uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Arthur Hailey - Detektyw

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Arthur Hailey - Detektyw.pdf

uzavrano EBooki A Arthur Hailey
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 408 stron)

ARTHUR HAILEY DETEKTYWDetective Z angielskiego przełożył Jan Kraśko

Pamięci Stephena L. (Steve’a) Vinsona, byłego detektywa sierżanta z wydziału zabójstw policji w Miami, doradcy i dobrego przyjaciela, który zmarł w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, na krótko przed ukończeniem tej powieści

Życie jest jak uczta zgotowana Damoklesowi; miecz ciągle wisi. Voltaire

CZĘŚĆ I 1. Dwudziestego siódmego stycznia o dwudziestej drugiej trzydzieści pięć Malcolm Ainslie był w połowie drogi do drzwi, kiedy zadzwonił telefon. Ainslie odruchowo przystanął i spojrzał za siebie. Później tego żałował. Detektyw Jorge Rodriguez szybko poszedł do pustego biurka, podniósł słuchawkę, przytknął ją do ucha, po czym zawołał: - Do pana, sierżancie! Detektyw sierżant Ainslie odłożył książkę, którą niósł, i zawrócił. Poruszał się lekko i płynnie. Miał czterdzieści jeden lat, był dobrze zbudowany, mierzył metr siedemdziesiąt dziewięć i wyglądał prawie dokładnie tak samo jak za czasów szkolnych, kiedy to grał w piłkę nożną w obronie. Ponieważ często jadał niezdrowe, niskokaloryczne i rozpychające jedzenie, miał lekko wystający brzuch, co cechowało wielu detektywów, którzy musieli zaspokajać głód w biegu. Tego wieczoru w biurze wydziału zabójstw na czwartym piętrze komendy głównej policji w Miami panował spokój. Pracowało tam w sumie pięć zespołów śledczych, z których każdy składał się z sierżanta inspektora i trzech detektywów. Ale wszyscy członkowie zespołu dyżurnego byli teraz w terenie, prowadząc śledztwo w sprawie trzech morderstw, o których doniesiono w ciągu kilku ostatnich godzin. W Miami na Florydzie przemoc nigdy nie ustawała. Dyżur w wydziale zabójstw trwał oficjalnie dziesięć godzin, ale często dłużej, ze względu na toczące się śledztwa. Malcolm Ainslie i Jorge Rodriguez powinni byli skończyć służbę przed kilkoma godzinami, ale udało im się to dopiero teraz. Ainslie pomyślał, że to na pewno Karen, jego żona. Nie mogąc doczekać się chwili wyjazdu na od dawna planowany urlop, niecierpliwi się, kiedy mąż wróci do domu. No i dobra. Choć raz będzie mógł jej powiedzieć, że już wychodzi, że odwaliwszy całą papierkową robotę i poskładawszy wszystko do kupy, może wsiąść z rodziną do porannego samolotu Air Canada odlatującego z Miami do Toronto. Wiedział, że urlop dobrze mu zrobi. Choć wciąż był sprawny fizycznie, zużył niemal

całą, zdawało się nieograniczoną energię, jaką kipiał, wstępując do policji przed dziesięcioma laty. Goląc się poprzedniego dnia, stwierdził, że jego kasztanowe, rzednące włosy są coraz bardziej przyprószone siwizną. Zauważył też kilka nowych zmarszczek; nie miał wątpliwości, że przybyło ich w wyniku stresującej pracy w wydziale zabójstw. A jego oczy, czujne i przenikliwe, zdradzały sceptycyzm i rozczarowanie spowodowane latami obserwacji ludzkiej egzystencji w najpodlejszym wydaniu. Właśnie wtedy stanęła za nim Karen i czytając w jego myślach - a robiła to nader często - przeczesała mu włosy palcami. - To, co widzę, ciągle mi się podoba - szepnęła. Przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. Sięgała mu do ramienia, więc rozkoszował się miękkością jej kasztanowych, jedwabistych włosów, którymi muskała mu policzek, i bliskością ich ciał, co jak zawsze ich podniecało. Odchylił jej głowę i pocałował żonę w usta. - Jestem drobna i mała - zapewniła go, kiedy się zaręczyli - ale mam w sobie dużo miłości i wszystkiego, czego tylko zapragniesz. - Tak też i było. Myśląc, że to ona, z uśmiechem wziął słuchawkę od Jorgego. - Mówi ksiądz Ray Uxbridge - zabrzmiał głęboki, dźwięczny głos. - Jestem kapelanem więzienia stanowego. - Tak, wiem. - Ainslie spotkał się z Uxbridge’em dwukrotnie i kapelan nie przypadł mu do gustu. Mimo to grzecznie spytał: - Czym mogę księdzu służyć? - Jest tu więzień, który jutro o siódmej rano umrze na krześle elektrycznym. Nazywa się Elroy Doil. Twierdzi, że pana zna. - Bestia? Trudno, żeby mnie nie znał - odparł krótko Ainslie. - To ja wysłałem go do Raifordu. - Osoba, o której mówimy, jest człowiekiem, sierżancie - odrzekł sztywno ksiądz. - Wolałbym nie używać pańskiego określenia. To przypomniało Ainsliemu, dlaczego nie lubi Uxbridge’a: facet był nadętym dupkiem. - Wszyscy nazywają go Bestią - odparł. - Sam się tak nazwał. Poza tym, sądząc po sposobie, w jaki mordował, jest gorszy niż najdziksza bestia. Szczerze mówiąc, nazwała go tak dr Sandra Sanchez, zastępczyni głównego anatomopatologa okręgu Dade, która, obejrzawszy okaleczone zwłoki dwóch pierwszych z dwunastu ofiar morderstw przypisywanych Elroyowi Doilowi, wykrzyknęła: - Boże! Widziałam różne okropieństwa, ale to jest dzieło jakiejś bestii w ludzkiej skórze!

