uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Arthur Hailey - Autogang

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Arthur Hailey - Autogang.pdf

uzavrano EBooki A Arthur Hailey
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 406 stron)

ARTHUR HAILEY Autogang Wheels Tłumaczyła Barbara Wawrykowicz

„Od tej pory żadne pojazdy na kołach nie będą wpuszczane w granice Miasta, od świtu aż na godzinę przed zmrokiem... Te, które wjadą podczas nocy i nadal znajdować się będą w Mieście o świcie, muszą zatrzymać się i pozostać bez ruchu aż do wyznaczonej godziny...” Senatus consultum Juliusza Cezara, 44BC „Spanie gdziekolwiek w obrębie Miasta jest absolutnie niemożliwe. Nieustający ruch wozów w wąskich, krętych uliczkach... wystarcza, by pobudzić umarłych...” Satyry Juvenala, AD117

ROZDZIAŁ I Prezes General Motors był w podłym humorze. W nocy źle spał, gdyż jego elektryczny koc przestawał chwilami grzać, więc kilkakrotnie budził się z zimna. Poszedł więc przed chwilą, w piżamie i szlafroku, po narzędzia, rozłożył je na swojej połowie królewskich rozmiarów łoża, w którym nadal spała jego żona i zaczął rozbierać na części mechanizm regulatora grzania. Niemal od razu zauważył wadliwie połączone przewody - przyczynę samoczynnego włączania się i wyłączania mechanizmu w ciągu nocy. Psiocząc pod nosem na niską kontrolę jakości w zakładzie producenta elektrycznego koca, prezes GM zniósł koc do warsztatu znajdującego się w piwnicy. Jego żona, Coralie, poruszyła się w łóżku. Za kilka minut zadzwoni jej budzik, wstanie więc rozespana, aby przygotować śniadanie dla nich obojga. Za oknem, w podmiejskiej dzielnicy Bloomfield Hills, dwanaście mil na północ od Detroit, panował jeszcze mrok. Prezes General Motors - szczupły, zwykle zrównoważony mężczyzna - poza awarią elektrycznego koca miał jeszcze jeden powód, który usprawiedliwiał jego zły humor. Był nim Emerson Vale. Kilka minut temu, przez cicho nastawione radio stojące przy łóżku, szef GM wysłuchał wiadomości, wśród których zawarto również opinię znienawidzonego, wywołującego obstrukcję, powszechnie znanego głównego krytyka przemysłu samochodowego. Wczoraj, na konferencji prasowej w Waszyngtonie, Emerson Vale ponownie ostro skrytykował swoje ulubione cele: General Motors, Forda i Chryslera. Prasowe agencje telegraficzne komentujące konferencję, zapewne z braku rewelacyjnych nowin pochodzących z innych źródeł, potraktowały atak Vale’a z pełną uwagą. Wielka Trójka przemysłu samochodowego, oskarżał Emerson Vale, winna jest grzechu „chciwości, przestępczej zmowy i służącemu jej własnym celom nadużyciu zaufania opinii publicznej”. Zmowa ich polegała na tym, że do tej pory nie zdołali opracować takiego modelu samochodu, który byłby alternatywą dla aut benzynowych: mianowicie, pojazdu z napędem elektrycznym lub parowym, które - jak zapewniał Vale - „są współcześnie realne”. Oskarżenie nie było niczym nowym. Jednakże Vale, który był wytrawnym znawcą sposobów pozyskiwania sobie opinii publicznej, w tym również prasy - włączył tym razem do swojego oświadczenia dość nowego materiału, aby stało się ono znowu warte uwagi. Prezes największej na świecie korporacji, który posiadał tytuł doktora nauk technicznych, zreperował regulator grzania w swoim kocu elektrycznym - z taką samą

przyjemnością, z jaką wykonywał inne drobne naprawy w domu, kiedy tylko czas mu na to pozwalał. Wziął prysznic, ogolił się, ubrał i dołączył do Coralie, aby zjeść razem z nią śniadanie. Na stole w jadalni leżał egzemplarz Detroit Free Press. Kiedy na pierwszej stronie zobaczył nazwisko Emersona Vale’a i jego wyeksponowaną na zdjęciu twarz, strącił gazetę na podłogę. - No - powiedziała Coralie. - Mam nadzieję, że poprawiło ci to humor. Postawiła przed nim śniadanie składające się z produktów o niskiej zawartości cholesterolu: białko jajka na grzance bez masła, pokrojone w plastry pomidory i biały twaróg. Żona prezesa GM zawsze sama przygotowywała śniadanie i jadała je razem z mężem - bez względu na to, jak wcześnie wychodził. Usiadła naprzeciwko niego, podniosła z podłogi gazetę i otworzyła ją. - Emerson Vale twierdzi - oznajmiła po chwili - że skoro osiągnęliśmy już taki poziom techniczny, że potrafimy wysyłać ludzi na Księżyc i Marsa, przemysł samochodowy także powinien już umieć stworzyć całkowicie bezpieczny, pozbawiony defektów samochód, który nie zanieczyszcza środowiska. Mąż odłożył nóż i widelec. - Czy musisz psuć mi śniadanie, i tak już całkiem skromne? Coralie uśmiechnęła się. - Odniosłam wrażenie, że coś ci już zdążyło humor popsuć. - Ciągnęła dalej, nieporuszona - Pan Vale cytuje Biblię w związku z zanieczyszczaniem atmosfery. - Na miłość boską! W którym miejscu Biblia o tym mówi? - W Starym Testamencie, mój drogi. Wzbudziła jego ciekawość, burknął więc niechętnie. - No, to przeczytaj. I tak przecież miałaś zamiar to zrobić. - Proroctwo Jeremiasza - wyjaśniła Coralie. - „I wprowadziłem was do ziemi żyznej, abyście jedli owoc jej i co najlepszego jej; ale wszedłszy splugawiliście ziemię moją i dziedzictwo moje uczyniliście obrzydłością."* - Dolała kawy do obu filiżanek. - Myślę, że to rzeczywiście sprytne zagranie z jego strony. - Nikt nigdy nie twierdził, że drań nie jest sprytny. - „Przemysł samochodowy... - czytała dalej na głos Coralie - i naftowy, pisze Vale, pospołu opóźniają postęp technologiczny, który już dawno temu mógł doprowadzić do * Proroctwo Jeremiasza, R. 2, 7 (Pismo Święte, Wyd. Apostolstwa Modlitwy, Kraków 1962)

powstania sprawnego samochodu elektrycznego, bądź też napędzanego parą. Ich argumentacja i rozumowanie są proste. Samochód tego typu unicestwiłby olbrzymi kapitał zainwestowany w produkcję zanieczyszczającego środowisko silnika spalinowego.” - Odłożyła gazetę. - Czy coś z tego zgodne jest z prawdą? - Vale najwyraźniej uważa, że to wszystko zgodne jest z prawdą. - Ale ty tak nie myślisz? - Naturalnie, że nie. - Nawet odrobina? - Czasem nawet w najbardziej bezczelnych stwierdzeniach zawarte jest ziarno prawdy - odparł z irytacją. - Dlatego właśnie słowa ludzi takich jak Emerson Vale brzmią wiarogodnie. - Zaprzeczysz więc temu, co tu opowiada? - Prawdopodobnie nie. - Dlaczego? - Bo gdyby General Motors wystąpił przeciwko Vale’owi, oskarżą nas o to, że monolityczny olbrzym chce zdeptać jednostkę. Jeśli nie zareagujemy, również zostaniemy potępieni, ale wówczas nie będą przynajmniej przekręcać naszych słów. - A nie powinien ktoś jednak na to odpowiedzieć? - Jeśli jakiś bystry reporter dotrze do Henry Forda, prawdopodobnie to nastąpi... - prezes GM uśmiechnął się. - Tylko że Henry będzie cholernie gwałtowny i gazety nie wydrukują jego wypowiedzi w całości. - Gdybym to ja zajmowała twoje stanowisko - powiedziała Coralie - chyba bym coś jednak odpowiedziała. To znaczy, gdybym była w pełni przekonana o swojej racji. - Dzięki ci za radę. Prezes GM skończył jeść śniadanie nie chcąc się już poddawać prowokacjom żony. Ale rozmowa z nią, jak też chęć rozdrażnienia go, którą Coralie zdawała się odczuwać, dobrze mu od czasu do czasu robiły - pomogły mu pozbyć się złego humoru. Zza drzwi prowadzących do kuchni dobiegły prezesa GM odgłosy świadczące o tym, że przybyła właśnie pokojówka zajmująca się za dnia domem, co oznaczało, że samochód z szoferem - który zabierał po drodze dziewczynę - czeka już przed domem. Wstał od stołu i pocałował na pożegnanie żonę. Kilka minut później, tuż po szóstej rano, jego cadillac brougham skręcił na Telegraph Road i zmierzał ku autostradzie Lodge i śródmiejskiej dzielnicy New Center. Był rześki październikowy ranek, wiał porywisty północno-zachodni wiatr zwiastujący już zimę.

