Artur Conan Doyle
Przygody Sherlocka Holmesa
Pies Baskervillów
Sherlock Holmes
Sherlock Holmes wstawał zazwyczaj późno, chyba, że — co zdarzało się dość często —
spędzał bezsennie całą noc. Tego dnia rano siedział przy stole w jadalni. Ja stałem przy kominku,
oglądając laskę, zostawioną poprzedniego wieczora przez naszego gościa. Był to ładny, mocny
kij z dużą gałką i przymocowaną u jej spodu złotą, szeroką prawie na cal, obrączką z napisem:
„Jakubowi Mortimerowi, M.R.C.S., od przyjaciół z C.C.H." oraz datą „1884”. Laska, pełna
godności, poważna, budząca zaufanie, była z rodzaju tych, jakie nosili lekarze domowi starej
daty.
— I cóż, Watsonie — odezwał się do mnie Holmes — jakie wnioski wyciągasz po obejrzeniu
tego kija?
Holmes siedział obrócony do mnie plecami, a ja ani słowem, ani gestem nie zdradziłem się, czym
byłem zajęty.
— Skąd wiesz, co robię? Jestem gotów uwierzyć, że masz oczy z tyłu głowy.
— Nie, ale mam przed sobą wypolerowany jak zwierciadło srebrny imbryk — odparł. —
Chciałbym wiedzieć, co możesz powiedzieć o naszym gościu oglądając tylko jego laskę? Skoro
nie zastał nas wczoraj, a nie mamy pojęcia, jaki mógł być cel jego wizyty, ta przypadkowa
pamiątka nabiera znaczenia. Niech się dowiem, co myślisz o jej właścicielu.
— Sądzę — odpowiedziałem, stosując, najlepiej jak tylko umiałem metodę swego przyjaciela —
że doktor Mortimer jest starym, bardzo wziętym i bardzo poważanym lekarzem, skoro znajomi
obdarzyli go takim dowodem uznania.
— Dobrze — powiedział Holmes. — Wyśmienicie.
— Sądzę także, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, doktor Mortimer jest wiejskim
lekarzem, odwiedzającym swoich chorych przeważnie pieszo.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ta laska, bardzo ładna gdy była nowa, wydaje mi się teraz tak zniszczona, iż nie
wyobrażam jej sobie w rękach lekarza miejskiego. Żelazne okucie na końcu jest bardzo starte, co
świadczy, że kij służy doktorowi do częstych przechadzek.
— Doskonale, zupełnie słusznie! — przytakiwał Holmes.
— A wreszcie są tu jeszcze wyrazy „Od przyjaciół z C.C.H." Domyślam się, że chodzi tu o jakieś
lokalne stowarzyszenie łowieckie... Doktor leczył pewnie członków tego stowarzyszenia, a oni, w
dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny upominek.
— Doprawdy Watsonie, przechodzisz samego siebie — rzekł Holmes, odsuwając krzesło i
zapalając papierosa. — Muszę przyznać, że we wszystkich raportach, w jakich pisałeś o moich
skromnych pracach, nie doceniałeś własnych zdolności. Nie jesteś może sam przez się jaśniejącą
pochodnią, ale doskonały z ciebie przewodnik w poszukiwaniu światła. Są ludzie, którzy, sami
nie będąc geniuszami, posiadają talent pobudzania go u innych. Przyznaję, mój drogi, że jestem
twoim dłużnikiem.
Holmes nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób. Muszę przyznać, że słowa jego
sprawiły mi wielką przyjemność, gdyż często bywałem dotknięty jego obojętnością, zarówno
wtedy gdy podziwiałem jego talent, jak i gdy starałem się rozpowszechnić jego metody. Byłem
także dumny z tego, że tak dobrze poznałem jego sposób rozumowania, iż używając go zdobyłem
uznanie Holmesa.
Wziął z moich rąk laskę i zaczął ją pilnie oglądać. Nagle rzucił papierosa, podszedł do okna i
zabrał się do jej badania przez lupę.
— Ciekawe, chociaż proste — powiedział, siadając w ulubionym kącie kanapy. — Dostrzegłem
parę wskazówek, które doprowadzą nas do ciekawych wniosków.
— Czy czegoś nie zauważyłem? — spytałem z pewną zarozumiałością w głosie. — Nie sądzę,
żebym pominął jakiś ważny szczegół.
— Obawiam się, mój drogi, że większość twoich wniosków jest błędna. Gdy mówiłem, że
naprowadzasz mnie na ślad, to znaczyło, iż twoje pomyłki doprowadzają mnie przypadkowo do
odkrywania prawdy. W tym wypadku nie mylisz się co do istoty rzeczy. Właściciel laski jest
niewątpliwie wiejskim lekarzem i bardzo dużo chodzi.
— Miałem zatem słuszność.
— Tak jest, pod tym względem.
— I to wszystko?
— Nie, nie mój drogi, nie wszystko... Tylko, widzisz, mnie się na przykład wydaje bardziej
prawdopodobne, że ofiarowany doktorowi podarunek pochodzi od pracowników szpitala, a nie
od członków stowarzyszenia łowieckiego. Jeśli więc litery „C.C." umieszczone są przed literą,
określającą ten szpital, wyrazy „Charing Cross" nasuwają się same.
— Może masz słuszność.
— Moje wyjaśnienie ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Jeśli przyjmiemy tę hipotezę
mamy nową podstawę, która pozwala odtworzyć postać naszego nieznajomego gościa.
— Dobrze, przypuszczając zatem, że C.C.H. znaczy „Charing Cross Hospital”, jakie inne
wnioski stąd wysnujemy?
— Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją!
— Jedynym oczywistym wnioskiem jest to, że nasz nieznajomy praktykował w mieście, zanim
przeniósł się na wieś.
— Posuńmy się dalej w naszych przypuszczeniach i idźmy ciągle tym śladem. Z jakiej okazji
najprawdopodobniej ofiarowano mu ten podarunek? Kiedy przyjaciele Mortimera zebrali
składkę, by mu dać upominek? Niewątpliwie w chwili gdy doktor opuszczał szpital, żeby
rozpocząć prywatną praktykę. Wiemy już, że był to podarunek. Przypuszczamy, że przeszedł ze
szpitala miejskiego do praktyki na wsi. Czy zatem zbyt śmiałe byłoby nasze twierdzenie, że
podarunek ofiarowano przy pożegnaniu?
— Jest to bardzo prawdopodobne.
— A teraz zechciej zauważyć, że doktor Mortimer nie mógł być stałym lekarzem szpitala. Na te
posady przyjmowani są tylko najlepsi londyńscy lekarze, a ci nie przenoszą się nigdy na wieś.
Więc kim był? Lekarzem-asystentem, czyli zajmował stanowisko niewiele wyższe niż starsi
studenci. Szpital zaś opuścił przed pięciu laty... masz datę na lasce. Tak więc, twój poważny
doktor w średnim wieku znika jak widmo, mój drogi, a na jego miejsce ukazuje się nam
trzydziestoletni młodzieniec — miły, skromny, roztargniony i posiadający psa, którego
określiłbym mniej więcej jako większego od jamnika a mniejszego od brytana.
Uśmiechałem się z niedowierzaniem, gdy Sherlock Holmes przechylił się w tył, puszczając pod
sufit kółka dymu.
— Nie potrafię podważyć twojego ostatniego wywodu — odparłem — ale nie ma nic
łatwiejszego niż dowiedzieć się szczegółów, dotyczących wieku i kariery zawodowej doktora.
Podszedłem do biblioteki, wziąłem z półki „Przewodnik lekarski” i odszukałem literę M.
Znalazłem kilku Mortimerów, jednym z nich mógł być nasz gość. Przeczytałem głośno
odpowiednią notatkę;
Mortimer Jakub, M.R.C.S, 1882; Grimpen, Dartmoor, Devon. Asystent-chirurg w szpitalu
Charing Cross od 1882 do 1884. Laureat nagrody Jacksona za pracę z dziedziny patologii
porównawczej p.t. „Czy dziedziczność jest chorobą?". Członek-korespondent Szwedzkiego
Towarzystwa Patologicznego. Autor „Kilku kaprysów atawizmu" (The Lancet, 1882) „Czy
postępujemy?" (Joumal of Psychology, marzec 1883). Lekarz rządowy gmin: Grimpen, Thomsey
i High-Barrow.
— No, a o stowarzyszeniu łowieckim ani słowa — powiedział Holmes z drwiącym uśmiechem
— ale jest lekarz wiejski, jak sprytnie wywnioskowałeś. Zdaje mi się, że moje wnioski się
potwierdzą. Co do przymiotników, powiedziałem, jeśli się nie mylę: miły, skromny, roztargniony.
Otóż doświadczenie nauczyło mnie, że podarunki otrzymuje na tym świecie tylko człowiek miły',
jedynie skromny opuszcza Londyn dla osiedlenia się na wsi, a tylko roztargniony zostawia laskę,
zamiast karty wizytowej, po godzinnym czekaniu w twoim salonie.
— A pies?
— Pies nosi zazwyczaj laskę swego pana. Ponieważ jest ciężka, pies trzyma ją mocno na środku,
a ślady jego kłów są wyraźnie widoczne. Wskazują, moim zdaniem, że szczęka jest za duża na
jamnika, a za mała na brytana. To może... tak, to jest wyżeł!
Mówiąc to Holmes wstał, zaczął chodzić po pokoju aż nagle zatrzymał się przed oknem, a jego
głos był tak stanowczy, że spojrzałem na niego zdumiony.
— Mój drogi, skąd ta pewność?
— Stąd po prostu, że widzę tego psa przed naszymi drzwiami, a oto i głos dzwonka
przyciskanego przez jego pana. Nie odchodź, Watsonie. To przecież twój kolega po fachu, a
twoja obecność może być pożyteczna. Oto dramatyczna chwila: słyszysz na schodach kroki
człowieka, wchodzącego w twoje życie i nie wiesz co przyniesie, złą czy dobrą wiadomość.
Czego może chcieć doktor Jakub Mortimer, człowiek nauki, od Sherlocka Holmesa, specjalisty w
dziedzinie kryminalistyki ?... Proszę!
Byłem zaskoczony wyglądem naszego gościa, spodziewałem się ujrzeć typowego wiejskiego
lekarza. Doktor Mortimer był zaś bardzo wysoki, chudy, miał długi haczykowato zakrzywiony
nos, wystający między parą szarych, blisko osadzonych przenikliwych oczu, iskrzących się za
okularami w złotej oprawie.
Ubrany był w tradycyjny, choć nieco zaniedbany strój, charakterystyczny dla lekarzy; miał
wytarty surdut, spodnie były obszarpane u dołu. Mimo młodego wieku plecy miał zgarbione, a
głowę pochyloną naprzód. Na jego twarzy malowała się wielka dobroduszność.
Wchodząc spostrzegł laskę w ręku Holmesa i rzucił się ku niemu z radosnym okrzykiem:
— Co za szczęście! — rzekł — Nie byłem pewien, gdzie ją zostawiłem, tutaj, czy w biurze
żeglugi. Za nic w świecie nie chciałbym jej zgubić.
— Podarunek, nieprawdaż? — zapytał Holmes.
— Tak jest.
— Od pracowników szpitala Charing Cross?
— Od kilku przyjaciół stamtąd... z okazji mego ślubu.
— Do licha! To niedobrze — odezwał się Holmes, potrząsając głową.
Doktor Mortimer przymrużył oczy i spojrzał ze zdziwieniem.
— Niedobrze? Dlaczego?
— Dlatego, że nasze wnioski okazały się błędne. Mówi pan zatem, że to podarunek z okazji
ślubu?
— Tak jest. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim wszelką nadzieję kariery. Trzeba
było założyć rodzinę.
— Co prawda — rzekł Holmes — nie pomyliliśmy się znów tak bardzo. A teraz, doktorze
Jakubie Mortimer...
— Proszę mnie tak nie tytułować... Jestem skromnym lekarzem.
— I widocznie człowiekiem o ścisłym umyśle.
— Jestem dyletantem w nauce, panie Holmes, zbieraczem muszelek na wybrzeżach wielkiego
nieznanego oceanu. Przypuszczam, że mówię do pana Sherlocka Holmesa, nie zaś...
— Tak, a oto mój przyjaciel, doktor Watson.
— Bardzo mi przyjemnie. Słyszałem często pana nazwisko wymieniane razem z nazwiskiem
pańskiego przyjaciela. Panie Holmes, pan mnie niesłychanie interesuje. Rzadko zdarza mi się
widzieć czaszkę tak szeroką jak pańska i do tego stopnia rozwinięte guzy nadoczodołowe. Czy
pozwoli mi pan przesunąć palec po szwie ciemieniowym? Odlew pańskiej czaszki, w zastępstwie
oryginału, byłby ozdobą każdego muzeum antropologicznego. Nie pragnę bynajmniej pańskiej
śmierci, ale przyznaję, że na pańską czaszkę mam wielką ochotę.
Holmes wskazał krzesło dziwnemu gościowi.
— Jest pan entuzjastą swojego zawodu, podobnie jak ja mojego — odrzekł. Pański palec
wskazujący mówi mi, że sam zwija pan swoje papierosy. Proszę, niech się pan nie krępuje.
Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę i tytoń i ze zdumiewającą zręcznością zwinął papierosa. Palce
miał długie, zwinne i ruchliwe, jak macki owada. Holmes milczał, ale jego wzrok, uparcie
utkwiony w naszym gościu dowodził, do jakiego stopnia przybysz budził jego zainteresowanie.
— Przypuszczam — odezwał się wreszcie — że nie tylko dla zbadania mojej czaszki zaszczycił
mnie pan swoimi odwiedzinami wczoraj i powrócił pan dzisiaj.
— Nie, proszę pana, chociaż bardzo się cieszę, że nadarzyła mi się taka sposobność. Przyszedłem
do pana, panie Holmes, bo wiem, że sam sobie nie poradzę, a znalazłem się wobec sprawy
równie poważnej jak i tajemniczej. Ponieważ uważam pana za drugiego wśród najlepszych
detektywów w Europie...
— Naprawdę! A czy wolno wiedzieć, kto ma zaszczyt być pierwszym? — spytał Holmes z
odcieniem goryczy.
— Prace pana Bertillona muszą robić wrażenie na człowieku o umyśle naukowca.
— A więc dlaczego nie uda się pan do niego po poradę?
— Mówiłem o umyśle naukowca, ale jeśli chodzi o podejście praktyczne jest pan najlepszy.
Spodziewam się. że nie uraziłem...
— Tylko trochę — przerwał Holmes. — Sadzę doktorze, że dobrze będzie, gdy damy temu
wszystkiemu spokój i wyjaśni pan dokładnie problem, którego bez mojej pomocy nie może pan
rozwiązać.
Przekleństwo rodu Baskervillów
— Mam w kieszeni rękopis — zaczął doktor.
— Zauważyłem to, gdy pan wszedł — odparł Holmes.
— Rękopis ten jest bardzo stary.
— Z pierwszej potowy XVIII wieku, jeśli nie jest podrobiony.
— Skąd pan wie?
— Papiery wystają z pańskiej kieszeni, a przez ten czas, gdy pan mówił, widziałem ze dwa cale
rękopisu. Byłbym marnym detektywem, gdybym na tej podstawie nie mógł określić daty
dokumentu, myląc się najwyżej o jakieś dziesięć kil. Może czytał pan moją monografię na ten
temat? Pański rękopis jest mniej więcej z 1730 roku.
— Dokładnie z 1742 roku — odparł Mortimer, wydobywając go z kieszeni. — Papiery te
powierzył mi sir Karol Baskerville, którego tragiczna śmierć trzy miesiące temu wywołała takie
wzburzenie w Devonshire. Byłem jednocześnie jego lekarzem i przyjacielem. Był to człowiek
stanowczy, przenikliwy, praktyczny, równie trzeźwo myślący jak ja. Niemniej jednak wierzył w
ten dokument, a wiara ta przywiodła go do takiej śmierci jaką zginął.
Holmes wyciągnął rękę po rękopis i rozłożył go na kolanach:
— Spójrz Watsonie — powiedział, zwracając się do mnie — na to „s”, raz długie, to znów
krótkie. Jest to jedna ze wskazówek, które pozwoliły mi określić datę.
Spojrzałem przez jego ramię na pożółkły papier i prawie zatarte pismo. Jako nagłówek widniał
napis: „Baskerville Hall”, a poniżej wielkimi niekształtnymi cytrami: „1742”.
— Widzę, że to jakby jakieś sprawozdanie.
— Tak. To opis pewnej legendy, krążącej w rodzinie Baskervillów.
— Sądziłem, że pan chce zasięgnąć mojej rady w sprawie bardziej aktualnej i konkretnej.
— Niech mi pan wierzy, że jest to sprawa bardzo świeża i pilna, trzeba ja koniecznie wyjaśnić w
ciągu dwudziestu czterech godzin. Rękopis, który przyniosłem ze sobą. jest krótki i ściśle
związany ze sprawą. Pozwoli pan, że go przeczytam.
Holmes wsunął się w głąb fotela, splótł dłonie, zamknął oczy i przybrał postawę pełną rezygnacji.
Doktor Mortimer rozłożył rękopis przy świetle i donośnym, suchym głosem zaczął czytać
następująca stara opowieść:
O pochodzeniu psa Baskervillów krążyły różne pogłoski. Ponieważ jednak jestem potomkiem
Hugona Baskervilla w prostej linii, u historię niniejszą słyszałem z ust mego ojca, któremu znów
przekazał ją jego ojciec, przeto spijałem ją, przekonany wierze o jej prawdziwości. I chciałbym,
potomkowie moi, abyście wierzyli, ze ta sama Sprawiedliwość, która karze za grzechy, umie
również, przebaczać miłosiernie, i że nie ma tak strasznego przekleństwa na świecie, którego nie
można okupić skruchą i modlitwą. Z opowieści niniejszej zatem wciągnijcie tę naukę, ze nie
należy obawiać się skutków przeszłości, lecz trzeba '.tac się baczniejszym w przyszłości i unikać
tych okropnych nałogów, które ściągnęły na naszą rodzinę lak wielkie nieszczęściu.
Wiedzcie więc, ze w czasach wielkiej rewolucji (której historię. napisaną przez, wielce uczonego
lorda Charendona polecam gorąco waszej uwadze), zamek Baskerville był własnością Hugona
tegoż nazwiska, człowieka dzikich namiętności, bezbożnika i rozpustnika. Sąsiedzi wybaczyliby
mu te błędy, wiedząc, że zamek nie był nigdy siedliskiem świętych, ale okrucieństwa. jakie
popełniał podczas hulaszczymi zabaw, stały się przysłowiowe w całej okolicy.
Zdarzyło się. ze ów Hugon zapalał miłością (jeżeli określenie to, użyte w tym przypadku, nie
będzie profanacją) do córki ziemianina, którego grunta sąsiadowały z posiadłościami
Baskervillów. Panna, skromnie i pobożnie wychowana, unikała wielbiciela, znając jego złą
sławę.
Pewnego dnia, w wigilia świętego Michała, ów Hugon z pięcioma czy sześcioma towarzyszami
hulanek, wtargnął do folwarku i porwał pannę, podczas nieobecności jej ojca i braci.
Przywiózłszy brankę do zamku, osadził ją w wieży, a sam udał się do jadalni, by, jak zwykle,
spędzie noc na pijatyce. Nieszczęsna dziewczyna była bliska obłędu, słysząc śpiewy, wrzaski i
bluźnierstwa ucztujących, które dobiegały jej uszu, aż wreszcie, zdjęta śmiertelną trwogą,
zdobyła się na czyn, przed którym zawahałby się najodważniejszy mężczyzna. Wyszła przez okno
i, przy pomocy gałęzi bluszczu, który porastał (i porasta jeszcze) mur, zsunęła się po rynnie i
uciekła przez łąki do folwarku rodzicielskiego, oddalonego o trzy mile.
Wkrótce potem Hugon opuścił gości, aby zanieść trochę jadła i picia swej brance — a może żywił
i jakieś gorsze zamiary — ale zastał więzienie puste. Na ten widok, jakby opętany przez szatana,
zbiegł w szalonym pędzie ze schodów, wpadł do jadalni, wskoczył na stół, tłukąc talerze i
kryształy, i wobec przerażonych, na wpół pijanych biesiadników przysiągł, ze jeśli tej nocy
jeszcze zdoła schwytać zbiegłą dziewczynę, zaprzeda czartu ciało i duszę. Obecni przez chwilę w
osłupieniu patrzyli na niego, gdy naraz jeden, podlejszy, a może bardziej pijany od innych
krzyknął, żeby puścić psy gończe śladem dziewczyny. Propozycja przypadła do smaku Hugonowi,
wybiegł z zamku, wrzeszcząc na stajennych, by mu siodłali klacz, a na dojeżdżaczy by wypuścili
psy z psiarni, po czym cisnął psom chustkę dziewczęcia. Ludzie klnąc a zwierzęta wyjąc popędzili
wśród bladego blasku księżyca ku łąkom.
Wszystko to dokonało się tak szybko, że biesiadnicy zrazu nie zrozumieli co zaszło. Niebawem
jednak zaświtało w ich zamroczonych umysłach, uprzytomnili sobie o co chodzi i powstało
piekielne zamieszanie. Jedni wołali o pistolety, inni o konie, inni znów o świeże butelki wina. W
końcu oprzytomnieli do reszty i wszyscy, w liczbie trzynastu, dosiedli koni i puścili się w pogoń.
Księżyc rzucał na ziemię srebrzyste blaski, a konie pędziły wyciągniętym galopem drogą. którą
podążać musiała nieszczęsna dziewczyna, chcąc się dostać do domu.
Ujechali tak ze dwie mile. gdy spotkali nocnego pastucha, pilnującego trzodę na łące, a mijając
go krzyknęli, czy nie widział ściganej zwierzyny. Opowieść niesie, ze nieborak tak był
wystraszony, iż nie mógł odpowiedzieć, w końcu jednak objaśnił, że widział młodą dziewczynę i
psy pędzące za nią.
— Ale widziałem więcej jeszcze — dodał — widziałem dziedzica z Baskerville na czarnej klaczy,
a za nim biegł cicho pies tak potworny, ze niechaj mnie Bóg uchowa. abym go spotkał na swej
drodze.
Oboje posiali pastucha do wszystkich diabłów i popędzili dalej.
Ale niebawem krew ścięła się mrozem w ich żyłach. Na równinie rozległ się tętent kopyt końskich
i czarna klacz, okryła pianą, minęła ich w piekielnym galopie, bez pana, wlokąc cugle za sobą.
Zdjęci trwogą, jeźdźcy zbliżyli się do siebie, lecz pogoni nie zaniechali, jakkolwiek każdy z nich.
gdyby był sam, chętnie zawróciły konia. Jadąc już wolniej, spotkali nareszcie sforę psów, które
znane z odwagi i wszelkich przymiotów dobrej rasy, stały, wyjąc ponuro, nad krawędzią
głębokiego wąwozu. Niektóre zaczynały się już cofać, inne, ze zjeżoną sierścią, ze ślepiami krwią
nabiegłymi, patrzyły w wąwóz.
