GENTRY LEE
Œwietlani Posłańcy
5 tom Ramy
(Przełożył; Andrzej Syrzycki)
PODZIĘKOWANIA
Chciałbym podziękować wszystkim ludziom, którzy podczas pisania tej
powieœci
wspierali
mnie i zachęcali, a w szczególnoci mojej żonie Stacey i mojej redaktorce
Jennifer Hershey, które
cierpliwie wysłuchiwały mnie setki razy. Chciałbym również podziękować
moim
siedmiu synom:
Cooperowi, Austinowi, Robertowi, Patrickowi, Michaelowi, Travisowi i
Hunterowi -
za
wypełnienie mojego życia miłociš, radociš i pełniš szczęcia, dzięki
czemu
było mi łatwiej
skupić się i powięcić wiatu, jaki stworzyła moja wyobrania.
Dużš rolę w nadaniu ostatecznego kształtu tej powieci odegrała Jennifer
Hershey. Jej
niezwykła wnikliwoć niewštpliwie przyczyniła się do poprawy jakoœci tej
ksišżki. Również jej
niezachwiana wiara w sukces wietlanych posłańców pomogła mi pokonać
niejednš
trudnš
przeszkodę.
Dziękuję również Janis Dworkis, entuzjastycznie nastawionej koleżance,
której
uwagi na
temat planów tej ksišżki ceniłem sobie bardzo wysoko, a także Arlene
Jacobs, z
którš omawiałem
niektóre zagadnienia medyczne zwišzane z przyjœciem na œwiat Marii.
Na końcu chciałbym podziękować swojemu nauczycielowi i przyjacielowi
Arthurowi
C.
Clarke'owi, którego hojnoć umożliwiła mi rozpoczęcie kariery pisarskiej
na doć
póŸnym etapie
mojego życia.
Wstęp
Kiedy skończyłem czytać wietlanych posłańców, poczułem się jak
instruktor
lotnictwa,
który włanie wysłał swojego ucznia na samodzielny lot w bezchmurne niebo
i z
otwartymi ustami
patrzył, jak ten wykonuje zapierajšce dech akrobacje. Gratuluję Ci,
Gentry:
Naprawdę trudno mi
uwierzyć, że prawie dziesięć lat temu zaczęlimy się zajmować tš
kosmicznš
przygodš.
Czy naprawdę minęło dopiero osiem lat od czasu, kiedy mój nieżyjšcy już
agent,
Scott
Meredith, nalegał, bym spotkał się z Gentrym Lee? Majšc wiele innych
projektów
na swojej liœcie,
nie paliłem się do spotkania z jeszcze jednym potencjalnym
współpracownikiem.
Wówczas jednak
Scott zaczšł wyliczać korzyci: Gentry pracował w Jet Propulsion
Laboratory i
był głównym
inżynierem projektu Galileo. Przedtem za był kierownikiem wydziału
analiz
naukowych i
planowania eksperymentów z marsjańskimi ładownikami typu Viking. Ponieważ
tak
bardzo
zależało mu na uwiadomieniu ludziom, co dzieje się w kosmosie, do spółki
z
Carlem Saganem
utworzył telewizyjne przedsiębiorstwo produkcyjne; tak narodził się
Cosmos.
Takiego człowieka miałem poznać osobicie. Gentry znalazł się na
pokładzie
samolotu
lecšcego do Sri Lanki, a reszta jest historiš. Owocami naszej współpracy
były
trzy kolejne po
Spotkaniu z Ramš ksišżki: Rama II, Ogród Ramy oraz Tajemnica Ramy.
W trakcie pisania ostatniego tomu, Tajemnicy Ramy, wydanego w 1994 roku,
Gentry
stworzył tyle tak fascynujšcych postaci i sytuacji, że stało się jasne,
iż mamy
w rękach cały nowy,
domagajšcy się opisania wszechwiat. Ja jednak nie miałem ani czasu, ani
energii
na to, by pomóc
Gentry'emu. Tak wiec byłem wielce szczęliwy, mogšc mu powiedzieć: "Jest
twój".
W rezultacie
powstała niniejsza powieć, którš, mogę zapewnić, w 99,999 procentach
napisał
Gentry (udało mi
się wyłapać parę błędów).
Œwietlani posłańcy sprawiš radoć nawet tym, którzy nie zapoznali się z
czteroksięgiem
Ramy, chociaż przeczytanie wczeniej napisanych tomów z pewnociš pozwoli
lepiej
zrozumieć
treć tej ksišżki. Jest możliwe, że największym sukcesem Gentry'ego było
dokonanie czegoœ, co
Somerset Maugham okrelił kiedy mianemnajtrudniejszej sztuki w
literaturze:
stworzenie postaci,
która jest niemal nieskazitelnie dobra. Sprawił, że taki zagorzały
agnostyk jak
ja stał się trochę
bardziej tolerancyjny wobec tak nieposzlakowanej więtoci.
Mam nadzieję, że i wy, podobnie jak ja, będziecie czekali z takš samš
niecierpliwociš na
to, co zdarzy się w następnym tomie, zatytułowanym: Double Fuli Moon
Night.
Arthur C. Clarke
Colombo, Sri Lanka
20 paŸdziernika 1994 roku
Księga I
WIELKI CHAOS
1.
Ledwo słyszalny kurant zegarka momentalnie obudził Beatrice. W półmroku
poprzedzajšcym nadejcie witu wylizgnęła się ze piwora leżšcego na
drewnianej
pryczy w
najdalszym kšcie dużego namiotu. Głęboko odetchnęła i poczuła lekki
dreszcz, gdy
ujrzała, jak w
zetknięciu z chłodnym powietrzem jej oddech zamienia się w obłoczek pary.
Potarła dłonie i
przycisnęła je do miękkiej bawełnianej tkaniny długiej koszuli, która w
nocy
pełniła funkcję
piżamy.
Spod pryczy wyjęła niebieski habit zakonny i takiż kornet z cienkim
białym
pasem. W
œrodku złożonego habitu znalazła szczotkę do włosów i zapinkę.
Przecišgnšwszy
kilka razy
szczotkš po długich jasnych włosach, skręciła je w ciasny kok i upięła
starannie
na czubku głowy.
Dokończyła ubierać się w cišgu niespełna minuty i na palcach przeszła
obok prycz
œpišcych
koleżanek.
Kiedy znalazła się na dworze, natychmiast ruszyła do odległej o
czterdzieœci
metrów
kaplicy, wzniesionej na przeciwległym krańcu niewielkiej wyspy. Na drugim
brzegu
zobaczyła
Hyde Park i dziesištki dużych namiotów tworzšcych prawdziwe miasteczko,
którym
opiekowała
się ona razem z innymi michalitami - kobietami i mężczyznami z zakonu
Œwiętego
Michała.
Maleńka sztuczna wysepka na stawie Serpentine była ich prywatnym rajem.
Beatrice uklękła, by pomodlić się przed krzyżem i stojšcš obok nieco
mniejszš
drewnianš
figurš przedstawiajšcš młodego mężczyznę pochłanianego przez wielki
płomień.
- Dobry BOŻE - powiedziała, tak jak każdego ranka. - Pomóż mi także
dzisiaj
wykonywać
Twojš pracę i dzielić się z innymi ludmi Twojš bezgranicznš i
nieustajšcš
miłociš. W imię
œwiętego Michała, który pozwolił nam zrozumieć Twoje plany.
Przeżegnała się, wstała i przeszła parę metrów; znalazła się po prawej
stronie
kaplicy. Tam,
na mocno wydeptanej trawie, usiadła w pozycji lotosu. W oddali widziała
œwiatła
odbijajšce się od
dachów domów miasta, które nazywano Londynem. Jej oddech stał się głęboki
i
miarowy.
Zamknęła oczy, zaczynajšc medytację. Po chwili nawiedziła jš ulotna wizja
zasp
œniegu
piętrzšcych się wysoko przed drzwiami jej rodzinnego domu w Minnesocie.
O czwartej czterdzieci odezwał się kolejny kurant małego zegarka siostry
Beatrice,
przypominajšc jej, że czas kończyć medytacje. Zakonnica wstała,
przecišgnęła
się, a potem
nacisnęła jeden z przycisków na krawędzi swojego skomputeryzowanego
czasomierza.
Na tarczy
zegarka pojawił się rozkład zajęć przewidziany dla niej na ten dzień, 22
lutego
2141 roku.
Rocznica kšpieli George'a Birthingtone'a - pomylała z umiechem,
przypomniawszy
sobie
zabawny incydent z czasów, kiedy była uczennicš jednej z młodszych klas
szkoły
œredniej.
Przyjrzała się zajęciom, jakie zaplanowano dla niej na najbliższe
siedemnaœcie
godzin. O ósmej
trzydzieœci miała się spotkać w Kensington Gardens z przedstawicielami
władz
miejskich Londynu.
O czternastej powinna wzišć udział w zebraniu w Esher powięconym
zdobyciu
funduszy na
działalnoć, a wieczorem przed kolacjš musiała wygłosić przemówienie na
centralnym korcie
tenisowym w Wimbledonie.
Zwróciła uwagę na wiatełko migajšce w dolnym prawym rogu tarczy zegarka.
Wskazywało, że tej nocy otrzymała wiadomoć zaliczanš do kategorii
oznaczonej
priorytetem B.
Dobrze chociaż, że nie priorytetem A - powiedziała do siebie,
przypominajšc
sobie sytuację sprzed
dwóch tygodni. Obudzono jš wówczas o północy i proszono, by zajęła się
sprawš
jednej z
mieszkajšcych w miasteczku kobiet, która usiłowała zabić swojego męża.
Beatrice włšczyła wyœwietlacz na tarczy zegarka. Wiadomoć, której nadano
priorytet B,
była bardzo zwięzła: "Fizyczne starcie między dwoma młodymi mężczyznami:
Pakistańczykiem i
Irlandczykiem. Sektor Dell, dwudziesta druga dwadziecia pięć
poprzedniego
wieczoru. Obaj
ranni, w tym jeden dosyć ciężko. Termin rozprawy wyznaczono na godzinę
jedenastš.
Przewodniczy siostra Beatrice".
Mam nadzieję, że to nie był jeszcze jeden incydent o podłożu rasowym -
westchnšwszy,
pomylała Beatrice. Przeszła przez most pontonowy, jaki łšczył Serpentine
z
resztš parku.
Zastanawiała się, dlaczego cierpienie nie powiększało granic ludzkiej
tolerancji
w taki sposób, w
jaki jej zdaniem powinno. Przypomniała sobie jedno z kazań więtego
Michała; to
o strachu i
tolerancji. "Strach wyzwala najgorsze instynkty ludzi - mówił więty. -
Nie
powinniœmy zatem
zapominać, że jestemy tylko niewiele lepsi od małp, a nie trochę gorsi
od
aniołów".
Każdego poranka, po skończonych medytacjach, siostra Beatrice miała
zwyczaj
okršżać
szybkim krokiem otoczonš płotem częć Hyde Parku, w której obrębie
mieszkało w
tej chwili
siedem tysięcy bezdomnych ludzi. Miasteczko namiotów powstało w centrum
Londynu
przed
niespełna dwoma laty i poczštkowo zajmowało tylko niewielki fragment
parku.
Wyrażenie zgody,
by tš społecznociš opiekował się zakon, było ze strony władz miasta
wyrazem
najwyższej
desperacji. Pónš zimš 2139 roku Londyn, podobnie jak wiele innych
wielkich
miast całego œwiata,
został niemal całkowicie sparaliżowany przez konsekwencje ogólnoœwiatowej
recesji gospodarczej
powszechnie zwanej Wielkim Chaosem. Tysišce bezdomnych i bezrobotnych
ludzi
włóczyły się po
ulicach, stwarzajšc zagrożenie dla porzšdku w miecie, szerzšc choroby
zakaŸne i
niweczšc to
wszystko, co jeszcze pozostało z gospodarczego lšdu. Koszty zaopatrzenia
tych
wszystkich ludzi w
żywnoć, odzież i dach nad głowš przekraczały możliwoci finansowe władz
miasta,
którego
wpływy z tytułu podatków zostały poważnie zmniejszone przez kryzys
gospodarczy.
W tym czasie zakon więtego Michała z Sieny, luno zwišzana z Kociołem w
Rzymie
samodzielna sekta katolików, której wyznawcy głosili doktryny młodego
proroka
zmarłego
męczeńskš mierciš w końcu marca 2138 roku, zwrócił się do władz Londynu
z
propozycjš zajęcia
się społecznociš bezdomnych. Zamierzano to zrobić tak, aby władzom
miejskim nie
przysporzyć
żadnych kosztów. Zakonnicy prosili tylko o zapewnienie właœciwego miejsca
i
ochrony przed
biurokratycznš inercjš lokalnego rzšdu. Przedstawiciele władz miejskich w
pierwszej chwili
rozemiali się, usłyszawszy o tym planie. Póniej jednak, pod naciskiem
ze
strony wybitnych
ekonomistów, władze miasta, chociaż z oporami, zezwoliły michalitom na
utworzenie niewielkiego
miasteczka namiotów w samym rodku Hyde Parku. W ten sposób zmalała
liczba
włóczęgów.
To, co poczštkowo władze postrzegały jako niebezpieczny, choć odważny
eksperyment,
okazało się sukcesem przekraczajšcym najmielsze oczekiwania. Członkowie
sekty
składajšc œluby
zakonne, przysięgali powiecić życie służbie blinim. Gdy nadszedł
właœciwy
moment, wykazali
się zarówno niespożytš energiš, jak i niepospolitym, nadludzkim wręcz
powięceniem. Po
poczštkowych trudnociach społecznoć nieszczęnikówzostała
zorganizowana w
sposób, który
zadowolił wszystkich. Wielu bezdomnych otrzymało dach nad głowš, odzienie
i
żywnoć. Co
więcej, michalici, którzy nie pobierali wynagrodzenia za pracę, swš
postawš
obudzili nadzieję w
dotkniętych przez los podopiecznych, co z kolei pomogło rozproszyć
szerzšcš się
desperację.