Detroit, w stanie Michigan - Motor City, stolica świata przemysłu samochodowego - budziło się do życia. *** Podobnie działo się w Bloomfield Hills, dzielnicy odległej o dziesięć minut jazdy od domu prezesa GM, tam gdzie Lincoln Continental schodzi w dół - dyrektor generalny Forda szykował się do wyjazdu na lotnisko Detroit Metropolitan. Zjadł już śniadanie, w samotności. Gospodyni przyniosła tacę i postawiła ją na biurku w oświetlonym ciepłym światłem gabinecie, gdzie - od piątej rano - kolejno czytał memoranda, notatki służbowe (pisane przeważnie na specjalnym niebieskim papierze, którego dyrektorzy Forda używali do notowania spraw dotyczących polityki wdrożeniowej) i dyktował zwięzłe instrukcje nagrywając je na dyktafon. Gdy postawiono przed nim jedzenie - ledwie podniósł głowę i nie unosił jej, gdy jadł: w ciągu godziny wykonał pracę, która innym dyrektorom zajęłaby cały dzień lub dłużej. Większość podjętych właśnie decyzji dotyczyła budowy nowego zakładu czy też rozbudowy starych i wiązała się z wydatkami rzędu kilku miliardów dolarów. Zakres odpowiedzialności dyrektora generalnego obejmował między innymi zatwierdzanie lub odrzucanie projektów i wyznaczanie przedsięwzięć priorytetowych. Spytano go kiedyś, czy takie decyzje - rozporządzające olbrzymim majątkiem - są dla niego dokuczliwe. - Nie - odparł - gdyż w myślach zawsze skreślam trzy ostatnie cyfry. Dzięki temu, nie wydają się większe niż sumy wymieniane przy kupnie domu. Pragmatyczna, szybka odpowiedź typowa była dla tego człowieka, który wzniósł się z szybkością rakiety z poziomu skromnego pośrednika handlowego sprzedającego samochody na szczyt hierarchii w tym przemyśle, gdzie znajdował się już tylko tuzin najważniejszych decydentów: ścisłe kierownictwo firmy. Ten sam proces, przy okazji, zrobił z niego multimilionera, choć można by się zastanawiać, czy koszta sukcesu i dobrobytu, jakie musiał przy tym ponosić, mieszczą się w granicach rozsądku. Dyrektor generalny pracował dwanaście, czasem szesnaście godzin na dobę, zawsze w szalonym tempie i przeważnie jego stanowisko wymagało od niego pracy przez siedem dni w tygodniu. Dzisiaj - w porze, kiedy większość mieszkańców jeszcze spała, on będzie już leciał do Nowego Jorku samolotem odrzutowym jetstar - będącym własnością firmy - wykorzystując czas przelotu na omówienie z podwładnymi spraw związanych z marketingiem. Kiedy wyląduje, będzie zaraz przewodniczył naradzie, na której omówione zostaną te same zagadnienia z kierownikami oddziałów okręgowych Forda. Tuż po naradzie będzie musiał stawić czoło trudnym rozmowom z dwudziestoma dealerami z New Jersey,

którzy wnieśli skargi na warunki udzielania gwarancji i mieli problemy z serwisem. A potem, na Manhattanie, weźmie udział w zwyczajowym lunchu z bankierami i wygłosi tam przemówienie. Po przemówieniu, podczas spontanicznie przebiegającej konferencji prasowej, zarzucony zostanie przez reporterów gradem pytań. Wczesnym popołudniem, ten sam samolot przewiezie go z powrotem do Detroit, gdzie do obiadu przebywać będzie w swoim biurze - odbędzie wyznaczone na ten dzień spotkania i zajmie się codzienną porcją spraw. W ciągu spędzanego tam popołudnia przyjdzie do niego fryzjer, aby go ostrzyc, a on nawet nie przerwie pracy. Obiad zje w restauracji na dachu firmowego drapacza chmur, piętro wyżej nad biurowymi apartamentami dyrektorskimi - podczas obiadu przewidziano ostrą i przełomową dyskusję z dyrektorami poszczególnych grup zakładów na temat nowych modeli. A jeszcze później, zatrzyma się w drodze do domu w Kaplicy Pogrzebowej Wiliama R. Hamiltona, aby złożyć wyrazy uszanowania i pożegnać kolegę z tej samej korporacji, który wczoraj zmarł nagle z powodu ostrej niewydolności naczyń wieńcowych wywołanej przepracowaniem. Kaplica przedsiębiorstwa pogrzebowego Hamiltona stanowiła obowiązkowe miejsce pochówku dla pracowników najwyższego szczebla w przemyśle samochodowym, którzy - świadomi do końca swej rangi - przechodzili przez Kaplicę Pogrzebową w drodze na Cmentarz Woodlawn, zwany czasem „Valhallą Dyrektorów”. I wreszcie, dyrektor generalny Forda uda się do domu - z teczką wypełnioną stertą papierów i dokumentów, które do rana będzie musiał przejrzeć. A teraz, odsunąwszy od siebie tacę, pozbierał rozrzucone na biurku papiery i wstał. Ściany jego prywatnego domowego gabinetu zastawione były szeregami półek z książkami. Czasami - z wyjątkiem jednak dzisiejszego ranka - zerkał na nie tęsknym wzrokiem; kiedyś, dawno temu, czytał dużo książek z różnych dziedzin i zostałby pewnie naukowcem, gdyby los inaczej pokierował jego życiem. Ale teraz nie miał w ogóle czasu na książki. Nawet codzienna gazeta musiała poczekać, aż wykradł sobie jakąś wolną chwilę, by choć z grubsza ją przerzucić. Podniósł gazetę, nadal złożoną tak, jak ją przyniosła gospodyni i wepchnął do teczki. Dopiero później dowie się o najnowszym ataku Emersona Vale’a i w cichości ducha będzie go przeklinał - podobnie jak jeszcze przed zachodem słońca zrobi to wielu innych ludzi związanych z przemysłem samochodowym. Ludzie z ekipy dyrektora generalnego, którzy będą mu towarzyszyć w podróży, czekali już na lotnisku w poczekalni znajdującej się w hangarze Ford Air Transportation. Nie tracąc czasu polecił. - Ruszajmy.

Silniki samolotu odrzutowego jetstar zawyły w chwili, gdy ośmiu ludzi weszło na pokład i zanim ostatni z nich zdążył zapiąć pasy, samolot kołował już na pas startowy. Tylko ci, którzy podróżowali prywatnymi samolotami wiedzieli, jak dużo oszczędzają czasu nie korzystając ze standardowych linii lotniczych wożących pasażerów według sztywnego rozkładu lotów. I pomimo już zaoszczędzonego czasu - na kolanach wszystkich ośmiu mężczyzn pojawiły się otwarte teczki, zanim jeszcze samolot zdążył dotrzeć na pas startowy. Dyrektor generalny rozpoczął dyskusję. - Wyniki w Rejonie Północno-Wschodnim są w tym miesiącu niezadowalające. Liczby znacie równie dobrze jak ja. Chcę wiedzieć, dlaczego. A potem proszę mnie powiadomić, co się w tej sprawie robi. W chwili, gdy kończył mówić, samolot wzniósł się w powietrze. Słońce wynurzyło się już nad horyzont, zmętniała czerwień jaśniała z każdą chwilą pośród pędzących z wiatrem szarych chmur. Pod wznoszącym się w niebo samolotem, w świetle budzącego się dnia wyłaniało się - coraz lepiej widoczne - rozciągnięte szeroko w dole wielkie miasto i jego podmiejskie okolice: śródmiejskie Detroit, oaza na obszarze jednej mili kwadratowej, niczym miniaturowy Manhattan. Tuż za nim, całe mile szarych, monotonnych ulic, budynków, fabryk, dzielnic mieszkaniowych, autostrad - oblepionych zaskorupiałym brudem: robotnicze miasto, niczym stajnie Augiasza, któremu zbrakło drobnej gotówki potrzebnej na utrzymanie czystości. Ku zachodowi - czystsze, bardziej zielone Dearborn, przylegające do gigantycznego kompleksu zakładów Rouge’a. Dla kontrastu - na wschodnich krańcach - Grosse Pointers, usiane drzewami, wypielęgnowane: przystań bogaczy. Ku południowi - przemysłowe, zadymione Wyandotte. Belle Isle - Piękna Wyspa - bryła wznosząca się niezgrabnie znad rzeki Detroit niczym obładowana towarami szarozielona barka. Po stronie kanadyjskiej, za rzeką - kapiący od brudu Windsor, dorównujący brzydotą najgorszemu ze swoich amerykańskich wspólników. Okrążając je wszystkie... i przecinając je... i przedzierając się przez nie... kłębił się ruch samochodowy - ujawniony przez światło budzącego się dnia. Niczym armie mrówek (albo lemingów - w zależności od punktu widzenia obserwatora), dziesiątki tysięcy robotników zmianowych, urzędników, kierowników, dyrektorów i innych ludzi zmierzało do niezliczonych fabryk i zakładów - dużych i małych - by kolejnego dnia przystąpić do produkcji. ***