Grono mężczyzn, już zupełnie trzeźwych, jak się łatwo domyśleć, zatrzymało się. Większość nie
miała odwagi zapuszczać się dalej, lecz trzej najśmielsi zjechali do wąwozu. Rozszerzał się on w
tym miejscu znacznie i tu, na dość obszernej polance, wznosiły się dwa wielkie kamienie, jakimi
niektóre zapomniane ludy znaczyły w dawnych czasach miejsca swego pobytu. Księżyc oświecał
jasno płaszczyznę, a na środku leżała biedna dziewczyna bez życia. Tutaj widocznie upadki i
skonała ze znużenia i trwogi. Ale nie na jej widok ani na widok wyciągniętych o parę kroków
dniej zwłok Hugona Baskervilla skamienieli trzej śmiałkowie. Nad trupem Hugona stał potwór —
czarne wielkie zwierzę, kształtu psa, a rozmiarów dotąd nie widzianych.
Potwór miał kły zatopione w gardle Hugona, ci w chwili gdy trzej mężczyźni się zbliżyli, wyrwał
kawał ciała z szyi trupa i zwrócił ku przybyłym swe ogniste ślepia i paszczę krwią broczącą...
Trójka śmiałków wrzasnęła przeraźliwie i krzycząc ciągle, popędziła z powrotem przez równinę.
Utrzymują, ze jeden z tych trzech umarł jeszcze tej samej nocy, a dwaj zostali obłąkani do końca
życia.
Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa, który od owego czasu stał się
okrutną plagą dla naszego rodu. Spisałem tę opowieść, bo wzmianki i domysły wzbudzają zawsze
więcej trwogi niż rzeczy dokładnie wiadome.
Nie można zaprzeczyć, że kilku członków naszej rodziny zginęło śmiercią gwałtowną nagłą i
tajemniczą. Powinniśmy jednak ufać w nieskończoną dobroć Opatrzności, która rzadko kiedy
karze niewinnych w trzecim lub czwartym pokoleniu, jak powiedziano w Piśmie Świętym.
Polecam was, synowie moi, opiece Opatrzności i radzę unikać, przez ostrożność, chodzenia w
pobliże owego wąwozu, w godzinach nocy, kiedy panuje moc złego ducha.
Spisał Hugon Baskerville dla synów swoich Rogera i Jana, zalecając wszakże, aby pod żadnym
pozorem nie powtarzali opowieści powyższej siostrze swojej Elżbiecie.
Doktor Mortimer skończył czytać, zsunął okulary na czoło i spojrzał na Sherlocka Holmesa. Ten
ziewnął, wrzucił do ognia niedopałek papierosa i spytał lakonicznie:
— I cóż?
— Czy ta historia nie wydaje się panu interesująca?
— Owszem, dla amatora bajek o żelaznym wilku.
Doktor Mortimer wyjął z kieszeni starannie złożoną gazetę.
— Teraz, panie Holmes, pokażę panu coś nowszego. Oto numer pisma ,,Devon County
Chronicle” z 14 czerwca tego roku, zawierający szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla, który
zmarł kilka dni wcześniej.
Mój przyjaciel pochylił się nieco do przodu, a wyraz jego twarzy świadczył o pewnym skupieniu.
Nasz gość poprawił okulary i zaczął:
Nagła śmierć sir Karola Baskervilla, którego wymieniano jako kandydata stronnictwa
liberalnego z okręgu środkowego Devon w zbliżających się wyborach, zaskoczyła całe hrabstwo.
Sir Karol mieszkał w Baskerville Hall od niedawna, niemniej stylem bycia i wielką hojnością
zdobył uznanie oraz szacunek wszystkich tych, którzy go znali.
W tych czasach „świeżych bogaczy" pocieszający jest widok potomka starego rodu, który mimo
ciężkich przejść, zdołał wzbogacić się i przywrócić dawną świetność rodzinnej siedziby.
Sir Karol, jak wiadomo, doszedł do fortuny w Afryce Południowej. Rozsądniejszy od tych, którzy
spekulują, aż szczęście się odwróci, zrealizował wszystkie swoje plany i powrócił do Anglii.
Zaledwie dwa lata mieszkał w Baskerville Hall. Miał zamiar odbudować zamek i unowocześnić
gospodarstwa rolne. Śmierć nie pozwoliła mu urzeczywistnić tych planów, zakrojonych na wielką
skalę. Będąc bezdzietnym, pragnął żeby cała okolica korzystała z jego majątku, toteż wiele osób
zasmuciła jego przedwczesna śmierć. Niejednokrotnie na naszych łamach pisaliśmy o jego
hojnych darach na różne cele dobroczynne w hrabstwie.
Śledztwo nie mogło wyjaśnić dokładnie okoliczności, które towarzyszyły śmierci sir Karola
Baskervilla, ale rozproszyło przynajmniej pewne zabobonne pogłoski. Sir Karol był wdowcem i
prowadził samotne życie. Pomimo znacznej fortuny żył bardzo skromnie, a cała jego służba to
małżeństwo Barrymore — on był lokajem, ona gospodynią.
Ich zeznania, potwierdzone przez kilku przyjaciół, wskazują, że od pewnego czasu sir Karol źle
się czuł. Męczyła go choroba serca, objawiająca się nagłym bladnięciem, napadami duszności i
rozstrojem nawowym. Doktor Mortimer, przyjaciel i lekarz zmarłego, potwierdził to w
zeznaniach.
Fakty w tej sprawie są bardzo proste. Co wieczór, przed snem sir Karol przechadzał się po
słynnej alei cisowej w Baskerville Hall. Małżonkowie Barrymore stwierdzili w swoich
zeznaniach, że taki był zwyczaj ich pana.
4 czerwca sir Karol oznajmił, że nazajutrz wyjeżdża do Londynu i polecił Barrymorowi, aby
spakował jego rzeczy. Wieczorem wyszedł na codzienną przechadzkę, podczas której zawsze palił
cygaro.
Z przechadzki tej już nie wrócił.
O północy, Barrymore, widząc, że drzwi przedsionka zamku są jeszcze otwarte, zaniepokoił się.
Zapalił latarnię i poszedł szukać pana. Dzień był dżdżysty, z łatwością więc na rozmiękłej ziemi w
alei odnalazł ślady stóp sir Karola. W połowie drogi znajduje się furtka, która wychodzi na
moczary. Głębsze w tym miejscu ślady wskazywały, te sir Karol zatrzymał się przy niej. Następnie
prawdopodobnie znów podjął przechadzkę, bo jego zwłoki znaleziono znacznie dalej.
Pewien szczegół zeznania Barrymora pozostaje jeszcze nie wyjaśniony: kształt śladów zmienił się
z chwilą kiedy sir Karol Baskerville minął furtkę: wydawało się, że szedł dalej na palcach.
Niejaki Murphy, Cygan, handlarz koni, znajdował się wówczas blisko, na moczarach, lecz, jak
sam zeznał, był zupełnie pijany. Oświadczył, że słyszał krzyki, ale nie mógł wskazać skąd
dochodziły. Na zwłokach sir Karola nie stwierdzono żadnych śladów napadu, jakkolwiek raport
lekarza wspomina o niezwykłym, konwulsyjnym skrzywieniu twarzy — tak strasznym, że
początkowo doktor Mortimer nie chciał wierzyć, iż istotnie leży przed nim jego przyjaciel i
pacjent. Wyjaśniono jednak, że jest to objaw zdarzający się często w wypadkach dusznicy i
śmierci spowodowanej atakiem serca. Oględziny zwłok potwierdziły taką właśnie diagnozę, a
sędzia śledczy uznał orzeczenie lekarskie.
Jesteśmy zadowoleni z takiego wyniku śledztwa. Spadkobierca sir Karola powinien jak
najszybciej zamieszkać na zamku i prowadzić dalej, przerwane w tak tragiczny sposób, dzieło
swego poprzednika. Gdyby rzeczowy raport sędziego nie rozwiał ostatecznie zabobonnych
opowieści krążących o tej śmierci, nie można by wcale wydzierżawić Baskerville Hall.
Spadkobiercą zmarłego jest – jeśli jeszcze żyje – Henryk Baskerville, syn najmłodszego brata sir
Karola. Ostatnie listy młodego człowieka pochodziły z Ameryki. Poczyniono starania aby go
odnaleźć i zawiadomić spadku jaki mu przypadł.
Doktor Mortimer złożył dziennik i wsunął go do kieszeni.
— Takie są, panie Holmes, publicznie znane szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla — rzekł.
— Dziękuję panu — odparł Holmes — za zwrócenie mojej uwagi na ten wypadek, interesujący
pod wieloma względami. Swego czasu zauważyłem kilka wzmianek w dziennikach, ale byłem
tak pochłonięty sprawą kamei, które zginęły w Watykanie, że przestałem się interesować tym, co
działo się w Anglii. Mówi pan, że ten artykuł zawiera wszystkie publicznie znane fakty.
— Tak jest.
— Niech mi pan teraz poda nieznane.
Holmes wsunął się znów głębiej w fotel, splótł dłonie, a jego twarz przybrała wyraz powagi i
obojętności.
— Zgodnie z pańskim życzeniem — mówił doktor Mortimer, okazując już gwałtowne
zdenerwowanie – powiem panu to, czego nie mówiłem nikomu. Nie powiedziałem tego
sędziemu, bo człowiekowi nauki trudno jest przyznać się publicznie, że podziela powszechny
zabobon. Chodziło mi także o to — jak słusznie napisano w gazecie – nie można byłoby
dzierżawić Baskerville Hall, gdyby jeszcze cokolwiek wzmocniło straszną sławę tej siedziby.
Dlatego uważałem za stosowne powiedzieć mniej niż wiedziałem, ale z panem chcę być zupełnie
szczery.
Równina jest prawie niezamieszkała, a tych którzy sąsiadują ze sobą, łącza ścisłe związki. Stąd
moja zażyłość z sir Karolem Baskervillem. Z wyjątkiem pana Franklanda w Lafter Hall i pana
Stapletona, przyrodnika, nie ma w promieniu w promieniu kilku mil ludzi wykształconych.
Sir Karol lubił samotność, ale jego choroba zbliżyła nas, a wspólne zamiłowanie do nauki jeszcze
to utrwaliło. Sir Karol przywiózł z Afryki Południowej dużo ciekawych materiałów i spędziliśmy
razem niejeden mity wieczór, rozmawiając o anatomii Buszmenów i Hotentotów. W ciągu
ostatnich kilku miesięcy sir Karol był coraz bardziej rozdrażniony. Legenda, którą przeczytałem
przed chwilą, prześladowała go do tego stopnia, że nic na świecie nie zmusiłoby go do wyjścia w
nocy poza ogrodzenie parku. Wyda się to panu nieprawdopodobne, niemniej jednak sir Karol był
szczerze przeświadczony, że okrutne fatum ciąży nad jego rodem, a kroniki rodzinne nie mogły
dodać mu otuchy. Nieustannie dręczyła go myśl o ciągłej obecności jakiegoś ducha. Często pytał
mnie, czy podczas nocnych spacerów nie dostrzegłem nigdy jakiejś niezwykłej postaci lub czy
nie słyszałem wycia psa. To ostatnie pytanie zadawał mi wielokrotnie, zawsze głosem drżącym ze
zdenerwowania. Przypominam sobie doskonale drobne zajście, które zdarzyło się na kilka
tygodni przed jego śmiercią. Przyjechałem do zamku i zastałem sir Karola w drzwiach
przedsionka. Zeskoczyłem z dwukółki i stanąłem na wprost swojego przyjaciela, gdy nagle
zauważyłem, że z przerażeniem wpatruje się w coś za moimi plecami. Odwróciłem się i
dostrzegłem jeszcze na zakręcie drogi coś nieokreślonego; zdawało mi się, że to wielkie czarne
cielę. Sir Karol był tym tak zdenerwowany i zaniepokojony, że musiałem pójść na miejsce, gdzie
zwierzę się ukazało i szukać go. Ale zniknęło bez śladu. Wydarzenie to wywarło na nim straszne
wrażenie. Spędziłem z nim cały wieczór i właśnie wtedy dla wytłumaczenia swojego
zdenerwowania, powierzył mi rękopis, który panu przeczytałem. Wspominam o tym drobnym
zajściu tylko dlatego, że ze względu na późniejszą tragedię nabiera ono pewnego znaczenia.
Wtedy nie przywiązywałem do niego żadnej wagi i uważałem, że zdenerwowanie mojego
przyjaciela jest nieuzasadnione. Na skutek moich nalegań sir Karol postanowił jechać do
Londynu. Wiedziałem, że ma chore serce, a nieustający lęk, w jakim żył — choćby jego powód
był urojony — oddziaływał niekorzystnie na jego zdrowie. Sądziłem, że pobyt w mieście dobrze
mu zrobi, a pan Stapleton, nasz wspólny przyjaciel, poproszony o radę, był tego samego zdania.
W ostatniej chwili nastąpiła ta okropna tragedia. Tej nocy, kiedy zmarł sir Karol. Barrymore, jego
lokaj, przysłał po mnie chłopca stajennego Perkinsa, a ponieważ nie spałem jeszcze, w godzinę
po wypadku byłem już w Baskerville Hali.
Osobiście stwierdziłem wszystkie wspomniane w śledztwie fakty. Zbadałem ślady kroków w alei
cisowej, widziałem przy furtce miejsce, gdzie sir Karol się zatrzymał, zauważyłem zmianę
kształtu śladów począwszy od tego miejsca, widziałem że na piasku nie ma innych śladów oprócz
pochodzących od butów Barrymora, po czym zbadałem uważnie zwłoki, których jeszcze nikt nie
dotykał.
Sir Karol leżał wyciągnięty, twarzą do ziemi, ręce miał rozkrzyżowane, palce zaciśnięte
kurczowo i zagłębione w ziemi, a twarz tak wykrzywioną, że nie odważyłbym się stwierdzić pod
przysięgą jego tożsamości.
Na ciele nie znalazłem żadnych obrażeń. Jednak zeznania Barrymora nie były dokładne.
Powiedział, że przy zwłokach nie było żadnych innych śladów. Nie widział ich. Ja jednak
dostrzegłem... w pewnej odległości... świeże, wyraźne...
— Ślady kroków?
— Tak jest, ślady kroków.
— Mężczyzny czy kobiety?
Doktor Mortimer spoglądał na nas przez chwilę dziwnym wzrokiem, po czym, niemal szeptem,
odpowiedział:
— Panie Holmes, to były ślady łap olbrzymiego psa!
Problem
Przyznam, że te słowa przejęły mnie dreszczem. Głos doktora Mortimera drżał także,
widać było że zdenerwowało go własne opowiadanie. Holmes, nieco pochylony wprzód, słuchał
go z błyskiem w oczach, świadczącym o żywym zainteresowaniu.
— Czy pan to widział? — zapytał.
— Tak dokładnie, jak widzę pana w tej chwili.
— I nic pan o tym nie mówił?
— Dlaczego miałbym o tym mówić?
— Jak to się stało, że nikt poza panem nie dostrzegł tych siadów?
— Były widoczne dopiero dwadzieścia metrów od zwłok... Nikt na to nie zwrócił uwagi.
Gdybym nie znał tej legendy, tego dziwnego podania, pewno, jak wszyscy, nie dostrzegłbym ich.
— Czy na moczarach znajduje się dużo psów pasterskich?
— O, bardzo dużo!... Ale to nie był pies pasterski.
— Mówi pan, że pies był wielki?
— Olbrzymi!...
— I że nie zbliżył się do ciała?
— Nie.
— A jaka była wtedy noc?
— Wilgotna i zimna.
— Czy padał deszcz?
— Nie.
— Proszę mi opisać, jak wygląda ta aleja cisowa.
— Tworzą ją dwa rzędy starych, wysokich na dwanaście stóp cisów, ich wierzchołki stanowią
zwartą kopułę zieleni. Pomiędzy drzewami biegnie dróżka szerokości ośmiu stóp.
— A pomiędzy drzewami i aleją nie ma nic?
— Owszem, jest. Po obu stronach dróżki rozciąga się trawnik mający ze sześć stóp szerokości.
— Mówił pan, że na końcu alei znajduje się furtka?
— Tak, prowadzi na moczary.
— Nie ma innego wyjścia?
— Żadnego.
— Więc do cisowej alei można wejść tylko z domu lub przez tę furtkę?
— Można wejść jeszcze przez cieplarnię, zbudowaną na końcu alei.
— Czy sir Karol doszedł aż do tego miejsca?
— Nie, był o jakieś pięćdziesiąt metrów od cieplarni.
— A teraz doktorze, proszę mi powiedzieć — a jest to szczegół bardzo ważny — czy ślady, jakie
pan dostrzegł, znajdowały się na piasku, czy na trawie?
— Na trawie nie dostrzegłem żadnych śladów...
— A zatem były one tylko od strony furtki... To bardzo ciekawe... A czy ta furtka była
zamknięta?
— Zamknięta na klucz i na kłódkę.
— Jak wysoka jest ta furtka?
— Ma cztery stopy wysokości.
— Czy mógłby się ktoś przez nią przedostać?
— Z łatwością.
— Może zauważył pan tam jakieś inne ślady?
— Nie.
— Czy nikt inny nie badał tego miejsca?
— Tylko ja tam szukałem.
— I nic pan nie odkrył?
— Sir Karol stał w jednym miejscu pięć albo dziesięć minut.
— Jak pan do tego doszedł?
— W dwóch miejscach na ziemi zobaczyłem popiół strząśnięty z cygara.
— Ma pan słuszność — potwierdził Holmes. — Watsonie — dodał — znaleźliśmy
sympatycznego kolegę... Ale jakie to były ślady?
— Było wiele śladów sir Karola. Innych nie zauważyłem.
Sherlock Holmes uderzył się niecierpliwie ręką w kolano.
— Ach! Gdybym ja tam był! — zawołał. — Sprawa przedstawia się bardzo interesująco! Ślady
na piasku, z których mógłbym tyle rzeczy wyczytać, zatarł deszcz i buty ciekawskich ludzi!
Doktorze, dlaczego mnie pan wtedy nie wezwał? Stało się bardzo źle!
— Nie mogłem pana wezwać, nie ujawniając tych wszystkich faktów, a mówiłem już, dlaczego
chciałem milczeć. Zresztą... zresztą...
— Dlaczego się pan waha?
— Są okoliczności, w których najlepszy i najbardziej doświadczony policjant angielski nie może
nic poradzić.
— Czy przypuszcza pan, że mamy do czynienia z czymś nadprzyrodzonym?
— Nic takiego nie powiedziałem.
— Ale tak pan myśli?
— Po tej tragedii opowiadano mi o rozmaitych wypadkach, których nie można uznać za
wydarzenia zwykłe i naturalne.
— Na przykład?
— Dowiedziałem się, że przed tą straszną nocą wiele osób widziało zwierzę, którego opis
zgadzał się zupełnie z wyglądem złego ducha Baskervillów - To zwierzę nie da się zaliczyć do
żadnego znanego gatunku. Wszyscy przyznają, że wyglądało przerażająco, jakby nie z tego
świata. Wypytywałem jednego z okolicznych chłopów, a także kowala i dzierżawcę. Wszyscy tak
samo opisywali tę straszną zjawę. Było to dokładne wcielenie opisanego w legendzie piekielnego
psa. Strach ogarnął całą okolicę i tylko ktoś naprawdę bardzo odważny zdobyłby się pójść nocą
na moczary.
— A pan, jako człowiek nauki, czy wierzy w istnienie jakichś nadprzyrodzonych mocy?
— Sam nie wiem, co mam o tym myśleć.
Holmes wzruszył ramionami.
— Dotychczas — rzekł — ograniczałem swoje badania do spraw z tego świata. Na miarę moich
skromnych możliwości walczyłem ze złem, ale walka ze złym duchem przekracza moje ambicje.
Jednakże, jak pan mówi, te ślady były materialne.
— Ten dziwny pies jest o tyle materialny, że zdołałby rozerwać szyję człowiekowi, ale pochodzi
z piekła.
— Widzę, że zalicza się pan do ludzi wierzących w zjawiska nadprzyrodzone... Teraz niech mi
pan odpowie na jeszcze jedno pytanie: dlaczego przyszedł pan do mnie po radę jeśli pan w to
wierzy? Prosi mnie pan, abym nie badał przyczyn śmierci sir Karola Baskervilla i żąda zarazem,
abym się zajął poszukiwaniami.
— Nie, ja pana o to nie prosiłem.
— W czym więc mogę panu pomóc?
— Chciałem prosić, aby mi pan poradził, jak mam się zachować wobec sir Henryka Baskervilla,
który przybywa na dworzec Waterloo — tu doktor Mortimer wyjął zegarek — za godzinę i
kwadrans.
— Czy to on jest spadkobiercą majątku?
— Tak. Po śmierci sir Karola dowiadywaliśmy się szczegółowo o wszystko, co dotyczy tego
młodego człowieka i zawiadomiono nas, że zajmuje się rolnictwem w Kanadzie. Wiadomości o
nim są najzupełniej zadowalające... W tej chwili nie mówię jako lekarz, lecz Jako wykonawca
testamentu sir Karola Baskervilla.
— Czy nie ma innych pretendentów do majątku pozostałego po zmarłym?
— Nie. Jedyny krewny, którego ślad jeszcze odnaleziono, nazywa się, a raczej nazywał się,
Rower Baskerville, był trzecim bratem sir Karola. Drugi brat, który umarł bardzo młodo,
pozostawił tylko jednego syna, Henryka. Rogera, trzeciego brata, uważano zawsze w rodzinie za
parszywą owcę. Byt uosobieniem dawnego typu Baskervillów i, jak mi opowiadano, błąkał się po
świecie, jak stary Hugo. Życie w Anglii nie przypadło mu do gustu, przeniósł się więc do
Ameryki Środkowej, gdzie umaił na żółtą febrę w 1876 roku. Sir Henryk jest więc ostatnim
potomkiem rodu Baskervillów, Za godzinę i pięć minut mam się z nim spotkać na dworcu
Waterloo... Telegrafował do mnie z Southampton. że przyjedzie dziś rano. Cóż więc mam robić,
panie Holmes?
— Dlaczego nowy spadkobierca nie mógłby zamieszkać w siedzibie swoich przodków?
— Wydaje się to zupełnie naturalne, nieprawda? Jednak trzeba pamiętać, że wszyscy członkowie
rodziny Baskervillów, którzy mieszkali w tym zamku, zginęli gwałtowną śmiercią. Jestem
przekonany, że gdyby sir Karol mógł porozmawiać ze mną przed śmiercią, poleciłby mi. aby nie
wprowadzać do tego domu ostatniego potomka jego rodu i spadkobiercy olbrzymiego majątku.
Ale z drugiej strony nie można zaprzeczyć, że rozwój tej biednej okolicy zależy głównie od
obecności sir Henryka. Wszystko co zrobił sir Karol, byłoby bezpowrotnie stracone, gdyby zamek
byt niezamieszkały. Przyszedłem więc prosić pana o zdanie i radę, gdyż boję się, żeby na moją
decyzję nie wpłynął za bardzo mój własny interes.
Holmes długą chwilę siedział zamyślony, wreszcie powiedział:
— Krótko mówiąc uważa pan, że z powodu jakichś piekielnych wpływów, pobyt w Dartmoor jest
niebezpieczny dla członków rodziny Baskervillów.
— Czy nie mam podstaw by lak twierdzić?
— Nie przeczę. Ale, jeśli pańska teoria o faktach nadprzyrodzonych jest prawdziwa, ten młody
człowiek może podlegać tym wpływom lak samo w Londynie jak w Devonshire. Trudno mi
uwierzyć w diabła, którego potęga sięgałaby tylko do granic jednej parafii, jak — na przykład —
władza zarządu w jakiejś fabryce.