W cišgu paru miesięcy michalici stworzyli na terenie parku agencję
zajmujšcš się
wyszukiwaniem pracy dla mieszkańców miasteczka. Mimo że większoć
oferowanych z
poczštku
zajęć miała charakter manualny i dorywczy, wielu ludziom żyjšcym w Hyde
Parku
przywróciło to
wiarę we własne siły. W krótkim czasie agencja zdwoiła wysiłki, chcšc
zachęcić
pobliskich
przedsiębiorców do składania propozycji stałego zatrudnienia tym
mieszkańcom,
którzy w
dotychczasowej, dorywczej pracy wykazali się najlepszymi wynikami.
Siostra Beatrice była włanie jednš z kilku gotowych do powięceń
michalitek,
które dwa
lata wczeniej odważyły się złożyć władzom Londynu tę niezwykłš
propozycję.
Kiedy w końcu
uzyskała zgodę, powięciła się bez reszty organizacji i zarzšdzaniu. To
właœnie
Beatrice
zaproponowała utworzenie Sektora Dziecięcego i wielu innych nowoœci,
które
walnie przyczyniły
się do sukcesu całego przedsięwzięcia. Kiedy potrzebowała pieniędzy na
rozwój
czy utrzymanie
miasteczka, nie szczędziła starań, by je zebrać. Jej akcję popierało
wiele
kobiet mieszkajšcych w
Londynie.
Teraz za, w chłodnym półmroku lutowego poranka, kiedy jak co dzień
przemierzała
trasę
wokół miasteczka namiotów, dwudziestoczteroletnia, błękitnooka Beatrice
dobrze
znała
niebezpieczeństwa wcišż grożšce jej przedsięwzięciu. Zatrzymała się na
pagórku
na Buck Hill
Walk, rozdzielajšcym Sektor Dziecięcy na dwie częci, i spojrzała na
dziesištki
dużych namiotów,
ustawionych na rozległej trawiastej przestrzeni graniczšcej z wodš. Na
liœcie
oczekujšcych dzieci
mamy ponad tysišc nazwisk - przypomniała sobie - a brakuje już miejsca.
Większoć z nich tuła się
po ulicach, pi w zaułkach na kartonach i drży z zimna. Popatrzyła na
Kensington
Gardens. Bez
trudnoci wyobraziła sobie zmiany, jakich trzeba byłoby dokonać, żeby
zmienić tę
częć miasta w
nowš Wioskę Dzieci. Potrzeba nam tylko więcej miejsca - pomylała.
Gdy w pobliżu Marble Arch dotarła do północno-wschodniej częœci Hyde
Parku,
zeszła
drugimi schodami i znalazła się w oœwietlonych podziemiach. Zanim
przekazano tę
częć parku
michalitom, znajdował się tu parking. Teraz miejsce to zamieniono w
szpital.
- Dzień dobry, siostro Beatrice - odezwał się jeden z lekarzy, kiedy
weszła do
izby przyjęć.
Popatrzył na zegarek. - Jak zawsze punktualnie - dodał, lekko się
umiechajšc.
- Co słychać, bracie Bryanie? - zapytała Beatrice.
- Nie najgorzej. Po tamtej awanturze noc upłynęła nam spokojnie. Wręczył
jej dwa
arkusze
wydruków komputerowych.
- Stan tego chłopaka z Pakistanu nie uległ żadnym zmianom - powiedział. -
Ostrze
noża
dotarło doć głęboko i rozcięło mu jelita. Przetransportowalimy go do
szpitala
miejskiego zaraz po
tym, jak udało się nam zatrzymać krwotok.
- A ten drugi? - zapytała Beatrice.
- Nic poważnego - odparł brat Bryan. - Zwykłe w takich wypadkach otarcia
naskórka i
kontuzje. - Rozemiał się słyszšc swój medyczny żargon. - Skaleczenia i
siniaki.
Zatrzymaliœmy go
na noc na obserwację.
Siostra Beatrice przeczytała szybko oba wydruki, a potem znów spojrzała
na
lekarza.
- Żadnych nowych przypadków gruŸlicy? - zainteresowała się.
- Nie - odrzekł brat Bryan. - To już dziewišty dzień z rzędu... Cały czas
trzymamy kciuki.
Wyglšda na to, że w końcu akcja przewietleń, które zarzšdziła, zaczyna
przynosić oczekiwane
rezultaty.
Za cenę usunięcia z miasteczka ponad stu pięćdziesięciu mieszkańców -
pomylała
ponuro
Beatrice. - Większoć z nich nawet nie miała wyranych objawów.
- Epidemia w samym miecie nie ustępuje - powiedziała. - Przed dwoma
dniami
odbyliœmy
kolejnš rozmowę z radš lekarzy Londynu. Normalne leki nie zwalczš tej
odmiany
wirusa. Sytuację
pogarszajš jeszcze wilgoć i zimno. Trzeba będzie w dalszym cišgu poddawać
kwarantannie
wszystkich nowych mieszkańców, do czasu aż potwierdzš się wyniki ich
dokładnych
badań.
Beatrice pożegnała się z lekarzem i poszła długim korytarzem do oddziału
dziecięcego.
Otworzyła cicho drzwi. W wielkiej sali panowała ciemnoć. Po obu stronach
wiodšcego œrodkiem
sali przejcia stały dziesištki dziecinnych łóżek.
Umiechnęła się, kiedy usłyszała w ciemnociach głos dziewczynki
wymawiajšcej
szeptem
jej imię.
- Dzisiaj znów obudziła się za wczenie, Elise- powiedziała ujmujšc
dziewięciolatkę za
rękę. Dziewczynka także się umiechnęła.
- Czekałam na ciebie, siostro Beatrice - odparła. - Chcę, żebyœ mi coœ
powiedziała.
- Co takiego?
- Jeste pewna, że po ustšpieniu ospy wietrznej moja twarz będzie taka
sama jak
poprzednio?
- Oczywiœcie, Elise - odpowiedziała zakonnica. - Ja też, kiedy miałam
pięć lat,
byłam
ciężko chora na ospę wietrznš. Całš twarz miałam w krostach... Popatrz
teraz.
Skierowała œwiatło kieszonkowej latarki na swojš twarz.
- W porzšdku. Chyba mogę ci wierzyć - odezwała się dziewczynka, a potem
uniosła
się na
łóżku i jš uciskała. - Jeszcze jedna sprawa - powiedziała po chwili,
kiedy
zakonnica odwracała się,
żeby odejć. - Czy będziesz dzi wieczorem piewała na nieszporach?
- Tak - odparła Beatrice po krótkiej chwili zastanowienia.
- Do licha - stwierdziła Elise, kręcšc głowš - znów nie będę mogła cię
usłyszeć.
Zamierzajš
wypucić mnie stšd dopiero jutro.
Po wyjœciu ze szpitala siostra Beatrice ruszyła na południowy wschód
wzdłuż
ogrodzenia
obok Broad Walk. Po drugiej stronie płotu, w częci parku najbliższej
Mayfair,
kilkoro ludzi
gimnastykowało się na cieżce zwanej Lover's Walk. Przebywali na terenie
jednej
z tych częœci
Hyde Parku, która była wcišż dostępna dla mieszkańców Londynu.
Gdy znalazła się na Serpentine Road, popatrzyła na zegarek i
przyspieszyła
kroku. Po
chwili wkroczyła w obłok mgły wiszšcej nad ziemiš. Beatrice lubiła
patrzeć, w
jaki sposób
tajemnicza cicha biel porannej mgły przemieniała Hyde Park w obce
miejsce, w
którym drzewa i
posšgi pojawiały się i znikały jak duchy, kiedy przechodziła obok nich.
Nieco po prawej stronie, tuż przy dolnych gałęziach dużego drzewa,
zamajaczył
dziwny
geometryczny kształt. Wyglšdał jak wiecšcy piercień i z tej odległoci
przypominał gigantyczny
obwarzanek. Znajdujšcy się porodku twór miał rozmiary dorosłego
człowieka.
Zaciekawiona Beatrice zwolniła, nie spuszczała wzroku z dziwacznego
obiektu.
Kiedy
podeszła trochę bliżej i gdy jednš z parkowych latarń przysłoniło duże
drzewo,
oba koncentrycznie
umieszczone grube piercienie jarzšcego się obwarzanka mogła widzieć jak
na
dłoni. W œrodku
ujrzała tysišce nadzwyczaj drobnych, białych, podobnych do kropelek wody
czšstek, z których
każda wydawała się emitować własne wiatło, powoli tańczšc w przestrzeni
ograniczonej przez oba
pierœcienie.
Co to może być? - pomylała zaintrygowana. Niezwykle jasno wiecšcy torus
zaczšł
powoli
płynšć w powietrzu w jej stronę. Beatrice zboczyła ze cieżki i przeszła
dwa
kroki, kierujšc się ku
drobinkom tańczšcym i wiecšcym w porannej mgle. Ujrzała, że jarzšcy się
piercień nagle zawisł
nieruchomo o kilka metrów przed niš. Beatrice, zahipnotyzowana na chwilę
przez
czšsteczki
tańczšce w rodku obwarzanka, zebrała całš odwagę i chciała podejć
bliżej.
Niemal w tej samej
chwili zobaczyła olepiajšco jasny błysk, na ułamek sekundy musiała
zamknšć
oczy.
Kiedy je znów otworzyła, otaczajšca jš ze wszystkich stron mgła wyglšdała
tak
jak zawsze.
Beatrice nigdy nie widziała niczego podobnego do obwarzanka pełnego
œwiecšcych i
tańczšcych
kulek. W jej umyle na zawsze pozostał jednak obraz, jaki widziała na
chwilę
przed zamknięciem
oczu. Wydawało się jej, że tysišce pojedynczych czšstek zawartych w
dziwacznym
torusie
eksplodowało nagle jasnym wiatłem.
Siostra Beatrice rozejrzała się uważnie po parku. Nie dostrzegła niczego,
co
wydałoby się
jej niezwykłe. Po kilku sekundach ruszyła szybko w stronę mostu
pontonowego
wiodšcego do
kwater zajmowanych przez michalitów. Znacznie wczeœniej jednak, nim
dotarła do
dużej łaŸni
stojšcej niedaleko namiotu, w którym spała, zaczęła rozmylać, czy
przypadkiem
œwiecšcego
obwarzanka nie wyczarowała jej nadzwyczaj bujna wyobraŸnia.
2.
- Każdego wieczoru na chwilę przed zanięciem mówię sobie, że nastawię
alarm
zegarka i
wybiorę się z tobš na poranny spacer - powiedziała stojšca pod sšsiednim
prysznicem Vivien. -
Wiem, że to byłoby korzystne dla mojego zdrowia. Ale zawsze dzieje się
jedno i
to samo. Chowam
się głębiej do ciepłego œpiwora i rozmyœlam, jak zimno i ciemno jest o
czwartej
czterdzieœci rano...
- Nie martw się tym - odezwała się Beatrice, starajšc się, aby Vivien
usłyszała
jš mimo
szumu wody. - Od czasu kiedy zaczęłymy pracować razem, mówiłam ci wiele
razy,
że nie musisz
być na nogach przed szóstš rano. A i to, znajšc twojš naturę, jest dla
ciebie
niemałym
powięceniem.
- A niech to diabli, pewnie że jest - odparła Vivien, wychodzšc spod
prysznica i
sięgajšc po
dwa ręczniki z leżšcego obok stosu. Zaczęła energicznie wycierać krótkie
włosy.
Obie kobiety były
chwilowo same. - Wiesz - odezwała się po kilku sekundach - w moim
dotychczasowym
życiu
zdarzało się często tak, że nawet nie kładłam się do łóżka przed szóstš
rano...
a przynajmniej nie po
to, żeby zasnšć.
- Nie przypominaj mi o tym - rzekła siostra Beatrice, kiwnięciem głowy
dziękujšc
Vivien
za wycišgnięty w jej stronę drugi ręcznik. Umiechnęła się ciepło do
swojej
asystentki. - Czasami
nie potrafię zrozumieć, dlaczego przyłšczyła się do naszego zakonu.
Siostra Vivien się rozemiała.
- Dla mnie nadal jest to całkowicie niepojęte. Każdego poranka, kiedy
wkładam
niebieski
habit i ten mieszny mały kornet, zadaję sobie pytanie, czy to naprawdę
ja? Czy
może jakaœ inna
osoba, w żaden sposób nie zwišzana z Victoriš Edgeworth, wychowanš w
Woodrich
Manor w
hrabstwie Essex?
Vivien podeszła do jedynego lustra w łani, umieszczonego tuż obok kabin
z
prysznicami.
Beatrice wcišż jeszcze wycierała włosy, kiedy jej odbicie pojawiło się
obok
Vivien w lustrze.
Blada skóra ciała Beatrice kontrastowała ostro z ciemno-miedzianš skórš
jej
asystentki.
- Hej, wyglšdasz doskonale - odezwała się żartobliwie Vivien. - Gdyby
kiedyœ
znudziły ci
się te wszystkie religijne bzdury, poradziłaby sobie w życiu bez
problemu.
Siostra Beatrice lekko się zaczerwieniła i odeszła od lustra. Miała
właœnie
opowiedzieć
asystentce o wiecšcym piercieniu, kiedy drzwi do łani się otworzyły i
do
œrodka weszły dwie
inne michalitki. Postanowiła zaczekać na innš okazję.
Tymczasem Vivien wyjęła czystš sztukę długiej bielizny z kosza z napisem
ROZMIAR
ŒREDNI oraz czysty niebieski habit ze stojšcego tuż obok drugiego kosza.
- Mam nadzieję, B, że cię nie uraziłam - odezwała się, kiedy dołšczyła do
Beatrice. -
Czasem nie mogę cierpieć, że muszę zachowywać się przez cały czas jak
œwięta.
- Nikt nie mówi, że musisz być doskonała - odrzekła Beatrice, wkładajšc
przez
głowę
czysty habit. Odwróciła się i spojrzała poważnie na Vivien. - Musisz
jednak
pamiętać, kim jesteœ i
czym jeste... i dawać dobry przykład innym.