Produkcja samochodów zaplanowana na ten dzień - sterowana z Detroit, które dla całego kraju stanowiło mózg i duszę tego przemysłu - już się rozpoczęła. Tempo tej produkcji ujawniała monstrualnej wielkości tablica wystawiona przez firmę Goodyear na zbiegu zatłoczonych autostrad Edsela Forda i Waltera Chryslera. Na tablicy, niczym na gigantycznym liczniku samochodowym, ukazywały się wielkie na pięć stóp cyfry obrazujące z minuty na minutę, z zadziwiającą dokładnością - dzięki sieci zgłoszeń obejmującej cały kraj - wysokość produkcji samochodów z bieżącego roku. Ogólna liczba rosła, w miarę jak z linii montażowych rozsianych po całym kraju schodziły kolejne gotowe samochody. W tej chwili napływały dane z dwudziestu dziewięciu zakładów działających już w Strefie Wschodniej. Niezadługo, cyfry zaczną się szybciej zmieniać, gdy dołączy do nich trzynaście montowni ze Środkowego Zachodu, a po nich dojdzie jeszcze sześć następnych z Kalifornii. Miejscowi kierowcy sprawdzali zawsze dane podawane na wielkiej tablicy Goodyeara niczym lekarze odczytujący pomiar ciśnienia krwi, czy maklerzy - podstawowy indeks giełdowy: średnią Dow Jonesa. Gracze pasjonujący się zakładami totalizatora samochodowego obstawiali co dzień wielkość produkcji rannej lub wieczornej. Najbliżej tejże tablicy znajdowały się zakłady Chryslera - produkujące dodge’a i plymountha fabryki w Hamtramck, jakąś milę stąd - gdzie od szóstej rano z linii montażowych schodziło już ponad sto samochodów na godzinę. Kiedyś zdarzało się, że ówczesny przewodniczący zarządu w zakładach Chryslera wpadał na halę produkcyjną, aby osobiście dopilnować rozpoczęcia produkcji, a potem sprawdzić gotowy produkt. Obecnie jednak rzadko mu się to zdarzało, a dziś nie wyszedł nawet jeszcze z domu - wertując nieśpiesznie The Wall Street Journal popijał poranną kawę, którą przyniosła mu żona, zanim sama wyszła z domu na spotkanie w Art Guild w śródmieściu. W tych minionych latach, dyrektor generalny Chryslera (zaczynał wówczas kadencję prezesa) był pracownikiem nad wyraz gorliwym i przedsiębiorczym - osobiście wizytował poszczególne zakłady - po części dlatego, że chyląca się ku upadkowi, zniechęcona brakiem sukcesu korporacja takiego potrzebowała, po części dzięki swemu własnemu zdecydowaniu, aby pozbyć się etykietki „księgowego”, którą przyklejano każdemu, kto wspinał się po drabinie hierarchii zaczynając od działu finansowego, a nie działu sprzedaży czy pionu technicznego. Za jego rządów, Chrysler i wznosił się i upadał. Jeden długi sześcioletni cykl wzbudził zaufanie inwestorów, w następnym - w finansach rozbrzmiały dzwonki alarmowe. A potem - jeszcze raz - dzięki drastycznym oszczędnościom i wywołującym siódme poty wysiłkom, alarm przycichł... aż znaleźli się tacy, którzy orzekli, że firma działa najlepiej w

latach chudych i pełnych przeciwności. Tak czy inaczej, nikt już naprawdę nie wierzył, że wąskonosy pentastar Chryslera nie zdoła utrzymać się na orbicie. To samo w sobie znaczące osiągnięcie skłaniało przewodniczącego zarządu, by obecnie unikać pośpiechu, zostawiać sobie więcej czasu na myślenie i czytanie tego, na co ma ochotę. A w tej chwili, odczytywał właśnie najświeższe wypociny Emersona Vale’a z The Wall Street Journal, gdzie potok słów był może mniej kwiecisty niż w Detroit Free Press... Vale go jednak szybko znudził. Przewodniczący zarządu Chryslera uznał, że uwagi krytyka samochodowego są mało oryginalne i Vale wręcz się powtarza... Po chwili więc zwrócił uwagę na wiadomości z działu handlu nieruchomościami, które były zdecydowanie bardziej przekonujące. Nie wszyscy jeszcze wiedzieli o tym, że już od kilku lat Chrysler tworzył prawdziwe imperium skupując nieruchomości, co przede wszystkim pozwalało korporacji dobrze lokować kapitał w rozmaitych przedsięwzięciach, ale mogło też sprawić - za parę dziesiątków lat (takim przynajmniej marzeniem kierował się Chrysler) - że obecny „Numer Trzeci” stanie się równie wielki, a może nawet większy od General Motors. A tymczasem - czego przewodniczący był świadom siedząc sobie wygodnie w domu - gotowe samochody schodziły nieprzerwanie z linii montażowych w zakładach Chryslera w Hamtramck i innych rejonach. Tak więc, Wielka Trójka - jak zwykle każdego ranka - walczyła o to, aby utrzymać osiągnięty stan rzeczy, gdy tymczasem mniejsze American Motors, dzięki swoim zakładom na północy, w Wisconsin, przyczyniało się do wzrostu ogólnej liczby wyprodukowanych samochodów wysyłając w świat swoje ambasadora, hornety, javeliny, gremliny i im podobne.

ROZDZIAŁ II W zakładach montażowych na północ od Autostrady Fishera, Matt Zaleski - wicedyrektor zakładu i siwiejący weteran pracy w przemyśle samochodowym - cieszył się, że dzisiaj jest środa. Nie dlatego, żeby ten akurat dzień był wolny od nie cierpiących zwłoki problemów i zwykłej walki o przetrwanie - żaden dzień nie był ich pozbawiony. Dzisiejszego wieczoru, jak co dzień, pojedzie zmęczony do domu czując na barkach więcej niż swoje pięćdziesiąt trzy lata i przekonany, że kolejny dzień swojego życia spędził wewnątrz szybkowara. Matt Zaleski pragnął chwilami, by udało mu się jeszcze raz zebrać w sobie energię, jaką miał za młodu - czy to wtedy, kiedy zaczynał dopiero produkować samochody, czy też kiedy był bombardierem w Air Force w czasie II wojny światowej. Myślał też sobie czasem wspominając przeszłość, że lata wojny - chociaż przebywał wtedy w Europie w najgorętszym dla niej okresie, kiedy pochłaniała ją wojna (zyskał sobie wówczas imponujące świadectwo z pola walki) - zawierały mniej momentów krytycznych niż jego obecne cywilne zajęcie. A teraz, w ciągu zaledwie kilku minut, które spędził w swoim oszklonym biurze na półpiętrze ponad halą montażową - zdejmując jeszcze płaszcz, zdążył już przejrzeć leżące na biurku notatki służbowe przypięte do bloku czerwonym spinaczem. Na wierzchu znajdowała się skarga złożona przez związek, która - co natychmiast sobie uświadomił - mogła spowodować strajk: wszyscy robotnicy mogli demonstracyjnie opuścić fabrykę, zorganizować walkout... jeśli nie rozwiąże się sprawy szybko i właściwie. Z pewnością, w stercie służbowych notatek było jeszcze więcej spraw, którymi mógł od razu zacząć się martwić: kolejne źródła kłopotów - jak krytyczny brak materiałów (ale zawsze jakichś brakowało, dzień w dzień), jak wymogi stawiane przez kontrolę jakości... jak awarie maszyn albo jakaś inna, nowa łamigłówka, której nikt by się nie spodziewał... Każda z tych spraw, albo wszystkie naraz, mogły spowodować zatrzymanie linii montażowej i wstrzymanie produkcji. Zaleski, który - choć krępej budowy - poruszał się zawsze gwałtownie i szybko, opadł teraz na krzesło stojące przy szarym metalowym biurku. Zatrzeszczało pod nim, przypominając mu o rosnącej nadwadze i coraz większym brzuchu, jaki przed sobą dźwigał. Pomyślał ze wstydem, że już by go teraz nie wtłoczył w ciasny fotel w kabinie pilota samolotu B17. Miał nadzieję, że zmartwienia pozbawią go paru funtów nadwagi, ale zamiast tego chyba mu ich przybywało... zwłaszcza od kiedy umarła Freda, a samotność zwabiała go w sąsiedztwo lodówki, w której szperał po nocy z braku lepszego zajęcia. No, ale przynajmniej dzisiaj była środa.

