, panie dyrektorze, że poświęcił nam pan swój czas. A teraz złożymy wizytę pani Rossbach. Reithöfer akurat wstawała, gdy drzwi otworzyły się z impetem i do gabinetu wszedł młody blondyn. Menkhoff dawał mu około trzydziestu pięciu lat. Mężczyzna był słusznej postury, wysportowany, a jego twarz od razu zdradzała pochodzenie. Zobaczywszy gości, zawahał się. - Czy mogę państwu przedstawić mojego syna, Jörga? - powiedział Wiebking. Uczyniwszy dwa kroki, Jörg Wiebking bez śladu emocji podał rękę najpierw komisarz Reithöfer, a potem Menkhoff owi. - Dzień dobry. Przyszli państwo z powodu Inge? - Tak, w zasadzie chcieliśmy się zobaczyć z panią Rossbach. Pan też tu pracuje? - Mój syn jest tu głównym inżynierem - odpowiedział za niego Wiebking. - Został jeszcze zatrudniony osobiście przez Kurta Rossbacha. - Znał pan Inge Glöckner? - spytała komisarz Reithöfer, na co Jörg Wiebking najpierw rzucił pośpieszne spojrzenie ojcu, po czym uniósł ramiona. - Tak, ale już jakiś czas jej nie widziałem. - Jak już mówiłem, nie mamy kontaktu z tą gałęzią rodziny Rossbachów - zaznaczył Wiebking. - No to zbierajmy się - zakończył Menkhoff rozmowę, a zwracając się do Jörga, dodał: - Będzie pan osiągalny w najbliższych dniach? - E... hm... Tak, jasne. - To dobrze, zgłosimy się do pana. Kiedy dochodzili do portierni, Reithöfer spytała: - No i co sądzisz o starym Wiebkingu? - Sądzę, że to niezły aktor. Ale interesujący wydał mi się także jego syn. - Dlaczego? - Powiedział, że już „jakiś czas” nie widział Inge Glöckner. Wyszła za mąż przed dziewięcioma laty. Czy określiłabyś osiem lat albo i więcej w ten sposób? - Nie. - No właśnie. Będziemy musieli porozmawiać z Wiebkingiem juniorem bez jego przemądrzałego ojca.