- Oho - odparła siostra Vivien, próbujšc humorem stępić ostrze wymówki
Beatrice.
-
Domylam się, że bycie mniszkš zakonu więtego Michała oznacza, że już
nigdy nie
będę mogła
podziwiać naturalnego piękna tego, co Bóg stworzył.
Wbrew samej sobie Beatrice umiechnęła się i pokręciła głowš.
- Czasami, moja droga, jeste naprawdę niepoprawna.
- A zatem mi wybaczasz? - zapytała jš Vivien. Nie czekajšc na odpowiedŸ,
podskoczyła z
powrotem do lustra, by poprawić kornet. - Ciekawa jestem, w jaki sposób
włożyłaby ten kapelusz
moja jamajska matka - powiedziała. - Ostatnio, kiedy jš widziałam, w Boże
Narodzenie,
stwierdziła, że habit się jej podoba, ale że w tym kornecie zupełnie mi
nie do
twarzy...
Obie kobiety przeszły razem przez most pontonowy i znalazły się w głównej
częœci
parku.
Podšżyły w stronę budynku kierownictwa miasteczka namiotów. Miejsce to,
zanim
przekazano
park michalitom, było posterunkiem policji.
- Ostatniej nocy doszło w Dell do awantury - zaczęła Beatrice, starajšc
się
całkowicie
skupić na czekajšcych jš tego dnia obowišzkach. - Zostałam wybrana
przewodniczšcš rozprawy
wyznaczonej na dzisiaj na jedenastš rano. Chciałabym odwiedzić teraz
laboratorium obróbki
obrazów z kamer, a ty mogłaby wpać do brata Timothy'ego i upewnić się,
czy
właœciwie
przygotował moje wystšpienie w sprawie rozbudowy miasteczka na terenie
Kensington Gardens...
Za kwadrans spotkamy się na œniadaniu.
Siostra Beatrice podeszła do szarego budynku znajdujšcego się nieco w bok
od
œcieżki. Z
kieszonki w spodniej częœci komputerowego zegarka wycišgnęła kartę
identyfikacyjnš i wsunęła jš
do czytnika umieszczonego tuż nad klamkš. Kiedy drzwi się otworzyły,
skierowała
się do dużego
pokoju pełnego komputerów, monitorów i innych elektronicznych urzšdzeń.
Powitała
jš siostra
Melissa, która zaprowadziła Beatrice do niewielkiej kabiny projekcyjnej.
- Niektóre fragmenty incydentu zostały zarejestrowane przez kamerę
czterysta
siódmš i
czterysta ósmš - oznajmiła Melissa. - Częć z nich przygotowałam w
kolejnoœci
chronologicznej...
Brat Thomas, z sekcji bezpieczeństwa, przestudiował je starannie i teraz
będzie
nam służył swoim
komentarzem.
Starszawy mężczyzna mówišcy ze szkockim akcentem usiadł w kabinie
projekcyjnej
obok
Beatrice.
- Pierwsze ujęcia - powiedział pokazujšc na ekran monitora - zostały
dokonane o
dwudziestej drugiej pięć. O tej porze pan Bhutto siedział na ławce w
parku obok
wodospadu i
zajęty był rozmowš z pannš Macmillan. Na ekranie widać oboje. Bhutto ma
dwadzieœcia trzy lata i
mieszka w namiocie rodzinnym B-19 usytuowanym na południe od Reservoir. W
cišgu
ostatnich
szeciu miesięcy był wzorowym mieszkańcem zgłaszajšcym się na ochotnika
do
każdej pracy,
którš wykonywał nienagannie. Macmillan, dwadzieœcia jeden lat, zajmuje
pryczę w
namiocie F-6
przeznaczonym dla panien i stojšcym na północ od Bandstand. Przybyła do
nas
niedawno. Chociaż
obrazom nie towarzyszyły dwięki, siostra Beatrice mogła z ruchów ciała i
gestów
młodych ludzi
wywnioskować, że ich rozmowa miała charakter przyjacielski. Na poczštku
żadne z
nich nie
dotykało drugiego, chociaż kilka gestów i ruchów głowš panny Macmillan
œwiadczyło, że próbuje
kokietować pana Bhutto.
- Przez pierwszych dziesięć minut w ich zachowaniu nie było żadnej zmiany
-
oznajmił brat
Thomas. - Póniej zaczęli się całować.
Zarejestrowany obraz póniejszych scen był nieostry i zbyt ciemny. Mimo
to,
kiedy siostra
Beatrice przywykła do gorszej jakoci obrazu, bez trudu mogła zobaczyć,
co się
działo. Kiedy pan
Bhutto nachylił się i przelotnie musnšł wargami usta panny Macmillan,
młoda
kobieta uniosła rękę,
położyła dłoń z tyłu głowy mężczyzny i przycišgnęła go do siebie. Taœma z
nagraniem się
skończyła, gdy oboje oddawali się namiętnym pocałunkom.
- Jeden z elementów przetwarzajšcych sygnał uległ uszkodzeniu - wyjaniła
siostra Melissa.
- Zanim jednak rozpocznie się następny fragment, jego funkcję
automatycznie
przejmie sprawny
element rezerwowy.
Rzeczywicie, obrazy, które teraz pojawiły się na ekranie, były o wiele
wyraŸniejsze. Ten
fragment, który zaczšł się trzy minuty po skończeniu poprzedniego,
ukazywał parę
młodych ludzi
stojšcych obok ławki i nadal się całujšcych, a potem udajšcych się w
ustronne
miejsce nie opodal
wodospadu. Kiedy się zakończył, na ekranie monitora pozostała nieruchoma
ostatnia klatka.
- To będš nasze ostatnie dobre zdjęcia pana Bhutto i panny Macmillan -
odezwał
się brat
Thomas. - W chwili gdy kamera ponownie obejmie swoim zasięgiem miejsce
akcji,
oboje będš
ledwo widoczni, skryci za tamtš grupš drzew... Czy jest może coœ, co
siostra
chciałaby obejrzeć po
raz drugi?
- Nie, na razie nie - odparła Beatrice. - Poproszę o cišg dalszy.
- Kolejne obrazy zostały sfilmowane przez drugš kamerę. Zobaczymy pana
Malone'a
z
kolegami, jak idš tamtš alejš nieco na północ od Dell. Będzie to się
działo
szeć minut póniej...
Przy okazji, poszukujšc numeru identyfikacyjnego pana Malone'a, siostra
Melissa
przeszukała bazy
danych kamer wideo i znalazła dwa inne zarejestrowane obrazy, oba z
poprzedniego
tygodnia, na
których pan Malone próbuje w kawiarni nawišzać rozmowę z pannš Macmillan.
Ze
względu na
brak czasu nie pokazujemy tamtych obrazów razem z fragmentami
zarejestrowanymi
wczoraj
wieczorem.
Na monitorze ukazał się obraz krzepkiego młodego Irlandczyka, ubranego w
marynarkę tak
czerwonš jak jego policzki. cieżkš miedzy drzewami zbliżał się do
zbiornika
wodnego pod
wodospadem. Malone i jego dwaj koledzy wybuchali raz po raz głoœnym
œmiechem.
- Œwiatło w tej częœci parku nie jest dobre - odezwał się brat Thomas. -
Musielimy więc
znacznie rozjanić te fragmenty... Proszę zwrócić uwagę na ten ciemny
przedmiot
wystajšcy z
kieszeni spodni pana Malone'a. To rękojeć noża, który póŸniej zostanie
użyty
jako broń podczas
walki między nim a panem Bhutto.
Ekran monitora na chwilę ciemniał.
- Allan Malone ma dwadzieœcia jeden lat i pochodzi z Londonderry -
cišgnšł brat
Thomas. -
Już raz, kiedy miał kilkanacie lat, został aresztowany za udział w
napadzie.
On, jego matka i dwie
młodsze siostry mieszkajš w jednym z namiotów dla niedawno przybyłych
rodzin
przy Rotten
Row, tuż na pomoc od boiska piłkarskiego.
Beatrice usłyszała obok siebie kaszlnięcie. Odwróciła się i spojrzała na
brata
Thomasa.
Zobaczywszy jego zaczerwienione oczy, domyliła się, że przez całš noc
przygotowywał dla niej tę
relację.
- Proszę teraz zwrócić uwagę, co się stanie, gdy Malone ujrzy pana Bhutto
i
pannę
Macmillan - powiedział.
Kiedy trzej młodzi mężczyni pokonali zakręt cieżki, ich uwagę
przycišgnęła
scena
rozgrywajšca się na lewo od nich. Zawadiacki uœmieszek na twarzy Malone'a
szybko
zniknšł.
W chwilę póniej rysy jego twarzy stężały, a oczy zamieniły się w dwie
szparki.
Potem
ekran po raz kolejny ciemniał.
- Niestety, nie dysponujemy cišgłym obrazem - odezwał się brat Thomas. -
Następne
fragmenty zostały sfilmowane w minutę i dwadzieœcia sekund póŸniej. Ze
względu
na to, że dzieje
się na nich tak wiele, siostra Melissa przygotowała cały ostatni fragment
w
zwolnionym tempie.
W lewej częci ekranu monitora Bhutto i Malone okładali się zawzięcie
pięœciami.
Obok
nich stało dwóch kolegów Irlandczyka, zachęcajšc go okrzykami do walki. W
prawej
częœci panna
Macmillan, z rozwichrzonymi włosami oraz przekrzywionš spódnicš i bluzkš,
w
poœpiechu
zapinała guziki płaszcza. Kiedy trochę bardziej uporzšdkowała ubranie,
niemal
biegiem opuciła
miejsce akcji.
Walka trwała tymczasem przez następne trzydzieci sekund. Obaj mężczyni
zadawali
ciosy na olep, tylko z rzadka trafiajšc się wzajemnie. Żaden z nich nie
uzyskiwał wyraŸnej
przewagi. W pewnej chwili jednak, kiedy Bhutto ulokował silny cios na
lewej
skroni Malone'a,
młody Irlandczyk wycišgnšł z kieszeni nóż i zamachnšł się nim, rozcinajšc
brzuch
Pakistańczyka.
Kamera zarejestrowała tryskajšcy z rany strumień krwi. Pan Bhutto
schwycił się
za brzuch i
zalany krwiš, zwalił się na ziemię. Allan Malone i jego dwaj towarzysze
po
chwili wahania
odwrócili się i uciekli.
Kiedy obraz wideo zniknšł z ekranu, siostra Beatrice przez kilka sekund
siedziała bez ruchu
w kabinie projekcyjnej.
- Czy jest coœ, czego jeszcze potrzebujesz? - zapytała jš siostra
Melissa.
- Nie, nie sšdzę - odparła Beatrice, sięgajšc po wideo-szeœcian, który
tamta
wycišgnęła w
jej stronę. - Bardzo ci dziękuję.
Z ciężkim sercem wstała i wyszła. Rozważajšc w myœlach wszystko, co musi
jeszcze
zrobić
przed rozprawš, zaczęła się zastanawiać, czy ludzie kiedykolwiek będš
umieli żyć
ze sobš w
zgodzie. Ani przez chwilę nie pomylała o dziwnym zjawisku, które
widziała tego
ranka podczas
spaceru po parku.
Chociaż nie było jeszcze szóstej trzydzieci, w stołówce zdšżyła ustawić
się
kolejka. Z
powodu zimna na dworze mieszkańcy stłoczyli się w rodku, stali w długiej
i
krętej kolejce
podobnej do tych, jakie kiedy widywało się w wesołych miasteczkach.
Odziani w
niebieskie
habity michalici czekali w osobnej, znacznie krótszej kolejce, ale grupy
oczekujšcych łšczyły się
tuż przy wejciu do dużego pomieszczenia, w którym wydawano posiłki.
Gdy obydwie zakonnice znalazły się blisko lady, Vivien podała Beatrice
tacę. Tuż
za niš
stała rosła Murzynka. Ona i jej dwaj kilkunastoletni synowie żartowali,
kiedy
wybierali sobie soki.
- Widzisz - odezwała się po kilku sekundach kobieta do starszego syna, a
w jej
głosie było
słychać œpiewny akcent z Indii Zachodnich. - Możesz być Murzynem i
należeć do
zakonu
michalitów. Popatrz tylko na tę paniš.
Siostra Vivien odwróciła się, słyszšc tę uwagę, a jej twarz rozjaniła
się w
uœmiechu.
Starszy chłopiec spojrzał na niš, wyraŸnie zdumiony.
- Jeste nawet całkiem ładna - powiedział. - Dlaczego postanowiła zostać
mniszkš?
Kobieta lekko szturchnęła swojego syna. Oczy Vivien rozbłysły, kiedy w
charakterystyczny
dla siebie sposób przekrzywiła głowę.
- Młody człowieku - powiedziała, robišc zamaszysty gest. - Wielki to dla
mnie
honor, móc
służyć Bogu i wszystkim ludziom.
Chłopiec zaczai sprawiać wrażenie zakłopotanego.
- Hmm, hmm - chrzšknęła Murzynka, wyranie chcšc skierować rozmowę na
inny
temat. -
Popatrz tylko, ile tu różnych rodzajów chleba!
Na tacach na stojšcym przed nimi prostokštnym stole leżało osiem odmian
chleba,
z
których każdy był starannie oznaczony i opisany. Chleb był w miasteczku
namiotów
głównym
składnikiem wszystkich posiłków. Wypiekano go z pszenicy uzyskiwanej
przez
inżynierów
biologów z hrabstwa Kent, w cieplarniach, także zarzšdzanych przez
michalitów.
Każdy rodzaj
pszenicy wyhodowano specjalnie z mylš o dostarczeniu ludziom właciwych
iloœci
potrzebnych
im witamin i protein.
Po drugiej stronie stołu stało dwoje młodych michalitów, mężczyzna i
kobieta,
kroili
bochenki chleba i pomagali obsługiwać ludzi. Murzynka i jej dwaj synowie
zawahali się na widok
takiej obfitoœci pieczywa.
- Zapewne jesteœcie tutaj nowi? - odezwała się do niej Vivien, kiedy
kobieta i
jej dzieci
nałożyli sobie po kilka kromek na talerze.