Wszystkie sprawy po kolei - według swojej wagi. Włączył przycisk interkomu łączącego go z biurem ogólnym, sekretarka jeszcze nie przyszła. Zgłosił się pracownik notujący czas pracy. - Proszę wezwać Parklanda i członka komisji związkowej - zażądał wicedyrektor. - Proszę ich tu natychmiast sprowadzić. Parkland był brygadzistą. W biurze ogólnym doskonale już się orientowali, o którego członka komisji związkowej mu chodzi, bo wiedzieli już na pewno o notatce służbowej, przypiętej czerwonym spinaczem na jego biurku. Złe wieści rozchodziły się w fabryce z szybkością płonącej benzyny. Sterta papierów - nie tknięta jeszcze, choć wkrótce będzie musiał się do niej zabrać - przypomniała Zaleskiemu, że myślał właśnie o tym, jak wiele różnych przyczyn może zatrzymać linię montażową. Zatrzymanie linii, wstrzymanie produkcji - z jakiej bądź przyczyny - stanowiło zawsze cios dla Matta Zaleskiego. Jego zadaniem na tym stanowisku, jego osobistą raison d'être - racją bytu - było utrzymanie tej linii w ciągłym ruchu, tak aby na samym jej końcu można było co minutę odprowadzić gotowy nowy samochód - bez względu na sposoby, jakich musiał się imać, aby to osiągnąć, choćby nawet czasami czuł się jak żongler, który żongluje piętnastoma piłeczkami naraz. Naczelna dyrekcja nie była zainteresowana samym aktem żonglowania czy jakimikolwiek wymówkami. Liczyły się tylko wyniki: kwoty, produkcja dzienna, koszty wytwarzania. Ale jeśli linia montażowa stawała, Zaleski dowiadywał się o tym natychmiast. Każda minuta straconego czasu oznaczała, że nie zostanie wyprodukowany cały jeden samochód i straty nigdy nie uda się nadrobić. Tak więc, nawet dwu- lub trzyminutowa przerwa kosztowała tysiące dolarów, bo chociaż linia montażowa stała, płace i pozostałe koszta śmigały cały czas w górę. No, ale przynajmniej dzisiaj była środa. Zabrzęczał interkom. - Są już w drodze, panie Zaleski. Potwierdził krótko, że odebrał wiadomość. Matt Zaleski lubił środę z prostej przyczyny. Środa następowała dwa dni po poniedziałku, a piątek zaczynał się dopiero za dwa następne dni. Poniedziałki i piątki w zakładach samochodowych przynosiły kierownictwu najwięcej udręki z powodu nieobecności. W każdy poniedziałek zwiększała się absencja robotników płatnych za godziny, nie stawiało się ich wtedy do pracy więcej niż w którykolwiek inny roboczy dzień tygodnia, a tuż za poniedziałkiem plasował się piątek. Działo się tak dlatego, że

po otrzymaniu wypłaty - co zwykle miało miejsce w czwartek - wielu robotników zaczynało długi, zalewany alkoholem lub znarkotyzowany weekend. W poniedziałek natomiast odsypiali zaległości lub leczyli kaca. Tak więc, w poniedziałki i piątki wszelkie inne kłopoty przyćmiewał jeden wielki problem: utrzymać produkcję pomimo drastycznego braku rąk do pracy. Przesuwano ludzi ze stanowiska na stanowisko niczym pionki w chińskich warcabach. Jednych przenoszono z miejsca pracy, do którego już się przyzwyczaili i przydzielano im zadania, których nigdy przedtem nie wykonywali. Robotnik, który zwykle mocował nakrętki na kołach, znajdował się nagle na stanowisku, gdzie miał montować przednie zderzaki - często za całą instrukcję musiało mu wystarczyć kilka słów, czasem nie otrzymywał jej wcale. Inni, ściągani pośpiesznie spośród rezerwowej siły roboczej lub ze stanowisk wymagających mniejszych kwalifikacji - takich jak załadunek ciężarówek czy sprzątanie hal - uzupełniali nie obsadzone jeszcze stanowiska pracy. Czasami udawało im się szybko połapać, co mają robić na chwilowo przydzielonym stanowisku, kiedy indziej - przez całą zmianę instalowali zaciski przewodu nagrzewnicy lub czegoś podobnego - dokładnie odwrotnie niż trzeba. Skutek był nieuchronny. Wiele poniedziałkowych i piątkowych samochodów montowano kiepsko i byle jak, nabywca zapewniał sobie ciągłe kłopoty kupując auto z fabrycznie wmontowanymi usterkami, więc ci, którzy w całą sprawę byli wtajemniczeni, unikali takich samochodów jak zarazy. Kilku liczących się w mieście dealerów - świadomych problemu i posiadających wpływy w zakładach ze względu na ilość samochodów, jaką sprzedawali - nalegało, aby dla ważniejszych klientów produkowano samochody we wtorki, środy i czwartki. Klienci, którym znane były warunki pracy w zakładach, udawali się do dealerów właśnie w tym celu. Dla kadry kierowniczej zakładów i ich przyjaciół niezmiennie planowano produkcję samochodów w któryś ze środkowych dni tygodnia. Drzwi do gabinetu wicedyrektora otworzyły się gwałtownie. Do środka wkroczył brygadzista Parkland, którego Zaleski wezwał do siebie - nie potrudził się nawet, aby zapukać. Parkland był barczystym, grubokościstym mężczyzną około czterdziestki, jakieś piętnaście lat młodszym od Zaleskiego. Mógłby być piłkarzem, gdyby uczęszczał do college’u i w przeciwieństwie do wielu innych brygadzistów wyglądał na człowieka, który potrafi zdobyć sobie autorytet. A w tej chwili widać po nim było, że spodziewa się kłopotów i jest na nie przygotowany: patrzył spode łba. Zaleski zauważył na jego prawym policzku ciemniejący już siniec. Nie zwracając uwagi na sposób, w jaki Parkland wszedł do gabinetu, Zaleski ruchem

ręki wskazał mu krzesło. - Ulżyj swoim nogom, a potem ulżyj sobie. Spoglądali na siebie spoza obu stron biurka. - Chętnie posłucham twojej wersji tego, co się stało... - zaczął Zaleski - ale nie trać na próżno czasu, bo z tego meldunku jasno wynika - wskazał palcem raport spięty czerwoną klamrą - że wpędziłeś nas w niezłą kabałę. - Diabła tam, akurat wpędziłem! - Parkland rzucił przełożonemu wyzywające spojrzenie, twarz ponad siniakiem poczerwieniała mu gwałtownie. - Wylałem faceta, bo mi przywalił. Co więcej, ani myślę ustąpić i jeśli masz choć trochę odwagi czy poczucia sprawiedliwości, lepiej trzymaj moją stronę. Matt Zaleski podniósł głos do ryku, czego nauczył się w hali produkcyjnej. - Skończ mi zaraz z tymi bzdurami! - Ani myślał dopuścić do tego, by sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. I już nieco spokojniej warknął. - Powiedziałem, żebyś sobie ulżył i dokładnie to właśnie miałem na myśli. Kiedy będzie trzeba, sam zadecyduję, kogo popierać i dlaczego. I nie chcę już słyszeć żadnych bredni o odwadze i sprawiedliwości. Rozumiesz? Patrzyli sobie uporczywie w oczy. Parkland pierwszy spuścił wzrok. - Dobra, Frank - powiedział Matt. - Zacznijmy jeszcze raz i tym razem opowiedz mi wszystko po kolei, od samego początku. Znał Franka Parklanda od wielu lat. Cieszył się opinią dobrego brygadzisty i zwykle kierował się poczuciem sprawiedliwości w postępowaniu z podwładnymi. Trzeba było czegoś zupełnie wyjątkowego, aby aż tak się zirytował. - Facet przesunął się poza swoje miejsce na linii montażowej - zaczął Parkland. - Na stanowisku mocowania śrub przy kolumnie kierownicy... i to zrobił ten dzieciak. Jest chyba nowy. Wpakował się w drogę następnemu na linii. Chciałem, żeby wrócił na swoje miejsce. Zaleski kiwnął głową. To się zdarzało dość często. Robotnik, któremu przydzielono określone zadanie, wykonywał je o kilka sekund dłużej niż powinien przy każdej operacji. W miarę jak kolejne samochody przesuwały się na linii montażowej, jego stanowisko pracy stopniowo ulegało przesunięciu, tak że wkrótce wkraczał na obszar, gdzie wykonywano następną operację. Kiedy brygadzista to dostrzegał, miał obowiązek pomóc robotnikowi wrócić na swoje właściwe miejsce. - Mów dalej - ponaglił Zaleski niecierpliwie. Ale zanim mogli kontynuować rozmowę, drzwi otworzyły się ponownie i do gabinetu wszedł członek komisji związkowej. Był niepozornym mężczyzną o różowej twarzy, w