Ta uwaga była szeroko komentowana. - Pan Doil - kontynuował ksiądz Uxbridge - pragnąłby się z panem zobaczyć przed śmiercią. - Na chwilę zamilkł. Zerkał na zegarek? - Zostało mu nieco ponad osiem godzin życia. - Powiedział, po co? - Pan Doil zdaje sobie sprawę, że to właśnie pan, bardziej niż ktokolwiek inny, przyczynił się do jego aresztowania i skazania. - Co ksiądz chce przez to powiedzieć? - rzucił niecierpliwie Ainslie. - Że Doil chce przed śmiercią plunąć mi w twarz? Chwila wahania. - Odbyłem z więźniem rozmowę. Ale przypominam panu, że to, o czym ksiądz rozmawia ze skazańcem, jest objęte tajemnicą spowiedzi i... - Wiem, proszę księdza, wiem - przerwał mu Ainslie. - Natomiast ja przypominam księdzu, że jestem w Miami, sześćset czterdzieści kilometrów od Raifordu, i nie zamierzam jechać całą noc tylko dlatego, że jakiś czubek nagle doszedł do wniosku, że fajnie by było mnie zobaczyć. Ainslie czekał. Uxbridge najwyraźniej podjął jakąś decyzję. - Doil twierdzi, że chce coś wyznać. To sierżanta zelektryzowało. Czego jak czego, ale tego się nie spodziewał. Serce zabiło mu szybciej. - Wyznać? To znaczy, chce się przyznać do tych wszystkich morderstw? Pytanie było oczywiste i jak najbardziej uzasadnione. Przez cały proces Elroy Doil, oskarżony o makabryczne podwójne morderstwo i skazany na karę śmierci, uparcie utrzymywał, że nie jest sprawcą dziesięciu pozostałych, jednoznacznie wielokrotnych morderstw, o które go nie oskarżono, chociaż prowadzący śledztwo byli absolutnie przekonani, że je popełnił. Bezlitosne bestialstwo, z jakim zakatowano dwanaście osób, wzbudziło ogólnokrajową sensację i przerażenie. Po procesie jeden z dziennikarzy napisał: „Przypadek Elroya Doila jest najbardziej przekonującym argumentem za utrzymaniem kary śmierci. Szkoda, że na krześle elektrycznym umrze tak szybko, nie cierpiąc jak jego ofiary”. - Nie mam pojęcia, czy chce się do czegoś przyznać. Sam pan musi go o to spytać. - Cholera! - Że co proszę?! - Powiedziałem „cholera”. Jestem pewien, że i księdzu zdarzyło się użyć tego słowa.

- To zupełnie niepotrzebne grubiaństwo. Ainslie głośno jęknął, uświadomiwszy sobie, przed jakim dylematem stanął. Jeśli tuż przed egzekucją Doil chciał potwierdzić, że stawiane mu zarzuty są prawdziwe, i przyznać się do popełnienia pozostałych dziesięciu morderstw, trzeba to było oficjalnie odnotować. Z jednego powodu. Kilka rozkrzyczanych osób, w tym grupa przeciwników kary śmierci, nawet teraz uważało, że Doil jest niewinny, a proces był klasyczną „pokazówką”, która miała zaspokoić żądania opinii publicznej domagającej się, żeby kogoś aresztowano - byle kogo i jak najszybciej. Wyznanie Doila mogło te argumenty definitywnie odeprzeć. Oczywiście wątpliwe było tylko to, jak Bestia rozumie słowo „wyznanie”. Czy chodziło mu o wyznanie w sensie prawnym, czy też o mętne religijne wynurzenia? Na procesie jeden ze świadków utrzymywał, że Bestia jest fanatykiem, że wygłaszał „zwariowane, pseudoreligijne brednie”. Jednak bez względu na to, co miał do powiedzenia, istniały pytania, które mógł zadać mu tylko Ainslie, ponieważ tylko on znał najdrobniejsze szczegóły śledztwa. Dlatego musiał, po prostu musiał pojechać do Raifordu. Znużony, odchylił się na krześle. Doil nie mógł wybrać gorszej chwili. Ainslie wiedział, że Karen będzie wściekła. Nie dalej jak przed tygodniem czekała na niego o pierwszej w nocy przed drzwiami domu ze stanowczym oświadczeniem. Malcolm, który wracał właśnie z miejsca koszmarnego zabójstwa - znowu te międzygangowe porachunki - nie zdążył na kolację z okazji rocznicy własnego ślubu. Ubrana w różową koszulę nocną, Karen zagrodziła mu drogę i kategorycznie powiedziała: - Malcolmie, nie możemy tak dłużej żyć. Prawie cię nie widujemy. Nie możemy na tobie polegać. A kiedy już wracasz, po szesnastu godzinach pracy dziennie, jesteś tak zmęczony, że nic tylko śpisz. To musi się zmienić. Zdecyduj, na czym ci najbardziej zależy. - Odwróciła wzrok, po czym cicho dodała: - Mówię serio, Malcolmie. Nie blefuję. Doskonale wiedział, o co jej chodzi. I bardzo jej współczuł. Ale życie jest proste tylko pozornie. - Jest pan tam, sierżancie? - warknął niecierpliwie Uxbridge. - Niestety. - No to jak, przyjedzie pan czy nie? Ainslie zawahał się. - Księże, to jego wyznanie... Czy będzie to spowiedź w ogólnym tego słowa znaczeniu?