— Patrzyłby pan. panie Holmes, poważniej na te sprawy, gdyby miał pan osobiście z nimi do
czynienia. Według pana ten młody człowiek nic jest narażony na większe niebezpieczeństwo w
Devonshire niż w Londynie... Przyjeżdża za pięćdziesiąt minut. Co radzi mi pan robić?
— Radzę panu wziąć powóz, zawołać swego psa, który drapie do moich drzwi, i pojechać na
spotkanie sir Henryka Baskervilla na dworzec Waterloo.
— No, a potem?
— Potem nie powie mu pan nic, dopóki ja się nad tym wszystkim me zastanowię.
— Czy długo będzie się pan zastanawiał?
— Dwadzieścia cztery godziny. Będę panu szczerze wdzięczny, doktorze, jeżeli przyjdzie pan tu
jutro o dziesiątej. Proszę również, aby przyprowadził pan ze sobą sir Henryka.
— Zrobię to oczywiście, panie Holmes.
Doktor Mortimer zapisał na mankiecie godzinę spotkania i wyszedł. Holmes zatrzymał go na
schodach.
— Jeszcze jedno pytanie, doktorze. Mówił mi pan, że przed śmiercią sir Karola Baskervilla kilka
osób widziało na moczarach dziwne zjawisko.
— Tak, trzy osoby.
— A czy widziano je też później?
— Nie słyszałem o tym.
— Dziękuję panu. Do widzenia.
Holmes powrócił do swego fotela, a zadowolenie malujące się na twarzy mojego przyjaciela
dowodziło, że myśli o jakimś miłym zajęciu.
— Czy wychodzisz, Watsonie? — zapytał mnie.
— Tak, a może jestem ci potrzebny?
— Nie. drogi przyjacielu. Będziesz mi potrzebny dopiero gdy zaczniemy działać. Wiesz, że to
wspaniała sprawa i pod niektórymi względami jedyna w swoim rodzaju. Gdy będziesz
przechodził koło sklepu Bradleya, powiedz, żeby mi przysłał etui mojego zwykłego tytoniu. A
teraz zostaw mnie samego aż do wieczora. Gdy wrócisz, opowiemy sobie nasze wnioski w
sprawie, którą dał nam do rozwiązania doktor Mortimer.
Holmes lubił rozważać każda sprawę w samotności. Zbijał wtedy lub popierał swoje własne
teorie i dochodził do ostatecznych wniosków.
Spędziłem popołudnie w klubie i dopiero wieczorem wróciłem na Baker Street. Była może
dziewiąta, gdy znalazłem się znów w salonie Sherlocka Holmesa. Gdy otworzyłem drzwi,
zdawało mi się, że się pali — gęsty dym wypełniał cały pokój, a płomień lampy migotał w nim
niepewnym blaskiem. Zrobiłem kilka kroków i uspokoiłem się. Był to tylko dym tytoniowy, klon,
zaczął mnie drapać w gardle wywołując nieprzyjemny kaszel. Dopiero po chwili, wśród tej gęstej
chmury dostrzegłem Holmesa otulonego w szlafrok i zagłębionego w ulubionym fotelu. W
zębach trzymał fajkę.
Wokół niego, na dywanie, leżały kartki papieru.
— Zaziębiłeś się, Watsonie? — zapytał.
— Nie, to ten okropny dym.
— A tak, dym jest gęsty...
— Ależ tu nie można oddychać!
— No to otwórz okno. Założyłbym się, że cały ten czas przesiedziałeś w klubie.
— Mój kochany.
— No, czy zgadłem?
— Tak, ale jakim sposobem...
Holmes roześmiał się. widząc moje zdumienie.
— Jakiś ty naiwny — odrzekł. — Zawsze sprawiało mi przyjemność korzystanie z moich
skromnych umiejętności by zabawić się twoim kosztem. Pomyśl tylko, taki dżentelmen, jak ty,
który ma niewielu serdecznych przyjaciół, wychodzi podczas deszczu i błota, wraca wieczorem
wcale nic zabłocony, w błyszczących bułach... No, co byś z tego wywnioskował? To, że
przesiedział gdzieś cały dzień... Czy nie jest to oczywiste i jasne?
— Na świecie jest dużo rzeczy oczywistych, na które nic zwraca się jednak uwagi.
— A jak ci się zdaje, gdzie ja byłem?
— Zdaje mi się. że przesiedziałeś całe popołudnie na tym samym miejscu.
— Mylisz się... bytem w Devonshire.
— Ale tylko w myśli?
— Naturalnie, nie ruszyłem się z tego fotela, wypiłem nieświadomie — czego żałuję — dwie
duże filiżanki kawy i wypaliłem mnóstwo tytoniu. Po twoim wyjściu postałem do Stanforda po
mapę równiny Dartinoor i przebiegałem ją całą — w myślach oczywiście — we wszystkich
kierunkach. Sądzę, że mógłbym już teraz wędrować po tym terenie bez przewodnika.
— Czy la mapa obejmuje dużą przestrzeń?
— Bardzo dużą.
Holmes rozwinął część mapy i rozłożył ją na kolanach.
— Oto obszar, o który nam chodzi — powiedział. — Tu, w środku, znajduje się posiadłość
Baskerville Hali.
— Otoczona lasem?
— Tak... Chociaż szpaler cisowy nie jest tu opisany, przysiągłbym, że oznacza go ta linia, mająca
po prawej stronie równinę. Tu. len szereg domów, to wioska Grimpen. gdzie mieszka nasz
przyjaciel, doktor Mortimer. Widzisz, że w promieniu trzech mil ludzkie siedziby są rzadko
rozrzucone. Tu jest posiadłość Lafter Hali, o której wspomina stary rękopis. Budynek, oznaczony
nieco dalej, to mieszkanie przyrodnika Stapletona, leżeli dobrze pamiętam jego nazwisko.
Wreszcie dwa folwarki: High Tor i Foulmire. O czternaście mil stamtąd wznosi się więzienie
Princelown. Dokoła i pomiędzy tymi domami ciągnie się ponura i pusta równina. Właśnie tu
rozegrał się dramat, tu więc będziemy się starali rozwikłać otaczającą go tajemnicę,
— To jest dzikie i puste miejsce.
— Tak jest. Gdyby diabeł chciał się mieszać w ludzkie sprawy...
— A więc i ty przypuszczasz, że istnieją jakieś siły nadprzyrodzone?
— A czy diabeł nie może się posługiwać pomocnikami z krwi i kości? Od początku dwa pytania
nasuwają mi się na myśl. Pierwsze: czy popełniono tu zbrodnię? Drugie: jakiego rodzaju jest to
zbrodnia i w jaki sposób ją popełniono? Jeżeli przypuszczenia duktom Mortimera są
uzasadnione, i jeżeli znajdujemy się wobec potęgi, która nie podlega prawom natury, najlepiej
byłoby zaprzestać dalszego dochodzenia. Ale musimy rozważyć wszystkie inne hipotezy, zanim
zatrzymamy się na tej ostatniej. Zamknij teraz okno. Być może. to tylko dziwne uprzedzenie, ale
zdaje mi się. że skoncentrowana atmosfera pomaga skupić myśli; co prawda me izoluję się
jeszcze całkowicie, aby jaśniej rozumować, choć byłoby to logiczne... No, a ty czy zastanawiałeś
się nad tą sprawa?
— W ciągu dnia wiele o niej myślałem.
— I jakie jest twoje zdanie?
— Jest wyjątkowo zagmatwana.
— Rzeczywiście, to niezwykła sprawa, bardzo różniąca się od innych... Na przykład ta zmiana w
kształcie śladów stóp. Jak ją wytłumaczysz?
— Mortimer twierdzi, ze sir Karol Baskerville przeszedł część alei na palcach.
— Powtarza tylko wniosek jakiegoś idioty, który prowadził śledztwo. Dlaczego Baskerville miał
się przechadzać po alei na palcach?
— A więc?
— Sądzę, że biegł... Sir Karol biegi z rozpaczliwym wysiłkiem! Biegł, aby się uratować, dopóki
nagły atak serca nie powalił go na ziemię.
— Dlaczego uciekał?
— W tym właśnie tkwi zagadka. Z pewnych oznak wyciągnąłem wniosek., że byt przerażony,
zanim zaczął uciekać.
— Na czym go opierasz?
— Przypuszczam, że powód jego przerażenia znajdował się na moczarach. Wydaje mi się to
prawdopodobne, gdyż tylko człowiek oszalały ze strachu, może w takiej sytuacji uciekać w
przeciwną stronę niż znajduje się jego dom. Jeżeli możemy wierzyć opowiadaniu Cygana, sir
Karol biegł, wołając o pomoc w kierunku, skąd najmniej mógł się spodziewać pomocy? Zresztą,
na co czekał tej nocy?... Dlaczego czekał w cisowej alei, a nie w zamku?
— Czy uważasz, że czekał na kogoś?
— Doktor Mortimer odmalował nam sir Karola Baskervilla jako człowieka starego i
niedołężnego. Przypuśćmy nawet, że wyszedł wieczorem na spacer... No, ale tego wieczora było
wilgotno i zimno, czy jest zatem możliwe, żeby sir Karol stał w jednym miejscu dziesięć minut,
jak dowodzi doktor Mortimer. wnioskując z popiołu strząśniętego z cygara?
— Przecież sir Karol wychodził podobno co dzień wieczorem.
— Nic wydaje mi się prawdopodobne, aby co wieczór przechadzał się w pobliżu furtki
prowadzącej na moczary. Zeznania wszystkich świadczą o czymś przeciwnym: wszyscy mówią,
że sir Karol unikał tego miejsca, a tej nocy znalazł się właśnie tam. Nazajutrz miał jechać do
Londynu? Sprawa przedstawia się teraz jaśniej... Watsonie, daj mi moje skrzypce. Nie myślmy
już o tej sprawie i poczekajmy na odwiedziny doktora Mortimera i sir Henryka Baskervilla.
Sir Henryk Baskerville
Tego dnia zjedliśmy śniadanie bardzo wcześnie. Sherlock Holmes czekał w szlafroku na
gości. Punktualnie o godzinie dziesiątej w pokoju zjawił się doktor Mortimer i młody baronet.
Henryk Baskerville miał około trzydziestu lat. Był niskiego wzrostu, krępej budowy, o żywych
ruchach, jego czarne oczy uważnie patrzyły spod krzaczastych brwi, co nadawało twarzy wyraz
energii i silnej woli. Opalenizna świadczyła, ze spędzał większość czasu na świeżym powietrzu.
Spokój w spojrzeniu i powaga w ruchach mówiły o dobrym wychowaniu.
— Przedstawiam panom sir Henryka Baskervilla — rzekł doktor Mortimer.
— Tak, to ja we własnej osobie — dodał młody człowiek.
— Ale co dziwniejsze, panie Holmes, gdyby obecny tu mój przyjaciel nie zaproponował, że mnie
panu przedstawi, sam przyszedłbym do pana. Pan lubi zagadki. A od dzisiejszego ranka jestem w
posiadaniu zagadki, której rozwiązanie wymaga więcej czasu niż mogę na to poświęcić.
Holmes ukłonił się.
— Proszę usiąść, sir Henryku — powiedział. — Przypuszczam. że podczas krótkiego pobytu w
Londynie przydarzyła się panu jakaś przygoda?
— Nic ważnego. Wydaje mi się, że to żart, bo tak można określić list, jaki odebrałem dzisiaj
rano.
I sir Henryk położył na stole kopertę.
Zbliżyliśmy się wszyscy, aby ją lepiej zobaczyć. Była zrobiona z szarego papieru i wyglądała
zwyczajnie. Niewprawna ręka napisała na niej następujący adres:
Sir Henryk Baskerville w hotelu Northumberland
Na liście był stempel pocztowy z Charing Cross z wczorajszą datą.
— Czy ktoś wiedział, że zatrzyma się pan w hotelu Northumberland? — zapytał Holmes, patrząc
uważnie na gościa.
— Nie, nikt nie wiedział, gdyż o tym gdzie się zatrzymam, zdecydowałem dopiero po spotkaniu z
doktorem Mortimerem.
— Zapewne doktor Mortimer tam mieszkał?
— Nie, ja zatrzymałem się u przyjaciela — odpowiedział doktor — nie można więc było
przewidzieć, że pojedziemy do tego hotelu.
— Hm! — mruknął Sherlock. — Wydaje mi się, że ktoś jest doskonale poinformowany o
pańskich zamiarach.
Holmes wyjął z koperty kartkę wydartą z zeszytu i złożoną we czworo.
Rozłożył papier na stole. Było na nim tylko jedno zdanie, składające się z drukowanych liter,
naklejonych na papierze.
Zdanie to brzmiało następująco:
Jeżeli cenisz swoje życie, trzymaj się z dala od moczarów.
Tylko jeden wyraz: „moczarów” był napisany ręką.
— Może wyjaśni mi pan, panie Holmes — zapytał sir Henryk Baskerville — co to wszystko
znaczy, i kto może się mną tak bardzo interesować?
— A co doktor o tym myśli? Musi pan przyznać, że nie ma w tym nic nadprzyrodzonego.
— To prawda. Ale czy ta przestroga nie może być przysłana przez osobę, pewną tego, że
zetkniemy się z siłami nadprzyrodzonymi?
— Jakimi siłami? — zapytał ożywiony sir Henryk. — Zdaje mi się, że panowie znacie moje
interesy i sprawy lepiej niż ja sam.
— Przyrzekam panu, że zanim wyjdzie pan z tego pokoju, będzie pan wiedział to wszystko co i
my — odpowiedział Sherlock Holmes. Teraz, jeżeli się pan na to zgadza, musimy się uważnie
przyjrzeć temu ciekawemu dokumentowi. Niewątpliwie został on zredagowany wczoraj
wieczorem i oddany natychmiast na pocztę. Czy masz Watsonie wczorajsze „Times”?
— Leży na stole.
— Podaj mi go, proszę, chce przejrzeć kolumnę zawierającą artykuły redakcyjne.
Holmes szybko przebiegł gazetę wzrokiem.
— Najważniejszy artykuł mówi o wolnym handlu — rzekł.
— Pozwólcie abym przeczytał wam jego fragment: Na podstawie wiadomości, krążących
obecnie, możesz sobie wyobrażać, że twoje własne przedsiębiorstwo handlowe czy też
przemysłowe zyska przez wprowadzenie ceł ochronnych. Trzymaj się jednak z dala od takich
poglądów i nie zgadzaj się na tego rodzaju ustawy i zarządzenia. Jeśli cenisz ogólny dobrobyt
kraju, a tym samym i swoje spokojne życie.
— Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Watsonie? — zawołał wesoło Holmes — zacierając ręce
z widocznym zadowoleniem. Doktor Mortimer patrzył ciekawie na Holmesa, a sir Henryk
spoglądał na mnie ze zdumieniem.
— Nie znam się na taryfach celnych i ekonomii — rzekł sir Henryk. — Zresztą zdaje się, że
odeszliśmy od głównego tematu.
— Przeciwnie, sir Henryku, zdaje mi się. że sprawa się wyjaśnia. Watson zna lepiej moje metody
pracy, a jednak widzę, że nie zrozumiał dokładnie o co mi chodzi.
— W istocie — odparłem — nie mogę zrozumieć jaki związek ma...
— Jest związek i to bardzo ważny... ,,Trzymaj się... z dala od... Jeśli cenisz... swoje... życie...”
Czy rozumie pan skąd wzięto te wyrazy?
— Rzeczywiście! — zawołał sir Henryk. — Bardzo zręcznie zrobione.
— Gdybym nawet miał jakiekolwiek wątpliwości — ciągnął Holmes — to wyrazy „Trzymaj się”
lub ,,Jeśli cenisz”, które żywcem wycięte nożyczkami, rozproszyłyby je natychmiast.
— Rzeczywiście panie Holmes, to przechodzi ludzkie pojęcie — rzekł Mortimer, spoglądając ze
zdumieniem na mojego przyjaciela. — Nietrudno domyśleć się, że zdanie jest wycięte z gazety,
ale z jakiej gazety, a nawet z jakiego artykułu, to na prawdę zdumiewające! Jak pan to odgadł?
— Przypuszczam, doktorze, że potrafi pan odróżnić czaszkę Murzyna od czaszki Eskimosa?
— Naturalnie że potrafię,
— Co je różni?
— Przecież to mój zawód, uczyłem się tego. Różnice są tak wielkie, że same rzucają się w oczy.
Kość czołowa, kąt twarzy, kształt szczęki i...
— A to, co ja mówię, dotyczy mojego zawodu. Istnieją różnice między drukiem „Timesa” a
jakiejś marnej gazety i są równie oczywiste jak dla pana różnica między Murzynem a
Eskimosem. Rozróżnianie czcionek to najłatwiejsza umiejętność dla kogoś, kto zajmuje się
sprawami kryminalnymi. Przyznaję, że gdy byłem młody, nie odróżniałem czasem „Leeds
Mercury” od ,,Western Mornini News”. Druk „Timesa” można bardzo łatwo rozpoznać i te
wyrazy nie mogły być wycięte z innego dziennika. Szukałem zatem we wczorajszym numerze.
— Więc ktoś wyciął te wyrazy nożyczkami? — zapytał sir Henryk Baskerville,
— Naturalnie. I to takimi nożyczkami, jakich używa się do obcinania paznokci — dodał Holmes
— Ich ostrze musiało być krótkie, gdyż widać dwa cięcia w wyrazach: „Trzymaj się” i „jeśli
cenisz”.
— Rzeczywiście, ktoś wycinał wyrazy małymi nożyczkami i następnie przylepiał je klejem.
— Nie. Gumą arabską — poprawił Holmes.
KOREKTA
— No, niech będzie gumą arabską — powtórzył sir Henryk — Ale niech mi pan wytłumaczy,
dlaczego wyraz „moczarów” jest dopisany ręcznie?
— Dlatego, że tego wyrazu nie ma w artykule. Inne wyrazy można spotkać wszędzie, we
wszystkich gazetach, ale nie jest łatwo znaleźć wyraz „moczarów”.
— Przyjmuję pańskie wyjaśnienie, panie Holmes, ale czy doczytał się pan w tym ostrzeżeniu
jeszcze czegoś innego?
— Znalazłem w nim parę wskazówek, choć widać z tego listu, że autorowi chodziło o zatarcie
śladów, które mogłyby naprowadzić na jego trop. Na przykład adres napisany jest koślawo i
niedbale, a przecież wiemy, że „Timesa” prenumerują tylko ludzie wykształceni. Z tego możemy
wnioskować, że list pisał człowiek wykształcony, który chciał uchodzić za niewykształconego.
Następnie: staranie aby zmienić kształt liter nasuwa myśl, że zna pan ten charakter pisma, lub
może go wkrótce poznać. Dalej, niech pan zwróci uwagę na to, że wyrazy nie są naklejone w linii
prostej, lecz jedne wyżej a drugie niżej i tak: „życie” jest zupełnie nad linią. Czy ten brak
staranności należy przypisać niedbalstwu wycinającego, zdenerwowaniu czy też pośpiechowi?
Dajmy na to, że pośpiechowi. Przestroga jest bardzo poważna i ten, kto układał list, czynił to z
uwagą i napięciem. Przypuśćmy, że niedbalstwo wynikało z pośpiechu. Trzeba szukać jego
przyczyny, gdyż ten list, czy byłby wysłany wczoraj wieczorem, czy dziś rano, powinien dojść do
rąk sir Henryka, zanim wyszedłby on z hotelu. Autor obawiał się więc, aby mu nie przerwano.
Ale kogo się bał?
— Wchodzimy teraz w sferę przypuszczeń — odezwał się doktor Mortimer.
— Tak jest — powiedział Holmes — i z tych przypuszczeń musimy wybrać to, które wydaje nam
się najbardziej prawdopodobne. To jest naukowe wykorzystanie wyobraźni. Zawsze jest jakieś
zdarzenie, na którym możemy oprzeć nasze hipotezy. Może pan nazwać to zgadywaniem, ale
jestem pewien, że ten list był pisany w hotelu.
— Na jakiej podstawie pan to wnioskuje? — zawołał Mortimer.
— Jeśli uważnie przyjrzy się pan temu listowi, przekona się pan, że pióro i atrament pozostawiały
wiele do życzenia. Pióro bryzgnęło dwukrotnie w tym samym wyrazie, a w adresie nie chciało
znowu wypuścić atramentu, chociaż to tylko kilka wyrazów, zatem pióro było zużyte, a w
kałamarzu brakowało atramentu. Rzadko kiedy w prywatnym mieszkaniu pióro i kałamarz
znajdują się w tak złym stanie, zaś pióra i kałamarze w hotelach zapewne zna pan dobrze...
Powinniśmy przetrząsnąć kosze na śmieci w hotelach sąsiadujących z Charing Cross, a jestem
przekonany, że znajdziemy pocięty numer ,,Timesa”. Idąc dalej tym tropem sądzę, że
schwytalibyśmy autora tej dziwnej przestrogi... No, no... — Holmes przysunął papier bliżej oczu i
przypatrywał się pilnie naklejonym wyrazom.
— Zauważyłeś jeszcze coś? — zapytałem go.
— Nic — odparł, kładąc kartkę papieru na stole. — Papier jest biały, bez żadnego znaku. Wydaje
mi się, że wywnioskowaliśmy z tego listu wszystko, co się dało. Teraz, sir Henryku, proszę nam
powiedzieć, czy nie przytrafiło się panu jeszcze coś od chwili, gdy wysiadł pan z pociągu?
— Nie, panie Holmes... Nie pamiętam.
— Może zauważył pan, że ktoś się panu przypatruje lub idzie za panem?
— Zdaje mi się, że jestem bohaterem jakiejś powieści — odpowiedział sir Henryk. — Dlaczego,
do licha, miałby mnie ktoś śledzić?
— Jednak zdaje mi się, że tak było. Czy nie ma pan nam nic więcej do powiedzenia, zanim
zaczniemy się zastanawiać jaką opieką pana otoczono?
— Nie wiem co pana interesuje?
— Wszystko, co tylko wykracza poza normalny tryb życia.
Sir Henryk uśmiechnął się.
— Nie znam angielskich zwyczajów — powiedział — gdyż, większość życia spędziłem w
Stanach Zjednoczonych lub w Kanadzie. Nie sądzę jednak, aby strata buta wychodziła poza
granice normalnych zdarzeń.
— Zgubił pan but?
— Ech, pewnie się gdzieś zapodział — odezwał się Mortimer — Znajdzie go pan po powrocie do
hotelu. Czy warto nudzić pana Holmesa takimi drobnostkami?
— Pan Holmes pyta mnie, więc mu odpowiadam — odparł sir Henryk.
— Bardzo słusznie — rzekł Holmes. — Niech mi pan opowie wszystko, nawet to, co uważa pan
za mato istotne. A wiec stracił pan but?
— Jeżeli go nic zgubiłem, to w każdym razie gdzieś mi się zapodział. Wczoraj wieczorem
postawiłem buty przed drzwiami mojego pokoju, a dziś rano znalazłem tylko jeden. Pytałem
chłopca hotelowego, ale nie umiał mi tego wyjaśnić. A to były nowiuteńkie buty, kupiłem je
wczoraj na Strandzie i nie miałem ich jeszcze na nogach.
— Jeśli pan w nich nie chodził, to dlaczego kazał je pan czyścić?