- Tak - odparła Murzynka. - Mieszkaliœmy dotychczas w nieczynnym domu
towarowym,
nad rzekš, kiedy kto powiedział nam o tym ogłoszeniu... że możemy
zamieszkać
tutaj... Byliœmy
na licie oczekujšcych prawie przez dwa miesišce i nawet chcielimy
zrezygnować.
Jaka szkoda, że
nie było można przyjšć tych wszystkich chorych ludzi, ale cóż, dzięki
temu w
końcu umiechnęło
się do nas szczęœcie.
Siostra Beatrice wychyliła się z kolejki i spojrzała na kobietę.
- Ile czasu zajęła wam rejestracja? - zapytała.
- Niemal całe trzy dni - odrzekła Murzynka. - Chłopcy narzekali i
zrzędzili, że
muszš się
tłoczyć w jednym z tamtych dwóch namiotów nad rzekš, ale przez cały czas
mówiłam
im, że warto
poczekać... I aż krzyknęłam z radoœci, kiedy ci doktorzy oœwiadczyli nam,
że nie
ma żadnych
przeszkód.
Na końcu sali, w której wydawano posiłki, soki, chleb i tylko kilka
gatunków
owoców i
warzyw, znajdowały się wyroby zbożowe i kasze. Na długich stołach, przy
których
wszyscy jedli,
ustawiono dzbanki z kawš lub herbatš. Beatrice sięgnęła po talerz
gotowanego
ryżu, do którego
dodała póniej mieszaninę kilku egzotycznych przypraw. Vivien zdecydowała
się w
końcu na
owsiankę.
- To, na co miałabym ochotę dzisiaj rano - odezwała się po cichu do
Beatrice -
to kilka
gotowanych jajek i pęto dobrej kiełbasy.
- Mięso nie jest pokarmem koniecznym dla twojego zdrowia - zganiła jš
siostra
Beatrice. -
A co więcej, nie stanowi optymalnego wykorzystania zasobów żywnoœciowych
œwiata.
Czy wiesz,
że ilociš zboża potrzebnš do utuczenia jednej wini, którš zdoła się
wyżywić
sto osób, można by
nakarmić tysišc dwustu ludzi?
- Ale kiełbasa jest taka smaczna... - zaczęła Vivien i urwała, kiedy
napotkała
surowe
spojrzenie koleżanki.
Beatrice usiadła i zaczęła wielkimi kęsami pochłaniać œniadanie. W tym
czasie
Vivien
nalała sobie filiżankę kawy i spojrzała na swojš towarzyszkę.
- Co się stało, B? - zapytała. - Wydajesz się taka spięta i zatroskana...
- Wystšpienie musi zostać przygotowane jeszcze przed spotkaniem -
odrzekła
gderliwie
Beatrice. - Mamy na to nie więcej niż godzinę. Póniej jest to przeklęte
posiedzenie o jedenastej, a
więc znów twoje osobiste szkolenie zostanie zakłócone. Brat Hugo
wyznaczył mnie
przewodniczšcš tylko dlatego, że sam nie znosi podejmować niepopularnych
decyzji... Po południu
muszę jeszcze podlizywać się tym wszystkim bogatym damom w Esher... Nigdy
nie ma
doć czasu,
by ze wszystkim zdšżyć...
Dotyk ręki Vivien powstrzymał ten potok słów.
- Hej - odezwała się Vivien. - Głowa do góry. Czy nie ty włanie mówiła
mi
kiedy, że nie
można pełnić służby bożej, póki nie jest się wolnš od wszelkich stresów?
Beatrice na chwilę przestała jeć i spojrzała na koleżankę.
- Przypuszczam, że wymagam nazbyt wiele - powiedziała. - Tego ranka,
kiedy
kończyłam
obchód, miałam halucynację. Przez chwilę wydawało mi się...
Siostra Beatrice przerwała, głęboko odetchnęła i powoli policzyła do
dziesięciu.
- Dziękuję ci, Vivien - rzekła i cisnęła jej dłoń.
3.
Pół godziny po œniadaniu siostra Vivien umieciła swojš kartę
identyfikacyjnš w
czytniku, a
po chwili wyjęła jš i dołšczyła do Beatrice siedzšcej w małym kiosku obok
bramy
wejœciowej przy
Exhibition Road. Brat Martin wręczył im ich karty i mały cylinder z
nagranym
tekstem i obrazem
wystšpienia Beatrice.
Obie kobiety, z szyjami owiniętymi teraz niebieskimi szalami, zaczęły
przekraczać strefę
bezpieczeństwa na mocie Serpentine. Kiedy szły, Beatrice wsunęła
cylinder do
kieszeni habitu.
- Sšdziłam, że wysłałaœ poprawione wystšpienie przez tele-wideo -
odezwała się
Vivien.
- Owszem - stwierdziła Beatrice. - To jest kopia zapasowa... na wypadek
gdyby
stało się coœ
nieprzewidzianego.
Przeszły obok kolejki zziębniętych i przemoczonych ludzi, czekajšcych,
żeby
złożyć
podanie o przyjęcie do miasteczka namiotów. Wzdłuż kolejki chodziło tam i
z
powrotem kilku
michalitów, rozmawiali z ludŸmi i podtrzymywali ich na duchu. Siostra
Beatrice
zatrzymała się na
chwilę, by zamienić parę słów z jednym z zakonników.
Kilka minut póniej Beatrice i Vivien przeszły przez Kensington Road i
znalazły
się na
Knightsbridge. Zziębnięty, mniej więcej dziesięcioletni chłopiec podszedł
do
nich i wycišgnšł obie
ręce w żebrzšcym gecie. Beatrice nachyliła się tak, by jej głowa
znalazła się
na poziomie jego
twarzy.
- Jak się nazywasz? - zapytała łagodnie.
- Wills - odpowiedział po kilku chwilach chłopiec.
- To œliczne nazwisko - stwierdziła siostra Beatrice. - A teraz Wills,
gdybyœ
zechciał
odprowadzić nas do tamtej kawiarenki na rogu Prince Consort Road,
postarałybyœmy
się, żeby
dano ci jakie niadanie. Wiesz, nie możemy ofiarować ci żadnych
pieniędzy... bo
ich nie mamy.
Mały chłopiec rozejrzał się nerwowo w prawo i w lewo.
- Chociaż trochę drobniaków, psze pani, jeli łaska - odpowiedział.
Beatrice pokręciła stanowczo głowš, pogładziła chłopca po włosach i
poszła
dalej.
- Do wciekłoci doprowadza mnie sposób, w jaki niektórzy ludzie
wykorzystujš
swoje
dzieci - zwróciła się do Vivien. - Założę się, że ojciec czy matka albo
jacyœ
inni krewni tego malca
czajš się w pobliskiej altanie... Nie pozwolš chłopcu zatrzymać nic z
tego, co
wyżebrze... Jeszcze
jeden powód, dla którego nasza Wioska Dzieci jest taka ważna.
Zakonnice skręciły w lewo, minęły Muzeum Wiktorii i Alberta i zaczęły ić
obok
rzędu
domów. Niemal wszędzie było widać w nich napisy: "Do wynajęcia" i
"Rewelacyjnie
niskie ceny".
Ludzi jednak widywało się niewiele.
Po Brompton Road jechało kilka samochodów. Rozwidniło się, ale ciężkie
ciemne
chmury
nadawały porankowi szary odcień. Połowa punktów usługowych i sklepów była
zamknięta;
widocznie ich właciciele padli ofiarš bezlitosnej recesji. W wejciach
do
niektórych nieczynnych
sklepów bezdomni ludzie zbudowali z dykty i tekturowych pudeł
skomplikowane
konstrukcje,
które służyły im za mieszkania. Oparte o szyby pustych witryn wózki na
zakupy i
duże worki na
odpady zawierały cały ich dobytek.
- Mamy w Hyde Paku siedem tysięcy ludzi - odezwała się Beatrice do
Vivien. -
Kolejne
dziesięć tysięcy mieszka w schroniskach w różnych punktach Londynu.
"Times"
ocenia, że liczba
wszystkich bezdomnych w całym miecie przekracza sto dwadziecia tysięcy.
Co
więcej, liczba ta
z każdš chwilš roœnie...
- Dokšd idziemy? - zapytała nagle Vivien, kiedy Beatrice skręciła w
Beauchamp
Place.
- Do nowego budynku administracji na Walton Street - odparła zakonnica. -
Moje
wystšpienie przeniesiono tam ze względu na udział w nim przedstawicieli
prasy...
Beatrice przerwała. Vivien nie było u jej boku.
Przystanęła o kilka kroków z tyłu.
- To nie może być przypadek - powiedziała, kręcšc głowš. Przeżegnała się
i
spojrzała na
ciemne chmury na niebie. - Czy robisz to, dobry Boże, żeby pomóc mi
podjšć
decyzję? - zapytała. -
Czy może to tylko sprawka chytrej siostry Beatrice, że zawiodła mnie na
miejsce
moich podłych
czynów?
Marszczšc brwi, Beatrice spojrzała na koleżankę.
- Niewiele ponad rok minšł od chwili, kiedy włanie tutaj spotkałymy się
po raz
pierwszy -
przypomniała jej Vivien. - O niecałe pięćdziesišt metrów od tego
miejsca...
Jeden z moich
amantów odprowadzał mnie do agencji, w której mnie wynajšł. Ty i brat
Madison
klęczeliœcie
wtedy na tym chodniku, okrywajšc kocami jakiegoœ nieszczęœnika, który
stracił
przytomnoć i
mógł umrzeć na tym mrozie.
- To zdarzyło się właœnie tutaj? - zdziwiła się Beatrice, spoglšdajšc w
tamtš
stronę. - Nie
pamiętam dokładnie miejsca.
- Przeszlimy na drugš stronę, żeby co ominšć- cišgnęła Vivien, a w jej
głosie
słychać
było większe ożywienie. - Otuliłam się szczelnie futrem z norek. Mój
amant,
jeden z tych
bezdusznych Arabów z harmoniš forsy, lecz poza tym nieczuły jak kamień,
rozemiał się na całe
gardło, kiedy tamten biedak wyœlizgnšł ci się z ršk i upadł na chodnik...
Patrzyłam, jak schyliła się
i usiłowała go znowu podnieć. Na chwilę nasze spojrzenia się
spotkały... Nigdy
tego nie
zapomnę. Pamiętam, że czułam się wówczas jak osoba absolutnie
bezwartoœciowa.
Beatrice przeszła te kilka kroków i stanęła u boku koleżanki.
- Kiedy wróciłam do swojego luksusowego mieszkania w Mayfair, płakałam -
powiedziała
zamyœlona Vivien. - Nie wiem dlaczego, ale nie mogłam przestać. -
Pokręciła
głowš. - Upłynęły
jednak prawie cztery miesišce, nim podeszłam do ciebie po tamtej mowie,
którš
wygłosiłaœ w
Marlboro School.
- Cieszę się, że to zrobiłaœ - odezwała się Beatrice po krótkiej chwili
ciszy.
Obie mniszki objęły się i uciskały na rodku chodnika, nie zwracajšc
uwagi na
przechodniów.
- ChodŸmy - powiedziała w końcu Beatrice. - Czeka nas to wystšpienie.
- Byłaœ niesamowita - stwierdziła Vivien, kiedy wraz z Beatrice znalazła
się na
Beauchamp
Place w drodze powrotnej do Hyde Parku. - Nie mogę wprost uwierzyć, jak
dobrze
poradziłaœ sobie
ze wszystkimi, włšcznie z przedstawicielami gazet. Nigdy nie przestaniesz
mnie
zdumiewać.
- Dziękuję, Vivien - odparła siostra Beatrice. - Przemylałam to wszystko
bardzo
dobrze.
Martwi mnie jednak to, że pod koniec spotkania byłam szorstka dla pani
Shields.
To było
niepotrzebne.
- Ale ona na to zasłużyła - sprzeciwiła się Vivien, niemal biegnšc, by
dotrzymać
kroku
zakonnicy. - Ta kobieta jest nadętš idiotkš. Gdyby mogła, powrzucałaby
wszystkich bezdomnych
do Tamizy i najchętniej jak najszybciej o nich zapomniała.
- Obawiam się, że tak samo postšpiłaby większoć obecnych - odrzekła
Beatrice. -
A w
dodatku i nas wrzuciliby do rzeki razem z nimi. Byliœmy tolerowani tylko
dlatego, że wiedzieli, iż
mamy rozsšdne i tanie rozwišzanie problemu, z którym sami nie mogš się
uporać.
- Czy zdziwiło cię, że postanowili odłożyć ostatecznš decyzję do
wieczora? -
zapytała jš
siostra Vivien.
- Właœciwie nie - odparła Beatrice. - Pan Clark wprawdzie obiecał, że
wyrazi
zgodę dzisiaj
rano, ale z pytań zadawanych przez paniš Shields i jej zgraję wynikało
niedwuznacznie, że nasz
pomysł rozszerzenia miasteczka nie cieszy się popularnociš. Zwłaszcza że
nie
wyrażamy skruchy
z powodu przyjęcia do niego tak wielu obcokrajowców... Rada musi więc
odbyć
dzisiaj po
południu jeszcze jedno, zamknięte posiedzenie, żeby sprawić na nas
wrażenie.
Obie kobiety minęły podwórko, na którym bawiła się grupa dzieci odzianych
w
jednakowe
szkolne mundurki.
- Te chociaż mogš być szczęœliwe - powiedziała z naciskiem w głosie
Beatrice. -
Chociaż
wštpię, czy zdajš sobie z tego sprawę. Nie mogę się doczekać chwili,
kiedy i dla
naszych dzieci
zdobędziemy odpowiedni sprzęt do zabaw.
- Więc uważasz, że przyjmš twojš propozycję?