okularach o grubych szkłach; zachowywał się hałaśliwie. Nazywał się Illas i przed wyborami związkowymi, które odbyły się kilka miesięcy temu, sam pracował jako robotnik na linii montażowej. - Dzień dobry - powiedział związkowiec do Zaleskiego. Krótko skinął głową Parklandowi, nie odzywając się już. Matt Zaleski wskazał nowo przybyłemu krzesło. - Właśnie dochodzimy do sedna sprawy. - Mógł pan zaoszczędzić sobie mnóstwa czasu... - zauważył Illas - gdyby przeczytał pan skargę. - Czytałem. Ale czasem lubię posłuchać, co ma do powiedzenia druga strona. - Zaleski ruchem ręki ponaglił Parklanda, aby kontynuował. - Przywołałem tylko innego faceta... - wyjaśniał brygadzista - i powiedziałem: „Pomóż temu człowiekowi wrócić na swoje miejsce.” - A ja mówię, że łżesz! - Związkowiec pochylił się do przodu ruchem pełnym oskarżenia. Obrócił się zaraz ku Zaleskiemu. - Oto, co on naprawdę powiedział: „...temu chłoptasiowi wrócić na swoje miejsce.” I trzeba było trafu, że osoba, o której mówił i nazywał „chłoptasiem”, to jeden z naszych czarnych braci, dla których takie określenie jest bardzo obraźliwe. - Och, na litość boską! - W głosie Parklanda zabrzmiała wściekłość i odraza. - Myślisz, że o tym nie wiem? Myślisz, że po tylu latach kręcenia się tutaj miałbym nie wiedzieć, że lepiej tego słowa w takim znaczeniu nie używać? - Ale go użyłeś, nie? - Może, ale tylko może, go użyłem. Nie mówię, że tak, bo nie pamiętam i taka jest prawda. Ale jeśli nawet tak powiedziałem, nie miałem nic złego na myśli. To było tylko przejęzyczenie, i tyle. Związkowiec wzruszył ramionami. - To twoja obecna wersja. - Żadna wersja, ty sukinsynu! Illas wstał. - Panie Zaleski, jestem tutaj oficjalnie, reprezentuję Związek Zawodowy Pracowników Przemysłu Samochodowego. Jeśli taki język... - Już tak nie będzie mówił - przerwał wicedyrektor. - Proszę usiąść i jeśli już na ten temat rozmawiamy, proponuję, aby pan tak nie szafował słowem „łgarz”. Parkland, zdenerwowany, grzmotnął krzepką pięścią w blat biurka. - Powiedziałem, że to nie jest żadna wersja, bo i nie jest. Poza tym, facet o którym

mówiłem, w ogóle się nad tym nie zastanawiał, przynajmniej dopóki nie rozpętała się ta cała chryja. - Ale on mówi co innego - upierał się Illas. - Może dopiero teraz - Parkland zwrócił się do Zaleskiego. - Słuchaj, Matt, facet, który przesunął się ze swego stanowiska, to jeszcze dzieciak. Czarny dzieciak, ma pewnie ledwie jakieś siedemnaście lat. Nie mam nic przeciwko niemu. Jest powolny, ale swoją robotę wykonywał. Mam brata w jego wieku. Przychodzę do domu i pytam: „Gdzie nasz chłoptaś?” I nikt się nad tym w ogóle nie zastanawia. I tak samo było w tej sprawie, póki ten drugi facet, Newkirk, się nie wtrącił. - Ale przyznajesz, że użyłeś słowa „chłoptaś”? - upierał się Illas. - Dobra, dobra, użył go - wtrącił Zaleski ze znużeniem. - Co do tego, wszyscy się zgódźmy. Zaleski starał się zachować spokój - jak zawsze, kiedy w zakładach wybuchały konflikty na tle rasowym. Jego własne uprzedzenia, zwłaszcza w stosunku do czarnych, tkwiły w nim głęboko zakorzenione. Wpojono mu je w Wyandotte - na przedmieściu, gdzie się urodził - zamieszkałym głównie przez Polaków. Rodziny polskiego pochodzenia traktowały Murzynów z pogardą, uważając ich za gnuśnych i ospałych i upatrując w nich źródło kłopotów. Czarni, w zamian, nienawidzili Polaków i stare animozje utrzymywały się - jak Detroit długie i szerokie - jeszcze do dzisiaj. Zaleski - z konieczności - nauczył się utrzymywać swoje uprzedzenia w karbach; nie można zarządzać zakładem, w którym zatrudnia się tak dużo czarnej siły roboczej, okazując swoje uprzedzenia - przynajmniej, nie należy robić tego zbyt często. Teraz właśnie, po ostatniej uwadze Illasa, Zaleskiego kusiło, aby wtrącić: „To co z tego, że nazwał go chłoptasiem? Co to, do diabła, za różnica? Jeśli brygadzista mu każe, niech drań wraca do pracy.” Ale Zaleski zdawał sobie sprawę z tego, że jego słowa zostaną powtórzone i kłopoty mogą być jeszcze większe. Warknął więc tylko. - Ważne, co stało się potem. - Myślałem - powiedział Parkland - że już nigdy do tego nie dojdziemy... Już się nam prawie udało wrócić na jego stanowisko, kiedy pokazał się ten ważniak, Newkirk. - To kolejny czarny kolega - wtrącił Illas. - Newkirk pracował dużo dalej na linii montażowej. Nie słyszał nawet, co się stało, ktoś inny mu to opowiedział. Przyszedł do nas, nazwał mnie rasistowską świnią i przywalił mi. - Brygadzista pomacał palcami posiniaczoną twarz, która od chwili, gdy tu wszedł, zdążyła jeszcze bardziej spuchnąć. - Oddałeś mu? - zapytał ostro Zaleski.

- Nie. - Cieszę się, że wykazałeś nieco zdrowego rozsądku. - Kierowałem się, i owszem, zdrowym rozsądkiem - odparł Parkland. - Wylałem Newkirka. Z miejsca. Nikt nie będzie przywalał brygadziście bezkarnie. - Zobaczymy - powiedział Illas. - Wszystko zależy od okoliczności i prowokacji. Matt Zaleski wzburzył dłonią włosy... bywały takie dni, kiedy nie mógł się nadziwić, że jeszcze mu jakieś na głowie zostały. Cała ta śmierdząca historia należała do spraw, którymi powinien zajmować się dyrektor zakładu, McKemon, ale McKemona nie było na miejscu. Siedział teraz dziesięć mil stąd, w centrali - siedzibie zarządu i uczestniczył w konferencji, na której omawiano sprawy związane z wprowadzeniem do produkcji nowego oriona, supertajnego samochodu, który zakłady wkrótce zaczną wytwarzać. Czasami Zaleskiemu wydawało się, że McKemon postępuje tak, jak gdyby już przeszedł na emeryturę, choć oficjalnie miało to nastąpić dopiero za sześć miesięcy. Matt Zaleski musiał więc teraz sam uporać się z całą tą sprawą, co już i przedtem nieraz się zdarzało - a sprawa była parszywa. Zaleski dobrze wiedział, że nie ma nawet najmniejszych szans na to, aby zajął miejsce McKernona. Wzywano go już, aby mu przedstawić oficjalną opinię o nim samym - opinię, która znajdowała się w oprawnej w skórę księdze pełnej luźnych kartek, która zawsze leżała na biurku wiceprezesa do spraw produkcji. Księga leżała tam po to, aby wiceprezes mógł przerzucać jej kartki, kiedy tylko rozważano sprawę nowych nominacji czy awansów. Wpis pod nazwiskiem Matta Zaleskiego i jego fotografią, poza innymi szczegółami zawierał zdanie: „Osoba ta na swoim obecnym stanowisku kierowniczym zajmuje odpowiednie dla siebie miejsce.” Wszyscy, którzy liczyli się w przedsiębiorstwie, wiedzieli, że to formalne, obłudne stwierdzenie jest „pocałunkiem na pożegnanie”. I tak naprawdę znaczenie miało następujące: „Ten człowiek wyżej już nie zajdzie. Prawdopodobnie przepracuje na swym obecnym stanowisku do samej emerytury, ale nie będzie już więcej awansował.” Zasady gry mówiły wyraźnie, że należy powiadomić o tym każdego, kto otrzyma takie ostateczne podsumowanie w swoim dossier: ma prawo wiedzieć przynajmniej tyle i dlatego Matt Zaleski wiedział już od paru miesięcy, że nigdy nie wzniesie się ponad swoje obecne stanowisko zastępcy dyrektora. Początkowo wiadomość ta wywołała w nim gorzkie rozczarowanie, ale teraz - kiedy już się z tym oswoił - wiedział również, dlaczego tak musi być: należał do starej gwardii, był w ariergardzie wymierającego gatunku, którego kierownictwo i rada nadzorcza już więcej nie potrzebowali na najwyższych strategicznych stanowiskach. Zaleski awansował drogą, którą obecnie podążało niewielu wyższych rangą