— Żółta skóra nie miała połysku, chciałem żeby go nabrała.
— Wczoraj więc, po przyjeździe do Londynu wyszedł pan natychmiast na miasto i kupił buty?
— Kupowałem jeszcze inne rzeczy. Towarzyszył mi doktor Mortimer. Do licha! Jeżeli mam grać
rolę wielkiego pana muszę być odpowiednio ubrany. Na Dalekim Zachodzie nie dbałem tak o
swój wygląd... Kupując różne rzeczy, kupiłem też i żółte obuwie, zapłaciłem za nie sześć dolarów
i skradziono mi je, zanim je włożyłem na nogi.
— Nie rozumiem dlaczego ktoś miałby skraść pański but — rzekł Holmes — Podobnie jak
doktor Mortimer uważam, że zguba wkrótce się znajdzie.
— Zdaje mi się, panowie — rzekł baronet — że już wystarczająco wiele mówiliśmy o mnie.
Nadeszła chwila, abyście mi powiedzieli o co chodzi.
— Pańskie życzenie jest słuszne — odpowiedział Sherlock Holmes. — Doktorze, niech pan
powtórzy sir Henrykowi to, co opowiedział nam pan wczoraj rano.
Nasz przyjaciel, zachęcony w ten sposób, wyjął z kieszeni papiery i opowiedział historię znaną
już czytelnikom. Sir Henryk Baskerville słuchał go z wielką uwagą. Od czasu do czasu wyrywał
mu się mimowolny okrzyk zdumienia. Gdy doktor Mortimer skończył, baronet zawołał:
— Odziedziczyłem zatem przeklęty spadek. Tak jest, od dzieciństwa słyszałem o tym psie. Ta
legenda Jest dobrze znana w naszej rodzinie, ale nie sądziłem, że należy ją traktować poważnie.
A śmierć mojego stryja... Zdaje mi się, że wszystko miesza mi się w głowie... Nie mogę się
skupić... Czy to, co mi pan powiedział wymaga sądowego śledztwa, czy może egzorcyzmów?
— Rzeczywiście, trudno powiedzieć.
— Potem ten list, przysłany do hotelu... Trzeba przyznać, że przyszedł w porę.
— Jest zarazem dowodem, że ktoś wie lepiej niż my, co dzieje się na moczarach — rzekł
Mortimer.
— I że jest to ktoś panu życzliwy, ponieważ ostrzega pana o niebezpieczeństwie — dodał
Holmes.
— Może moja obecność tam pokrzyżuje czyjeś plany.
— To możliwe... Dziękuję panu, doktorze, że dał mi pan do rozwiązania sprawę, która zawiera
tyle interesujących szczegółów. Teraz, sir Henryku, pozostaje nam tylko jedna kwestia do
rozstrzygnięcia: czy ma pan jechać do zaniku?
— Dlaczego miałbym tam nie jechać?
— Bo tam może grozić panu jakieś niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo pochodzące od złego ducha, prześladującego rodzinę, czy może ze strony
ludzi?
— To należałoby wyjaśnić.
— Cokolwiek powiecie. Ja już podjąłem decyzję. Nie istnieje panie Holmes, taki diabeł w piekle,
ani taki człowiek na ziemi, który mógłby mi przeszkodzić pojechać do siedziby moich przodków.
To jest moja ostateczna decyzja.
Gdy to mówił, zmarszczył brwi. a jego twarz stała się purpurowa. Ostatni potomek Baskervillów
odziedziczył widocznie gwałtowny temperament swoich przodków.
— Muszę nieco dłużej zastanowić się nad tym co mi pan powiedział — rzekł po chwili — Nie
mogę tak od razu wszystkiego zrozumieć i zdecydować. Chciałbym przez chwilę w samotności
skupić się nad tym... Panie Holmes, teraz jest wpół do jedenastej, wracam prosto do hotelu. Może
zechce pan wraz z doktorem Watsonem przyjść do mnie o drugiej i zjeść z nami drugie
śniadanie? Sądzę, że będę miał do tego czasu jaśniejsze pojęcie o całej tej sprawie.
— Czy zgadzasz się, Watsonie?
— Najzupełniej.
— W takim razie niech pan na nas czeka. Czy posłać po dorożkę?
— Wolę pójść pieszo, jestem bardzo zdenerwowany.
— Z przyjemnością będę panu towarzyszył — odezwał się doktor Mortimer.
— A więc, do widzenia o drugiej!
Usłyszeliśmy kroki naszych gości na schodach i stuk zamykanych drzwi. W tej samej chwili
Holmes wyrwał się z zadumy i zamienił w człowieka czynu.
— Kapelusz i buty. Watsonie, szybko! Nie ma chwili do stracenia!
Wpadł w szlafroku do garderoby i kilka sekund później powrócił w surducie. Zbiegliśmy ze
schodów i wypadliśmy na ulicę. Doktor Mortimer i sir Baskerville szli o jakieś dwieście metrów
przed nami, w kierunku Oxford Street.
— Czy mam ich dogonić i zatrzymać? — spytałem.
— Ani mi się waż! Twoje towarzystwo zupełnie mi wystarczy, jeśli ty zadowolisz się moim. Nasi
goście mieli słuszność, dzisiejszy ranek jest wyśmienity na przechadzkę.
Przyspieszył kroku, tak, że niebawem odległość, od naszych znajomych zmniejszyła się o
połowę, po czym, pozostając już o jakieś sto metrów w tyle, szliśmy za nimi przez Oxford Street,
a później po Regent Street. Doktor Mortimer i sir Baskerville zatrzymali się przed jakąś wystawą
sklepową, Holmes uczynił to samo. W chwilę później wydał stłumiony okrzyk radości. Śledząc
kierunek jego badawczego spojrzenia, spostrzegłem dorożkę z jakimś pasażerem, która stała po
przeciwnej stronie ulicy i teraz ruszyła znów wolno w drogę.
— Mamy go Watsonie! Chodź prędko. Przyjrzyjmy mu się przynajmniej, jeżeli nic innego nie
będziemy mogli zrobić.
Na chwilę dostrzegłem gęstą czarną brodę i przenikliwe oczy spoglądające na nas przez boczne
okna dorożki. W tej samej chwili z trzaskiem otworzyło się okienko, przez które pasażer
porozumiewa się z woźnicą, jadący krzyknął coś powożącemu i dorożka ruszyła szybko po
Regent Street. Holmes obejrzał się bacznie dokoła, szukając jakiejś innej dorożki, ale nic nie
znalazł. Rzucił się więc w pościg, ale od dorożki dzieliła go już zbyt wielka odległość i
niebawem zupełnie znikła nam ona z oczu.
— Do licha! — zaklął Holmes ze złością, gdy wydostał się zadyszany spomiędzy szeregu
pojazdów — Czy widziałeś kiedyś taki pech i takie niedołęstwo? Watsonie, Watsonie, jeżeli
jesteś człowiekiem sprawiedliwym, zapamiętasz to i zapiszesz na rachunek moich niepowodzeń.
— Kto to był?
— Nie mam pojęcia.
— Szpieg?
— Sądząc z tego, co słyszeliśmy nie ulega wątpliwości, że od chwili przyjazdu sir Baskervilla,
ktoś siedzi go bardzo pilnie, chodzi za nim jak cień. Inaczej, skąd wiedziałby od razu, że
zamieszkał w hotelu Northumberland? Jeśli śledzili go pierwszego dnia, pomyślałem, ze będą go
szpiegować i dzisiaj. Zauważyłeś pewnie, że gdy doktor Mortimer czytał swoją opowieść,
podszedłem dwukrotnie do okna.
— Tak, przypominam sobie.
— Patrzyłem, czy ktoś nie chodzi przed domem, ale nie zobaczyłem nikogo. Słuchaj, mamy do
czynienia ze sprytnym człowiekiem. Sprawa się wikła, a chociaż nie wiem czy ten ktoś ma
przyjazne czy wrogie zamiary, niemniej widzę, że jest w tym coś tajemniczego. Gdy nasi
przyjaciele wyszli, poszedłem za nimi, aby wykryć ich niewidzialnego opiekuna. Ten człowiek
jest tak przebiegły, że nie chciał iść pieszo, lecz wsiadł w dorożkę, by móc śledzić ich z tyłu lub
wyprzedzić i w ten sposób być przez nich niezauważony. Ta metoda dawała i tę korzyść, że
gdyby chcieli jechać dorożką, mógł ich śledzić bez straty czasu. Ale ma to i słabą stronę...
— Zdaje tego kogoś na łaskę i niełaskę dorożkarza.
— Właśnie.
— Szkoda, że nie zauważyliśmy Jego numeru.
— Mój drogi, chociaż zagapiłem się porządnie, nie przypuszczasz chyba na serio, że nie znam
numeru dorożki? 2704... Zapamiętałem go dobrze. Ale na razie jest nam mało użyteczny.
— Nie wiem, co mógłbyś więcej zrobić.
— Gdybym wcześniej zauważył dorożkę, zawróciłbym, poszedł w przeciwnym kierunku i z
pewnością znalazłbym wolny pojazd. Wtedy mógłbym jechać za nim w przyzwoitej odległości,
lub też, co byłoby lepsze, pojechałbym do hotelu Northumberland i zaczekał. Jeżeli okazałoby
się, że nasz nieznajomy śledzi sir Baskervilla, to my śledzilibyśmy jego. Tymczasem przez
pośpiech, z którego nasz przeciwnik umiał skorzystać z rzadko spotykaną szybkością i energią,
zdradziliśmy się i zgubiliśmy jego ślad.
Rozmawiając, szliśmy wolno Regent Street i od dawna straciliśmy już z oczu doktora Mortimera
i jego towarzysza.
— Dalsze śledzenie ich nie ma sensu — powiedział Holmes.
— Szpieg zniknął i już nie wróci. Pozostały nam jednak jeszcze inne karty w ręku i dobrze je
rozegramy. Czy poznałbyś człowieka, który siedział w dorożce?
— Poznałbym tylko jego brodę.
— I ja również. Dlatego myślę, że najprawdopodobniej była ona fałszywa. Sprytny człowiek, gdy
robi coś takiego, nosi brodę tylko po to, aby ukryć rysy twarzy. Wejdźmy tutaj.
Holmes wszedł do biura posłańców, gdzie dyrektor powitał go z wielką uprzejmością.
— A pan Wilson. Widzę, że nie zapomniał pan drobnej przysługi, jaką kiedyś panu
wyświadczyłem.
— Nie, i nie zapomnę. Ocalił mi pan honor, a może i życie.
— Przesadza pan, mój drogi. Przypominam sobie, panie Wilson, że miał pan u siebie chłopca o
nazwisku Cartwright, który w czasie śledztwa wykazał niemało sprytu.
— Tak, jest jeszcze u nas.
— Czy może go pan wezwać? Dziękuję! A teraz czy mógłby mi pan rozmienić banknot
pięciofuntowy.
Czternastoletni chłopak, o inteligentnej twarzy i sprytnych oczach pojawił się na odgłos
dyrektorskiego dzwonka, stanął przed Holmesem i wpatrywał się z szacunkiem w słynnego
detektywa.
— Daj mi przewodnik hotelowy — rzeki Holmes. — Dziękuję! Słuchaj, Cartwright, masz tutaj
nazwy dwudziestu trzech hoteli, położonych w bezpośrednim sąsiedztwie Charing Cross.
Widzisz?
— Widzę, proszę pana.
— Pójdziesz kolejno do wszystkich.
— Dobrze, proszę pana.
— Zaczniesz od tego, że portierowi każdego z nich dasz szylinga. Masz tu dwadzieścia trzy
szylingi.
— Dobrze, proszę pana.
— Zażądasz od każdego z nich, żeby ci dał do przejrzenia kosz z papierami z wczoraj. Powiesz,
że zaniesiono ważny telegram pod niewłaściwy adres i że musisz go odnaleźć. Rozumiesz?
— Rozumiem, proszę pana.
— Naprawdę będziesz szukał środkowej strony „Timesa”, powycinanej nożyczkami. Masz tu ten
sam numer „Timesa”, a to strona, o którą mi chodzi. Poznasz ją chyba bez problemu, co?
— Poznam, proszę pana.
— W każdym hotelu portier odeśle cię do woźnego, któremu również dasz szylinga. Masz tu
znowu dwadzieścia trzy szylingi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa w dwudziestu
hotelach na dwadzieścia trzy powiedzą ci, że papiery z kosza zostały spalone albo wyrzucone. W
trzech zaprowadzą cię do stosu papierów i tam będziesz szukał strony z „Timesa”.
Prawdopodobieństwo, żebyś ją znalazł jest bardzo małe. Masz jeszcze dziesięć szylingów na
nieprzewidziane wydatki. Przed wieczorem przyślij mi telegraficznie na Baker Street wiadomość
co osiągnąłeś. A teraz, Watsonie, musimy również telegraficznie, stwierdzić jak się nazywa
dorożkarz nr 2704, a potem wstąpimy do którejś z galerii na Bond Street, aby wypełnić sobie czas
do śniadania w hotelu.
Trzy zerwane nici
Sherlock Holmes potrafił bez trudu oderwać się od bieżących spraw. Niezwykła sprawa,
w którą zostaliśmy wplątani, została odłożona na dwie godziny, a Holmes podziwiał dzieła
współczesnych mistrzów belgijskich. Nie chciał mówić o niczym innym, tylko u sztuce, o której
zresztą miał bardzo słabe pojęcie.
Wreszcie znaleźliśmy się w hotelu Northumberland.
— Sir Henryk Baskerville czeka na panów u siebie — rzekł portier. — Polecił mi, abym panów
niezwłocznie poprosił na górę.
— Czy pozwoli mi pan zajrzeć do spisu gości? — spytał Holmes.
— Owszem, proszę.
W księdze po Baskervillu zostały zapisane jeszcze trzy nazwiska: Teofila Johnsona z rodziną z
Newcastle i pani Oldmore wraz z Alton, pokojówką, z High Lodge.
— Myślę, że znam tego Johnsona — zwrócił się Holmes do portiera — adwokat, nieprawda?
Siwy, chodząc utyka?
— Nie, proszę pana. Ten Johnson jest właścicielem składu węgla, jest bardzo energiczny, mniej
więcej w pańskim wieku.
— Z pewnością myli się pan co do jego zawodu.
— Nie, proszę pana. Od wielu lat zatrzymuje się w tym hotelu. Wszyscy bardzo dobrze go
znamy.
— Jeśli tak, to co innego. A pani Oldmore? Zdaje mi się, że znam to nazwisko. Proszę wybaczyć
moja ciekawość, ale często odwiedzając jednego znajomego, spotykam tam znajomych.
— Pani Oldmore jest sparaliżowana. Jej mąż był kiedyś burmistrzem Gloucester. Zawsze kiedy
przyjeżdża do Londynu, zatrzymuje się u nas.
— Dziękuję za wyjaśnienia. Wydaje mi się, że jednak nie znam tych osób.
Wchodząc na schody. Holmes mówił do mnie przyciszonym głosem:
— Stwierdziliśmy tym sposobem bardzo ważny fakt. Wiem również, że ci, którzy tak bardzo
zajmują się naszym przyjacielem nie mieszkają w tym hotelu. To dowodzi, że chociaż ciągle go
śledzą, o czym mieliśmy już okazję się przekonać, równie starannie dbają o to, by ich nie
zauważono. Daje to dużo do myślenia.
— Co mianowicie?
— Nasuwa myśl... A to co? Co się tu dzieje?
Na zakręcie korytarza wpadliśmy na sir Henryka Baskervilla. Twarz miał czerwona od gniewu, a
w ręku trzymał stary i zakurzony but. Był tak wściekły, że minęła dobra chwila, zanim zdołał coś
powiedzieć, a gdy się wreszcie odezwał, mówił jeszcze wyraźniejszym, niż rano, amerykańskim
akcentem.
— Zdaje mi się. że tu sobie ze mnie drwią! — krzyczał. — Ale niech uważają, bo będą żałować!
Jeśli chłopak nie znajdzie buta, który mi zginął, narobię takiego piekła, że mnie popamiętają!
Znam się na żartach, panie Holmes, ale tym razem trochę przeholowali.
— Szuka pan jeszcze ciągle swojego buta?
— Tak, i mam zamiar go odnaleźć.
— Ale przecież mówił pan, że zginął panu nowy, żółty but?
— Tak, a teraz jeszcze jeden, stary czarny.
— Co pan mówi...
— Właśnie. Mam tylko trzy pary... nowe żółte, stare czarne i te, które mam na nogach. Wczoraj
wieczorem zabrali mi jeden żółty, a dzisiaj rano skradli mi znów czarny. I co? Znaleźliście? Mów
człowieku, zamiast stać i gapić się na mnie!
Powiedział to do służącego Niemca, który akurat się zjawił.
— Nie proszę pana, pytałem w całym hotelu, ale nikt nie nic...
— Albo but znajdzie się do wieczora, albo zawiadomię właściciela hotelu, że niezwłocznie
opuszczam jego budę.
— Znajdzie się, przyrzekam panu, że się znajdzie, proszę tylko o trochę cierpliwości.
— No, pamiętajcie! Nie dam się okradać w tej złodziejskiej norze. Panie Holmes, proszę mi
wybaczyć, że nudzę pana taka drobnostką...
— Myli się pan, to wcale nie jest drobnostka,
— Czyżby sprawa wydała się panu poważna?
— Jak pan sobie ją tłumaczy?
— Wcale nie usiłuję tłumaczyć sobie tej całej awantury. Faktem jest, że dotychczas nie zdarzyło
mi się jeszcze nic równie dziwnego i szalonego.
— Dziwnego... może — odrzekł zamyślony Holmes.
— A co pan o tym myśli?
— Jak dotąd, nic. Jeszcze nie rozumiem. Wszystkie pańskie przygody, sir Henryku, tworzą
bardzo zawikłaną historię. Gdy dodamy do nich śmierć pańskiego stryja, wydaje mi się, że wśród
pięciuset ważniejszych spraw, którymi się dotychczas zajmowałem nie było ani jednej równie
dziwnej. Ale mamy w ręku kilka nici, a jedna z nich bez wątpienia doprowadzi nas do prawdy.
Stracimy może nieco czasu, idąc początkowo fałszywym śladem, ale wcześniej czy później
natrafimy na właściwy.
Przy śniadaniu niewiele mówiliśmy o tej sprawie. Dopiero, gdy przeszliśmy do innego pokoju,
Holmes zapylał Baskervilla co postanowił.
— Pojadę do Baskerville Hall.
— Kiedy?
— Pod koniec tygodnia.
— Wydaje mi się — powiedział Holmes — ze pańska decyzja jest rozsądna. Jestem pewny, że w
Londynie jest pan śledzony, a wśród kilku milionów mieszkających tu ludzi trudno będzie
odnaleźć tego, kto pana śledzi i stwierdzić dlaczego to robi. Jeśli ma złe zamiary, może panu
wyrządzić krzywdę, a my nie będziemy mogli temu zapobiec. Doktorze, czy zauważył pan, że
ktoś śledził panów dzisiaj rano, gdy ode mnie wyszliście?
Doktor Mortimer poruszył się gwałtownie.
— Śledził nas! Kto to był?
— Niestety nie wiem. Czy któryś z pana sąsiadów lub znajomych z Dartmoor nosi dużą czarną
brodę?
— Nie... A może jednak... Taką jak Barrymore czarną brodę ma kamerdyner sir Karola.
— A! Gdzie on teraz jest?
— Jego opiece powierzono zamek.
— Trzeba sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest, czy też może niespodziewanie przybył do
Londynu.
— Jak pan to sprawdzi?
— Proszę o blankiet telegraficzny... „Czy wszystko gotowe na przyjęcie sir Henryka?” To
wystarczy. Trzeba zaadresować depeszę do pana Barrymora w Baskerville Hall. Gdzie jest
najbliższa poczta? Grimpen... dobrze. Do poczmistrza w Grimpen wyślemy drugą depeszę takiej
treści: „Depeszę do pana Barrymora doręczyć mu do rąk własnych. Jeśli jest nieobecny, wrócić ją
sir Henrykowi Baskervillowi, hotel Northumberland”.
W ten sposób do wieczora dowiemy się, czy Barrymore jest na miejscu w Devonshire.
— Świetnie — odezwał się Baskerville. — Ale, ale, doktorze, kim jest właściwie ten Barrymore?
— To syn starego, nieżyjącego już zamkowego intendenta. Rodzina Barrymorów od czterech
pokoleń służy Baskervillom. O ile wiem. kamerdyner sir Karola i jego żona są ludźmi bardzo
uczciwymi.
— Niemniej — stwierdził sir Baskerville — faktem jest, że nikt z rodziny nie mieszka u zamku,
ci ludzie mają pańską rezydencie i nic nie robią.
— To prawda.
— Czy sir Karol zapisał coś w testamencie Barrymorowi? — spytał Holmes.
— Jemu i jego żonie przypada po pięćset funtów szterlingów.
— A!... Czy wiedzieli o tym zapisie?
— Wiedzieli, sir Karol lubił opowiadać, o tym co komu zapisał w testamencie.
— To ciekawe.
— Spodziewam się — rzekł doktor Mortimer — że nie wszyscy obdarowani w testamencie przez
sir Karola wydają się panu podejrzani. Mnie bowiem zapisał tysiąc funtów.
— Doprawdy! I komu jeszcze?
— Różnym osobom przypadły drobne kwoty, ponadto zostawił spore sumy na cele dobroczynne,
resztę zaś dziedziczy sir Henryk.
— A ile wynosi ta reszta?
— Siedemset czterdzieści tysięcy funtów.
Holmes zrobił wielkie oczy.
— Nie miałem pojęcia, że sir Karol pozostawił tak olbrzymi majątek — powiedział.
— Sir Karol uchodził za człowieka bogatego, ale dopóki nie spisano majątku, nie wiedzieliśmy,
że jest aż tak bogaty. Ogółem jego majątek wynosił blisko milion funtów.
— Do diabła! To wielka suma, warto się o nią pokusić, nie przebierając w środkach. Jeszcze
jedno pytanie, doktorze. W razie gdyby naszemu młodemu przyjacielowi stało się coś złego...
proszę mi wybaczyć, sir Henryku, to niemile przypuszczenie, kto odziedziczyłby majątek?
— Ponieważ Roger Baskerville, młodszy brat sir Karola umarł będąc kawalerem, więc
spadkobiercami zostaliby dalecy krewni zmarłego, Desmondowie. Jakub Desmond to człowiek w
podeszłym wieku, duchowny w Westmoreland.
— Dziękuję, to są bardzo ważne szczegóły. Czy zna pan, doktorze, Jakuba Desmonda?
— Widziałem go raz u sir Karola. Swoim zachowaniem budzi najwyższy szacunek, prowadzi
przykładne życie. Pamiętam, że oparł się naleganiom sir Karola, który chciał koniecznie zmusić
go do przyjęcia znacznej darowizny.
— I ten skromny człowiek zostałby spadkobiercą krociowej fortuny sir Karola?
— Tak jest. Odziedziczyłby posiadłość ziemską, według ustanowionego w rodzinie porządku
spadkowego, odziedziczyłby również gotówkę, o ile obecny dziedzic, który oczywiście ma w tym
względzie całkowitą swobodę, nic zadysponuje inaczej.
— Sir Henryku, czy spisał pan testament?