- Nie rozumiem, o co panu chodzi. - Nie chcę jechać do Raifordu i szukam kompromisowego wyjścia. Czy zgodziłby się ksiądz wyspowiadać Doila w obecności strażnika więziennego? Tym sposobem załatwilibyśmy to oficjalnie i można by uznać, że zeznanie zostało urzędowo zarejestrowane. Ainslie wiedział, że szansa jest nikła, prawie żadna, dlatego wybuchowa odpowiedź wcale go nie zaskoczyła. - Na miłość boską, nie! Pańską sugestię uważam za wprost oburzającą! Nasza spowiedź jest święta i prywatna. Kto jak kto, ale pan powinien o tym wiedzieć. - Chyba tak. Przepraszam. - Był mu winien przynajmniej to. Po prostu chwytał się ostatniej deski ratunku, żeby uniknąć podróży. Wyglądało na to, że teraz nie ma już wyboru. Najszybciej dostałby się do Raifordu samolotem. Mógłby polecieć do Jacksonville albo do Gainesville, skąd do więzienia stanowego było ledwie kilkanaście minut jazdy, sęk w tym, że o tej porze nie latał tam żaden samolot. Tak więc pozostało mu tylko jedno: dotrzeć do Raifordu samochodem. Spojrzał na zegarek. Osiem godzin. Musiał zdążyć przed egzekucją. Biorąc pod uwagę, że chciał przedtem porozmawiać z Doilem, zostało mu bardzo niewiele czasu. Kiwnął palcem na Rodrigueza, który uważnie przysłuchiwał się rozmowie, i zasłoniwszy ręką słuchawkę, szepnął: - Zawieziesz mnie do Raifordu. Teraz. Weź radiowóz. Sprawdź, czy ma pełny bak, i czekaj na parkingu. I zabierz telefon komórkowy. - Tak jest, panie sierżancie. - Jorge żwawo wybiegł na korytarz. - Będę z panem szczery, Ainslie - mówił coraz bardziej rozsierdzony Uxbridge. - Rozmowa z panem budzi we mnie niesmak. Robię to wbrew swojemu sumieniu, ponieważ prosi mnie o to ten żałosny nieszczęśnik, który ma niedługo umrzeć. Rzecz w tym, że Doil wie, iż był pan kiedyś księdzem. Oświadczył, że przede mną się nie wyspowiada, lecz kierując się podszeptem swego wypaczonego umysłu, pragnie wyspowiadać się przed panem. Ta myśl jest dla mnie odrażająca, ale muszę uszanować jego życzenie. No i proszę, wywalił kawę na ławę. Ainslie spodziewał się tego od chwili, gdy usłyszał w telefonie jego głos. Doświadczenie nauczyło go dwóch rzeczy. Po pierwsze, tego, że przeszłość ma zwyczaj wypływać w najbardziej nieoczekiwanych momentach, o czym Uxbridge najwyraźniej wiedział. Po drugie, że w stosunku do katolickiego eksksiędza nikt nie jest bardziej kąśliwy i uprzedzony niż ksiądz, który sutanny nie zrzucił. Większość ludzi była tolerancyjna, nawet wierzący katolicy i duchowieństwo innych wyznań. Ale nie księża katoliccy. W chwilach

duchowej rozpusty Ainslie przypisywał to zazdrości, czwartemu grzechowi śmiertelnemu. Minęło dziesięć lat, odkąd przestał być księdzem, więc odpowiedział: - Księże, jako policjanta interesuje mnie tylko wyznanie dotyczące przestępstwa lub przestępstw, jakie ten człowiek popełnił. Jeśli przed śmiercią powie mi prawdę, na pewno go wysłucham, no i oczywiście będę musiał zadać mu kilka pytań. - Przesłuchanie? - spytał Uxbridge. - Na tym etapie? Czy to konieczne? Ainslie nie mógł się powstrzymać. - Nie ogląda ksiądz telewizji? Nie widział ksiądz tych małych pomieszczeń bez okien, gdzie siedzimy z podejrzanymi i zadajemy im mnóstwo pytań? - Pan Doil nie jest już podejrzanym. - Podejrzewaliśmy go o wiele innych zbrodni. Tak czy inaczej, w interesie publicznym trzeba dowiedzieć się wszystkiego, czego tylko można. - W interesie publicznym czy w celu zaspokojenia pańskich ambicji, sierżancie? - spytał sceptycznie Uxbridge. - Jeśli chodzi o Bestię Doila, moje ambicje zostały zaspokojone, kiedy go aresztowano i skazano. Niemniej moim służbowym obowiązkiem jest poznać wszystkie dostępne fakty. - A moim zadbać o duszę tego człowieka. Ainslie uśmiechnął się lekko. - Zgoda. Ja zajmuję się faktami, ksiądz duszami. Może by więc ksiądz popracował trochę nad duszą Doila, kiedy będę w drodze? Potem księdza zastąpię. Uxbridge’owi pogrubiał głos. - Ainslie, nalegam, żeby już teraz obiecał mi pan, że w trakcie rozmowy z Doilem nie będzie pan stwarzał pozorów, iż ma pan uprawnienia duszpasterskie. Co więcej... - Księże, ksiądz nie ma nade mną władzy. - Moja władza pochodzi od samego Boga! - zagrzmiał Uxbridge. Ainslie zignorował ten napuszony dramatyzm. - Tracimy czas. Proszę powiedzieć Bestii, że przyjadę, zanim się stamtąd wyprowadzi. I zapewniam księdza, że nie będę nikogo udawał. - Daje pan na to słowo? - Na litość boską, oczywiście, że tak. Gdybym chciał paradować w sutannie, tobym jej nie zrzucał, prawda? I odłożył słuchawkę. *** Znowu szybko ją podniósł i wystukał domowy numer porucznika Leo Newbolda,