pracowników - od, kolejno, robotnika fabrycznego, inspektora, brygadzisty, kontrolera - po zastępcę dyrektora zakładu. Zaczynał bez wykształcenia inżynierskiego, gdyż przed II wojną światową przerwał naukę w szkole średniej. Ale po wojnie uzbroił się już w świadectwo ukończenia szkoły - podjął naukę w szkole wieczorowej, przydała mu się również dobra opinia z wojska - i potem wspinał się już coraz wyżej, jako że był ambitny, jak większość ludzi z jego pokolenia, którzy przetrwali Festung Europa i inne wielkie niebezpieczeństwa. Ale, co Zaleski uświadomił sobie dopiero później, stracił zbyt dużo czasu i jego prawdziwy start nastąpił za późno. Z tych, którzy rozpoczynali karierę i stanowili dobry materiał na ludzi, którzy potem zajmą najwyższe stanowiska w całej hierarchii przedsiębiorstw samochodowych - tak wtedy, jak i obecnie - największą siłę przebicia mieli błyskotliwi, pełni chęci i świeżych sił młodzi ludzie, którzy przybywali z college’u wprost na kierownicze stanowiska. Ale nie był to żaden powód, aby McKemon, który ciągle jeszcze był przecież szefem zakładu, miał wykręcić się od odpowiedzialności za tę całą sytuację, nawet jeśli nie robił tego celowo. Wicedyrektor zawahał się. Miałby pełne prawo posłać teraz po McKemona i mógłby to zrobić zaraz - sięgając tylko po słuchawkę telefonu. Powstrzymał się z dwóch powodów. Jednym z nich, przyznał sam przed sobą, była duma. Zaleski wiedział, że może sobie z tą sprawą poradzić równie dobrze jak McKemon, jeśli nie lepiej. Drugim - jak podpowiadał mu instynkt - był czas: po prostu nie było już na to czasu. - O co prosi związek? - spytał szorstko, zwracając się do Illasa. - Rozmawiałem już z przewodniczącym naszej lokalnej... - Darujmy sobie - przerwał Zaleski. - Obaj wiemy, że od czegoś trzeba zacząć, więc czego chcecie? - Dobrze - zgodził się związkowiec. - Obstajemy przy trzech sprawach. Po pierwsze, kolega Newkirk zostanie natychmiast przywrócony do pracy i otrzyma rekompensatę za stracony czas. Po drugie, obaj zainteresowani zostaną przeproszeni. Po trzecie, Parkland zostanie usunięty ze stanowiska brygadzisty. Parkland, który zdążył już ciężko opaść na krzesło, poderwał się gwałtownie. - Chryste! Niewiele żądacie! - I zapytał zaraz uszczypliwym tonem - Gwoli zaspokojenia własnej ciekawości... czy mam przepraszać, zanim zostanę wylany, czy potem? - Przeprosi oficjalnie firma - odparł Illas. - To, czy ty miałbyś na tyle przyzwoitości, aby dodać swoje przeprosiny, będzie zależało od ciebie. - No myślę, że ode mnie. Żeby nikt nie musiał czekać z zapartym tchem. - Gdyby ci zaparło dech na trochę dłużej, nie mielibyśmy teraz takiego bigosu -

warknął Matt Zaleski. - Chcesz mi powiedzieć, że się na to wszystko zgodzisz? - brygadzista wskazał Illasa gniewnym ruchem ręki. - Nic jeszcze nikomu nie mówię. Staram się to wszystko przemyśleć i potrzebuję więcej informacji niż otrzymałem od was obu. - Zaleski sięgnął po stojący za nim telefon. Usadowił się między aparatem a dwoma mężczyznami, wykręcił jakiś numer i czekał. Kiedy człowiek, do którego telefonował, podniósł słuchawkę, Zaleski zapytał tylko - Jak stoją sprawy? Człowiek po drugiej stronie linii telefonicznej ściszył głos. - Matt? - Tak. W tle, poza ostrożną odpowiedzią tamtego, do uszu Zaleskiego docierał zgrzytliwy hałas wypełniający halę produkcyjną. Zdumiewało go zawsze, jak ludzie wytrzymują ten hałas, który towarzyszy im dzień w dzień przez całe ich pracownicze życie. Nawet w ciągu tych lat, które sam przepracował na linii montażowej, zanim przeniesiono go do biura - które osłoniło go niemal całkowicie od całego tego zgiełku - nigdy nie zdołał się do niego przyzwyczaić. - Sytuacja przedstawia się fatalnie - poinformował Matta rozmówca. - Jak bardzo? - Gorącogłowi są u władzy. Tylko mnie nie cytuj. - Nigdy tego nie robię - powiedział wicedyrektor. - Dobrze o tym wiesz. Obrócił się bokiem i zauważył, że obaj obecni w jego gabinecie mężczyźni obserwują jego twarz. Mogli się tylko domyślać, ale nie wiedzieli na pewno, że rozmawia właśnie z czarnym brygadzistą, Stanem Lathruppem, jednym z kilku zaledwie ludzi w zakładzie, których Matt Zaleski najbardziej szanował. Była to dziwna, nawet paradoksalna znajomość, bo - poza zakładem - Lathruppe był aktywnym bojownikiem, niegdyś nawet zwolennikiem Malcolma X. Ale w zakładzie poważnie traktował swoje obowiązki wierząc, że tu, w samym środku motoryzacyjnego świata, więcej zdziała dla swojej rasy dzięki rozsądkowi niż anarchii. To właśnie ta druga postawa spowodowała, że Zaleski - początkowo wrogo odnoszący się do Lathruppe’a - zaczął go szanować. Na nieszczęście, przy obecnym stanie konfliktów rasowych, firma miała stosunkowo niewielu czarnych brygadzistów czy kierowników. Powinno być ich więcej, znacznie więcej - wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, ale obecnie niewielu czarnych robotników chciało brać na siebie taką odpowiedzialność, może też bali się jej - ze względu na obecnych w swoich