— Nie, panie Holmes. Nie miałem jeszcze czasu, wczoraj dopiero dowiedziałem się o całej tej
sprawie. Ale, w każdym razie, gotówka dostanie się temu, kto odziedziczy tytuł i posiadłość
ziemską. Taka była wola mojego biednego stryja. W jaki sposób właściciel zamku mógłby
przywrócić świetność Baskervillów, gdyby nie miał odpowiednich funduszy na urządzenie
odziedziczonej posiadłości... Dom, ziemia i pieniądze muszą pójść w jedne ręce.
— Bardzo słusznie. Zgadzam się w zupełności z panem, sir Henryku, musi pan rzeczywiście
zaraz jechać do Devonshire.
Stawiam tylko jeden warunek: nie może pan jechać sam.
— Doktor Mortimer wraca ze mną.
— Ale doktor Mortimer musi zajmować się pacjentami, a to zabiera sporo czasu, a ponadto
mieszka kilka mil od zamku. Mimo najlepszych chęci, nic będzie w stanie w razie potrzeby
przyjść panu z pomocą. Nie, sir Henryku, musi pan zabrać ze sobą człowieka zaufanego, który
cały czas będzie z panem.
— A czy pan mógłby pojechać ze mną?
— W krytycznej chwili postaram się być na miejscu. Ale rozumie pan, że moja praca nie pozwala
mi wyjeżdżać na nieokreślony czas z Londynu. Dziesiątki osób czeka na moją pomoc, albo
Artur Conan Doyle Przygody Sherlocka Holmesa Pies Baskervillów Sherlock Holmes Sherlock Holmes wstawał zazwyczaj późno, chyba, że — co zdarzało się dość często — spędzał bezsennie całą noc. Tego dnia rano siedział przy stole w jadalni. Ja stałem przy kominku, oglądając laskę, zostawioną poprzedniego wieczora przez naszego gościa. Był to ładny, mocny kij z dużą gałką i przymocowaną u jej spodu złotą, szeroką prawie na cal, obrączką z napisem: „Jakubowi Mortimerowi, M.R.C.S., od przyjaciół z C.C.H." oraz datą „1884”. Laska, pełna godności, poważna, budząca zaufanie, była z rodzaju tych, jakie nosili lekarze domowi starej daty. — I cóż, Watsonie — odezwał się do mnie Holmes — jakie wnioski wyciągasz po obejrzeniu tego kija? Holmes siedział obrócony do mnie plecami, a ja ani słowem, ani gestem nie zdradziłem się, czym byłem zajęty. — Skąd wiesz, co robię? Jestem gotów uwierzyć, że masz oczy z tyłu głowy. — Nie, ale mam przed sobą wypolerowany jak zwierciadło srebrny imbryk — odparł. — Chciałbym wiedzieć, co możesz powiedzieć o naszym gościu oglądając tylko jego laskę? Skoro nie zastał nas wczoraj, a nie mamy pojęcia, jaki mógł być cel jego wizyty, ta przypadkowa pamiątka nabiera znaczenia. Niech się dowiem, co myślisz o jej właścicielu. — Sądzę — odpowiedziałem, stosując, najlepiej jak tylko umiałem metodę swego przyjaciela — że doktor Mortimer jest starym, bardzo wziętym i bardzo poważanym lekarzem, skoro znajomi obdarzyli go takim dowodem uznania. — Dobrze — powiedział Holmes. — Wyśmienicie. — Sądzę także, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, doktor Mortimer jest wiejskim lekarzem, odwiedzającym swoich chorych przeważnie pieszo. — Dlaczego? — Dlatego, że ta laska, bardzo ładna gdy była nowa, wydaje mi się teraz tak zniszczona, iż nie wyobrażam jej sobie w rękach lekarza miejskiego. Żelazne okucie na końcu jest bardzo starte, co świadczy, że kij służy doktorowi do częstych przechadzek. — Doskonale, zupełnie słusznie! — przytakiwał Holmes.
— A wreszcie są tu jeszcze wyrazy „Od przyjaciół z C.C.H." Domyślam się, że chodzi tu o jakieś lokalne stowarzyszenie łowieckie... Doktor leczył pewnie członków tego stowarzyszenia, a oni, w dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny upominek. — Doprawdy Watsonie, przechodzisz samego siebie — rzekł Holmes, odsuwając krzesło i zapalając papierosa. — Muszę przyznać, że we wszystkich raportach, w jakich pisałeś o moich skromnych pracach, nie doceniałeś własnych zdolności. Nie jesteś może sam przez się jaśniejącą pochodnią, ale doskonały z ciebie przewodnik w poszukiwaniu światła. Są ludzie, którzy, sami nie będąc geniuszami, posiadają talent pobudzania go u innych. Przyznaję, mój drogi, że jestem twoim dłużnikiem. Holmes nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób. Muszę przyznać, że słowa jego sprawiły mi wielką przyjemność, gdyż często bywałem dotknięty jego obojętnością, zarówno wtedy gdy podziwiałem jego talent, jak i gdy starałem się rozpowszechnić jego metody. Byłem także dumny z tego, że tak dobrze poznałem jego sposób rozumowania, iż używając go zdobyłem uznanie Holmesa. Wziął z moich rąk laskę i zaczął ją pilnie oglądać. Nagle rzucił papierosa, podszedł do okna i zabrał się do jej badania przez lupę. — Ciekawe, chociaż proste — powiedział, siadając w ulubionym kącie kanapy. — Dostrzegłem parę wskazówek, które doprowadzą nas do ciekawych wniosków. — Czy czegoś nie zauważyłem? — spytałem z pewną zarozumiałością w głosie. — Nie sądzę, żebym pominął jakiś ważny szczegół. — Obawiam się, mój drogi, że większość twoich wniosków jest błędna. Gdy mówiłem, że naprowadzasz mnie na ślad, to znaczyło, iż twoje pomyłki doprowadzają mnie przypadkowo do odkrywania prawdy. W tym wypadku nie mylisz się co do istoty rzeczy. Właściciel laski jest niewątpliwie wiejskim lekarzem i bardzo dużo chodzi. — Miałem zatem słuszność. — Tak jest, pod tym względem. — I to wszystko? — Nie, nie mój drogi, nie wszystko... Tylko, widzisz, mnie się na przykład wydaje bardziej prawdopodobne, że ofiarowany doktorowi podarunek pochodzi od pracowników szpitala, a nie od członków stowarzyszenia łowieckiego. Jeśli więc litery „C.C." umieszczone są przed literą, określającą ten szpital, wyrazy „Charing Cross" nasuwają się same. — Może masz słuszność. — Moje wyjaśnienie ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Jeśli przyjmiemy tę hipotezę mamy nową podstawę, która pozwala odtworzyć postać naszego nieznajomego gościa. — Dobrze, przypuszczając zatem, że C.C.H. znaczy „Charing Cross Hospital”, jakie inne wnioski stąd wysnujemy? — Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją! — Jedynym oczywistym wnioskiem jest to, że nasz nieznajomy praktykował w mieście, zanim przeniósł się na wieś. — Posuńmy się dalej w naszych przypuszczeniach i idźmy ciągle tym śladem. Z jakiej okazji najprawdopodobniej ofiarowano mu ten podarunek? Kiedy przyjaciele Mortimera zebrali składkę, by mu dać upominek? Niewątpliwie w chwili gdy doktor opuszczał szpital, żeby rozpocząć prywatną praktykę. Wiemy już, że był to podarunek. Przypuszczamy, że przeszedł ze szpitala miejskiego do praktyki na wsi. Czy zatem zbyt śmiałe byłoby nasze twierdzenie, że podarunek ofiarowano przy pożegnaniu?
— Jest to bardzo prawdopodobne. — A teraz zechciej zauważyć, że doktor Mortimer nie mógł być stałym lekarzem szpitala. Na te posady przyjmowani są tylko najlepsi londyńscy lekarze, a ci nie przenoszą się nigdy na wieś. Więc kim był? Lekarzem-asystentem, czyli zajmował stanowisko niewiele wyższe niż starsi studenci. Szpital zaś opuścił przed pięciu laty... masz datę na lasce. Tak więc, twój poważny doktor w średnim wieku znika jak widmo, mój drogi, a na jego miejsce ukazuje się nam trzydziestoletni młodzieniec — miły, skromny, roztargniony i posiadający psa, którego określiłbym mniej więcej jako większego od jamnika a mniejszego od brytana. Uśmiechałem się z niedowierzaniem, gdy Sherlock Holmes przechylił się w tył, puszczając pod sufit kółka dymu. — Nie potrafię podważyć twojego ostatniego wywodu — odparłem — ale nie ma nic łatwiejszego niż dowiedzieć się szczegółów, dotyczących wieku i kariery zawodowej doktora. Podszedłem do biblioteki, wziąłem z półki „Przewodnik lekarski” i odszukałem literę M. Znalazłem kilku Mortimerów, jednym z nich mógł być nasz gość. Przeczytałem głośno odpowiednią notatkę; Mortimer Jakub, M.R.C.S, 1882; Grimpen, Dartmoor, Devon. Asystent-chirurg w szpitalu Charing Cross od 1882 do 1884. Laureat nagrody Jacksona za pracę z dziedziny patologii porównawczej p.t. „Czy dziedziczność jest chorobą?". Członek-korespondent Szwedzkiego Towarzystwa Patologicznego. Autor „Kilku kaprysów atawizmu" (The Lancet, 1882) „Czy postępujemy?" (Joumal of Psychology, marzec 1883). Lekarz rządowy gmin: Grimpen, Thomsey i High-Barrow. — No, a o stowarzyszeniu łowieckim ani słowa — powiedział Holmes z drwiącym uśmiechem — ale jest lekarz wiejski, jak sprytnie wywnioskowałeś. Zdaje mi się, że moje wnioski się potwierdzą. Co do przymiotników, powiedziałem, jeśli się nie mylę: miły, skromny, roztargniony. Otóż doświadczenie nauczyło mnie, że podarunki otrzymuje na tym świecie tylko człowiek miły', jedynie skromny opuszcza Londyn dla osiedlenia się na wsi, a tylko roztargniony zostawia laskę, zamiast karty wizytowej, po godzinnym czekaniu w twoim salonie. — A pies? — Pies nosi zazwyczaj laskę swego pana. Ponieważ jest ciężka, pies trzyma ją mocno na środku, a ślady jego kłów są wyraźnie widoczne. Wskazują, moim zdaniem, że szczęka jest za duża na jamnika, a za mała na brytana. To może... tak, to jest wyżeł! Mówiąc to Holmes wstał, zaczął chodzić po pokoju aż nagle zatrzymał się przed oknem, a jego głos był tak stanowczy, że spojrzałem na niego zdumiony. — Mój drogi, skąd ta pewność? — Stąd po prostu, że widzę tego psa przed naszymi drzwiami, a oto i głos dzwonka przyciskanego przez jego pana. Nie odchodź, Watsonie. To przecież twój kolega po fachu, a twoja obecność może być pożyteczna. Oto dramatyczna chwila: słyszysz na schodach kroki człowieka, wchodzącego w twoje życie i nie wiesz co przyniesie, złą czy dobrą wiadomość. Czego może chcieć doktor Jakub Mortimer, człowiek nauki, od Sherlocka Holmesa, specjalisty w dziedzinie kryminalistyki ?... Proszę! Byłem zaskoczony wyglądem naszego gościa, spodziewałem się ujrzeć typowego wiejskiego lekarza. Doktor Mortimer był zaś bardzo wysoki, chudy, miał długi haczykowato zakrzywiony nos, wystający między parą szarych, blisko osadzonych przenikliwych oczu, iskrzących się za okularami w złotej oprawie.
Ubrany był w tradycyjny, choć nieco zaniedbany strój, charakterystyczny dla lekarzy; miał wytarty surdut, spodnie były obszarpane u dołu. Mimo młodego wieku plecy miał zgarbione, a głowę pochyloną naprzód. Na jego twarzy malowała się wielka dobroduszność. Wchodząc spostrzegł laskę w ręku Holmesa i rzucił się ku niemu z radosnym okrzykiem: — Co za szczęście! — rzekł — Nie byłem pewien, gdzie ją zostawiłem, tutaj, czy w biurze żeglugi. Za nic w świecie nie chciałbym jej zgubić. — Podarunek, nieprawdaż? — zapytał Holmes. — Tak jest. — Od pracowników szpitala Charing Cross? — Od kilku przyjaciół stamtąd... z okazji mego ślubu. — Do licha! To niedobrze — odezwał się Holmes, potrząsając głową. Doktor Mortimer przymrużył oczy i spojrzał ze zdziwieniem. — Niedobrze? Dlaczego? — Dlatego, że nasze wnioski okazały się błędne. Mówi pan zatem, że to podarunek z okazji ślubu? — Tak jest. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim wszelką nadzieję kariery. Trzeba było założyć rodzinę. — Co prawda — rzekł Holmes — nie pomyliliśmy się znów tak bardzo. A teraz, doktorze Jakubie Mortimer... — Proszę mnie tak nie tytułować... Jestem skromnym lekarzem. — I widocznie człowiekiem o ścisłym umyśle. — Jestem dyletantem w nauce, panie Holmes, zbieraczem muszelek na wybrzeżach wielkiego nieznanego oceanu. Przypuszczam, że mówię do pana Sherlocka Holmesa, nie zaś... — Tak, a oto mój przyjaciel, doktor Watson. — Bardzo mi przyjemnie. Słyszałem często pana nazwisko wymieniane razem z nazwiskiem pańskiego przyjaciela. Panie Holmes, pan mnie niesłychanie interesuje. Rzadko zdarza mi się widzieć czaszkę tak szeroką jak pańska i do tego stopnia rozwinięte guzy nadoczodołowe. Czy pozwoli mi pan przesunąć palec po szwie ciemieniowym? Odlew pańskiej czaszki, w zastępstwie oryginału, byłby ozdobą każdego muzeum antropologicznego. Nie pragnę bynajmniej pańskiej śmierci, ale przyznaję, że na pańską czaszkę mam wielką ochotę. Holmes wskazał krzesło dziwnemu gościowi. — Jest pan entuzjastą swojego zawodu, podobnie jak ja mojego — odrzekł. Pański palec wskazujący mówi mi, że sam zwija pan swoje papierosy. Proszę, niech się pan nie krępuje. Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę i tytoń i ze zdumiewającą zręcznością zwinął papierosa. Palce miał długie, zwinne i ruchliwe, jak macki owada. Holmes milczał, ale jego wzrok, uparcie utkwiony w naszym gościu dowodził, do jakiego stopnia przybysz budził jego zainteresowanie. — Przypuszczam — odezwał się wreszcie — że nie tylko dla zbadania mojej czaszki zaszczycił mnie pan swoimi odwiedzinami wczoraj i powrócił pan dzisiaj. — Nie, proszę pana, chociaż bardzo się cieszę, że nadarzyła mi się taka sposobność. Przyszedłem do pana, panie Holmes, bo wiem, że sam sobie nie poradzę, a znalazłem się wobec sprawy równie poważnej jak i tajemniczej. Ponieważ uważam pana za drugiego wśród najlepszych detektywów w Europie... — Naprawdę! A czy wolno wiedzieć, kto ma zaszczyt być pierwszym? — spytał Holmes z odcieniem goryczy. — Prace pana Bertillona muszą robić wrażenie na człowieku o umyśle naukowca.
— A więc dlaczego nie uda się pan do niego po poradę? — Mówiłem o umyśle naukowca, ale jeśli chodzi o podejście praktyczne jest pan najlepszy. Spodziewam się. że nie uraziłem... — Tylko trochę — przerwał Holmes. — Sadzę doktorze, że dobrze będzie, gdy damy temu wszystkiemu spokój i wyjaśni pan dokładnie problem, którego bez mojej pomocy nie może pan rozwiązać. Przekleństwo rodu Baskervillów — Mam w kieszeni rękopis — zaczął doktor. — Zauważyłem to, gdy pan wszedł — odparł Holmes. — Rękopis ten jest bardzo stary. — Z pierwszej potowy XVIII wieku, jeśli nie jest podrobiony. — Skąd pan wie? — Papiery wystają z pańskiej kieszeni, a przez ten czas, gdy pan mówił, widziałem ze dwa cale rękopisu. Byłbym marnym detektywem, gdybym na tej podstawie nie mógł określić daty dokumentu, myląc się najwyżej o jakieś dziesięć kil. Może czytał pan moją monografię na ten temat? Pański rękopis jest mniej więcej z 1730 roku. — Dokładnie z 1742 roku — odparł Mortimer, wydobywając go z kieszeni. — Papiery te powierzył mi sir Karol Baskerville, którego tragiczna śmierć trzy miesiące temu wywołała takie wzburzenie w Devonshire. Byłem jednocześnie jego lekarzem i przyjacielem. Był to człowiek stanowczy, przenikliwy, praktyczny, równie trzeźwo myślący jak ja. Niemniej jednak wierzył w ten dokument, a wiara ta przywiodła go do takiej śmierci jaką zginął. Holmes wyciągnął rękę po rękopis i rozłożył go na kolanach: — Spójrz Watsonie — powiedział, zwracając się do mnie — na to „s”, raz długie, to znów krótkie. Jest to jedna ze wskazówek, które pozwoliły mi określić datę. Spojrzałem przez jego ramię na pożółkły papier i prawie zatarte pismo. Jako nagłówek widniał napis: „Baskerville Hall”, a poniżej wielkimi niekształtnymi cytrami: „1742”. — Widzę, że to jakby jakieś sprawozdanie. — Tak. To opis pewnej legendy, krążącej w rodzinie Baskervillów. — Sądziłem, że pan chce zasięgnąć mojej rady w sprawie bardziej aktualnej i konkretnej. — Niech mi pan wierzy, że jest to sprawa bardzo świeża i pilna, trzeba ja koniecznie wyjaśnić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Rękopis, który przyniosłem ze sobą. jest krótki i ściśle związany ze sprawą. Pozwoli pan, że go przeczytam. Holmes wsunął się w głąb fotela, splótł dłonie, zamknął oczy i przybrał postawę pełną rezygnacji. Doktor Mortimer rozłożył rękopis przy świetle i donośnym, suchym głosem zaczął czytać następująca stara opowieść: O pochodzeniu psa Baskervillów krążyły różne pogłoski. Ponieważ jednak jestem potomkiem Hugona Baskervilla w prostej linii, u historię niniejszą słyszałem z ust mego ojca, któremu znów przekazał ją jego ojciec, przeto spijałem ją, przekonany wierze o jej prawdziwości. I chciałbym, potomkowie moi, abyście wierzyli, ze ta sama Sprawiedliwość, która karze za grzechy, umie również, przebaczać miłosiernie, i że nie ma tak strasznego przekleństwa na świecie, którego nie można okupić skruchą i modlitwą. Z opowieści niniejszej zatem wciągnijcie tę naukę, ze nie należy obawiać się skutków przeszłości, lecz trzeba '.tac się baczniejszym w przyszłości i unikać tych okropnych nałogów, które ściągnęły na naszą rodzinę lak wielkie nieszczęściu.
Wiedzcie więc, ze w czasach wielkiej rewolucji (której historię. napisaną przez, wielce uczonego lorda Charendona polecam gorąco waszej uwadze), zamek Baskerville był własnością Hugona tegoż nazwiska, człowieka dzikich namiętności, bezbożnika i rozpustnika. Sąsiedzi wybaczyliby mu te błędy, wiedząc, że zamek nie był nigdy siedliskiem świętych, ale okrucieństwa. jakie popełniał podczas hulaszczymi zabaw, stały się przysłowiowe w całej okolicy. Zdarzyło się. ze ów Hugon zapalał miłością (jeżeli określenie to, użyte w tym przypadku, nie będzie profanacją) do córki ziemianina, którego grunta sąsiadowały z posiadłościami Baskervillów. Panna, skromnie i pobożnie wychowana, unikała wielbiciela, znając jego złą sławę. Pewnego dnia, w wigilia świętego Michała, ów Hugon z pięcioma czy sześcioma towarzyszami hulanek, wtargnął do folwarku i porwał pannę, podczas nieobecności jej ojca i braci. Przywiózłszy brankę do zamku, osadził ją w wieży, a sam udał się do jadalni, by, jak zwykle, spędzie noc na pijatyce. Nieszczęsna dziewczyna była bliska obłędu, słysząc śpiewy, wrzaski i bluźnierstwa ucztujących, które dobiegały jej uszu, aż wreszcie, zdjęta śmiertelną trwogą, zdobyła się na czyn, przed którym zawahałby się najodważniejszy mężczyzna. Wyszła przez okno i, przy pomocy gałęzi bluszczu, który porastał (i porasta jeszcze) mur, zsunęła się po rynnie i uciekła przez łąki do folwarku rodzicielskiego, oddalonego o trzy mile. Wkrótce potem Hugon opuścił gości, aby zanieść trochę jadła i picia swej brance — a może żywił i jakieś gorsze zamiary — ale zastał więzienie puste. Na ten widok, jakby opętany przez szatana, zbiegł w szalonym pędzie ze schodów, wpadł do jadalni, wskoczył na stół, tłukąc talerze i kryształy, i wobec przerażonych, na wpół pijanych biesiadników przysiągł, ze jeśli tej nocy jeszcze zdoła schwytać zbiegłą dziewczynę, zaprzeda czartu ciało i duszę. Obecni przez chwilę w osłupieniu patrzyli na niego, gdy naraz jeden, podlejszy, a może bardziej pijany od innych krzyknął, żeby puścić psy gończe śladem dziewczyny. Propozycja przypadła do smaku Hugonowi, wybiegł z zamku, wrzeszcząc na stajennych, by mu siodłali klacz, a na dojeżdżaczy by wypuścili psy z psiarni, po czym cisnął psom chustkę dziewczęcia. Ludzie klnąc a zwierzęta wyjąc popędzili wśród bladego blasku księżyca ku łąkom. Wszystko to dokonało się tak szybko, że biesiadnicy zrazu nie zrozumieli co zaszło. Niebawem jednak zaświtało w ich zamroczonych umysłach, uprzytomnili sobie o co chodzi i powstało piekielne zamieszanie. Jedni wołali o pistolety, inni o konie, inni znów o świeże butelki wina. W końcu oprzytomnieli do reszty i wszyscy, w liczbie trzynastu, dosiedli koni i puścili się w pogoń. Księżyc rzucał na ziemię srebrzyste blaski, a konie pędziły wyciągniętym galopem drogą. którą podążać musiała nieszczęsna dziewczyna, chcąc się dostać do domu. Ujechali tak ze dwie mile. gdy spotkali nocnego pastucha, pilnującego trzodę na łące, a mijając go krzyknęli, czy nie widział ściganej zwierzyny. Opowieść niesie, ze nieborak tak był wystraszony, iż nie mógł odpowiedzieć, w końcu jednak objaśnił, że widział młodą dziewczynę i psy pędzące za nią. — Ale widziałem więcej jeszcze — dodał — widziałem dziedzica z Baskerville na czarnej klaczy, a za nim biegł cicho pies tak potworny, ze niechaj mnie Bóg uchowa. abym go spotkał na swej drodze. Oboje posiali pastucha do wszystkich diabłów i popędzili dalej. Ale niebawem krew ścięła się mrozem w ich żyłach. Na równinie rozległ się tętent kopyt końskich i czarna klacz, okryła pianą, minęła ich w piekielnym galopie, bez pana, wlokąc cugle za sobą. Zdjęci trwogą, jeźdźcy zbliżyli się do siebie, lecz pogoni nie zaniechali, jakkolwiek każdy z nich. gdyby był sam, chętnie zawróciły konia. Jadąc już wolniej, spotkali nareszcie sforę psów, które
znane z odwagi i wszelkich przymiotów dobrej rasy, stały, wyjąc ponuro, nad krawędzią głębokiego wąwozu. Niektóre zaczynały się już cofać, inne, ze zjeżoną sierścią, ze ślepiami krwią nabiegłymi, patrzyły w wąwóz. Grono mężczyzn, już zupełnie trzeźwych, jak się łatwo domyśleć, zatrzymało się. Większość nie miała odwagi zapuszczać się dalej, lecz trzej najśmielsi zjechali do wąwozu. Rozszerzał się on w tym miejscu znacznie i tu, na dość obszernej polance, wznosiły się dwa wielkie kamienie, jakimi niektóre zapomniane ludy znaczyły w dawnych czasach miejsca swego pobytu. Księżyc oświecał jasno płaszczyznę, a na środku leżała biedna dziewczyna bez życia. Tutaj widocznie upadki i skonała ze znużenia i trwogi. Ale nie na jej widok ani na widok wyciągniętych o parę kroków dniej zwłok Hugona Baskervilla skamienieli trzej śmiałkowie. Nad trupem Hugona stał potwór — czarne wielkie zwierzę, kształtu psa, a rozmiarów dotąd nie widzianych. Potwór miał kły zatopione w gardle Hugona, ci w chwili gdy trzej mężczyźni się zbliżyli, wyrwał kawał ciała z szyi trupa i zwrócił ku przybyłym swe ogniste ślepia i paszczę krwią broczącą... Trójka śmiałków wrzasnęła przeraźliwie i krzycząc ciągle, popędziła z powrotem przez równinę. Utrzymują, ze jeden z tych trzech umarł jeszcze tej samej nocy, a dwaj zostali obłąkani do końca życia. Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa, który od owego czasu stał się okrutną plagą dla naszego rodu. Spisałem tę opowieść, bo wzmianki i domysły wzbudzają zawsze więcej trwogi niż rzeczy dokładnie wiadome. Nie można zaprzeczyć, że kilku członków naszej rodziny zginęło śmiercią gwałtowną nagłą i tajemniczą. Powinniśmy jednak ufać w nieskończoną dobroć Opatrzności, która rzadko kiedy karze niewinnych w trzecim lub czwartym pokoleniu, jak powiedziano w Piśmie Świętym. Polecam was, synowie moi, opiece Opatrzności i radzę unikać, przez ostrożność, chodzenia w pobliże owego wąwozu, w godzinach nocy, kiedy panuje moc złego ducha. Spisał Hugon Baskerville dla synów swoich Rogera i Jana, zalecając wszakże, aby pod żadnym pozorem nie powtarzali opowieści powyższej siostrze swojej Elżbiecie. Doktor Mortimer skończył czytać, zsunął okulary na czoło i spojrzał na Sherlocka Holmesa. Ten ziewnął, wrzucił do ognia niedopałek papierosa i spytał lakonicznie: — I cóż? — Czy ta historia nie wydaje się panu interesująca? — Owszem, dla amatora bajek o żelaznym wilku. Doktor Mortimer wyjął z kieszeni starannie złożoną gazetę. — Teraz, panie Holmes, pokażę panu coś nowszego. Oto numer pisma ,,Devon County Chronicle” z 14 czerwca tego roku, zawierający szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla, który zmarł kilka dni wcześniej. Mój przyjaciel pochylił się nieco do przodu, a wyraz jego twarzy świadczył o pewnym skupieniu. Nasz gość poprawił okulary i zaczął: Nagła śmierć sir Karola Baskervilla, którego wymieniano jako kandydata stronnictwa liberalnego z okręgu środkowego Devon w zbliżających się wyborach, zaskoczyła całe hrabstwo. Sir Karol mieszkał w Baskerville Hall od niedawna, niemniej stylem bycia i wielką hojnością zdobył uznanie oraz szacunek wszystkich tych, którzy go znali. W tych czasach „świeżych bogaczy" pocieszający jest widok potomka starego rodu, który mimo ciężkich przejść, zdołał wzbogacić się i przywrócić dawną świetność rodzinnej siedziby. Sir Karol, jak wiadomo, doszedł do fortuny w Afryce Południowej. Rozsądniejszy od tych, którzy spekulują, aż szczęście się odwróci, zrealizował wszystkie swoje plany i powrócił do Anglii.