komendanta wydziału zabójstw, który odpoczywał po służbie. Odpowiedział mu miły kobiecy głos z lekkim jamajskim akcentem. - Dom państwa Newboldów. - Jak się masz, Devina? Mówi Malcolm. Mogę rozmawiać z szefem? - Leo śpi, Malcolmie. Mam go obudzić? - Przykro mi, ale chyba tak. Ainslie niecierpliwie czekał, spoglądając na zegarek, obliczając odległość, prędkość i czas jazdy. Jeśli nie przeszkodzi im absolutnie nic, powinni zdążyć. Na styk. Usłyszał trzask podnoszonej słuchawki i rozespany głos. - Cześć, Malcolm. Co się, u diabła, dzieje? Przecież miałeś być na urlopie. - Leo Newbold mówił z wyraźnym jamajskim akcentem, podobnie jak jego żona. - Tak, panie poruczniku, ale coś mi wyskoczyło. - Skąd my to znamy? Wal. Ainslie streścił mu rozmowę z księdzem Uxbridge’em i podkreślił konieczność natychmiastowego wyjazdu. - Dzwonię po pańską zgodę. - Już ją masz. Kto cię zawiezie? - Biorę Rodrigueza. - Dobra. Ale uważaj na niego. Facet prowadzi jak szalony Kubańczyk. - W tej chwili właśnie takiego kierowcy potrzebuję - odrzekł z uśmiechem Ainslie. - Zepsuje ci to urlop z rodziną? - Prawdopodobnie. Karen jeszcze nic nie wie. Przekręcę do niej z samochodu. - Cholera jasna! Strasznie mi przykro. Ainslie opowiadał Newboldowi o cudownych planach na następny dzień: mieli obchodzić zarówno ósme urodziny swojego syna Jasona, jak i siedemdziesiąte piąte urodziny jego dziadka, George’a Grundy’ego, ojca Karen, emerytowanego generała brygady armii kanadyjskiej. Rodzice żony mieszkali na przedmieściach Toronto. Z okazji tej podwójnej rocznicy zaplanowano wielki rodzinny zjazd. - O której odlatuje samolot do Toronto? - spytał Newbold. - Pięć po dziewiątej. - A o której będą smażyć Bestię? - O siódmej. - A więc będziesz wolny dopiero przed ósmą, tak? Za późno na powrót do Miami. Sprawdzałeś godziny odlotów do Toronto z Jacksonville albo z Gainesville?

- Jeszcze nie. - Spróbuję coś załatwić, Malcolm. Zadzwoń do mnie za godzinę. - Dzięki, zadzwonię. W drodze do wyjścia Ainslie chwycił magnetofon, który zamierzał ukryć pod ubraniem. Niezależnie od tego, co Doil chciał wyznać, jego ostatnie słowa na pewno go przeżyją. *** Jorge Rodriguez czekał w holu głównym przy biurze drogówki. - Wóz na parkingu - zameldował. - Miejsce numer trzydzieści sześć. I mam telefon. - Jorge, pod wieloma względami protegowany Ainsliego, był najmłodszym detektywem w wydziale zabójstw i jego zapał do pracy miał się teraz bardzo przydać. - No to w drogę! Wybiegli na dwór i natychmiast osaczyła ich natrętna wilgoć, która otulała Miami od wielu dni. Ainslie spojrzał w niebo. Nie licząc kilku niewielkich kumulusów, było czyste. Świeciły gwiazdy i sierp księżyca. Kilkanaście sekund później Jorge usiadł za kierownicą i wyjechali z parkingu, szybko skręcając w aleję Trzecią. Od wjazdu na międzystanową autostradę 95 dzieliły ich dwie ulice, a potem, szesnaście kilometrów dalej i mniej więcej czterysta osiemdziesiąt kilometrów od celu podróży, zamierzali wskoczyć na płatną autostradę Florida’s Turnpike. Była dwudziesta trzecia dziesięć. Radiowóz, o który prosił Ainslie, w pełni wyposażony i klimatyzowany granatowo- biały Chevrolet impala, rzucał się w oczy i nie można go było pomylić z samochodem cywilnym. - Włączyć dyskotekę? - spytał Jorge. - Jeszcze nie. Zobaczymy, jak się nam będzie jechało, ale daj do dechy i nie popuszczaj. Ruch był niewielki. Już teraz pruli sto dwadzieścia na godzinę, wiedząc, że policyjny radiowóz nie zostanie zatrzymany za przekroczenie szybkości nawet poza granicami Miami, obszarem ich jurysdykcji. Malcolm usiadł wygodniej i spojrzał w okno. Potem sięgnął po telefon i wystukał domowy numer. 2.