- Oczywiœcie - potwierdziła siostra Beatrice. - Wiele z tego, co mówiono
podczas
spotkania,
to nic więcej tylko polityczna poza. Tak dzieje się zawsze, gdy w
zebraniu biorš
udział
przedstawiciele prasy. Każdy członek rady chce wówczas wypowiedzieć swoje
uwagi
na temat
tego czy innego aspektu zagadnienia... Na wypadek gdyby całe
przedsięwzięcie
zakończyło się
katastrofš. Żadne z nich nie chciałoby udostępnić Kensington Gardens
ogółowi
ludzi, ale wiedzš,
że w tej sytuacji właœciwie nie majš innego wyboru. Za bardzo ich
przytłacza
liczba bezdomnych
osób.
Znalazły się na Brompton Road. Beatrice skręciła w lewo, cały czas szła
bardzo
szybko.
- Czy możemy zatrzymać się na chwilę i czego napić? - zapytała jš
Vivien.
Beatrice
spojrzała na zegarek.
- Niestety, nie - odparła. - Mamy tylko tyle czasu, żeby zdšżyć
przygotować się
do tej
rozprawy, a wyznaczono jš na jedenastš.
Siostra Vivien podbiegła, chcšc szybciej znaleć się u jej boku.
- B - powiedziała, z trudem łapišc oddech. - Jak sšdzisz, dlaczego
sprawozdawcy
zadawali
nam na końcu tyle osobistych pytań?
Beatrice wzruszyła ramionami.
- Zawsze tak robiš - odrzekła. - Zwłaszcza ci z telewizji. Uważajš, że
osobowoci sš
ciekawsze od problemów czy pomysłów... Nie odpowiadajšc na takie pytania,
próbuję zwracać ich
uwagę na nasz zakon i na wszystko, co staramy się osišgnšć. Nie zawsze
jednak to
mi się udaje.
- Jestem pewna, że wiem, dlaczego się tak tobš interesujš - stwierdziła
Vivien.
- Jesteœ dla
GENTRY LEE Œwietlani Posłańcy 5 tom Ramy (Przełożył; Andrzej Syrzycki) PODZIĘKOWANIA Chciałbym podziękować wszystkim ludziom, którzy podczas pisania tej powieœci wspierali mnie i zachęcali, a w szczególnoci mojej żonie Stacey i mojej redaktorce Jennifer Hershey, które cierpliwie wysłuchiwały mnie setki razy. Chciałbym również podziękować moim siedmiu synom: Cooperowi, Austinowi, Robertowi, Patrickowi, Michaelowi, Travisowi i Hunterowi - za wypełnienie mojego życia miłociš, radociš i pełniš szczęcia, dzięki czemu było mi łatwiej skupić się i powięcić wiatu, jaki stworzyła moja wyobrania. Dużš rolę w nadaniu ostatecznego kształtu tej powieci odegrała Jennifer Hershey. Jej niezwykła wnikliwoć niewštpliwie przyczyniła się do poprawy jakoœci tej ksišżki. Również jej niezachwiana wiara w sukces wietlanych posłańców pomogła mi pokonać niejednš trudnš przeszkodę. Dziękuję również Janis Dworkis, entuzjastycznie nastawionej koleżance, której uwagi na temat planów tej ksišżki ceniłem sobie bardzo wysoko, a także Arlene Jacobs, z którš omawiałem niektóre zagadnienia medyczne zwišzane z przyjœciem na œwiat Marii. Na końcu chciałbym podziękować swojemu nauczycielowi i przyjacielowi Arthurowi C. Clarke'owi, którego hojnoć umożliwiła mi rozpoczęcie kariery pisarskiej na doć póŸnym etapie mojego życia. Wstęp Kiedy skończyłem czytać wietlanych posłańców, poczułem się jak instruktor lotnictwa, który włanie wysłał swojego ucznia na samodzielny lot w bezchmurne niebo i z otwartymi ustami patrzył, jak ten wykonuje zapierajšce dech akrobacje. Gratuluję Ci, Gentry: Naprawdę trudno mi
uwierzyć, że prawie dziesięć lat temu zaczęlimy się zajmować tš kosmicznš przygodš. Czy naprawdę minęło dopiero osiem lat od czasu, kiedy mój nieżyjšcy już agent, Scott Meredith, nalegał, bym spotkał się z Gentrym Lee? Majšc wiele innych projektów na swojej liœcie, nie paliłem się do spotkania z jeszcze jednym potencjalnym współpracownikiem. Wówczas jednak Scott zaczšł wyliczać korzyci: Gentry pracował w Jet Propulsion Laboratory i był głównym inżynierem projektu Galileo. Przedtem za był kierownikiem wydziału analiz naukowych i planowania eksperymentów z marsjańskimi ładownikami typu Viking. Ponieważ tak bardzo zależało mu na uwiadomieniu ludziom, co dzieje się w kosmosie, do spółki z Carlem Saganem utworzył telewizyjne przedsiębiorstwo produkcyjne; tak narodził się Cosmos. Takiego człowieka miałem poznać osobicie. Gentry znalazł się na pokładzie samolotu lecšcego do Sri Lanki, a reszta jest historiš. Owocami naszej współpracy były trzy kolejne po Spotkaniu z Ramš ksišżki: Rama II, Ogród Ramy oraz Tajemnica Ramy. W trakcie pisania ostatniego tomu, Tajemnicy Ramy, wydanego w 1994 roku, Gentry stworzył tyle tak fascynujšcych postaci i sytuacji, że stało się jasne, iż mamy w rękach cały nowy, domagajšcy się opisania wszechwiat. Ja jednak nie miałem ani czasu, ani energii na to, by pomóc Gentry'emu. Tak wiec byłem wielce szczęliwy, mogšc mu powiedzieć: "Jest twój". W rezultacie powstała niniejsza powieć, którš, mogę zapewnić, w 99,999 procentach napisał Gentry (udało mi się wyłapać parę błędów). Œwietlani posłańcy sprawiš radoć nawet tym, którzy nie zapoznali się z czteroksięgiem Ramy, chociaż przeczytanie wczeniej napisanych tomów z pewnociš pozwoli lepiej zrozumieć treć tej ksišżki. Jest możliwe, że największym sukcesem Gentry'ego było
dokonanie czegoœ, co Somerset Maugham okrelił kiedy mianemnajtrudniejszej sztuki w literaturze: stworzenie postaci, która jest niemal nieskazitelnie dobra. Sprawił, że taki zagorzały agnostyk jak ja stał się trochę bardziej tolerancyjny wobec tak nieposzlakowanej więtoci. Mam nadzieję, że i wy, podobnie jak ja, będziecie czekali z takš samš niecierpliwociš na to, co zdarzy się w następnym tomie, zatytułowanym: Double Fuli Moon Night. Arthur C. Clarke Colombo, Sri Lanka 20 paŸdziernika 1994 roku Księga I WIELKI CHAOS 1. Ledwo słyszalny kurant zegarka momentalnie obudził Beatrice. W półmroku poprzedzajšcym nadejcie witu wylizgnęła się ze piwora leżšcego na drewnianej pryczy w najdalszym kšcie dużego namiotu. Głęboko odetchnęła i poczuła lekki dreszcz, gdy ujrzała, jak w zetknięciu z chłodnym powietrzem jej oddech zamienia się w obłoczek pary. Potarła dłonie i przycisnęła je do miękkiej bawełnianej tkaniny długiej koszuli, która w nocy pełniła funkcję piżamy. Spod pryczy wyjęła niebieski habit zakonny i takiż kornet z cienkim białym pasem. W œrodku złożonego habitu znalazła szczotkę do włosów i zapinkę. Przecišgnšwszy kilka razy szczotkš po długich jasnych włosach, skręciła je w ciasny kok i upięła starannie na czubku głowy. Dokończyła ubierać się w cišgu niespełna minuty i na palcach przeszła obok prycz œpišcych koleżanek. Kiedy znalazła się na dworze, natychmiast ruszyła do odległej o czterdzieœci metrów kaplicy, wzniesionej na przeciwległym krańcu niewielkiej wyspy. Na drugim brzegu zobaczyła Hyde Park i dziesištki dużych namiotów tworzšcych prawdziwe miasteczko, którym opiekowała
się ona razem z innymi michalitami - kobietami i mężczyznami z zakonu Œwiętego Michała. Maleńka sztuczna wysepka na stawie Serpentine była ich prywatnym rajem. Beatrice uklękła, by pomodlić się przed krzyżem i stojšcš obok nieco mniejszš drewnianš figurš przedstawiajšcš młodego mężczyznę pochłanianego przez wielki płomień. - Dobry BOŻE - powiedziała, tak jak każdego ranka. - Pomóż mi także dzisiaj wykonywać Twojš pracę i dzielić się z innymi ludmi Twojš bezgranicznš i nieustajšcš miłociš. W imię œwiętego Michała, który pozwolił nam zrozumieć Twoje plany. Przeżegnała się, wstała i przeszła parę metrów; znalazła się po prawej stronie kaplicy. Tam, na mocno wydeptanej trawie, usiadła w pozycji lotosu. W oddali widziała œwiatła odbijajšce się od dachów domów miasta, które nazywano Londynem. Jej oddech stał się głęboki i miarowy. Zamknęła oczy, zaczynajšc medytację. Po chwili nawiedziła jš ulotna wizja zasp œniegu piętrzšcych się wysoko przed drzwiami jej rodzinnego domu w Minnesocie. O czwartej czterdzieci odezwał się kolejny kurant małego zegarka siostry Beatrice, przypominajšc jej, że czas kończyć medytacje. Zakonnica wstała, przecišgnęła się, a potem nacisnęła jeden z przycisków na krawędzi swojego skomputeryzowanego czasomierza. Na tarczy zegarka pojawił się rozkład zajęć przewidziany dla niej na ten dzień, 22 lutego 2141 roku. Rocznica kšpieli George'a Birthingtone'a - pomylała z umiechem, przypomniawszy sobie zabawny incydent z czasów, kiedy była uczennicš jednej z młodszych klas szkoły œredniej. Przyjrzała się zajęciom, jakie zaplanowano dla niej na najbliższe siedemnaœcie godzin. O ósmej trzydzieœci miała się spotkać w Kensington Gardens z przedstawicielami władz miejskich Londynu. O czternastej powinna wzišć udział w zebraniu w Esher powięconym zdobyciu
funduszy na działalnoć, a wieczorem przed kolacjš musiała wygłosić przemówienie na centralnym korcie tenisowym w Wimbledonie. Zwróciła uwagę na wiatełko migajšce w dolnym prawym rogu tarczy zegarka. Wskazywało, że tej nocy otrzymała wiadomoć zaliczanš do kategorii oznaczonej priorytetem B. Dobrze chociaż, że nie priorytetem A - powiedziała do siebie, przypominajšc sobie sytuację sprzed dwóch tygodni. Obudzono jš wówczas o północy i proszono, by zajęła się sprawš jednej z mieszkajšcych w miasteczku kobiet, która usiłowała zabić swojego męża. Beatrice włšczyła wyœwietlacz na tarczy zegarka. Wiadomoć, której nadano priorytet B, była bardzo zwięzła: "Fizyczne starcie między dwoma młodymi mężczyznami: Pakistańczykiem i Irlandczykiem. Sektor Dell, dwudziesta druga dwadziecia pięć poprzedniego wieczoru. Obaj ranni, w tym jeden dosyć ciężko. Termin rozprawy wyznaczono na godzinę jedenastš. Przewodniczy siostra Beatrice". Mam nadzieję, że to nie był jeszcze jeden incydent o podłożu rasowym - westchnšwszy, pomylała Beatrice. Przeszła przez most pontonowy, jaki łšczył Serpentine z resztš parku. Zastanawiała się, dlaczego cierpienie nie powiększało granic ludzkiej tolerancji w taki sposób, w jaki jej zdaniem powinno. Przypomniała sobie jedno z kazań więtego Michała; to o strachu i tolerancji. "Strach wyzwala najgorsze instynkty ludzi - mówił więty. - Nie powinniœmy zatem zapominać, że jestemy tylko niewiele lepsi od małp, a nie trochę gorsi od aniołów". Każdego poranka, po skończonych medytacjach, siostra Beatrice miała zwyczaj okršżać szybkim krokiem otoczonš płotem częć Hyde Parku, w której obrębie mieszkało w tej chwili siedem tysięcy bezdomnych ludzi. Miasteczko namiotów powstało w centrum Londynu przed niespełna dwoma laty i poczštkowo zajmowało tylko niewielki fragment parku. Wyrażenie zgody,