Zaledwie dwa lata mieszkał w Baskerville Hall. Miał zamiar odbudować zamek i unowocześnić gospodarstwa rolne. Śmierć nie pozwoliła mu urzeczywistnić tych planów, zakrojonych na wielką skalę. Będąc bezdzietnym, pragnął żeby cała okolica korzystała z jego majątku, toteż wiele osób zasmuciła jego przedwczesna śmierć. Niejednokrotnie na naszych łamach pisaliśmy o jego hojnych darach na różne cele dobroczynne w hrabstwie. Śledztwo nie mogło wyjaśnić dokładnie okoliczności, które towarzyszyły śmierci sir Karola Baskervilla, ale rozproszyło przynajmniej pewne zabobonne pogłoski. Sir Karol był wdowcem i prowadził samotne życie. Pomimo znacznej fortuny żył bardzo skromnie, a cała jego służba to małżeństwo Barrymore — on był lokajem, ona gospodynią. Ich zeznania, potwierdzone przez kilku przyjaciół, wskazują, że od pewnego czasu sir Karol źle się czuł. Męczyła go choroba serca, objawiająca się nagłym bladnięciem, napadami duszności i rozstrojem nawowym. Doktor Mortimer, przyjaciel i lekarz zmarłego, potwierdził to w zeznaniach. Fakty w tej sprawie są bardzo proste. Co wieczór, przed snem sir Karol przechadzał się po słynnej alei cisowej w Baskerville Hall. Małżonkowie Barrymore stwierdzili w swoich zeznaniach, że taki był zwyczaj ich pana. 4 czerwca sir Karol oznajmił, że nazajutrz wyjeżdża do Londynu i polecił Barrymorowi, aby spakował jego rzeczy. Wieczorem wyszedł na codzienną przechadzkę, podczas której zawsze palił cygaro. Z przechadzki tej już nie wrócił. O północy, Barrymore, widząc, że drzwi przedsionka zamku są jeszcze otwarte, zaniepokoił się. Zapalił latarnię i poszedł szukać pana. Dzień był dżdżysty, z łatwością więc na rozmiękłej ziemi w alei odnalazł ślady stóp sir Karola. W połowie drogi znajduje się furtka, która wychodzi na moczary. Głębsze w tym miejscu ślady wskazywały, te sir Karol zatrzymał się przy niej. Następnie prawdopodobnie znów podjął przechadzkę, bo jego zwłoki znaleziono znacznie dalej. Pewien szczegół zeznania Barrymora pozostaje jeszcze nie wyjaśniony: kształt śladów zmienił się z chwilą kiedy sir Karol Baskerville minął furtkę: wydawało się, że szedł dalej na palcach. Niejaki Murphy, Cygan, handlarz koni, znajdował się wówczas blisko, na moczarach, lecz, jak sam zeznał, był zupełnie pijany. Oświadczył, że słyszał krzyki, ale nie mógł wskazać skąd dochodziły. Na zwłokach sir Karola nie stwierdzono żadnych śladów napadu, jakkolwiek raport lekarza wspomina o niezwykłym, konwulsyjnym skrzywieniu twarzy — tak strasznym, że początkowo doktor Mortimer nie chciał wierzyć, iż istotnie leży przed nim jego przyjaciel i pacjent. Wyjaśniono jednak, że jest to objaw zdarzający się często w wypadkach dusznicy i śmierci spowodowanej atakiem serca. Oględziny zwłok potwierdziły taką właśnie diagnozę, a sędzia śledczy uznał orzeczenie lekarskie. Jesteśmy zadowoleni z takiego wyniku śledztwa. Spadkobierca sir Karola powinien jak najszybciej zamieszkać na zamku i prowadzić dalej, przerwane w tak tragiczny sposób, dzieło swego poprzednika. Gdyby rzeczowy raport sędziego nie rozwiał ostatecznie zabobonnych opowieści krążących o tej śmierci, nie można by wcale wydzierżawić Baskerville Hall. Spadkobiercą zmarłego jest – jeśli jeszcze żyje – Henryk Baskerville, syn najmłodszego brata sir Karola. Ostatnie listy młodego człowieka pochodziły z Ameryki. Poczyniono starania aby go odnaleźć i zawiadomić spadku jaki mu przypadł. Doktor Mortimer złożył dziennik i wsunął go do kieszeni. — Takie są, panie Holmes, publicznie znane szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla — rzekł.
— Dziękuję panu — odparł Holmes — za zwrócenie mojej uwagi na ten wypadek, interesujący pod wieloma względami. Swego czasu zauważyłem kilka wzmianek w dziennikach, ale byłem tak pochłonięty sprawą kamei, które zginęły w Watykanie, że przestałem się interesować tym, co działo się w Anglii. Mówi pan, że ten artykuł zawiera wszystkie publicznie znane fakty. — Tak jest. — Niech mi pan teraz poda nieznane. Holmes wsunął się znów głębiej w fotel, splótł dłonie, a jego twarz przybrała wyraz powagi i obojętności. — Zgodnie z pańskim życzeniem — mówił doktor Mortimer, okazując już gwałtowne zdenerwowanie – powiem panu to, czego nie mówiłem nikomu. Nie powiedziałem tego sędziemu, bo człowiekowi nauki trudno jest przyznać się publicznie, że podziela powszechny zabobon. Chodziło mi także o to — jak słusznie napisano w gazecie – nie można byłoby dzierżawić Baskerville Hall, gdyby jeszcze cokolwiek wzmocniło straszną sławę tej siedziby. Dlatego uważałem za stosowne powiedzieć mniej niż wiedziałem, ale z panem chcę być zupełnie szczery. Równina jest prawie niezamieszkała, a tych którzy sąsiadują ze sobą, łącza ścisłe związki. Stąd moja zażyłość z sir Karolem Baskervillem. Z wyjątkiem pana Franklanda w Lafter Hall i pana Stapletona, przyrodnika, nie ma w promieniu w promieniu kilku mil ludzi wykształconych. Sir Karol lubił samotność, ale jego choroba zbliżyła nas, a wspólne zamiłowanie do nauki jeszcze to utrwaliło. Sir Karol przywiózł z Afryki Południowej dużo ciekawych materiałów i spędziliśmy razem niejeden mity wieczór, rozmawiając o anatomii Buszmenów i Hotentotów. W ciągu ostatnich kilku miesięcy sir Karol był coraz bardziej rozdrażniony. Legenda, którą przeczytałem przed chwilą, prześladowała go do tego stopnia, że nic na świecie nie zmusiłoby go do wyjścia w nocy poza ogrodzenie parku. Wyda się to panu nieprawdopodobne, niemniej jednak sir Karol był szczerze przeświadczony, że okrutne fatum ciąży nad jego rodem, a kroniki rodzinne nie mogły dodać mu otuchy. Nieustannie dręczyła go myśl o ciągłej obecności jakiegoś ducha. Często pytał mnie, czy podczas nocnych spacerów nie dostrzegłem nigdy jakiejś niezwykłej postaci lub czy nie słyszałem wycia psa. To ostatnie pytanie zadawał mi wielokrotnie, zawsze głosem drżącym ze zdenerwowania. Przypominam sobie doskonale drobne zajście, które zdarzyło się na kilka tygodni przed jego śmiercią. Przyjechałem do zamku i zastałem sir Karola w drzwiach przedsionka. Zeskoczyłem z dwukółki i stanąłem na wprost swojego przyjaciela, gdy nagle zauważyłem, że z przerażeniem wpatruje się w coś za moimi plecami. Odwróciłem się i dostrzegłem jeszcze na zakręcie drogi coś nieokreślonego; zdawało mi się, że to wielkie czarne cielę. Sir Karol był tym tak zdenerwowany i zaniepokojony, że musiałem pójść na miejsce, gdzie zwierzę się ukazało i szukać go. Ale zniknęło bez śladu. Wydarzenie to wywarło na nim straszne wrażenie. Spędziłem z nim cały wieczór i właśnie wtedy dla wytłumaczenia swojego zdenerwowania, powierzył mi rękopis, który panu przeczytałem. Wspominam o tym drobnym zajściu tylko dlatego, że ze względu na późniejszą tragedię nabiera ono pewnego znaczenia. Wtedy nie przywiązywałem do niego żadnej wagi i uważałem, że zdenerwowanie mojego przyjaciela jest nieuzasadnione. Na skutek moich nalegań sir Karol postanowił jechać do Londynu. Wiedziałem, że ma chore serce, a nieustający lęk, w jakim żył — choćby jego powód był urojony — oddziaływał niekorzystnie na jego zdrowie. Sądziłem, że pobyt w mieście dobrze mu zrobi, a pan Stapleton, nasz wspólny przyjaciel, poproszony o radę, był tego samego zdania. W ostatniej chwili nastąpiła ta okropna tragedia. Tej nocy, kiedy zmarł sir Karol. Barrymore, jego
lokaj, przysłał po mnie chłopca stajennego Perkinsa, a ponieważ nie spałem jeszcze, w godzinę po wypadku byłem już w Baskerville Hali. Osobiście stwierdziłem wszystkie wspomniane w śledztwie fakty. Zbadałem ślady kroków w alei cisowej, widziałem przy furtce miejsce, gdzie sir Karol się zatrzymał, zauważyłem zmianę kształtu śladów począwszy od tego miejsca, widziałem że na piasku nie ma innych śladów oprócz pochodzących od butów Barrymora, po czym zbadałem uważnie zwłoki, których jeszcze nikt nie dotykał. Sir Karol leżał wyciągnięty, twarzą do ziemi, ręce miał rozkrzyżowane, palce zaciśnięte kurczowo i zagłębione w ziemi, a twarz tak wykrzywioną, że nie odważyłbym się stwierdzić pod przysięgą jego tożsamości. Na ciele nie znalazłem żadnych obrażeń. Jednak zeznania Barrymora nie były dokładne. Powiedział, że przy zwłokach nie było żadnych innych śladów. Nie widział ich. Ja jednak dostrzegłem... w pewnej odległości... świeże, wyraźne... — Ślady kroków? — Tak jest, ślady kroków. — Mężczyzny czy kobiety? Doktor Mortimer spoglądał na nas przez chwilę dziwnym wzrokiem, po czym, niemal szeptem, odpowiedział: — Panie Holmes, to były ślady łap olbrzymiego psa! Problem Przyznam, że te słowa przejęły mnie dreszczem. Głos doktora Mortimera drżał także, widać było że zdenerwowało go własne opowiadanie. Holmes, nieco pochylony wprzód, słuchał go z błyskiem w oczach, świadczącym o żywym zainteresowaniu. — Czy pan to widział? — zapytał. — Tak dokładnie, jak widzę pana w tej chwili. — I nic pan o tym nie mówił? — Dlaczego miałbym o tym mówić? — Jak to się stało, że nikt poza panem nie dostrzegł tych siadów? — Były widoczne dopiero dwadzieścia metrów od zwłok... Nikt na to nie zwrócił uwagi. Gdybym nie znał tej legendy, tego dziwnego podania, pewno, jak wszyscy, nie dostrzegłbym ich. — Czy na moczarach znajduje się dużo psów pasterskich? — O, bardzo dużo!... Ale to nie był pies pasterski. — Mówi pan, że pies był wielki? — Olbrzymi!... — I że nie zbliżył się do ciała? — Nie. — A jaka była wtedy noc? — Wilgotna i zimna. — Czy padał deszcz? — Nie. — Proszę mi opisać, jak wygląda ta aleja cisowa. — Tworzą ją dwa rzędy starych, wysokich na dwanaście stóp cisów, ich wierzchołki stanowią zwartą kopułę zieleni. Pomiędzy drzewami biegnie dróżka szerokości ośmiu stóp. — A pomiędzy drzewami i aleją nie ma nic?
— Owszem, jest. Po obu stronach dróżki rozciąga się trawnik mający ze sześć stóp szerokości. — Mówił pan, że na końcu alei znajduje się furtka? — Tak, prowadzi na moczary. — Nie ma innego wyjścia? — Żadnego. — Więc do cisowej alei można wejść tylko z domu lub przez tę furtkę? — Można wejść jeszcze przez cieplarnię, zbudowaną na końcu alei. — Czy sir Karol doszedł aż do tego miejsca? — Nie, był o jakieś pięćdziesiąt metrów od cieplarni. — A teraz doktorze, proszę mi powiedzieć — a jest to szczegół bardzo ważny — czy ślady, jakie pan dostrzegł, znajdowały się na piasku, czy na trawie? — Na trawie nie dostrzegłem żadnych śladów... — A zatem były one tylko od strony furtki... To bardzo ciekawe... A czy ta furtka była zamknięta? — Zamknięta na klucz i na kłódkę. — Jak wysoka jest ta furtka? — Ma cztery stopy wysokości. — Czy mógłby się ktoś przez nią przedostać? — Z łatwością. — Może zauważył pan tam jakieś inne ślady? — Nie. — Czy nikt inny nie badał tego miejsca? — Tylko ja tam szukałem. — I nic pan nie odkrył? — Sir Karol stał w jednym miejscu pięć albo dziesięć minut. — Jak pan do tego doszedł? — W dwóch miejscach na ziemi zobaczyłem popiół strząśnięty z cygara. — Ma pan słuszność — potwierdził Holmes. — Watsonie — dodał — znaleźliśmy sympatycznego kolegę... Ale jakie to były ślady? — Było wiele śladów sir Karola. Innych nie zauważyłem. Sherlock Holmes uderzył się niecierpliwie ręką w kolano. — Ach! Gdybym ja tam był! — zawołał. — Sprawa przedstawia się bardzo interesująco! Ślady na piasku, z których mógłbym tyle rzeczy wyczytać, zatarł deszcz i buty ciekawskich ludzi! Doktorze, dlaczego mnie pan wtedy nie wezwał? Stało się bardzo źle! — Nie mogłem pana wezwać, nie ujawniając tych wszystkich faktów, a mówiłem już, dlaczego chciałem milczeć. Zresztą... zresztą... — Dlaczego się pan waha? — Są okoliczności, w których najlepszy i najbardziej doświadczony policjant angielski nie może nic poradzić. — Czy przypuszcza pan, że mamy do czynienia z czymś nadprzyrodzonym? — Nic takiego nie powiedziałem. — Ale tak pan myśli? — Po tej tragedii opowiadano mi o rozmaitych wypadkach, których nie można uznać za wydarzenia zwykłe i naturalne. — Na przykład?