- Nie mogę w to uwierzyć, Malcolmie! Po prostu nie mogę w to uwierzyć. - Niestety, obawiam się, że to prawda - odrzekł smutno. - Obawiasz się! Czego?! Jak tylko się do niej dodzwonił, spytała: - Kiedy będziesz w domu, kochanie? Gdy powiedział, że nie wróci na noc, zademonstrowała swój wybuchowy temperament, co zdarzało się jej niezmiernie rzadko. Próbował się tłumaczyć i usprawiedliwiać, ale bezskutecznie. - A więc obawiasz się urazić tego śmierdzącego bydlaka, tego śmiecia, który ma zdechnąć na krześle elektrycznym, co mu się słusznie należy! Boisz się stracić łakomy kąsek, który pomoże ci rozwiązać jedną z tych durnych spraw? Ale nie boisz się, i to wcale, zawieść swojego syna w dniu jego urodzin. Swojego własnego syna, Malcolmie - przypominam ci o tym na wypadek, gdybyś zapomniał - syna, który nie mógł się już doczekać jutra, który liczył dni, który na tobie polegał... Prawda, to wszystko prawda - myślał przygnębiony Ainslie. Tylko że... Jak jej to wytłumaczyć? Jak wytłumaczyć jej, że gliniarz, zwłaszcza detektyw z wydziału zabójstw, jest zawsze na służbie. Że musi tam jechać. Że po prostu nie może zlekceważyć wezwania, nawet kosztem życia osobistego. - Strasznie mi przykro ze względu na Jasona - odrzekł apatycznie. - Dobrze o tym wiesz. - Czyżby? No to powiem ci, że nie wiem. Bo gdyby ci choć trochę na nim zależało, byłbyś już tutaj, z nami, a nie w drodze na spotkanie z tym mordercą, z człowiekiem, którego przedkładasz nade wszystko, a zwłaszcza nad rodzinę. - Karen, ja muszę tam jechać - odparował ostrzejszym tonem. - Po prostu nie mam wyboru. Żadnego! - Milczała, więc mówił dalej: - Posłuchaj, spróbuję złapać samolot z Jacksonville albo z Gainsville i dołączę do was w Toronto. Zabierz moją walizkę. - Mieliśmy jechać razem, we troje! Ty, Jason i ja, twoja rodzina! A może zupełnie o tym zapomniałeś? - Dość tego, Karen! - No i oczywiście jest jeszcze pewna drobnostka: urodziny mojego ojca, jedyne siedemdziesiąte piąte urodziny, jakie kiedykolwiek będzie obchodził, a kto wie, ile życia mu jeszcze zostało. Ale najwyraźniej my się nie liczymy, w przeciwieństwie do tej kreatury, do tej Bestii. Tak go nazywacie, prawda? Bestia, który jest dla ciebie ważniejszy niż cała rodzina.

- To nieprawda! - zaprotestował. - W takim razie udowodnij to! Gdzie teraz jesteś? Ainslie spojrzał na znak drogowy na autostradzie międzystanowej 95. - Karen, nie mogę zawrócić. Przykro mi, że nie rozumiesz, ale decyzja już zapadła. Karen na chwilę zamilkła. Kiedy ponownie zaczęła mówić, głos miała zdławiony, wiedział, że jest bliska płaczu. - Czy zdajesz sobie sprawę, co nam robisz, Malcolmie? Nie odpowiedział i żona odłożyła słuchawkę. Przygnębiony, wyłączył telefon i z poczuciem winy wspominał, ile razy ją zawiódł, przedkładając służbę nad życie rodzinne. Przypomniał też sobie jej słowa sprzed tygodnia: „Malcolmie, nie możemy tak dłużej żyć”. Żywił rozpaczliwą nadzieję, że nie mówiła serio. W samochodzie zaległa cisza. Jorge wyczuł, że lepiej jej nie przerywać. Po dłuższej chwili Ainslie mruknął: - Małżeństwo z gliniarzem. Coś w sam raz dla mojej żony. - Wściekła się, hę? - spytał ostrożnie Jorge. - Nie rozumiem dlaczego - odrzekł Ainslie z gorzką ironią w głosie. - Przecież spieprzyłem jej tylko urlop, bo chcę pogawędzić z mordercą, którego rano mają ukatrupić. Czyż nie postąpiłby tak każdy dobry mąż? Jorge wzruszył ramionami. - Pracuje pan w wydziale zabójstw. Niektóre sprawy po prostu trzeba załatwić. I nie zawsze można to wytłumaczyć komuś z zewnątrz. Ja tam się nigdy nie ożenię. - Nagle kopnął pedał gazu, gwałtownie wyprzedził jadący przed nimi samochód i wcisnął się przed wóz nadjeżdżający z tyłu. Kierowca zaprotestował klaksonem. - Chryste Panie, nie szalej! - ryknął Ainslie, po czym odwrócił się i pomachał ręką z nadzieją, że zdenerwowany kierowca zrozumie przeprosiny. - To Doil ma dzisiaj umrzeć nie my. - Przepraszam, panie sierżancie. - Jorge wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Poniosło mnie, ale nie ma to jak szybka jazda. Ainslie uświadomił sobie, że Leo Newbold miał rację. Jorge Rodriguez rzeczywiście prowadził jak wariat, mimo to jego kubański czar potrafił zdziałać cuda. Ulegały mu zwłaszcza kobiety, całe tuziny pięknych, wyrafinowanych kobiet, które towarzyszyły mu, gdziekolwiek się pojawił, które go uwielbiały i które z niewiadomych powodów co jakiś czas zmieniał. - Przy takich układach po co miałbyś się żenić? - mruknął Ainslie.