szeregach młodych agresywnych bojowników... albo po prostu nie byli na to przygotowani. Czasami Matt Zaleski - w chwilach, kiedy jego uprzedzenia nieco przycichały - myślał, że gdyby „sama góra” tego przemysłu wybiegała w swoich przewidywaniach choćby kilka lat w przód - tak jak tego oczekiwano po dyrekcji naczelnej - i rozpoczęła jakieś sensowne szkolenie dla czarnych robotników w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, więcej by teraz mieli Stanów Lathruppe’ów. A ponieważ takich ludzi nie było - wszyscy na tym tracili. - Co więc szykują? - zapytał Zaleski. - Myślę, że walkout. - Kiedy? - Chyba w czasie przerwy. Może i wcześniej, chociaż to raczej wątpliwe. Czarny brygadzista mówił tak cicho, że Zaleski musiał dobrze wytężać słuch, aby go zrozumieć. Wiedział, jakie tamten już ma kłopoty, do których doszedł jeszcze jeden: telefon, z którego w tej chwili korzystał, znajdował się tuż przy linii montażowej, przy której pracowali ludzie. Lathruppe’owi przypięto już etykietkę „białego czarnucha” - czego zresztą dokonali jego czarni pobratymcy, którzy - zdobywszy jakąś władzę - pogardzali nawet swoją własną rasą, a to, że oskarżenie było nieprawdziwe, nie stanowiło dla nich żadnej różnicy. Zaleski zamierzał zadać mu tylko kilka pytań, nie chciał bowiem jeszcze bardziej utrudniać mu życia. - Czy jest jakaś przyczyna tego opóźnienia? - Tak. Ci gorącogłowi chcą wyprowadzić za bramę cały zakład. - Rozpuszczają więc wieści? - Tak szybko, że można by pomyśleć, iż nadal używają do tego celu tamtamów, jak w dżungli. - Czy ktoś im przypomniał, że to nielegalne? - Masz w zanadrzu jeszcze kilka takich żartów? - zapytał Lathruppe. - Nie mam - Zaleski westchnął ciężko. - Ale i tak dzięki. - Odłożył słuchawkę. Więc miał dobre przeczucia. Nie można już było ani chwili zwlekać - i nie było na to czasu od samego początku, gdyż wśród robotników spory na tle rasowym zawsze paliły się z krótkim lontem. Gdyby teraz rzeczywiście robotnicy zastrajkowali opuszczając zakład, trzeba by było kilku dni, aby sprawę załatwić i spowodować, by ponownie przystąpili do pracy. I nawet gdyby dotyczyło to tylko czarnych robotników, a może nawet nie wszystkich czarnych - i tak w rezultacie produkcja zostałaby wstrzymana. A Matt Zaleski miał za zadanie utrzymać ciągłość produkcji. Parkland jak gdyby czytał w jego myślach, gdyż powiedział z naciskiem.

- Matt, nie dopuść, żeby na ciebie wywarli nacisk. Niechby choć kilku odstąpiło od roboty, będziemy i tak mieli kłopoty. Ale zasady warte są tego, żeby się ich trzymać... czasami... nie? - Czasami - odparł Zaleski. - Cały szkopuł w tym, żeby wiedzieć, które zasady... i w którym momencie. - Dobrze jest zacząć od okazania bezstronności - powiedział Parkland. - A bezstronność działa w obie strony... w górę i w dół. - Pochylił się nad biurkiem, mówił z przejęciem do Zaleskiego, który zerkał od czasu do czasu na związkowca, Illasa. - Dobra, byłem nieraz twardy dla chłopaków na linii montażowej, bo musiałem taki być. Brygadzista tkwi w samym środku, gówno spada na niego ze wszystkich stron. To ty i twoi ludzie, Matt, siedzicie nad nami i dzień w dzień trzymacie nas tutaj za kark, żebyśmy produkowali, więcej i więcej produkowali, a jeśli nie robisz tego ty, wsiada na nas kontrola jakości i każe wytwarzać lepiej, mimo że produkujemy już i tak szybciej. A niżej są ci, którzy całą tę robotę wykonują, wszystkie operacje... włącznie z paroma takimi jak Newkirk i inni. Brygadzista musi jakoś się z nimi porozumieć, jak i ze związkiem... jeśli zdarzy mu się strzelić gafę, a czasem nawet kiedy żadna gafa mu się nie przytrafi. Trudny to biznes, więc i ja muszę być twardy - bo to jedyny sposób na to, żeby przetrwać, żeby się tu utrzymać. Ale byłem także przy tym sprawiedliwy. Nigdy nie traktowałem faceta, który pode mną pracuje inaczej tylko dlatego, że jest czarny - nie jestem nadzorcą z pejczem na plantacji. A jeśli chodzi o to, o czym tu teraz mówimy... to wszystko, co zrobiłem - tak mi się przynajmniej wmawia - to nazwałem czarnego „chłoptasiem”. Nie kazałem mu zbierać bawełny, ani ujeżdżać czarnych, ani pucować sobie butów, ani robić nic takiego, co się z tym słowem kojarzy. Wszystko, co zrobiłem, to pomogłem mu w jego pracy. I powiem coś jeszcze: gdybym faktycznie nazwał go „chłoptasiem” - przysięgam, że przez przejęzyczenie! - przeprosiłbym go za to, bo i rzeczywiście poczuwałbym się do winy. Ale nie przeproszę Newkirka. Kolega Newkirk jest wylany. Bo jeśli nie... jeśli ujdzie mu na sucho to, że bez żadnego powodu przyłożył brygadziście, to możesz sobie wetknąć w tyłek białą flagę i pożegnać się od tej chwili z chęcią utrzymania tutaj jakiejkolwiek dyscypliny. To właśnie mam na myśli, kiedy mówię, że trzeba być bezstronnym. - Z tego, co mówisz, parę rzeczy trafia mi do przekonania - zgodził się Zaleski. Co za ironia, pomyślał, Frank Parkland był rzeczywiście sprawiedliwy w stosunku do czarnych robotników, kto wie, czy nie bardziej sprawiedliwy od wielu innych w całym zakładzie. Zapytał Illasa - A co pan powie o tym wszystkim? Związkowiec patrzył przez swoje grube szkła wzrokiem bez wyrazu, nie zdradzając

żadnych uczuć. - Już powiedziałem, panie Zaleski, jakie jest zdanie związku w tej sprawie. - Więc jeślibym nie przystał na pańskie żądania, gdybym zadecydował, że poprę Franka... z powodów, jakie tu właśnie podał, co wtedy? - Musielibyśmy podjąć dalsze kroki stosownie do procedury obowiązującej w przypadkach takich skarg - powiedział Illas nieustępliwie. - Dobra - wicedyrektor skinął głową. - Ma pan takie prawo. Tylko że jeśli wdrożymy pełny tok załatwiania tej skargi, może to potrwać trzydzieści dni albo dłużej. Czy w międzyczasie nikt nie przerwie pracy? - Naturalnie. Umowa zbiorowa stwierdza... - Nie musi mi pan przypominać, co stwierdza umowa! - wybuchnął Zaleski. - Stwierdza, że nikt nie przerywa pracy, podczas gdy negocjacje są w toku. A w tej chwili wielu pańskich ludzi szykuje się, aby opuścić stanowiska pracy, co jest pogwałceniem warunków umowy. Po raz pierwszy Mas wyglądał na zaniepokojonego. - Związek Pracowników Przemysłu Samochodowego nie sankcjonuje nielegalnych strajków. - Do cholery więc! Powstrzymaj pan ten! - Jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, porozmawiam z naszymi ludźmi. - Gadanie na nic się nie zda. Wie pan o tym równie dobrze jak ja. Zaleski zerknął na związkowca, którego różowa twarz nieco przybladła: najwyraźniej, sama myśl o tym, że miałby dyskutować z niektórymi czarnymi wojowniczo nastawionymi robotnikami teraz, kiedy tak mocno rozgorzały emocje, nie sprawiała mu przyjemności. W tego rodzaju sytuacjach, związek - z czego Zaleski doskonale zdawał sobie sprawę - miał ciężki orzech do zgryzienia. Gdyby związek w ogóle nie poparł swoich czarnych wojowniczo nastawionych członków, ci oskarżyliby przywódców związkowych o uprzedzenia rasowe i o to, że są sługusami dyrekcji. Ale gdyby poparcie związku sięgało zbyt daleko, sam by się znalazł na pozycji nie do utrzymania, gdyż wbrew prawu uczestniczyłby w dzikim strajku. Nielegalne strajki stały się już przekleństwem dla przywódców takich jak Woodcock, Fraser, Greathouse, Bannon i inni, którzy zdobyli sobie dobrą reputację dzięki nieustępliwości podczas negocjacji, ale też dzięki temu, że honorowali raz zawarte umowy i rozstrzygali spory w przewidziany prawem sposób. Dzikie strajki deprecjonowały wiarygodność związku i podkopywały jego siłę podczas prowadzenia pertraktacji. - Nie podziękują panu w Domu Solidarności, jeśli pozwolimy im przejąć inicjatywę -