— Dowiedziałem się, że przed tą straszną nocą wiele osób widziało zwierzę, którego opis zgadzał się zupełnie z wyglądem złego ducha Baskervillów - To zwierzę nie da się zaliczyć do żadnego znanego gatunku. Wszyscy przyznają, że wyglądało przerażająco, jakby nie z tego świata. Wypytywałem jednego z okolicznych chłopów, a także kowala i dzierżawcę. Wszyscy tak samo opisywali tę straszną zjawę. Było to dokładne wcielenie opisanego w legendzie piekielnego psa. Strach ogarnął całą okolicę i tylko ktoś naprawdę bardzo odważny zdobyłby się pójść nocą na moczary. — A pan, jako człowiek nauki, czy wierzy w istnienie jakichś nadprzyrodzonych mocy? — Sam nie wiem, co mam o tym myśleć. Holmes wzruszył ramionami. — Dotychczas — rzekł — ograniczałem swoje badania do spraw z tego świata. Na miarę moich skromnych możliwości walczyłem ze złem, ale walka ze złym duchem przekracza moje ambicje. Jednakże, jak pan mówi, te ślady były materialne. — Ten dziwny pies jest o tyle materialny, że zdołałby rozerwać szyję człowiekowi, ale pochodzi z piekła. — Widzę, że zalicza się pan do ludzi wierzących w zjawiska nadprzyrodzone... Teraz niech mi pan odpowie na jeszcze jedno pytanie: dlaczego przyszedł pan do mnie po radę jeśli pan w to wierzy? Prosi mnie pan, abym nie badał przyczyn śmierci sir Karola Baskervilla i żąda zarazem, abym się zajął poszukiwaniami. — Nie, ja pana o to nie prosiłem. — W czym więc mogę panu pomóc? — Chciałem prosić, aby mi pan poradził, jak mam się zachować wobec sir Henryka Baskervilla, który przybywa na dworzec Waterloo — tu doktor Mortimer wyjął zegarek — za godzinę i kwadrans. — Czy to on jest spadkobiercą majątku? — Tak. Po śmierci sir Karola dowiadywaliśmy się szczegółowo o wszystko, co dotyczy tego młodego człowieka i zawiadomiono nas, że zajmuje się rolnictwem w Kanadzie. Wiadomości o nim są najzupełniej zadowalające... W tej chwili nie mówię jako lekarz, lecz Jako wykonawca testamentu sir Karola Baskervilla. — Czy nie ma innych pretendentów do majątku pozostałego po zmarłym? — Nie. Jedyny krewny, którego ślad jeszcze odnaleziono, nazywa się, a raczej nazywał się, Rower Baskerville, był trzecim bratem sir Karola. Drugi brat, który umarł bardzo młodo, pozostawił tylko jednego syna, Henryka. Rogera, trzeciego brata, uważano zawsze w rodzinie za parszywą owcę. Byt uosobieniem dawnego typu Baskervillów i, jak mi opowiadano, błąkał się po świecie, jak stary Hugo. Życie w Anglii nie przypadło mu do gustu, przeniósł się więc do Ameryki Środkowej, gdzie umaił na żółtą febrę w 1876 roku. Sir Henryk jest więc ostatnim potomkiem rodu Baskervillów, Za godzinę i pięć minut mam się z nim spotkać na dworcu Waterloo... Telegrafował do mnie z Southampton. że przyjedzie dziś rano. Cóż więc mam robić, panie Holmes? — Dlaczego nowy spadkobierca nie mógłby zamieszkać w siedzibie swoich przodków? — Wydaje się to zupełnie naturalne, nieprawda? Jednak trzeba pamiętać, że wszyscy członkowie rodziny Baskervillów, którzy mieszkali w tym zamku, zginęli gwałtowną śmiercią. Jestem przekonany, że gdyby sir Karol mógł porozmawiać ze mną przed śmiercią, poleciłby mi. aby nie wprowadzać do tego domu ostatniego potomka jego rodu i spadkobiercy olbrzymiego majątku. Ale z drugiej strony nie można zaprzeczyć, że rozwój tej biednej okolicy zależy głównie od
obecności sir Henryka. Wszystko co zrobił sir Karol, byłoby bezpowrotnie stracone, gdyby zamek byt niezamieszkały. Przyszedłem więc prosić pana o zdanie i radę, gdyż boję się, żeby na moją decyzję nie wpłynął za bardzo mój własny interes. Holmes długą chwilę siedział zamyślony, wreszcie powiedział: — Krótko mówiąc uważa pan, że z powodu jakichś piekielnych wpływów, pobyt w Dartmoor jest niebezpieczny dla członków rodziny Baskervillów. — Czy nie mam podstaw by lak twierdzić? — Nie przeczę. Ale, jeśli pańska teoria o faktach nadprzyrodzonych jest prawdziwa, ten młody człowiek może podlegać tym wpływom lak samo w Londynie jak w Devonshire. Trudno mi uwierzyć w diabła, którego potęga sięgałaby tylko do granic jednej parafii, jak — na przykład — władza zarządu w jakiejś fabryce. — Patrzyłby pan. panie Holmes, poważniej na te sprawy, gdyby miał pan osobiście z nimi do czynienia. Według pana ten młody człowiek nic jest narażony na większe niebezpieczeństwo w Devonshire niż w Londynie... Przyjeżdża za pięćdziesiąt minut. Co radzi mi pan robić? — Radzę panu wziąć powóz, zawołać swego psa, który drapie do moich drzwi, i pojechać na spotkanie sir Henryka Baskervilla na dworzec Waterloo. — No, a potem? — Potem nie powie mu pan nic, dopóki ja się nad tym wszystkim me zastanowię. — Czy długo będzie się pan zastanawiał? — Dwadzieścia cztery godziny. Będę panu szczerze wdzięczny, doktorze, jeżeli przyjdzie pan tu jutro o dziesiątej. Proszę również, aby przyprowadził pan ze sobą sir Henryka. — Zrobię to oczywiście, panie Holmes. Doktor Mortimer zapisał na mankiecie godzinę spotkania i wyszedł. Holmes zatrzymał go na schodach. — Jeszcze jedno pytanie, doktorze. Mówił mi pan, że przed śmiercią sir Karola Baskervilla kilka osób widziało na moczarach dziwne zjawisko. — Tak, trzy osoby. — A czy widziano je też później? — Nie słyszałem o tym. — Dziękuję panu. Do widzenia. Holmes powrócił do swego fotela, a zadowolenie malujące się na twarzy mojego przyjaciela dowodziło, że myśli o jakimś miłym zajęciu. — Czy wychodzisz, Watsonie? — zapytał mnie. — Tak, a może jestem ci potrzebny? — Nie. drogi przyjacielu. Będziesz mi potrzebny dopiero gdy zaczniemy działać. Wiesz, że to wspaniała sprawa i pod niektórymi względami jedyna w swoim rodzaju. Gdy będziesz przechodził koło sklepu Bradleya, powiedz, żeby mi przysłał etui mojego zwykłego tytoniu. A teraz zostaw mnie samego aż do wieczora. Gdy wrócisz, opowiemy sobie nasze wnioski w sprawie, którą dał nam do rozwiązania doktor Mortimer. Holmes lubił rozważać każda sprawę w samotności. Zbijał wtedy lub popierał swoje własne teorie i dochodził do ostatecznych wniosków. Spędziłem popołudnie w klubie i dopiero wieczorem wróciłem na Baker Street. Była może dziewiąta, gdy znalazłem się znów w salonie Sherlocka Holmesa. Gdy otworzyłem drzwi, zdawało mi się, że się pali — gęsty dym wypełniał cały pokój, a płomień lampy migotał w nim niepewnym blaskiem. Zrobiłem kilka kroków i uspokoiłem się. Był to tylko dym tytoniowy, klon,
zaczął mnie drapać w gardle wywołując nieprzyjemny kaszel. Dopiero po chwili, wśród tej gęstej chmury dostrzegłem Holmesa otulonego w szlafrok i zagłębionego w ulubionym fotelu. W zębach trzymał fajkę. Wokół niego, na dywanie, leżały kartki papieru. — Zaziębiłeś się, Watsonie? — zapytał. — Nie, to ten okropny dym. — A tak, dym jest gęsty... — Ależ tu nie można oddychać! — No to otwórz okno. Założyłbym się, że cały ten czas przesiedziałeś w klubie. — Mój kochany. — No, czy zgadłem? — Tak, ale jakim sposobem... Holmes roześmiał się. widząc moje zdumienie. — Jakiś ty naiwny — odrzekł. — Zawsze sprawiało mi przyjemność korzystanie z moich skromnych umiejętności by zabawić się twoim kosztem. Pomyśl tylko, taki dżentelmen, jak ty, który ma niewielu serdecznych przyjaciół, wychodzi podczas deszczu i błota, wraca wieczorem wcale nic zabłocony, w błyszczących bułach... No, co byś z tego wywnioskował? To, że przesiedział gdzieś cały dzień... Czy nie jest to oczywiste i jasne? — Na świecie jest dużo rzeczy oczywistych, na które nic zwraca się jednak uwagi. — A jak ci się zdaje, gdzie ja byłem? — Zdaje mi się. że przesiedziałeś całe popołudnie na tym samym miejscu. — Mylisz się... bytem w Devonshire. — Ale tylko w myśli? — Naturalnie, nie ruszyłem się z tego fotela, wypiłem nieświadomie — czego żałuję — dwie duże filiżanki kawy i wypaliłem mnóstwo tytoniu. Po twoim wyjściu postałem do Stanforda po mapę równiny Dartinoor i przebiegałem ją całą — w myślach oczywiście — we wszystkich kierunkach. Sądzę, że mógłbym już teraz wędrować po tym terenie bez przewodnika. — Czy la mapa obejmuje dużą przestrzeń? — Bardzo dużą. Holmes rozwinął część mapy i rozłożył ją na kolanach. — Oto obszar, o który nam chodzi — powiedział. — Tu, w środku, znajduje się posiadłość Baskerville Hali. — Otoczona lasem? — Tak... Chociaż szpaler cisowy nie jest tu opisany, przysiągłbym, że oznacza go ta linia, mająca po prawej stronie równinę. Tu. len szereg domów, to wioska Grimpen. gdzie mieszka nasz przyjaciel, doktor Mortimer. Widzisz, że w promieniu trzech mil ludzkie siedziby są rzadko rozrzucone. Tu jest posiadłość Lafter Hali, o której wspomina stary rękopis. Budynek, oznaczony nieco dalej, to mieszkanie przyrodnika Stapletona, leżeli dobrze pamiętam jego nazwisko. Wreszcie dwa folwarki: High Tor i Foulmire. O czternaście mil stamtąd wznosi się więzienie Princelown. Dokoła i pomiędzy tymi domami ciągnie się ponura i pusta równina. Właśnie tu rozegrał się dramat, tu więc będziemy się starali rozwikłać otaczającą go tajemnicę, — To jest dzikie i puste miejsce. — Tak jest. Gdyby diabeł chciał się mieszać w ludzkie sprawy... — A więc i ty przypuszczasz, że istnieją jakieś siły nadprzyrodzone?
— A czy diabeł nie może się posługiwać pomocnikami z krwi i kości? Od początku dwa pytania nasuwają mi się na myśl. Pierwsze: czy popełniono tu zbrodnię? Drugie: jakiego rodzaju jest to zbrodnia i w jaki sposób ją popełniono? Jeżeli przypuszczenia duktom Mortimera są uzasadnione, i jeżeli znajdujemy się wobec potęgi, która nie podlega prawom natury, najlepiej byłoby zaprzestać dalszego dochodzenia. Ale musimy rozważyć wszystkie inne hipotezy, zanim zatrzymamy się na tej ostatniej. Zamknij teraz okno. Być może. to tylko dziwne uprzedzenie, ale zdaje mi się. że skoncentrowana atmosfera pomaga skupić myśli; co prawda me izoluję się jeszcze całkowicie, aby jaśniej rozumować, choć byłoby to logiczne... No, a ty czy zastanawiałeś się nad tą sprawa? — W ciągu dnia wiele o niej myślałem. — I jakie jest twoje zdanie? — Jest wyjątkowo zagmatwana. — Rzeczywiście, to niezwykła sprawa, bardzo różniąca się od innych... Na przykład ta zmiana w kształcie śladów stóp. Jak ją wytłumaczysz? — Mortimer twierdzi, ze sir Karol Baskerville przeszedł część alei na palcach. — Powtarza tylko wniosek jakiegoś idioty, który prowadził śledztwo. Dlaczego Baskerville miał się przechadzać po alei na palcach? — A więc? — Sądzę, że biegł... Sir Karol biegi z rozpaczliwym wysiłkiem! Biegł, aby się uratować, dopóki nagły atak serca nie powalił go na ziemię. — Dlaczego uciekał? — W tym właśnie tkwi zagadka. Z pewnych oznak wyciągnąłem wniosek., że byt przerażony, zanim zaczął uciekać. — Na czym go opierasz? — Przypuszczam, że powód jego przerażenia znajdował się na moczarach. Wydaje mi się to prawdopodobne, gdyż tylko człowiek oszalały ze strachu, może w takiej sytuacji uciekać w przeciwną stronę niż znajduje się jego dom. Jeżeli możemy wierzyć opowiadaniu Cygana, sir Karol biegł, wołając o pomoc w kierunku, skąd najmniej mógł się spodziewać pomocy? Zresztą, na co czekał tej nocy?... Dlaczego czekał w cisowej alei, a nie w zamku? — Czy uważasz, że czekał na kogoś? — Doktor Mortimer odmalował nam sir Karola Baskervilla jako człowieka starego i niedołężnego. Przypuśćmy nawet, że wyszedł wieczorem na spacer... No, ale tego wieczora było wilgotno i zimno, czy jest zatem możliwe, żeby sir Karol stał w jednym miejscu dziesięć minut, jak dowodzi doktor Mortimer. wnioskując z popiołu strząśniętego z cygara? — Przecież sir Karol wychodził podobno co dzień wieczorem. — Nic wydaje mi się prawdopodobne, aby co wieczór przechadzał się w pobliżu furtki prowadzącej na moczary. Zeznania wszystkich świadczą o czymś przeciwnym: wszyscy mówią, że sir Karol unikał tego miejsca, a tej nocy znalazł się właśnie tam. Nazajutrz miał jechać do Londynu? Sprawa przedstawia się teraz jaśniej... Watsonie, daj mi moje skrzypce. Nie myślmy już o tej sprawie i poczekajmy na odwiedziny doktora Mortimera i sir Henryka Baskervilla. Sir Henryk Baskerville Tego dnia zjedliśmy śniadanie bardzo wcześnie. Sherlock Holmes czekał w szlafroku na gości. Punktualnie o godzinie dziesiątej w pokoju zjawił się doktor Mortimer i młody baronet.
Henryk Baskerville miał około trzydziestu lat. Był niskiego wzrostu, krępej budowy, o żywych ruchach, jego czarne oczy uważnie patrzyły spod krzaczastych brwi, co nadawało twarzy wyraz energii i silnej woli. Opalenizna świadczyła, ze spędzał większość czasu na świeżym powietrzu. Spokój w spojrzeniu i powaga w ruchach mówiły o dobrym wychowaniu. — Przedstawiam panom sir Henryka Baskervilla — rzekł doktor Mortimer. — Tak, to ja we własnej osobie — dodał młody człowiek. — Ale co dziwniejsze, panie Holmes, gdyby obecny tu mój przyjaciel nie zaproponował, że mnie panu przedstawi, sam przyszedłbym do pana. Pan lubi zagadki. A od dzisiejszego ranka jestem w posiadaniu zagadki, której rozwiązanie wymaga więcej czasu niż mogę na to poświęcić. Holmes ukłonił się. — Proszę usiąść, sir Henryku — powiedział. — Przypuszczam. że podczas krótkiego pobytu w Londynie przydarzyła się panu jakaś przygoda? — Nic ważnego. Wydaje mi się, że to żart, bo tak można określić list, jaki odebrałem dzisiaj rano. I sir Henryk położył na stole kopertę. Zbliżyliśmy się wszyscy, aby ją lepiej zobaczyć. Była zrobiona z szarego papieru i wyglądała zwyczajnie. Niewprawna ręka napisała na niej następujący adres: Sir Henryk Baskerville w hotelu Northumberland Na liście był stempel pocztowy z Charing Cross z wczorajszą datą. — Czy ktoś wiedział, że zatrzyma się pan w hotelu Northumberland? — zapytał Holmes, patrząc uważnie na gościa. — Nie, nikt nie wiedział, gdyż o tym gdzie się zatrzymam, zdecydowałem dopiero po spotkaniu z doktorem Mortimerem. — Zapewne doktor Mortimer tam mieszkał? — Nie, ja zatrzymałem się u przyjaciela — odpowiedział doktor — nie można więc było przewidzieć, że pojedziemy do tego hotelu. — Hm! — mruknął Sherlock. — Wydaje mi się, że ktoś jest doskonale poinformowany o pańskich zamiarach. Holmes wyjął z koperty kartkę wydartą z zeszytu i złożoną we czworo. Rozłożył papier na stole. Było na nim tylko jedno zdanie, składające się z drukowanych liter, naklejonych na papierze. Zdanie to brzmiało następująco: Jeżeli cenisz swoje życie, trzymaj się z dala od moczarów. Tylko jeden wyraz: „moczarów” był napisany ręką. — Może wyjaśni mi pan, panie Holmes — zapytał sir Henryk Baskerville — co to wszystko znaczy, i kto może się mną tak bardzo interesować? — A co doktor o tym myśli? Musi pan przyznać, że nie ma w tym nic nadprzyrodzonego. — To prawda. Ale czy ta przestroga nie może być przysłana przez osobę, pewną tego, że zetkniemy się z siłami nadprzyrodzonymi? — Jakimi siłami? — zapytał ożywiony sir Henryk. — Zdaje mi się, że panowie znacie moje interesy i sprawy lepiej niż ja sam. — Przyrzekam panu, że zanim wyjdzie pan z tego pokoju, będzie pan wiedział to wszystko co i my — odpowiedział Sherlock Holmes. Teraz, jeżeli się pan na to zgadza, musimy się uważnie przyjrzeć temu ciekawemu dokumentowi. Niewątpliwie został on zredagowany wczoraj wieczorem i oddany natychmiast na pocztę. Czy masz Watsonie wczorajsze „Times”?
— Leży na stole. — Podaj mi go, proszę, chce przejrzeć kolumnę zawierającą artykuły redakcyjne. Holmes szybko przebiegł gazetę wzrokiem. — Najważniejszy artykuł mówi o wolnym handlu — rzekł. — Pozwólcie abym przeczytał wam jego fragment: Na podstawie wiadomości, krążących obecnie, możesz sobie wyobrażać, że twoje własne przedsiębiorstwo handlowe czy też przemysłowe zyska przez wprowadzenie ceł ochronnych. Trzymaj się jednak z dala od takich poglądów i nie zgadzaj się na tego rodzaju ustawy i zarządzenia. Jeśli cenisz ogólny dobrobyt kraju, a tym samym i swoje spokojne życie. — Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Watsonie? — zawołał wesoło Holmes — zacierając ręce z widocznym zadowoleniem. Doktor Mortimer patrzył ciekawie na Holmesa, a sir Henryk spoglądał na mnie ze zdumieniem. — Nie znam się na taryfach celnych i ekonomii — rzekł sir Henryk. — Zresztą zdaje się, że odeszliśmy od głównego tematu. — Przeciwnie, sir Henryku, zdaje mi się. że sprawa się wyjaśnia. Watson zna lepiej moje metody pracy, a jednak widzę, że nie zrozumiał dokładnie o co mi chodzi. — W istocie — odparłem — nie mogę zrozumieć jaki związek ma... — Jest związek i to bardzo ważny... ,,Trzymaj się... z dala od... Jeśli cenisz... swoje... życie...” Czy rozumie pan skąd wzięto te wyrazy? — Rzeczywiście! — zawołał sir Henryk. — Bardzo zręcznie zrobione. — Gdybym nawet miał jakiekolwiek wątpliwości — ciągnął Holmes — to wyrazy „Trzymaj się” lub ,,Jeśli cenisz”, które żywcem wycięte nożyczkami, rozproszyłyby je natychmiast. — Rzeczywiście panie Holmes, to przechodzi ludzkie pojęcie — rzekł Mortimer, spoglądając ze zdumieniem na mojego przyjaciela. — Nietrudno domyśleć się, że zdanie jest wycięte z gazety, ale z jakiej gazety, a nawet z jakiego artykułu, to na prawdę zdumiewające! Jak pan to odgadł? — Przypuszczam, doktorze, że potrafi pan odróżnić czaszkę Murzyna od czaszki Eskimosa? — Naturalnie że potrafię, — Co je różni? — Przecież to mój zawód, uczyłem się tego. Różnice są tak wielkie, że same rzucają się w oczy. Kość czołowa, kąt twarzy, kształt szczęki i... — A to, co ja mówię, dotyczy mojego zawodu. Istnieją różnice między drukiem „Timesa” a jakiejś marnej gazety i są równie oczywiste jak dla pana różnica między Murzynem a Eskimosem. Rozróżnianie czcionek to najłatwiejsza umiejętność dla kogoś, kto zajmuje się sprawami kryminalnymi. Przyznaję, że gdy byłem młody, nie odróżniałem czasem „Leeds Mercury” od ,,Western Mornini News”. Druk „Timesa” można bardzo łatwo rozpoznać i te wyrazy nie mogły być wycięte z innego dziennika. Szukałem zatem we wczorajszym numerze. — Więc ktoś wyciął te wyrazy nożyczkami? — zapytał sir Henryk Baskerville, — Naturalnie. I to takimi nożyczkami, jakich używa się do obcinania paznokci — dodał Holmes — Ich ostrze musiało być krótkie, gdyż widać dwa cięcia w wyrazach: „Trzymaj się” i „jeśli cenisz”. — Rzeczywiście, ktoś wycinał wyrazy małymi nożyczkami i następnie przylepiał je klejem. — Nie. Gumą arabską — poprawił Holmes. KOREKTA
— No, niech będzie gumą arabską — powtórzył sir Henryk — Ale niech mi pan wytłumaczy, dlaczego wyraz „moczarów” jest dopisany ręcznie? — Dlatego, że tego wyrazu nie ma w artykule. Inne wyrazy można spotkać wszędzie, we wszystkich gazetach, ale nie jest łatwo znaleźć wyraz „moczarów”. — Przyjmuję pańskie wyjaśnienie, panie Holmes, ale czy doczytał się pan w tym ostrzeżeniu jeszcze czegoś innego? — Znalazłem w nim parę wskazówek, choć widać z tego listu, że autorowi chodziło o zatarcie śladów, które mogłyby naprowadzić na jego trop. Na przykład adres napisany jest koślawo i niedbale, a przecież wiemy, że „Timesa” prenumerują tylko ludzie wykształceni. Z tego możemy wnioskować, że list pisał człowiek wykształcony, który chciał uchodzić za niewykształconego. Następnie: staranie aby zmienić kształt liter nasuwa myśl, że zna pan ten charakter pisma, lub może go wkrótce poznać. Dalej, niech pan zwróci uwagę na to, że wyrazy nie są naklejone w linii prostej, lecz jedne wyżej a drugie niżej i tak: „życie” jest zupełnie nad linią. Czy ten brak staranności należy przypisać niedbalstwu wycinającego, zdenerwowaniu czy też pośpiechowi? Dajmy na to, że pośpiechowi. Przestroga jest bardzo poważna i ten, kto układał list, czynił to z uwagą i napięciem. Przypuśćmy, że niedbalstwo wynikało z pośpiechu. Trzeba szukać jego przyczyny, gdyż ten list, czy byłby wysłany wczoraj wieczorem, czy dziś rano, powinien dojść do rąk sir Henryka, zanim wyszedłby on z hotelu. Autor obawiał się więc, aby mu nie przerwano. Ale kogo się bał? — Wchodzimy teraz w sferę przypuszczeń — odezwał się doktor Mortimer. — Tak jest — powiedział Holmes — i z tych przypuszczeń musimy wybrać to, które wydaje nam się najbardziej prawdopodobne. To jest naukowe wykorzystanie wyobraźni. Zawsze jest jakieś zdarzenie, na którym możemy oprzeć nasze hipotezy. Może pan nazwać to zgadywaniem, ale jestem pewien, że ten list był pisany w hotelu. — Na jakiej podstawie pan to wnioskuje? — zawołał Mortimer. — Jeśli uważnie przyjrzy się pan temu listowi, przekona się pan, że pióro i atrament pozostawiały wiele do życzenia. Pióro bryzgnęło dwukrotnie w tym samym wyrazie, a w adresie nie chciało znowu wypuścić atramentu, chociaż to tylko kilka wyrazów, zatem pióro było zużyte, a w kałamarzu brakowało atramentu. Rzadko kiedy w prywatnym mieszkaniu pióro i kałamarz znajdują się w tak złym stanie, zaś pióra i kałamarze w hotelach zapewne zna pan dobrze... Powinniśmy przetrząsnąć kosze na śmieci w hotelach sąsiadujących z Charing Cross, a jestem przekonany, że znajdziemy pocięty numer ,,Timesa”. Idąc dalej tym tropem sądzę, że schwytalibyśmy autora tej dziwnej przestrogi... No, no... — Holmes przysunął papier bliżej oczu i przypatrywał się pilnie naklejonym wyrazom. — Zauważyłeś jeszcze coś? — zapytałem go. — Nic — odparł, kładąc kartkę papieru na stole. — Papier jest biały, bez żadnego znaku. Wydaje mi się, że wywnioskowaliśmy z tego listu wszystko, co się dało. Teraz, sir Henryku, proszę nam powiedzieć, czy nie przytrafiło się panu jeszcze coś od chwili, gdy wysiadł pan z pociągu? — Nie, panie Holmes... Nie pamiętam. — Może zauważył pan, że ktoś się panu przypatruje lub idzie za panem? — Zdaje mi się, że jestem bohaterem jakiejś powieści — odpowiedział sir Henryk. — Dlaczego, do licha, miałby mnie ktoś śledzić? — Jednak zdaje mi się, że tak było. Czy nie ma pan nam nic więcej do powiedzenia, zanim zaczniemy się zastanawiać jaką opieką pana otoczono? — Nie wiem co pana interesuje?