- W moim wieku nie mogę się ograniczać. - I robisz to całkiem skutecznie. Etatowy Romeo z ciebie. Choćby wczoraj, pamiętasz? Nawet Ernestyna nie mogła oprzeć się twojemu czarowi. - Panie sierżancie, Ernestyna to zwykła tufta. Oczaruje ją każdy facet z portfelem w tylnej kieszeni spodni. - Miałem w kieszeni czterdzieści pięć dolców, mimo to wolała ciebie. - Fakt. Widzi pan... Zresztą sam nie wiem... Ludzie pana szanują. Te dziewczyny czułyby się tak, jakby nagabywały swojego wujka. Ainslie rozciągnął usta w uśmiechu. - Dobrze się wczoraj sprawiłeś, Jorge - rzekł cicho. - Byłem z ciebie dumny. I odchylił się w fotelu... *** Werner Niehaus, starszy turysta z Niemiec, wypożyczył cadillaca, pojechał zwiedzać miasto i zabłądził w labiryncie oznaczonych numerami ulic; część z nich ma nazwy, niektóre nawet podwójne. Ludzie gubią się w Miami dość często, miejscowi też. Na swoje nieszczęście zdezorientowany Niemiec zboczył aż do Overtown, dzielnicy cieszącej się bardzo złą sławą, gdzie go napadnięto, obrabowano i zastrzelono. Bandyci wyrzucili ciało na ulicę, a samochód ukradli. Było to bestialskie, zupełnie niepotrzebne morderstwo, gdyż zapewne chodziło tylko o zwykły rabunek. Natychmiast rozesłano ogólnostanowy komunikat ostrzegawczy z opisem poszukiwanego samochodu. Ponieważ zamordowano zagranicznego turystę i sprawa zaczynała przykuwać uwagę międzynarodowej opinii publicznej, burmistrz, komisarze miasta i wszyscy policyjni oficjele, od naczelnika policji poczynając, domagali się szybkiego i skutecznego śledztwa. Miami zalała fala powszechnej krytyki i chociaż nic nie mogło tego odmienić, błyskawiczne aresztowanie sprawców choć trochę by to negatywne nastawienie złagodziło. Nazajutrz rano Jorge Rodriguez i Malcolm Ainslie jeździli po Overtown nie oznakowanym wozem w poszukiwaniu dowodów lub świadków zajścia. Za przyzwoleniem Ainsliego śledztwo prowadził Jorge. Na rogu alei Północno-Zachodniej Trzeciej i ulicy Czternastej zauważył on dwóch handlarzy znanych jako Duży Nick i Mały Spudman. Małego poszukiwano za czynną napaść z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Jorge i Ainslie szybko wysiedli z samochodu. Kiedy podchodzili do nich z dwóch stron, odcinając im drogę ucieczki, Duży Nick wepchnął coś do kieszeni, po czym podniósł głowę i spojrzał na nich obojętnie.

Jorge z miejsca nadał ton rozmowie. - Sie ma, Nick. Jak leci? - No dobra - odrzekł czujnie Duży. - O co biega? Handlarze i detektywi mierzyli się wzrokiem. Wszyscy czterej wiedzieli, że jeśli policjanci skorzystają z prawa do zatrzymania i przeszukania podejrzanych, znajdą narkotyki, może nawet broń, a wówczas handlarzy - obaj byli wielokrotnie notowani i karani - mogła czekać długa odsiadka. Jorge zwrócił się do Małego, który mierzył metr pięćdziesiąt pięć i miał dziobatą twarz: - Słyszałeś o tym niemieckim turyście, którego ktoś wczoraj skasował? - W telewizji. Te ciule zaczynają rypać stonkę, głupie cwele. - To chłopaki o tym gadają? - Trochę. Pałeczkę przejął Ainslie. - Gdybyśmy znali nazwiska tych ludzi, bardzo by nam to pomogło. Propozycja była całkowicie jasna: zawrzyjmy układ. Detektywi z wydziału zabójstw uważali, że śledztwo w sprawie zabójstwa ma pierwszeństwo przed wszystkimi innymi sprawami. W zamian za cynk drobniejsze przestępstwa - a nawet nakaz aresztowania - zostałyby zignorowane. Ale Duży Nick postanowił iść w zaparte. - Nie znam, kurwa, żadnych nazwisk. Jorge wskazał samochód. - W takim razie skoczymy na dołek. Duży Nick i Mały Spudman dobrze wiedzieli, że na komendzie czeka ich obowiązkowa rewizja osobista, no i nakaz aresztowania. - Chwila! - rzucił Mały. - Wczoraj słyszałem, jak dwie bajzelówki gadały, że dwóch ciuli dziabnęło jakiegoś frajera i walnęło mu gablotę. - Widziały, jak to się stało? - spytał Jorge. Mały wzruszył ramionami. - Może. - Ich nazwiska? - Ernestyna Smart i Flama, tak ją nazywają. - Gdzie je można złapać?