nie ustępował Zaleski. - Tylko jedno może powstrzymać ich od opuszczenia stanowisk pracy i to my tutaj musimy podjąć decyzję, a potem zejść do hali i ją ogłosić. - To zależy od decyzji - powiedział Illas. Widać jednak było, że związkowiec poważnie rozważa słowa Zaleskiego. Matt Zaleski już podjął decyzję, co należy przedsięwziąć, choć wiedział, że nikogo w pełni to nie zadowoli, włącznie z nim samym. Pomyślał z goryczą: co za cholerne czasy, skoro człowiek musi wepchnąć swoje przekonania do kieszeni - razem z dumą - przynajmniej wówczas, kiedy jego głównym celem jest utrzymanie ciągłości produkcji w zakładach samochodowych. - Nikt nie zostanie zwolniony - oświadczył szorstko. - Newkirk wraca do roboty, ale od tej chwili swoich pięści będzie używał wyłącznie do pracy, do żadnych innych celów. - Wicedyrektor zakładu utkwił wzrok w Masie. - Chcę, żeby pan i Newkirk dobrze to zrozumieli: jeszcze raz mu się to przytrafi i wyleci. A zanim wróci do pracy, osobiście z nim porozmawiam. - Zapłacą mu za stracony czas? - związkowiec zaczął uśmiechać się z triumfem. - Jest nadal w zakładzie? - Tak. Zaleski zawahał się i po chwili skinął głową z niechęcią. - Dobrze. Pod warunkiem, że przepracuje do końca zmiany. Ale skończy się gadanie o wymianie Franka. - Odwrócił się, aby spojrzeć na Parklanda. - A ty zrobisz to, co powiedziałeś: porozmawiasz z tym młodym facetem. Powiedz mu, że to co powiedziałeś, było błędem. - To się nazywa: przeprosiny - wtrącił Mas. Frank Parkland spojrzał na obu spode łba. - Tego się najmniej spodziewałem... żeby tak nędznie, marnie spuścić z tonu. - Nie denerwuj się, spokojnie! - ostrzegł Zaleski. - Na pewno nie przyjmę tego spokojnie! - Krzepki brygadzista zerwał się z krzesła, górując nad wicedyrektorem. Wyrzucał z siebie słowa pełne gniewu. - To ty spokojnie sobie to traktujesz... jesteś skłonny do ustępstw, bo za wielki z ciebie cholerny tchórz, żeby stanąć w obronie tego, co - sam dobrze wiesz - jest słuszne. Twarz Zaleskiego poczerwieniała mocno, ryknął głośno. - Nie muszę tego znosić! Dość tego! Słyszysz? - Słyszę - Parkland spojrzał na niego z pogardą. - Ale nie podoba mi się to, co słyszę ani to, co czuję.

- W takim razie może wolałbyś, żeby cię zwolnić! - Może - odparł brygadzista. - Może gdzie indziej powietrze nie będzie takie śmierdzące. Zapadła cisza, po chwili Zaleski warknął. - Nie będzie czyściejsze. Są takie dni, kiedy wszędzie śmierdzi. Zaleski uspokoił się, jego gniew już się wypalił. Nie miał najmniejszego zamiaru zwalniać Parklanda, zdawał sobie sprawę, że gdyby tak zrobił - dołożyłby jeszcze jedną niesprawiedliwość do tamtych, poza tym wiedział, jak trudno o dobrego brygadzistę. Parkland nie zwolniłby się z własnej inicjatywy, bez względu na to, czym straszył - na to Zaleski liczył od samego początku. Wiedział bowiem, że Parkland ma w domu zobowiązania, których nie mógłby realizować bez stałego dopływu gotówki, miał poza tym długi staż pracy w zakładzie i nie byłoby mu łatwo z tego wszystkiego zrezygnować. Ale uwaga Parklanda o tchórzostwie dopiekła mu do żywego. Przez chwilę walczył z chęcią, by mu powiedzieć, że ten miał ledwie dziesięć lat i był usmarkanym dzieciakiem, kiedy on, Matt Zaleski, brał udział w lotach bojowych nad Europą. W każdej chwili jakiś pocisk z działa przeciwlotniczego mógł przebić kadłub i wedrzeć się... przerażające... w jego brzuch albo twarz, albo penisa. Nie mógł też przestać sobie wtedy wyobrażać, jak ich B17F obracając się jak korkociąg spada na ziemię z wysokości 25.000 stóp... płonąc... jak wiele bombowców z Ósmej Dywizji Powietrznej... a koledzy mogli tylko bezczynnie się temu przyglądać... Więc jeszcze raz się zastanów, komu wymyślasz od tchórzy, synku. I pamiętaj, że to ja, a nie ty, muszę utrzymać ten zakład w ruchu, bez względu na to, ile żółci muszę przy tym przełknąć!... Ale Zaleski ani słowa z tego wszystkiego nie powiedział głośno. Wiedział przecież dobrze, że niektóre z tych rzeczy, o których sobie myślał, wydarzyły się dawno temu i nie miały już teraz wcale znaczenia, że idee i wartości pozmieniały się w jakiś pokrętny sposób i że istnieją różne rodzaje tchórzostwa... i może nawet Frank Parkland ma rację, choćby częściowo. Pełen obrzydzenia dla samego siebie, wicedyrektor powiedział głośno. - Chodźmy na dół, do hali produkcyjnej i załatwmy to. Wyszli z biura, Zaleski przodem, za nim podążał członek komisji związkowej, Frank Parkland - ponury i spoglądający spode łba - szedł na samym końcu. Kiedy schodzili po pobrzękujących pod stopami metalowych schodach z biura na półpiętrze - na poziom, gdzie znajdowała się hala produkcyjna, uderzyła w nich lawina piekielnego hałasu. Schody na poziomie hali fabrycznej znajdowały się w pobliżu tego odcinka linii montażowej, gdzie na ramach podwozia przyspawano pierwsze podzespoły, co dawało początek podstawie, na której spoczywał w końcu cały gotowy samochód. Zgiełk w tym

miejscu miał takie natężenie, że ludzie pracujący w odległości zaledwie kilku stóp musieli do siebie głośno krzyczeć, aby coś usłyszeć - mimo że krzycząc stykali się niemal głowami. Wokół nich, deszcz iskier strzelał w górę i na boki tworząc pirotechniczną, gęstą, białoniebieską zasłonę. Salwy hałasu z maszyn spawalniczych i pneumatycznych nitownic uzupełniał nieprzerwany syk sprężonego powietrza uchodzącego z ręcznych narzędzi elektropneumatycznych. A pośrodku tego wszystkiego, skupiając wszelką aktywność wokół siebie - ruchoma linia montażowa posuwała się nieubłaganie naprzód... niczym jakieś niewzruszenie kroczące przed siebie bóstwo egzekwujące daniny. Związkowiec zrównał się z Zaleskim i szedł już teraz obok niego - cała trójka podążała wzdłuż linii montażowej. Szli wyraźnie szybciej niż posuwała się sama linia, tak więc każdy kolejny samochód, który mijali, znajdował się stopniowo w fazie coraz bliższej całkowitego wykończenia. Na każdym podwoziu zamontowano już silnik połączony ze skrzynią biegów i zaraz na następnym stanowisku naprowadzano właśnie szkielet nadwozia na podsuwające się pod niego podwozie - był to moment, który ludzie z montowni nazywali powszechnie „aktem małżeńskim”. Matt Zaleski obrzucił bacznym spojrzeniem całą scenę, sprawdzając kluczowe etapy całej operacji, co zresztą zawsze instynktownie czynił. Ludzie podnosili głowy albo odwracali się przyglądając się przechodzącym wzdłuż linii montażowej. Kilku rzuciło w ich stronę słowa pozdrowienia, uczyniło to jednak niezbyt wielu i Zaleski zdał sobie sprawę, jak pełne wyrzutu są spojrzenia większości robotników, których mijali - tak białych, jak i czarnych. Wyczuwał nastrój oburzenia i niepokoju. Dochodziło od czasu do czasu w zakładach do takich sytuacji - czasem bez żadnej bezpośredniej przyczyny, kiedy indziej z całkiem błahego powodu - kiedy wybuch tak czy inaczej musiał nastąpić, pod byle jakim pretekstem. Wiedział, że socjologowie nazywają to reakcją na nienaturalną dla człowieka monotonię. Twarz związkowca zastygła w wyrazie surowości - być może po to, aby okazać, że zadaje się z kierownictwem tylko z racji swojego obowiązku, ale nie sprawia mu to przyjemności. - Jak pan się czuje... - zapytał go Matt Zaleski - teraz, kiedy już pan nie pracuje na linii? - Dobrze - odparł krótko Illas. Zaleski wierzył mu. Ludzie spoza zakładu, którzy zwiedzali fabryki samochodów, często wyrażali przypuszczenie, że robotnicy w końcu godzą się - z upływem czasu - z hałasem, smrodem, gorącem, bezlitosną intensywnością pracy i nieskończoną powtarzalnością czynności, które wykonują. Matt Zaleski słyszał, co zwiedzający mówią