— Wszystko, co tylko wykracza poza normalny tryb życia. Sir Henryk uśmiechnął się. — Nie znam angielskich zwyczajów — powiedział — gdyż, większość życia spędziłem w Stanach Zjednoczonych lub w Kanadzie. Nie sądzę jednak, aby strata buta wychodziła poza granice normalnych zdarzeń. — Zgubił pan but? — Ech, pewnie się gdzieś zapodział — odezwał się Mortimer — Znajdzie go pan po powrocie do hotelu. Czy warto nudzić pana Holmesa takimi drobnostkami? — Pan Holmes pyta mnie, więc mu odpowiadam — odparł sir Henryk. — Bardzo słusznie — rzekł Holmes. — Niech mi pan opowie wszystko, nawet to, co uważa pan za mato istotne. A wiec stracił pan but? — Jeżeli go nic zgubiłem, to w każdym razie gdzieś mi się zapodział. Wczoraj wieczorem postawiłem buty przed drzwiami mojego pokoju, a dziś rano znalazłem tylko jeden. Pytałem chłopca hotelowego, ale nie umiał mi tego wyjaśnić. A to były nowiuteńkie buty, kupiłem je wczoraj na Strandzie i nie miałem ich jeszcze na nogach. — Jeśli pan w nich nie chodził, to dlaczego kazał je pan czyścić? — Żółta skóra nie miała połysku, chciałem żeby go nabrała. — Wczoraj więc, po przyjeździe do Londynu wyszedł pan natychmiast na miasto i kupił buty? — Kupowałem jeszcze inne rzeczy. Towarzyszył mi doktor Mortimer. Do licha! Jeżeli mam grać rolę wielkiego pana muszę być odpowiednio ubrany. Na Dalekim Zachodzie nie dbałem tak o swój wygląd... Kupując różne rzeczy, kupiłem też i żółte obuwie, zapłaciłem za nie sześć dolarów i skradziono mi je, zanim je włożyłem na nogi. — Nie rozumiem dlaczego ktoś miałby skraść pański but — rzekł Holmes — Podobnie jak doktor Mortimer uważam, że zguba wkrótce się znajdzie. — Zdaje mi się, panowie — rzekł baronet — że już wystarczająco wiele mówiliśmy o mnie. Nadeszła chwila, abyście mi powiedzieli o co chodzi. — Pańskie życzenie jest słuszne — odpowiedział Sherlock Holmes. — Doktorze, niech pan powtórzy sir Henrykowi to, co opowiedział nam pan wczoraj rano. Nasz przyjaciel, zachęcony w ten sposób, wyjął z kieszeni papiery i opowiedział historię znaną już czytelnikom. Sir Henryk Baskerville słuchał go z wielką uwagą. Od czasu do czasu wyrywał mu się mimowolny okrzyk zdumienia. Gdy doktor Mortimer skończył, baronet zawołał: — Odziedziczyłem zatem przeklęty spadek. Tak jest, od dzieciństwa słyszałem o tym psie. Ta legenda Jest dobrze znana w naszej rodzinie, ale nie sądziłem, że należy ją traktować poważnie. A śmierć mojego stryja... Zdaje mi się, że wszystko miesza mi się w głowie... Nie mogę się skupić... Czy to, co mi pan powiedział wymaga sądowego śledztwa, czy może egzorcyzmów? — Rzeczywiście, trudno powiedzieć. — Potem ten list, przysłany do hotelu... Trzeba przyznać, że przyszedł w porę. — Jest zarazem dowodem, że ktoś wie lepiej niż my, co dzieje się na moczarach — rzekł Mortimer. — I że jest to ktoś panu życzliwy, ponieważ ostrzega pana o niebezpieczeństwie — dodał Holmes. — Może moja obecność tam pokrzyżuje czyjeś plany. — To możliwe... Dziękuję panu, doktorze, że dał mi pan do rozwiązania sprawę, która zawiera tyle interesujących szczegółów. Teraz, sir Henryku, pozostaje nam tylko jedna kwestia do rozstrzygnięcia: czy ma pan jechać do zaniku?
— Dlaczego miałbym tam nie jechać? — Bo tam może grozić panu jakieś niebezpieczeństwo. — Niebezpieczeństwo pochodzące od złego ducha, prześladującego rodzinę, czy może ze strony ludzi? — To należałoby wyjaśnić. — Cokolwiek powiecie. Ja już podjąłem decyzję. Nie istnieje panie Holmes, taki diabeł w piekle, ani taki człowiek na ziemi, który mógłby mi przeszkodzić pojechać do siedziby moich przodków. To jest moja ostateczna decyzja. Gdy to mówił, zmarszczył brwi. a jego twarz stała się purpurowa. Ostatni potomek Baskervillów odziedziczył widocznie gwałtowny temperament swoich przodków. — Muszę nieco dłużej zastanowić się nad tym co mi pan powiedział — rzekł po chwili — Nie mogę tak od razu wszystkiego zrozumieć i zdecydować. Chciałbym przez chwilę w samotności skupić się nad tym... Panie Holmes, teraz jest wpół do jedenastej, wracam prosto do hotelu. Może zechce pan wraz z doktorem Watsonem przyjść do mnie o drugiej i zjeść z nami drugie śniadanie? Sądzę, że będę miał do tego czasu jaśniejsze pojęcie o całej tej sprawie. — Czy zgadzasz się, Watsonie? — Najzupełniej. — W takim razie niech pan na nas czeka. Czy posłać po dorożkę? — Wolę pójść pieszo, jestem bardzo zdenerwowany. — Z przyjemnością będę panu towarzyszył — odezwał się doktor Mortimer. — A więc, do widzenia o drugiej! Usłyszeliśmy kroki naszych gości na schodach i stuk zamykanych drzwi. W tej samej chwili Holmes wyrwał się z zadumy i zamienił w człowieka czynu. — Kapelusz i buty. Watsonie, szybko! Nie ma chwili do stracenia! Wpadł w szlafroku do garderoby i kilka sekund później powrócił w surducie. Zbiegliśmy ze schodów i wypadliśmy na ulicę. Doktor Mortimer i sir Baskerville szli o jakieś dwieście metrów przed nami, w kierunku Oxford Street. — Czy mam ich dogonić i zatrzymać? — spytałem. — Ani mi się waż! Twoje towarzystwo zupełnie mi wystarczy, jeśli ty zadowolisz się moim. Nasi goście mieli słuszność, dzisiejszy ranek jest wyśmienity na przechadzkę. Przyspieszył kroku, tak, że niebawem odległość, od naszych znajomych zmniejszyła się o połowę, po czym, pozostając już o jakieś sto metrów w tyle, szliśmy za nimi przez Oxford Street, a później po Regent Street. Doktor Mortimer i sir Baskerville zatrzymali się przed jakąś wystawą sklepową, Holmes uczynił to samo. W chwilę później wydał stłumiony okrzyk radości. Śledząc kierunek jego badawczego spojrzenia, spostrzegłem dorożkę z jakimś pasażerem, która stała po przeciwnej stronie ulicy i teraz ruszyła znów wolno w drogę. — Mamy go Watsonie! Chodź prędko. Przyjrzyjmy mu się przynajmniej, jeżeli nic innego nie będziemy mogli zrobić. Na chwilę dostrzegłem gęstą czarną brodę i przenikliwe oczy spoglądające na nas przez boczne okna dorożki. W tej samej chwili z trzaskiem otworzyło się okienko, przez które pasażer porozumiewa się z woźnicą, jadący krzyknął coś powożącemu i dorożka ruszyła szybko po Regent Street. Holmes obejrzał się bacznie dokoła, szukając jakiejś innej dorożki, ale nic nie znalazł. Rzucił się więc w pościg, ale od dorożki dzieliła go już zbyt wielka odległość i niebawem zupełnie znikła nam ona z oczu.
— Do licha! — zaklął Holmes ze złością, gdy wydostał się zadyszany spomiędzy szeregu pojazdów — Czy widziałeś kiedyś taki pech i takie niedołęstwo? Watsonie, Watsonie, jeżeli jesteś człowiekiem sprawiedliwym, zapamiętasz to i zapiszesz na rachunek moich niepowodzeń. — Kto to był? — Nie mam pojęcia. — Szpieg? — Sądząc z tego, co słyszeliśmy nie ulega wątpliwości, że od chwili przyjazdu sir Baskervilla, ktoś siedzi go bardzo pilnie, chodzi za nim jak cień. Inaczej, skąd wiedziałby od razu, że zamieszkał w hotelu Northumberland? Jeśli śledzili go pierwszego dnia, pomyślałem, ze będą go szpiegować i dzisiaj. Zauważyłeś pewnie, że gdy doktor Mortimer czytał swoją opowieść, podszedłem dwukrotnie do okna. — Tak, przypominam sobie. — Patrzyłem, czy ktoś nie chodzi przed domem, ale nie zobaczyłem nikogo. Słuchaj, mamy do czynienia ze sprytnym człowiekiem. Sprawa się wikła, a chociaż nie wiem czy ten ktoś ma przyjazne czy wrogie zamiary, niemniej widzę, że jest w tym coś tajemniczego. Gdy nasi przyjaciele wyszli, poszedłem za nimi, aby wykryć ich niewidzialnego opiekuna. Ten człowiek jest tak przebiegły, że nie chciał iść pieszo, lecz wsiadł w dorożkę, by móc śledzić ich z tyłu lub wyprzedzić i w ten sposób być przez nich niezauważony. Ta metoda dawała i tę korzyść, że gdyby chcieli jechać dorożką, mógł ich śledzić bez straty czasu. Ale ma to i słabą stronę... — Zdaje tego kogoś na łaskę i niełaskę dorożkarza. — Właśnie. — Szkoda, że nie zauważyliśmy Jego numeru. — Mój drogi, chociaż zagapiłem się porządnie, nie przypuszczasz chyba na serio, że nie znam numeru dorożki? 2704... Zapamiętałem go dobrze. Ale na razie jest nam mało użyteczny. — Nie wiem, co mógłbyś więcej zrobić. — Gdybym wcześniej zauważył dorożkę, zawróciłbym, poszedł w przeciwnym kierunku i z pewnością znalazłbym wolny pojazd. Wtedy mógłbym jechać za nim w przyzwoitej odległości, lub też, co byłoby lepsze, pojechałbym do hotelu Northumberland i zaczekał. Jeżeli okazałoby się, że nasz nieznajomy śledzi sir Baskervilla, to my śledzilibyśmy jego. Tymczasem przez pośpiech, z którego nasz przeciwnik umiał skorzystać z rzadko spotykaną szybkością i energią, zdradziliśmy się i zgubiliśmy jego ślad. Rozmawiając, szliśmy wolno Regent Street i od dawna straciliśmy już z oczu doktora Mortimera i jego towarzysza. — Dalsze śledzenie ich nie ma sensu — powiedział Holmes. — Szpieg zniknął i już nie wróci. Pozostały nam jednak jeszcze inne karty w ręku i dobrze je rozegramy. Czy poznałbyś człowieka, który siedział w dorożce? — Poznałbym tylko jego brodę. — I ja również. Dlatego myślę, że najprawdopodobniej była ona fałszywa. Sprytny człowiek, gdy robi coś takiego, nosi brodę tylko po to, aby ukryć rysy twarzy. Wejdźmy tutaj. Holmes wszedł do biura posłańców, gdzie dyrektor powitał go z wielką uprzejmością. — A pan Wilson. Widzę, że nie zapomniał pan drobnej przysługi, jaką kiedyś panu wyświadczyłem. — Nie, i nie zapomnę. Ocalił mi pan honor, a może i życie. — Przesadza pan, mój drogi. Przypominam sobie, panie Wilson, że miał pan u siebie chłopca o nazwisku Cartwright, który w czasie śledztwa wykazał niemało sprytu.
— Tak, jest jeszcze u nas. — Czy może go pan wezwać? Dziękuję! A teraz czy mógłby mi pan rozmienić banknot pięciofuntowy. Czternastoletni chłopak, o inteligentnej twarzy i sprytnych oczach pojawił się na odgłos dyrektorskiego dzwonka, stanął przed Holmesem i wpatrywał się z szacunkiem w słynnego detektywa. — Daj mi przewodnik hotelowy — rzeki Holmes. — Dziękuję! Słuchaj, Cartwright, masz tutaj nazwy dwudziestu trzech hoteli, położonych w bezpośrednim sąsiedztwie Charing Cross. Widzisz? — Widzę, proszę pana. — Pójdziesz kolejno do wszystkich. — Dobrze, proszę pana. — Zaczniesz od tego, że portierowi każdego z nich dasz szylinga. Masz tu dwadzieścia trzy szylingi. — Dobrze, proszę pana. — Zażądasz od każdego z nich, żeby ci dał do przejrzenia kosz z papierami z wczoraj. Powiesz, że zaniesiono ważny telegram pod niewłaściwy adres i że musisz go odnaleźć. Rozumiesz? — Rozumiem, proszę pana. — Naprawdę będziesz szukał środkowej strony „Timesa”, powycinanej nożyczkami. Masz tu ten sam numer „Timesa”, a to strona, o którą mi chodzi. Poznasz ją chyba bez problemu, co? — Poznam, proszę pana. — W każdym hotelu portier odeśle cię do woźnego, któremu również dasz szylinga. Masz tu znowu dwadzieścia trzy szylingi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa w dwudziestu hotelach na dwadzieścia trzy powiedzą ci, że papiery z kosza zostały spalone albo wyrzucone. W trzech zaprowadzą cię do stosu papierów i tam będziesz szukał strony z „Timesa”. Prawdopodobieństwo, żebyś ją znalazł jest bardzo małe. Masz jeszcze dziesięć szylingów na nieprzewidziane wydatki. Przed wieczorem przyślij mi telegraficznie na Baker Street wiadomość co osiągnąłeś. A teraz, Watsonie, musimy również telegraficznie, stwierdzić jak się nazywa dorożkarz nr 2704, a potem wstąpimy do którejś z galerii na Bond Street, aby wypełnić sobie czas do śniadania w hotelu. Trzy zerwane nici Sherlock Holmes potrafił bez trudu oderwać się od bieżących spraw. Niezwykła sprawa, w którą zostaliśmy wplątani, została odłożona na dwie godziny, a Holmes podziwiał dzieła współczesnych mistrzów belgijskich. Nie chciał mówić o niczym innym, tylko u sztuce, o której zresztą miał bardzo słabe pojęcie. Wreszcie znaleźliśmy się w hotelu Northumberland. — Sir Henryk Baskerville czeka na panów u siebie — rzekł portier. — Polecił mi, abym panów niezwłocznie poprosił na górę. — Czy pozwoli mi pan zajrzeć do spisu gości? — spytał Holmes. — Owszem, proszę. W księdze po Baskervillu zostały zapisane jeszcze trzy nazwiska: Teofila Johnsona z rodziną z Newcastle i pani Oldmore wraz z Alton, pokojówką, z High Lodge.
— Myślę, że znam tego Johnsona — zwrócił się Holmes do portiera — adwokat, nieprawda? Siwy, chodząc utyka? — Nie, proszę pana. Ten Johnson jest właścicielem składu węgla, jest bardzo energiczny, mniej więcej w pańskim wieku. — Z pewnością myli się pan co do jego zawodu. — Nie, proszę pana. Od wielu lat zatrzymuje się w tym hotelu. Wszyscy bardzo dobrze go znamy. — Jeśli tak, to co innego. A pani Oldmore? Zdaje mi się, że znam to nazwisko. Proszę wybaczyć moja ciekawość, ale często odwiedzając jednego znajomego, spotykam tam znajomych. — Pani Oldmore jest sparaliżowana. Jej mąż był kiedyś burmistrzem Gloucester. Zawsze kiedy przyjeżdża do Londynu, zatrzymuje się u nas. — Dziękuję za wyjaśnienia. Wydaje mi się, że jednak nie znam tych osób. Wchodząc na schody. Holmes mówił do mnie przyciszonym głosem: — Stwierdziliśmy tym sposobem bardzo ważny fakt. Wiem również, że ci, którzy tak bardzo zajmują się naszym przyjacielem nie mieszkają w tym hotelu. To dowodzi, że chociaż ciągle go śledzą, o czym mieliśmy już okazję się przekonać, równie starannie dbają o to, by ich nie zauważono. Daje to dużo do myślenia. — Co mianowicie? — Nasuwa myśl... A to co? Co się tu dzieje? Na zakręcie korytarza wpadliśmy na sir Henryka Baskervilla. Twarz miał czerwona od gniewu, a w ręku trzymał stary i zakurzony but. Był tak wściekły, że minęła dobra chwila, zanim zdołał coś powiedzieć, a gdy się wreszcie odezwał, mówił jeszcze wyraźniejszym, niż rano, amerykańskim akcentem. — Zdaje mi się. że tu sobie ze mnie drwią! — krzyczał. — Ale niech uważają, bo będą żałować! Jeśli chłopak nie znajdzie buta, który mi zginął, narobię takiego piekła, że mnie popamiętają! Znam się na żartach, panie Holmes, ale tym razem trochę przeholowali. — Szuka pan jeszcze ciągle swojego buta? — Tak, i mam zamiar go odnaleźć. — Ale przecież mówił pan, że zginął panu nowy, żółty but? — Tak, a teraz jeszcze jeden, stary czarny. — Co pan mówi... — Właśnie. Mam tylko trzy pary... nowe żółte, stare czarne i te, które mam na nogach. Wczoraj wieczorem zabrali mi jeden żółty, a dzisiaj rano skradli mi znów czarny. I co? Znaleźliście? Mów człowieku, zamiast stać i gapić się na mnie! Powiedział to do służącego Niemca, który akurat się zjawił. — Nie proszę pana, pytałem w całym hotelu, ale nikt nie nic... — Albo but znajdzie się do wieczora, albo zawiadomię właściciela hotelu, że niezwłocznie opuszczam jego budę. — Znajdzie się, przyrzekam panu, że się znajdzie, proszę tylko o trochę cierpliwości. — No, pamiętajcie! Nie dam się okradać w tej złodziejskiej norze. Panie Holmes, proszę mi wybaczyć, że nudzę pana taka drobnostką... — Myli się pan, to wcale nie jest drobnostka, — Czyżby sprawa wydała się panu poważna? — Jak pan sobie ją tłumaczy?
— Wcale nie usiłuję tłumaczyć sobie tej całej awantury. Faktem jest, że dotychczas nie zdarzyło mi się jeszcze nic równie dziwnego i szalonego. — Dziwnego... może — odrzekł zamyślony Holmes. — A co pan o tym myśli? — Jak dotąd, nic. Jeszcze nie rozumiem. Wszystkie pańskie przygody, sir Henryku, tworzą bardzo zawikłaną historię. Gdy dodamy do nich śmierć pańskiego stryja, wydaje mi się, że wśród pięciuset ważniejszych spraw, którymi się dotychczas zajmowałem nie było ani jednej równie dziwnej. Ale mamy w ręku kilka nici, a jedna z nich bez wątpienia doprowadzi nas do prawdy. Stracimy może nieco czasu, idąc początkowo fałszywym śladem, ale wcześniej czy później natrafimy na właściwy. Przy śniadaniu niewiele mówiliśmy o tej sprawie. Dopiero, gdy przeszliśmy do innego pokoju, Holmes zapylał Baskervilla co postanowił. — Pojadę do Baskerville Hall. — Kiedy? — Pod koniec tygodnia. — Wydaje mi się — powiedział Holmes — ze pańska decyzja jest rozsądna. Jestem pewny, że w Londynie jest pan śledzony, a wśród kilku milionów mieszkających tu ludzi trudno będzie odnaleźć tego, kto pana śledzi i stwierdzić dlaczego to robi. Jeśli ma złe zamiary, może panu wyrządzić krzywdę, a my nie będziemy mogli temu zapobiec. Doktorze, czy zauważył pan, że ktoś śledził panów dzisiaj rano, gdy ode mnie wyszliście? Doktor Mortimer poruszył się gwałtownie. — Śledził nas! Kto to był? — Niestety nie wiem. Czy któryś z pana sąsiadów lub znajomych z Dartmoor nosi dużą czarną brodę? — Nie... A może jednak... Taką jak Barrymore czarną brodę ma kamerdyner sir Karola. — A! Gdzie on teraz jest? — Jego opiece powierzono zamek. — Trzeba sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest, czy też może niespodziewanie przybył do Londynu. — Jak pan to sprawdzi? — Proszę o blankiet telegraficzny... „Czy wszystko gotowe na przyjęcie sir Henryka?” To wystarczy. Trzeba zaadresować depeszę do pana Barrymora w Baskerville Hall. Gdzie jest najbliższa poczta? Grimpen... dobrze. Do poczmistrza w Grimpen wyślemy drugą depeszę takiej treści: „Depeszę do pana Barrymora doręczyć mu do rąk własnych. Jeśli jest nieobecny, wrócić ją sir Henrykowi Baskervillowi, hotel Northumberland”. W ten sposób do wieczora dowiemy się, czy Barrymore jest na miejscu w Devonshire. — Świetnie — odezwał się Baskerville. — Ale, ale, doktorze, kim jest właściwie ten Barrymore? — To syn starego, nieżyjącego już zamkowego intendenta. Rodzina Barrymorów od czterech pokoleń służy Baskervillom. O ile wiem. kamerdyner sir Karola i jego żona są ludźmi bardzo uczciwymi. — Niemniej — stwierdził sir Baskerville — faktem jest, że nikt z rodziny nie mieszka u zamku, ci ludzie mają pańską rezydencie i nic nie robią. — To prawda. — Czy sir Karol zapisał coś w testamencie Barrymorowi? — spytał Holmes. — Jemu i jego żonie przypada po pięćset funtów szterlingów.
— A!... Czy wiedzieli o tym zapisie? — Wiedzieli, sir Karol lubił opowiadać, o tym co komu zapisał w testamencie. — To ciekawe. — Spodziewam się — rzekł doktor Mortimer — że nie wszyscy obdarowani w testamencie przez sir Karola wydają się panu podejrzani. Mnie bowiem zapisał tysiąc funtów. — Doprawdy! I komu jeszcze? — Różnym osobom przypadły drobne kwoty, ponadto zostawił spore sumy na cele dobroczynne, resztę zaś dziedziczy sir Henryk. — A ile wynosi ta reszta? — Siedemset czterdzieści tysięcy funtów. Holmes zrobił wielkie oczy. — Nie miałem pojęcia, że sir Karol pozostawił tak olbrzymi majątek — powiedział. — Sir Karol uchodził za człowieka bogatego, ale dopóki nie spisano majątku, nie wiedzieliśmy, że jest aż tak bogaty. Ogółem jego majątek wynosił blisko milion funtów. — Do diabła! To wielka suma, warto się o nią pokusić, nie przebierając w środkach. Jeszcze jedno pytanie, doktorze. W razie gdyby naszemu młodemu przyjacielowi stało się coś złego... proszę mi wybaczyć, sir Henryku, to niemile przypuszczenie, kto odziedziczyłby majątek? — Ponieważ Roger Baskerville, młodszy brat sir Karola umarł będąc kawalerem, więc spadkobiercami zostaliby dalecy krewni zmarłego, Desmondowie. Jakub Desmond to człowiek w podeszłym wieku, duchowny w Westmoreland. — Dziękuję, to są bardzo ważne szczegóły. Czy zna pan, doktorze, Jakuba Desmonda? — Widziałem go raz u sir Karola. Swoim zachowaniem budzi najwyższy szacunek, prowadzi przykładne życie. Pamiętam, że oparł się naleganiom sir Karola, który chciał koniecznie zmusić go do przyjęcia znacznej darowizny. — I ten skromny człowiek zostałby spadkobiercą krociowej fortuny sir Karola? — Tak jest. Odziedziczyłby posiadłość ziemską, według ustanowionego w rodzinie porządku spadkowego, odziedziczyłby również gotówkę, o ile obecny dziedzic, który oczywiście ma w tym względzie całkowitą swobodę, nic zadysponuje inaczej. — Sir Henryku, czy spisał pan testament? — Nie, panie Holmes. Nie miałem jeszcze czasu, wczoraj dopiero dowiedziałem się o całej tej sprawie. Ale, w każdym razie, gotówka dostanie się temu, kto odziedziczy tytuł i posiadłość ziemską. Taka była wola mojego biednego stryja. W jaki sposób właściciel zamku mógłby przywrócić świetność Baskervillów, gdyby nie miał odpowiednich funduszy na urządzenie odziedziczonej posiadłości... Dom, ziemia i pieniądze muszą pójść w jedne ręce. — Bardzo słusznie. Zgadzam się w zupełności z panem, sir Henryku, musi pan rzeczywiście zaraz jechać do Devonshire. Stawiam tylko jeden warunek: nie może pan jechać sam. — Doktor Mortimer wraca ze mną. — Ale doktor Mortimer musi zajmować się pacjentami, a to zabiera sporo czasu, a ponadto mieszka kilka mil od zamku. Mimo najlepszych chęci, nic będzie w stanie w razie potrzeby przyjść panu z pomocą. Nie, sir Henryku, musi pan zabrać ze sobą człowieka zaufanego, który cały czas będzie z panem. — A czy pan mógłby pojechać ze mną? — W krytycznej chwili postaram się być na miejscu. Ale rozumie pan, że moja praca nie pozwala mi wyjeżdżać na nieokreślony czas z Londynu. Dziesiątki osób czeka na moją pomoc, albo