by tš społecznociš opiekował się zakon, było ze strony władz miasta wyrazem najwyższej desperacji. Pónš zimš 2139 roku Londyn, podobnie jak wiele innych wielkich miast całego œwiata, został niemal całkowicie sparaliżowany przez konsekwencje ogólnoœwiatowej recesji gospodarczej powszechnie zwanej Wielkim Chaosem. Tysišce bezdomnych i bezrobotnych ludzi włóczyły się po ulicach, stwarzajšc zagrożenie dla porzšdku w miecie, szerzšc choroby zakaŸne i niweczšc to wszystko, co jeszcze pozostało z gospodarczego lšdu. Koszty zaopatrzenia tych wszystkich ludzi w żywnoć, odzież i dach nad głowš przekraczały możliwoci finansowe władz miasta, którego wpływy z tytułu podatków zostały poważnie zmniejszone przez kryzys gospodarczy. W tym czasie zakon więtego Michała z Sieny, luno zwišzana z Kociołem w Rzymie samodzielna sekta katolików, której wyznawcy głosili doktryny młodego proroka zmarłego męczeńskš mierciš w końcu marca 2138 roku, zwrócił się do władz Londynu z propozycjš zajęcia się społecznociš bezdomnych. Zamierzano to zrobić tak, aby władzom miejskim nie przysporzyć żadnych kosztów. Zakonnicy prosili tylko o zapewnienie właœciwego miejsca i ochrony przed biurokratycznš inercjš lokalnego rzšdu. Przedstawiciele władz miejskich w pierwszej chwili rozemiali się, usłyszawszy o tym planie. Póniej jednak, pod naciskiem ze strony wybitnych ekonomistów, władze miasta, chociaż z oporami, zezwoliły michalitom na utworzenie niewielkiego miasteczka namiotów w samym rodku Hyde Parku. W ten sposób zmalała liczba włóczęgów. To, co poczštkowo władze postrzegały jako niebezpieczny, choć odważny eksperyment, okazało się sukcesem przekraczajšcym najmielsze oczekiwania. Członkowie sekty składajšc œluby zakonne, przysięgali powiecić życie służbie blinim. Gdy nadszedł właœciwy moment, wykazali
się zarówno niespożytš energiš, jak i niepospolitym, nadludzkim wręcz powięceniem. Po poczštkowych trudnociach społecznoć nieszczęnikówzostała zorganizowana w sposób, który zadowolił wszystkich. Wielu bezdomnych otrzymało dach nad głowš, odzienie i żywnoć. Co więcej, michalici, którzy nie pobierali wynagrodzenia za pracę, swš postawš obudzili nadzieję w dotkniętych przez los podopiecznych, co z kolei pomogło rozproszyć szerzšcš się desperację. W cišgu paru miesięcy michalici stworzyli na terenie parku agencję zajmujšcš się wyszukiwaniem pracy dla mieszkańców miasteczka. Mimo że większoć oferowanych z poczštku zajęć miała charakter manualny i dorywczy, wielu ludziom żyjšcym w Hyde Parku przywróciło to wiarę we własne siły. W krótkim czasie agencja zdwoiła wysiłki, chcšc zachęcić pobliskich przedsiębiorców do składania propozycji stałego zatrudnienia tym mieszkańcom, którzy w dotychczasowej, dorywczej pracy wykazali się najlepszymi wynikami. Siostra Beatrice była włanie jednš z kilku gotowych do powięceń michalitek, które dwa lata wczeniej odważyły się złożyć władzom Londynu tę niezwykłš propozycję. Kiedy w końcu uzyskała zgodę, powięciła się bez reszty organizacji i zarzšdzaniu. To właœnie Beatrice zaproponowała utworzenie Sektora Dziecięcego i wielu innych nowoœci, które walnie przyczyniły się do sukcesu całego przedsięwzięcia. Kiedy potrzebowała pieniędzy na rozwój czy utrzymanie miasteczka, nie szczędziła starań, by je zebrać. Jej akcję popierało wiele kobiet mieszkajšcych w Londynie. Teraz za, w chłodnym półmroku lutowego poranka, kiedy jak co dzień przemierzała trasę wokół miasteczka namiotów, dwudziestoczteroletnia, błękitnooka Beatrice dobrze znała
niebezpieczeństwa wcišż grożšce jej przedsięwzięciu. Zatrzymała się na pagórku na Buck Hill Walk, rozdzielajšcym Sektor Dziecięcy na dwie częci, i spojrzała na dziesištki dużych namiotów, ustawionych na rozległej trawiastej przestrzeni graniczšcej z wodš. Na liœcie oczekujšcych dzieci mamy ponad tysišc nazwisk - przypomniała sobie - a brakuje już miejsca. Większoć z nich tuła się po ulicach, pi w zaułkach na kartonach i drży z zimna. Popatrzyła na Kensington Gardens. Bez trudnoci wyobraziła sobie zmiany, jakich trzeba byłoby dokonać, żeby zmienić tę częć miasta w nowš Wioskę Dzieci. Potrzeba nam tylko więcej miejsca - pomylała. Gdy w pobliżu Marble Arch dotarła do północno-wschodniej częœci Hyde Parku, zeszła drugimi schodami i znalazła się w oœwietlonych podziemiach. Zanim przekazano tę częć parku michalitom, znajdował się tu parking. Teraz miejsce to zamieniono w szpital. - Dzień dobry, siostro Beatrice - odezwał się jeden z lekarzy, kiedy weszła do izby przyjęć. Popatrzył na zegarek. - Jak zawsze punktualnie - dodał, lekko się umiechajšc. - Co słychać, bracie Bryanie? - zapytała Beatrice. - Nie najgorzej. Po tamtej awanturze noc upłynęła nam spokojnie. Wręczył jej dwa arkusze wydruków komputerowych. - Stan tego chłopaka z Pakistanu nie uległ żadnym zmianom - powiedział. - Ostrze noża dotarło doć głęboko i rozcięło mu jelita. Przetransportowalimy go do szpitala miejskiego zaraz po tym, jak udało się nam zatrzymać krwotok. - A ten drugi? - zapytała Beatrice. - Nic poważnego - odparł brat Bryan. - Zwykłe w takich wypadkach otarcia naskórka i kontuzje. - Rozemiał się słyszšc swój medyczny żargon. - Skaleczenia i siniaki. Zatrzymaliœmy go na noc na obserwację. Siostra Beatrice przeczytała szybko oba wydruki, a potem znów spojrzała na lekarza. - Żadnych nowych przypadków gruŸlicy? - zainteresowała się.
- Nie - odrzekł brat Bryan. - To już dziewišty dzień z rzędu... Cały czas trzymamy kciuki. Wyglšda na to, że w końcu akcja przewietleń, które zarzšdziła, zaczyna przynosić oczekiwane rezultaty. Za cenę usunięcia z miasteczka ponad stu pięćdziesięciu mieszkańców - pomylała ponuro Beatrice. - Większoć z nich nawet nie miała wyranych objawów. - Epidemia w samym miecie nie ustępuje - powiedziała. - Przed dwoma dniami odbyliœmy kolejnš rozmowę z radš lekarzy Londynu. Normalne leki nie zwalczš tej odmiany wirusa. Sytuację pogarszajš jeszcze wilgoć i zimno. Trzeba będzie w dalszym cišgu poddawać kwarantannie wszystkich nowych mieszkańców, do czasu aż potwierdzš się wyniki ich dokładnych badań. Beatrice pożegnała się z lekarzem i poszła długim korytarzem do oddziału dziecięcego. Otworzyła cicho drzwi. W wielkiej sali panowała ciemnoć. Po obu stronach wiodšcego œrodkiem sali przejcia stały dziesištki dziecinnych łóżek. Umiechnęła się, kiedy usłyszała w ciemnociach głos dziewczynki wymawiajšcej szeptem jej imię. - Dzisiaj znów obudziła się za wczenie, Elise- powiedziała ujmujšc dziewięciolatkę za rękę. Dziewczynka także się umiechnęła. - Czekałam na ciebie, siostro Beatrice - odparła. - Chcę, żebyœ mi coœ powiedziała. - Co takiego? - Jeste pewna, że po ustšpieniu ospy wietrznej moja twarz będzie taka sama jak poprzednio? - Oczywiœcie, Elise - odpowiedziała zakonnica. - Ja też, kiedy miałam pięć lat, byłam ciężko chora na ospę wietrznš. Całš twarz miałam w krostach... Popatrz teraz. Skierowała œwiatło kieszonkowej latarki na swojš twarz. - W porzšdku. Chyba mogę ci wierzyć - odezwała się dziewczynka, a potem uniosła się na łóżku i jš uciskała. - Jeszcze jedna sprawa - powiedziała po chwili, kiedy zakonnica odwracała się, żeby odejć. - Czy będziesz dzi wieczorem piewała na nieszporach? - Tak - odparła Beatrice po krótkiej chwili zastanowienia. - Do licha - stwierdziła Elise, kręcšc głowš - znów nie będę mogła cię usłyszeć.
Zamierzajš wypucić mnie stšd dopiero jutro. Po wyjœciu ze szpitala siostra Beatrice ruszyła na południowy wschód wzdłuż ogrodzenia obok Broad Walk. Po drugiej stronie płotu, w częci parku najbliższej Mayfair, kilkoro ludzi gimnastykowało się na cieżce zwanej Lover's Walk. Przebywali na terenie jednej z tych częœci Hyde Parku, która była wcišż dostępna dla mieszkańców Londynu. Gdy znalazła się na Serpentine Road, popatrzyła na zegarek i przyspieszyła kroku. Po chwili wkroczyła w obłok mgły wiszšcej nad ziemiš. Beatrice lubiła patrzeć, w jaki sposób tajemnicza cicha biel porannej mgły przemieniała Hyde Park w obce miejsce, w którym drzewa i posšgi pojawiały się i znikały jak duchy, kiedy przechodziła obok nich. Nieco po prawej stronie, tuż przy dolnych gałęziach dużego drzewa, zamajaczył dziwny geometryczny kształt. Wyglšdał jak wiecšcy piercień i z tej odległoci przypominał gigantyczny obwarzanek. Znajdujšcy się porodku twór miał rozmiary dorosłego człowieka. Zaciekawiona Beatrice zwolniła, nie spuszczała wzroku z dziwacznego obiektu. Kiedy podeszła trochę bliżej i gdy jednš z parkowych latarń przysłoniło duże drzewo, oba koncentrycznie umieszczone grube piercienie jarzšcego się obwarzanka mogła widzieć jak na dłoni. W œrodku ujrzała tysišce nadzwyczaj drobnych, białych, podobnych do kropelek wody czšstek, z których każda wydawała się emitować własne wiatło, powoli tańczšc w przestrzeni ograniczonej przez oba pierœcienie. Co to może być? - pomylała zaintrygowana. Niezwykle jasno wiecšcy torus zaczšł powoli płynšć w powietrzu w jej stronę. Beatrice zboczyła ze cieżki i przeszła dwa kroki, kierujšc się ku drobinkom tańczšcym i wiecšcym w porannej mgle. Ujrzała, że jarzšcy się piercień nagle zawisł nieruchomo o kilka metrów przed niš. Beatrice, zahipnotyzowana na chwilę przez czšsteczki
tańczšce w rodku obwarzanka, zebrała całš odwagę i chciała podejć bliżej. Niemal w tej samej chwili zobaczyła olepiajšco jasny błysk, na ułamek sekundy musiała zamknšć oczy. Kiedy je znów otworzyła, otaczajšca jš ze wszystkich stron mgła wyglšdała tak jak zawsze. Beatrice nigdy nie widziała niczego podobnego do obwarzanka pełnego œwiecšcych i tańczšcych kulek. W jej umyle na zawsze pozostał jednak obraz, jaki widziała na chwilę przed zamknięciem oczu. Wydawało się jej, że tysišce pojedynczych czšstek zawartych w dziwacznym torusie eksplodowało nagle jasnym wiatłem. Siostra Beatrice rozejrzała się uważnie po parku. Nie dostrzegła niczego, co wydałoby się jej niezwykłe. Po kilku sekundach ruszyła szybko w stronę mostu pontonowego wiodšcego do kwater zajmowanych przez michalitów. Znacznie wczeœniej jednak, nim dotarła do dużej łaŸni stojšcej niedaleko namiotu, w którym spała, zaczęła rozmylać, czy przypadkiem œwiecšcego obwarzanka nie wyczarowała jej nadzwyczaj bujna wyobraŸnia. 2. - Każdego wieczoru na chwilę przed zanięciem mówię sobie, że nastawię alarm zegarka i wybiorę się z tobš na poranny spacer - powiedziała stojšca pod sšsiednim prysznicem Vivien. - Wiem, że to byłoby korzystne dla mojego zdrowia. Ale zawsze dzieje się jedno i to samo. Chowam się głębiej do ciepłego œpiwora i rozmyœlam, jak zimno i ciemno jest o czwartej czterdzieœci rano... - Nie martw się tym - odezwała się Beatrice, starajšc się, aby Vivien usłyszała jš mimo szumu wody. - Od czasu kiedy zaczęłymy pracować razem, mówiłam ci wiele razy, że nie musisz być na nogach przed szóstš rano. A i to, znajšc twojš naturę, jest dla ciebie niemałym powięceniem.