- Ernestyna komaruje nad rzeką przy Trzeciej. O Flamie nic nie wiem. - Mówisz o tym obozowisku bezdomnych nad North River przy Trzeciej? - spytał Jorge. - Taa. - Jeśli to bałach - zagroził Rodriguez - wrócimy tu po was. Jeśli nie, mamy u was dług. Wsiedli do samochodu i odjechali. Namierzenie prostytutek zajęło im godzinę. Obozowisko bezdomnych pod pasmem autostrady międzystanowej 95 przy ulicy Trzeciej ciągnęło się wzdłuż North River. Pod autostradą był pierwotnie parking i stały tam teraz dziesiątki nie używanych parkometrów, stercząc bezsensownie pośród niezliczonych szałasów z kartonowych pudeł i z innych porzuconych śmieci - przy Trzeciej powstało pokraczne, brudne miasteczko przypominające koszmarne slumsy w najbiedniejszych krajach Trzeciego Świata. Mieszkający tam ludzie wiedli rozpaczliwe, poniżające życie. W samym obozowisku i na jego skraju walały się sterty śmieci. Jorge i Ainslie wysiedli ostrożnie z samochodu, wiedząc, że w każdej chwili mogą wdepnąć w ludzkie ekskrementy. Ernestyna Smart i Flama dzieliły wielkie stojące od strony rzeki pudło z dykty; sądząc po jego znakowanych ścianach, niegdyś zawierało opony do ciężarówek. W pudle wycięto drzwi. Na drzwiach wisiała kłódka. Jorge i Ainslie pojechali dalej, do kurwilandu - Bulwar Biskajski, Północno- Wschodnia Ósma, Biskajska, Jedenasta, East Flagler i aleja Trzecia - gdzie zagadnęli kilka prostytutek z dziennej zmiany, pytając o Ernestynę i Flamę. Ponieważ tego dnia nie widziano tam ani jednej, ani drugiej, detektywi wrócili do obozowiska. Tym razem toporne drzwi domu Ernestyny i Flamy były otwarte na oścież. Jorge wsunął głowę do ciemnego wnętrza. - Sie masz, Ernestynko. Przyszedł twój przyjacielski gliniarz z sąsiedztwa. Klienci dopisują? Z pudła dobiegł ochrypły głos: - Gdyby dopisywali, nie mieszkałabym w tym chlewie. Chcesz pociupciać? Gliniarzom daję dzisiaj zniżkę. - Szlag by to! No widzisz? A ja nie mam dzisiaj czasu. Muszę rozwikłać pewną sprawę, chodzi o morderstwo. Podobno wszystko z Flamą widziałyście. Z mroku wychynęła głowa Ernestyny. Jorge ocenił, że mimo usposobienia kobiety co najmniej czterdziestoletniej dziewczyna ma nie więcej jak dwadzieścia lat. Była Murzynką, niegdyś na pewno piękną, lecz teraz twarz miała napuchniętą i zrytą bruzdami zmarszczek. Ale figurę zachowała całkiem-całkiem. Pod białą sukienką bez rękawów rysowało się

szczupłe ciało i jędrne piersi. Ernestyna pochwyciła jego spojrzenie - wyglądało na to, że jest rozbawiona. - Wszyscy coś widzimy - odrzekła. - Tylko nie zawsze pamiętamy. - Ale jak ci pomogę, to sobie przypomnisz? Ernestyna uśmiechnęła się tajemniczo i Jorge już wiedział, że jest chętna do współpracy. Właśnie tak trzeba było traktować prostytutki - detektywi przyjaźnili się z nimi, chcąc zyskać w nich sprzymierzeńców. Ulicznice dużo wiedziały i jeśli spodobał im się policjant albo proponowany przez niego układ, dzieliły się informacjami. Ale nigdy nie robiły tego same z siebie, trzeba było zadawać odpowiednie pytania. Jorge zaczął bardzo ostrożnie: - Ernestyno, czy wczorajszej nocy nie pracowałaś przypadkiem w okolicy Północno- Wschodniej Trzeciej i Dwunastej? - Bo ja wiem? Może. - Pytam o to, bo zastanawiałem się właśnie, czy nie widziałaś tam dwóch gnojków, którzy wskoczyli do gabloty takiego starszego białego faceta. Potem go zastrzelili, a ciało wyrzucili z samochodu. - Nie, ale widziałam jednego z naszych braci z jakąś tanią białą tuftą, którzy zatrzymali wóz tego zgreda, a potem zrobili to, co mówisz. Jorge zerknął na Ainsliego, który skinął głową. Trafili w dziesiątkę. - Wyjaśnijmy to sobie - kontynuował Jorge. - Widziałaś Murzyna z białą kobietą, tak? - Tak. - Ernestyna spojrzała mu prosto w oczy. - Zanim powiem coś więcej, odpalisz mi dolę? - Jeśli nie wciskasz nam kitu, załapiesz stówę. - Czadowo. - Robiła wrażenie zadowolonej. - Znasz ich nazwiska? - Ten czarnuch to Żaba Kermit. Wygląda jak żaba, ma takie wyłupiaste patrzały. Ostry jest, zawsze wymachuje gnatem. - A kobieta? - Słyszałam, że wołają na nią Maggie. Przykleiła się do Kermita, nie odstępuje go na krok. Przesiadują w knajpie na Ósmej, raz widziałam, jak zwinęli ich za jakąś rozpierdówę. - Gdybym przywiózł ci kilka zdjęć, rozpoznałabyś ich? - No jasne, skarbie. - Ernestyna musnęła mu dłonią policzek. - Ładniutki jesteś. Jorge uśmiechnął się i parł naprzód.