- A niech to diabli, pewnie że jest - odparła Vivien, wychodzšc spod prysznica i sięgajšc po dwa ręczniki z leżšcego obok stosu. Zaczęła energicznie wycierać krótkie włosy. Obie kobiety były chwilowo same. - Wiesz - odezwała się po kilku sekundach - w moim dotychczasowym życiu zdarzało się często tak, że nawet nie kładłam się do łóżka przed szóstš rano... a przynajmniej nie po to, żeby zasnšć. - Nie przypominaj mi o tym - rzekła siostra Beatrice, kiwnięciem głowy dziękujšc Vivien za wycišgnięty w jej stronę drugi ręcznik. Umiechnęła się ciepło do swojej asystentki. - Czasami nie potrafię zrozumieć, dlaczego przyłšczyła się do naszego zakonu. Siostra Vivien się rozemiała. - Dla mnie nadal jest to całkowicie niepojęte. Każdego poranka, kiedy wkładam niebieski habit i ten mieszny mały kornet, zadaję sobie pytanie, czy to naprawdę ja? Czy może jakaœ inna osoba, w żaden sposób nie zwišzana z Victoriš Edgeworth, wychowanš w Woodrich Manor w hrabstwie Essex? Vivien podeszła do jedynego lustra w łani, umieszczonego tuż obok kabin z prysznicami. Beatrice wcišż jeszcze wycierała włosy, kiedy jej odbicie pojawiło się obok Vivien w lustrze. Blada skóra ciała Beatrice kontrastowała ostro z ciemno-miedzianš skórš jej asystentki. - Hej, wyglšdasz doskonale - odezwała się żartobliwie Vivien. - Gdyby kiedyœ znudziły ci się te wszystkie religijne bzdury, poradziłaby sobie w życiu bez problemu. Siostra Beatrice lekko się zaczerwieniła i odeszła od lustra. Miała właœnie opowiedzieć asystentce o wiecšcym piercieniu, kiedy drzwi do łani się otworzyły i do œrodka weszły dwie inne michalitki. Postanowiła zaczekać na innš okazję. Tymczasem Vivien wyjęła czystš sztukę długiej bielizny z kosza z napisem ROZMIAR
ŒREDNI oraz czysty niebieski habit ze stojšcego tuż obok drugiego kosza. - Mam nadzieję, B, że cię nie uraziłam - odezwała się, kiedy dołšczyła do Beatrice. - Czasem nie mogę cierpieć, że muszę zachowywać się przez cały czas jak œwięta. - Nikt nie mówi, że musisz być doskonała - odrzekła Beatrice, wkładajšc przez głowę czysty habit. Odwróciła się i spojrzała poważnie na Vivien. - Musisz jednak pamiętać, kim jesteœ i czym jeste... i dawać dobry przykład innym. - Oho - odparła siostra Vivien, próbujšc humorem stępić ostrze wymówki Beatrice. - Domylam się, że bycie mniszkš zakonu więtego Michała oznacza, że już nigdy nie będę mogła podziwiać naturalnego piękna tego, co Bóg stworzył. Wbrew samej sobie Beatrice umiechnęła się i pokręciła głowš. - Czasami, moja droga, jeste naprawdę niepoprawna. - A zatem mi wybaczasz? - zapytała jš Vivien. Nie czekajšc na odpowiedŸ, podskoczyła z powrotem do lustra, by poprawić kornet. - Ciekawa jestem, w jaki sposób włożyłaby ten kapelusz moja jamajska matka - powiedziała. - Ostatnio, kiedy jš widziałam, w Boże Narodzenie, stwierdziła, że habit się jej podoba, ale że w tym kornecie zupełnie mi nie do twarzy... Obie kobiety przeszły razem przez most pontonowy i znalazły się w głównej częœci parku. Podšżyły w stronę budynku kierownictwa miasteczka namiotów. Miejsce to, zanim przekazano park michalitom, było posterunkiem policji. - Ostatniej nocy doszło w Dell do awantury - zaczęła Beatrice, starajšc się całkowicie skupić na czekajšcych jš tego dnia obowišzkach. - Zostałam wybrana przewodniczšcš rozprawy wyznaczonej na dzisiaj na jedenastš rano. Chciałabym odwiedzić teraz laboratorium obróbki obrazów z kamer, a ty mogłaby wpać do brata Timothy'ego i upewnić się, czy właœciwie przygotował moje wystšpienie w sprawie rozbudowy miasteczka na terenie Kensington Gardens... Za kwadrans spotkamy się na œniadaniu. Siostra Beatrice podeszła do szarego budynku znajdujšcego się nieco w bok od œcieżki. Z kieszonki w spodniej częœci komputerowego zegarka wycišgnęła kartę
identyfikacyjnš i wsunęła jš do czytnika umieszczonego tuż nad klamkš. Kiedy drzwi się otworzyły, skierowała się do dużego pokoju pełnego komputerów, monitorów i innych elektronicznych urzšdzeń. Powitała jš siostra Melissa, która zaprowadziła Beatrice do niewielkiej kabiny projekcyjnej. - Niektóre fragmenty incydentu zostały zarejestrowane przez kamerę czterysta siódmš i czterysta ósmš - oznajmiła Melissa. - Częć z nich przygotowałam w kolejnoœci chronologicznej... Brat Thomas, z sekcji bezpieczeństwa, przestudiował je starannie i teraz będzie nam służył swoim komentarzem. Starszawy mężczyzna mówišcy ze szkockim akcentem usiadł w kabinie projekcyjnej obok Beatrice. - Pierwsze ujęcia - powiedział pokazujšc na ekran monitora - zostały dokonane o dwudziestej drugiej pięć. O tej porze pan Bhutto siedział na ławce w parku obok wodospadu i zajęty był rozmowš z pannš Macmillan. Na ekranie widać oboje. Bhutto ma dwadzieœcia trzy lata i mieszka w namiocie rodzinnym B-19 usytuowanym na południe od Reservoir. W cišgu ostatnich szeciu miesięcy był wzorowym mieszkańcem zgłaszajšcym się na ochotnika do każdej pracy, którš wykonywał nienagannie. Macmillan, dwadzieœcia jeden lat, zajmuje pryczę w namiocie F-6 przeznaczonym dla panien i stojšcym na północ od Bandstand. Przybyła do nas niedawno. Chociaż obrazom nie towarzyszyły dwięki, siostra Beatrice mogła z ruchów ciała i gestów młodych ludzi wywnioskować, że ich rozmowa miała charakter przyjacielski. Na poczštku żadne z nich nie dotykało drugiego, chociaż kilka gestów i ruchów głowš panny Macmillan œwiadczyło, że próbuje kokietować pana Bhutto. - Przez pierwszych dziesięć minut w ich zachowaniu nie było żadnej zmiany - oznajmił brat Thomas. - Póniej zaczęli się całować.
Zarejestrowany obraz póniejszych scen był nieostry i zbyt ciemny. Mimo to, kiedy siostra Beatrice przywykła do gorszej jakoci obrazu, bez trudu mogła zobaczyć, co się działo. Kiedy pan Bhutto nachylił się i przelotnie musnšł wargami usta panny Macmillan, młoda kobieta uniosła rękę, położyła dłoń z tyłu głowy mężczyzny i przycišgnęła go do siebie. Taœma z nagraniem się skończyła, gdy oboje oddawali się namiętnym pocałunkom. - Jeden z elementów przetwarzajšcych sygnał uległ uszkodzeniu - wyjaniła siostra Melissa. - Zanim jednak rozpocznie się następny fragment, jego funkcję automatycznie przejmie sprawny element rezerwowy. Rzeczywicie, obrazy, które teraz pojawiły się na ekranie, były o wiele wyraŸniejsze. Ten fragment, który zaczšł się trzy minuty po skończeniu poprzedniego, ukazywał parę młodych ludzi stojšcych obok ławki i nadal się całujšcych, a potem udajšcych się w ustronne miejsce nie opodal wodospadu. Kiedy się zakończył, na ekranie monitora pozostała nieruchoma ostatnia klatka. - To będš nasze ostatnie dobre zdjęcia pana Bhutto i panny Macmillan - odezwał się brat Thomas. - W chwili gdy kamera ponownie obejmie swoim zasięgiem miejsce akcji, oboje będš ledwo widoczni, skryci za tamtš grupš drzew... Czy jest może coœ, co siostra chciałaby obejrzeć po raz drugi? - Nie, na razie nie - odparła Beatrice. - Poproszę o cišg dalszy. - Kolejne obrazy zostały sfilmowane przez drugš kamerę. Zobaczymy pana Malone'a z kolegami, jak idš tamtš alejš nieco na północ od Dell. Będzie to się działo szeć minut póniej... Przy okazji, poszukujšc numeru identyfikacyjnego pana Malone'a, siostra Melissa przeszukała bazy danych kamer wideo i znalazła dwa inne zarejestrowane obrazy, oba z poprzedniego tygodnia, na których pan Malone próbuje w kawiarni nawišzać rozmowę z pannš Macmillan. Ze względu na
brak czasu nie pokazujemy tamtych obrazów razem z fragmentami zarejestrowanymi wczoraj wieczorem. Na monitorze ukazał się obraz krzepkiego młodego Irlandczyka, ubranego w marynarkę tak czerwonš jak jego policzki. cieżkš miedzy drzewami zbliżał się do zbiornika wodnego pod wodospadem. Malone i jego dwaj koledzy wybuchali raz po raz głoœnym œmiechem. - Œwiatło w tej częœci parku nie jest dobre - odezwał się brat Thomas. - Musielimy więc znacznie rozjanić te fragmenty... Proszę zwrócić uwagę na ten ciemny przedmiot wystajšcy z kieszeni spodni pana Malone'a. To rękojeć noża, który póŸniej zostanie użyty jako broń podczas walki między nim a panem Bhutto. Ekran monitora na chwilę ciemniał. - Allan Malone ma dwadzieœcia jeden lat i pochodzi z Londonderry - cišgnšł brat Thomas. - Już raz, kiedy miał kilkanacie lat, został aresztowany za udział w napadzie. On, jego matka i dwie młodsze siostry mieszkajš w jednym z namiotów dla niedawno przybyłych rodzin przy Rotten Row, tuż na pomoc od boiska piłkarskiego. Beatrice usłyszała obok siebie kaszlnięcie. Odwróciła się i spojrzała na brata Thomasa. Zobaczywszy jego zaczerwienione oczy, domyliła się, że przez całš noc przygotowywał dla niej tę relację. - Proszę teraz zwrócić uwagę, co się stanie, gdy Malone ujrzy pana Bhutto i pannę Macmillan - powiedział. Kiedy trzej młodzi mężczyni pokonali zakręt cieżki, ich uwagę przycišgnęła scena rozgrywajšca się na lewo od nich. Zawadiacki uœmieszek na twarzy Malone'a szybko zniknšł. W chwilę póniej rysy jego twarzy stężały, a oczy zamieniły się w dwie szparki. Potem ekran po raz kolejny ciemniał. - Niestety, nie dysponujemy cišgłym obrazem - odezwał się brat Thomas. - Następne
fragmenty zostały sfilmowane w minutę i dwadzieœcia sekund póŸniej. Ze względu na to, że dzieje się na nich tak wiele, siostra Melissa przygotowała cały ostatni fragment w zwolnionym tempie. W lewej częci ekranu monitora Bhutto i Malone okładali się zawzięcie pięœciami. Obok nich stało dwóch kolegów Irlandczyka, zachęcajšc go okrzykami do walki. W prawej częœci panna Macmillan, z rozwichrzonymi włosami oraz przekrzywionš spódnicš i bluzkš, w poœpiechu zapinała guziki płaszcza. Kiedy trochę bardziej uporzšdkowała ubranie, niemal biegiem opuciła miejsce akcji. Walka trwała tymczasem przez następne trzydzieci sekund. Obaj mężczyni zadawali ciosy na olep, tylko z rzadka trafiajšc się wzajemnie. Żaden z nich nie uzyskiwał wyraŸnej przewagi. W pewnej chwili jednak, kiedy Bhutto ulokował silny cios na lewej skroni Malone'a, młody Irlandczyk wycišgnšł z kieszeni nóż i zamachnšł się nim, rozcinajšc brzuch Pakistańczyka. Kamera zarejestrowała tryskajšcy z rany strumień krwi. Pan Bhutto schwycił się za brzuch i zalany krwiš, zwalił się na ziemię. Allan Malone i jego dwaj towarzysze po chwili wahania odwrócili się i uciekli. Kiedy obraz wideo zniknšł z ekranu, siostra Beatrice przez kilka sekund siedziała bez ruchu w kabinie projekcyjnej. - Czy jest coœ, czego jeszcze potrzebujesz? - zapytała jš siostra Melissa. - Nie, nie sšdzę - odparła Beatrice, sięgajšc po wideo-szeœcian, który tamta wycišgnęła w jej stronę. - Bardzo ci dziękuję. Z ciężkim sercem wstała i wyszła. Rozważajšc w myœlach wszystko, co musi jeszcze zrobić przed rozprawš, zaczęła się zastanawiać, czy ludzie kiedykolwiek będš umieli żyć ze sobš w zgodzie. Ani przez chwilę nie pomylała o dziwnym zjawisku, które widziała tego ranka podczas
spaceru po parku. Chociaż nie było jeszcze szóstej trzydzieci, w stołówce zdšżyła ustawić się kolejka. Z powodu zimna na dworze mieszkańcy stłoczyli się w rodku, stali w długiej i krętej kolejce podobnej do tych, jakie kiedy widywało się w wesołych miasteczkach. Odziani w niebieskie habity michalici czekali w osobnej, znacznie krótszej kolejce, ale grupy oczekujšcych łšczyły się tuż przy wejciu do dużego pomieszczenia, w którym wydawano posiłki. Gdy obydwie zakonnice znalazły się blisko lady, Vivien podała Beatrice tacę. Tuż za niš stała rosła Murzynka. Ona i jej dwaj kilkunastoletni synowie żartowali, kiedy wybierali sobie soki. - Widzisz - odezwała się po kilku sekundach kobieta do starszego syna, a w jej głosie było słychać œpiewny akcent z Indii Zachodnich. - Możesz być Murzynem i należeć do zakonu michalitów. Popatrz tylko na tę paniš. Siostra Vivien odwróciła się, słyszšc tę uwagę, a jej twarz rozjaniła się w uœmiechu. Starszy chłopiec spojrzał na niš, wyraŸnie zdumiony. - Jeste nawet całkiem ładna - powiedział. - Dlaczego postanowiła zostać mniszkš? Kobieta lekko szturchnęła swojego syna. Oczy Vivien rozbłysły, kiedy w charakterystyczny dla siebie sposób przekrzywiła głowę. - Młody człowieku - powiedziała, robišc zamaszysty gest. - Wielki to dla mnie honor, móc służyć Bogu i wszystkim ludziom. Chłopiec zaczai sprawiać wrażenie zakłopotanego. - Hmm, hmm - chrzšknęła Murzynka, wyranie chcšc skierować rozmowę na inny temat. - Popatrz tylko, ile tu różnych rodzajów chleba! Na tacach na stojšcym przed nimi prostokštnym stole leżało osiem odmian chleba, z których każdy był starannie oznaczony i opisany. Chleb był w miasteczku namiotów głównym składnikiem wszystkich posiłków. Wypiekano go z pszenicy uzyskiwanej przez inżynierów
biologów z hrabstwa Kent, w cieplarniach, także zarzšdzanych przez michalitów. Każdy rodzaj pszenicy wyhodowano specjalnie z mylš o dostarczeniu ludziom właciwych iloœci potrzebnych im witamin i protein. Po drugiej stronie stołu stało dwoje młodych michalitów, mężczyzna i kobieta, kroili bochenki chleba i pomagali obsługiwać ludzi. Murzynka i jej dwaj synowie zawahali się na widok takiej obfitoœci pieczywa. - Zapewne jesteœcie tutaj nowi? - odezwała się do niej Vivien, kiedy kobieta i jej dzieci nałożyli sobie po kilka kromek na talerze. - Tak - odparła Murzynka. - Mieszkaliœmy dotychczas w nieczynnym domu towarowym, nad rzekš, kiedy kto powiedział nam o tym ogłoszeniu... że możemy zamieszkać tutaj... Byliœmy na licie oczekujšcych prawie przez dwa miesišce i nawet chcielimy zrezygnować. Jaka szkoda, że nie było można przyjšć tych wszystkich chorych ludzi, ale cóż, dzięki temu w końcu umiechnęło się do nas szczęœcie. Siostra Beatrice wychyliła się z kolejki i spojrzała na kobietę. - Ile czasu zajęła wam rejestracja? - zapytała. - Niemal całe trzy dni - odrzekła Murzynka. - Chłopcy narzekali i zrzędzili, że muszš się tłoczyć w jednym z tamtych dwóch namiotów nad rzekš, ale przez cały czas mówiłam im, że warto poczekać... I aż krzyknęłam z radoœci, kiedy ci doktorzy oœwiadczyli nam, że nie ma żadnych przeszkód. Na końcu sali, w której wydawano posiłki, soki, chleb i tylko kilka gatunków owoców i warzyw, znajdowały się wyroby zbożowe i kasze. Na długich stołach, przy których wszyscy jedli, ustawiono dzbanki z kawš lub herbatš. Beatrice sięgnęła po talerz gotowanego ryżu, do którego dodała póniej mieszaninę kilku egzotycznych przypraw. Vivien zdecydowała się w końcu na owsiankę.
- To, na co miałabym ochotę dzisiaj rano - odezwała się po cichu do Beatrice - to kilka gotowanych jajek i pęto dobrej kiełbasy. - Mięso nie jest pokarmem koniecznym dla twojego zdrowia - zganiła jš siostra Beatrice. - A co więcej, nie stanowi optymalnego wykorzystania zasobów żywnoœciowych œwiata. Czy wiesz, że ilociš zboża potrzebnš do utuczenia jednej wini, którš zdoła się wyżywić sto osób, można by nakarmić tysišc dwustu ludzi? - Ale kiełbasa jest taka smaczna... - zaczęła Vivien i urwała, kiedy napotkała surowe spojrzenie koleżanki. Beatrice usiadła i zaczęła wielkimi kęsami pochłaniać œniadanie. W tym czasie Vivien nalała sobie filiżankę kawy i spojrzała na swojš towarzyszkę. - Co się stało, B? - zapytała. - Wydajesz się taka spięta i zatroskana... - Wystšpienie musi zostać przygotowane jeszcze przed spotkaniem - odrzekła gderliwie Beatrice. - Mamy na to nie więcej niż godzinę. Póniej jest to przeklęte posiedzenie o jedenastej, a więc znów twoje osobiste szkolenie zostanie zakłócone. Brat Hugo wyznaczył mnie przewodniczšcš tylko dlatego, że sam nie znosi podejmować niepopularnych decyzji... Po południu muszę jeszcze podlizywać się tym wszystkim bogatym damom w Esher... Nigdy nie ma doć czasu, by ze wszystkim zdšżyć... Dotyk ręki Vivien powstrzymał ten potok słów. - Hej - odezwała się Vivien. - Głowa do góry. Czy nie ty włanie mówiła mi kiedy, że nie można pełnić służby bożej, póki nie jest się wolnš od wszelkich stresów? Beatrice na chwilę przestała jeć i spojrzała na koleżankę. - Przypuszczam, że wymagam nazbyt wiele - powiedziała. - Tego ranka, kiedy kończyłam obchód, miałam halucynację. Przez chwilę wydawało mi się... Siostra Beatrice przerwała, głęboko odetchnęła i powoli policzyła do dziesięciu. - Dziękuję ci, Vivien - rzekła i cisnęła jej dłoń. 3. Pół godziny po œniadaniu siostra Vivien umieciła swojš kartę identyfikacyjnš w czytniku, a
po chwili wyjęła jš i dołšczyła do Beatrice siedzšcej w małym kiosku obok bramy wejœciowej przy Exhibition Road. Brat Martin wręczył im ich karty i mały cylinder z nagranym tekstem i obrazem wystšpienia Beatrice. Obie kobiety, z szyjami owiniętymi teraz niebieskimi szalami, zaczęły przekraczać strefę bezpieczeństwa na mocie Serpentine. Kiedy szły, Beatrice wsunęła cylinder do kieszeni habitu. - Sšdziłam, że wysłałaœ poprawione wystšpienie przez tele-wideo - odezwała się Vivien. - Owszem - stwierdziła Beatrice. - To jest kopia zapasowa... na wypadek gdyby stało się coœ nieprzewidzianego. Przeszły obok kolejki zziębniętych i przemoczonych ludzi, czekajšcych, żeby złożyć podanie o przyjęcie do miasteczka namiotów. Wzdłuż kolejki chodziło tam i z powrotem kilku michalitów, rozmawiali z ludŸmi i podtrzymywali ich na duchu. Siostra Beatrice zatrzymała się na chwilę, by zamienić parę słów z jednym z zakonników. Kilka minut póniej Beatrice i Vivien przeszły przez Kensington Road i znalazły się na Knightsbridge. Zziębnięty, mniej więcej dziesięcioletni chłopiec podszedł do nich i wycišgnšł obie ręce w żebrzšcym gecie. Beatrice nachyliła się tak, by jej głowa znalazła się na poziomie jego twarzy. - Jak się nazywasz? - zapytała łagodnie. - Wills - odpowiedział po kilku chwilach chłopiec. - To œliczne nazwisko - stwierdziła siostra Beatrice. - A teraz Wills, gdybyœ zechciał odprowadzić nas do tamtej kawiarenki na rogu Prince Consort Road, postarałybyœmy się, żeby dano ci jakie niadanie. Wiesz, nie możemy ofiarować ci żadnych pieniędzy... bo ich nie mamy. Mały chłopiec rozejrzał się nerwowo w prawo i w lewo. - Chociaż trochę drobniaków, psze pani, jeli łaska - odpowiedział. Beatrice pokręciła stanowczo głowš, pogładziła chłopca po włosach i poszła
dalej. - Do wciekłoci doprowadza mnie sposób, w jaki niektórzy ludzie wykorzystujš swoje dzieci - zwróciła się do Vivien. - Założę się, że ojciec czy matka albo jacyœ inni krewni tego malca czajš się w pobliskiej altanie... Nie pozwolš chłopcu zatrzymać nic z tego, co wyżebrze... Jeszcze jeden powód, dla którego nasza Wioska Dzieci jest taka ważna. Zakonnice skręciły w lewo, minęły Muzeum Wiktorii i Alberta i zaczęły ić obok rzędu domów. Niemal wszędzie było widać w nich napisy: "Do wynajęcia" i "Rewelacyjnie niskie ceny". Ludzi jednak widywało się niewiele. Po Brompton Road jechało kilka samochodów. Rozwidniło się, ale ciężkie ciemne chmury nadawały porankowi szary odcień. Połowa punktów usługowych i sklepów była zamknięta; widocznie ich właciciele padli ofiarš bezlitosnej recesji. W wejciach do niektórych nieczynnych sklepów bezdomni ludzie zbudowali z dykty i tekturowych pudeł skomplikowane konstrukcje, które służyły im za mieszkania. Oparte o szyby pustych witryn wózki na zakupy i duże worki na odpady zawierały cały ich dobytek. - Mamy w Hyde Paku siedem tysięcy ludzi - odezwała się Beatrice do Vivien. - Kolejne dziesięć tysięcy mieszka w schroniskach w różnych punktach Londynu. "Times" ocenia, że liczba wszystkich bezdomnych w całym miecie przekracza sto dwadziecia tysięcy. Co więcej, liczba ta z każdš chwilš roœnie... - Dokšd idziemy? - zapytała nagle Vivien, kiedy Beatrice skręciła w Beauchamp Place. - Do nowego budynku administracji na Walton Street - odparła zakonnica. - Moje wystšpienie przeniesiono tam ze względu na udział w nim przedstawicieli prasy... Beatrice przerwała. Vivien nie było u jej boku. Przystanęła o kilka kroków z tyłu. - To nie może być przypadek - powiedziała, kręcšc głowš. Przeżegnała się i
spojrzała na ciemne chmury na niebie. - Czy robisz to, dobry Boże, żeby pomóc mi podjšć decyzję? - zapytała. - Czy może to tylko sprawka chytrej siostry Beatrice, że zawiodła mnie na miejsce moich podłych czynów? Marszczšc brwi, Beatrice spojrzała na koleżankę. - Niewiele ponad rok minšł od chwili, kiedy włanie tutaj spotkałymy się po raz pierwszy - przypomniała jej Vivien. - O niecałe pięćdziesišt metrów od tego miejsca... Jeden z moich amantów odprowadzał mnie do agencji, w której mnie wynajšł. Ty i brat Madison klęczeliœcie wtedy na tym chodniku, okrywajšc kocami jakiegoœ nieszczęœnika, który stracił przytomnoć i mógł umrzeć na tym mrozie. - To zdarzyło się właœnie tutaj? - zdziwiła się Beatrice, spoglšdajšc w tamtš stronę. - Nie pamiętam dokładnie miejsca. - Przeszlimy na drugš stronę, żeby co ominšć- cišgnęła Vivien, a w jej głosie słychać było większe ożywienie. - Otuliłam się szczelnie futrem z norek. Mój amant, jeden z tych bezdusznych Arabów z harmoniš forsy, lecz poza tym nieczuły jak kamień, rozemiał się na całe gardło, kiedy tamten biedak wyœlizgnšł ci się z ršk i upadł na chodnik... Patrzyłam, jak schyliła się i usiłowała go znowu podnieć. Na chwilę nasze spojrzenia się spotkały... Nigdy tego nie zapomnę. Pamiętam, że czułam się wówczas jak osoba absolutnie bezwartoœciowa. Beatrice przeszła te kilka kroków i stanęła u boku koleżanki. - Kiedy wróciłam do swojego luksusowego mieszkania w Mayfair, płakałam - powiedziała zamyœlona Vivien. - Nie wiem dlaczego, ale nie mogłam przestać. - Pokręciła głowš. - Upłynęły jednak prawie cztery miesišce, nim podeszłam do ciebie po tamtej mowie, którš wygłosiłaœ w Marlboro School. - Cieszę się, że to zrobiłaœ - odezwała się Beatrice po krótkiej chwili ciszy.
Obie mniszki objęły się i uciskały na rodku chodnika, nie zwracajšc uwagi na przechodniów. - ChodŸmy - powiedziała w końcu Beatrice. - Czeka nas to wystšpienie. - Byłaœ niesamowita - stwierdziła Vivien, kiedy wraz z Beatrice znalazła się na Beauchamp Place w drodze powrotnej do Hyde Parku. - Nie mogę wprost uwierzyć, jak dobrze poradziłaœ sobie ze wszystkimi, włšcznie z przedstawicielami gazet. Nigdy nie przestaniesz mnie zdumiewać. - Dziękuję, Vivien - odparła siostra Beatrice. - Przemylałam to wszystko bardzo dobrze. Martwi mnie jednak to, że pod koniec spotkania byłam szorstka dla pani Shields. To było niepotrzebne. - Ale ona na to zasłużyła - sprzeciwiła się Vivien, niemal biegnšc, by dotrzymać kroku zakonnicy. - Ta kobieta jest nadętš idiotkš. Gdyby mogła, powrzucałaby wszystkich bezdomnych do Tamizy i najchętniej jak najszybciej o nich zapomniała. - Obawiam się, że tak samo postšpiłaby większoć obecnych - odrzekła Beatrice. - A w dodatku i nas wrzuciliby do rzeki razem z nimi. Byliœmy tolerowani tylko dlatego, że wiedzieli, iż mamy rozsšdne i tanie rozwišzanie problemu, z którym sami nie mogš się uporać. - Czy zdziwiło cię, że postanowili odłożyć ostatecznš decyzję do wieczora? - zapytała jš siostra Vivien. - Właœciwie nie - odparła Beatrice. - Pan Clark wprawdzie obiecał, że wyrazi zgodę dzisiaj rano, ale z pytań zadawanych przez paniš Shields i jej zgraję wynikało niedwuznacznie, że nasz pomysł rozszerzenia miasteczka nie cieszy się popularnociš. Zwłaszcza że nie wyrażamy skruchy z powodu przyjęcia do niego tak wielu obcokrajowców... Rada musi więc odbyć dzisiaj po południu jeszcze jedno, zamknięte posiedzenie, żeby sprawić na nas wrażenie. Obie kobiety minęły podwórko, na którym bawiła się grupa dzieci odzianych w jednakowe szkolne mundurki.
- Te chociaż mogš być szczęœliwe - powiedziała z naciskiem w głosie Beatrice. - Chociaż wštpię, czy zdajš sobie z tego sprawę. Nie mogę się doczekać chwili, kiedy i dla naszych dzieci zdobędziemy odpowiedni sprzęt do zabaw. - Więc uważasz, że przyjmš twojš propozycję? - Oczywiœcie - potwierdziła siostra Beatrice. - Wiele z tego, co mówiono podczas spotkania, to nic więcej tylko polityczna poza. Tak dzieje się zawsze, gdy w zebraniu biorš udział przedstawiciele prasy. Każdy członek rady chce wówczas wypowiedzieć swoje uwagi na temat tego czy innego aspektu zagadnienia... Na wypadek gdyby całe przedsięwzięcie zakończyło się katastrofš. Żadne z nich nie chciałoby udostępnić Kensington Gardens ogółowi ludzi, ale wiedzš, że w tej sytuacji właœciwie nie majš innego wyboru. Za bardzo ich przytłacza liczba bezdomnych osób. Znalazły się na Brompton Road. Beatrice skręciła w lewo, cały czas szła bardzo szybko. - Czy możemy zatrzymać się na chwilę i czego napić? - zapytała jš Vivien. Beatrice spojrzała na zegarek. - Niestety, nie - odparła. - Mamy tylko tyle czasu, żeby zdšżyć przygotować się do tej rozprawy, a wyznaczono jš na jedenastš. Siostra Vivien podbiegła, chcšc szybciej znaleć się u jej boku. - B - powiedziała, z trudem łapišc oddech. - Jak sšdzisz, dlaczego sprawozdawcy zadawali nam na końcu tyle osobistych pytań? Beatrice wzruszyła ramionami. - Zawsze tak robiš - odrzekła. - Zwłaszcza ci z telewizji. Uważajš, że osobowoci sš ciekawsze od problemów czy pomysłów... Nie odpowiadajšc na takie pytania, próbuję zwracać ich uwagę na nasz zakon i na wszystko, co staramy się osišgnšć. Nie zawsze jednak to mi się udaje. - Jestem pewna, że wiem, dlaczego się tak tobš interesujš - stwierdziła Vivien. - Jesteœ dla