- A Flama? Ona też nam pomoże? - Będziesz musiał go o to zapytać. Jorgego zamurowało. - Będę musiał... Flama to... - Damski luj - dokończyła za niego Ernestyna. - Nazywa się Jimmy McRae. Ainslie głośno jęknął. - Na świadka się nie nadaje, wykluczone! Jorge kiwnął głową. Transwestyci stanowili w podziemnym światku rozpusty zjawisko dość powszechne. Na domiar złego wyglądało na to, że ten robił za damską prostytutkę. Takiego dziwadła do sądu ściągnąć nie mogli; ława przysięgłych patrzyłaby na niego z odrazą, więc Flamę musieli sobie odpuścić. Ernestyna natomiast byłaby dobrym świadkiem, poza tym niewykluczone, że znaleźliby kilku innych. - Jeśli to, co mówisz, się potwierdzi, za parę dni wpadniemy tu z forsą - zapewnił ją Jorge; pieniądze na opłacanie informatorów pochodziły ze specjalnego funduszu. W tej samej chwili przenośna radiostacja wywołała ich numer: 1910. Ainslie odpowiedział kodem „QSK”, co znaczy: „Nadawajcie”. - Przekręć do porucznika. Za pomocą tej samej radiostacji, która pełniła również funkcję telefonu, sierżant połączył się z Leo Newboldem. - Przełom w sprawie Niehausa - oznajmił porucznik. - Policja stanowa namierzyła skradziony wóz i przymknęła dwoje podejrzanych. Już ich do nas wiozą. - Niech pan nic nie mówi, panie poruczniku. - Ainslie zajrzał do notatnika. - Murzyn znany jako Kermit i biała dziewczyna imieniem Maggie? - Zgadza się! To oni. Skąd wiedziałeś? - Jorge Rodriguez znalazł świadka. Prostytutkę. Zgodziła się zidentyfikować podejrzanych. - Powiedz mu, że odwalił kawał dobrej roboty. Wracajcie na komendę. Trzeba się z tym szybko uwinąć. *** Powoli wyłaniały się wszystkie fakty. Bystrooki policjant stanowy, który zapamiętał komunikat ostrzegawczy rozesłany poprzedniego dnia przez policję z Miami, zauważył poszukiwany samochód, zatrzymał go i aresztował jadących nim ludzi: Murzyna Kermita Kapruma, lat dziewiętnaście, oraz Maggie Thorne, białą, lat dwadzieścia trzy. Mieli przy sobie rewolwery kalibru trzydzieści osiem, które wysłano do analizy balistycznej.

Podejrzani zeznali, że mniej więcej godzinę przedtem znaleźli porzucony samochód z kluczykami w stacyjce, więc pojechali na przejażdżkę. Było to oczywiste kłamstwo, ale mundurowi nie łapali ich za słówka, dobrze wiedząc, że najważniejsze pytania zadadzą im detektywi z wydziału zabójstw. Kiedy Ainslie i Jorge przyjechali do komisariatu, Kaprum i Thorne już tam czekali w oddzielnych salach przesłuchań. Komputer ujawnił, że oboje byli notowani od osiemnastego roku życia. Thorne siedziała w więzieniu za kradzież i była karana za prostytucję, natomiast Kaprum pudłował dwukrotnie, za kradzież i zakłócanie porządku publicznego. Prawdopodobnie obydwoje byli notowani także jako przestępcy młodociani. *** Biura wydziału zabójstw departamentu policji w Miami zupełnie nie przypominały hałaśliwych i ruchliwych biur, jakie widuje się w telewizji. Do tych ostatnich łatwo wejść i każdy zachowuje się tam, jak chce, tymczasem do wydziału zabójstw na czwartym piętrze przypominającego fortecę gmachu komendy głównej policji w Miami dostać się można było windą z holu na parterze, ale już prowadzące do biur drzwi otwierały się tylko po wsunięciu do czytnika specjalnej karty. Poza zatrudnionymi tam detektywami, cywilami i kilkoma starszymi oficerami nikt takiej karty nie miał. Wszyscy pozostali policjanci i ewentualni goście musieli uzgadniać wizyty z wyprzedzeniem, ale nawet wówczas towarzyszył im ktoś, kto kartę posiadał. Więźniowie i podejrzani wjeżdżali windą bezpośrednio z podziemnego garażu. Dzięki temu wszyscy nad wszystkim panowali i w wydziale zabójstw zwykle było cicho i spokojnie. Jorge Rodriguez i Malcolm Ainslie przyjrzeli się podejrzanym przez weneckie lustro. - Przynajmniej jedno z nich musi się przyznać - powiedział sierżant. - Niech pan zostawi to mnie - odrzekł Jorge. - Chcesz przesłuchać oboje? - Tak. Zacznę od dziewczyny. Będzie pan miał coś przeciwko temu, jeśli zrobię to sam? Podejrzanego o morderstwo przesłuchiwało zazwyczaj dwóch detektywów, ale poprzednie solowe sukcesy Jorgego były argumentem dość przekonującym, zwłaszcza teraz. Ainslie pokręcił głową. - Idź. Jorge zaczął przesłuchiwać dwudziestotrzyletnią Maggie Thorne, a sierżant obserwował jego poczynania przez weneckie lustro. Podejrzana była blada i nie wyglądała na swoje lata; miała na sobie poplamione, podarte dżinsy i brudny sweter. Ainslie pomyślał, że

gdyby nałożyła sukienkę i umyła twarz, byłaby bardzo ładną dziewczyną. Teraz jednak, kiwając się nerwowo na metalowym krześle, do którego ją przykuto, robiła wrażenie twardej i wybuchowej. Kiedy do sali wszedł Jorge, szarpnęła kajdankami, pobrzękując nimi o oparcie, i wrzasnęła: - Do kurwy nędzy, czy muszę to nosić?! Rodriguez uśmiechnął się tylko i podszedł bliżej, żeby je zdjąć. - Jak leci? Jestem detektyw Rodriguez. Chciałaby pani zapalić albo napić się kawy? Thorne rozcierała nadgarstki, mrucząc coś o mleku i cukrze. Trochę się odprężyła, chociaż wciąż była czujna. Twardy orzech do zgryzienia - pomyślał Ainslie. Jorge jak zwykle przyniósł termos, dwa styropianowe kubki i papierosy. Nalewał kawę i mówił: - A więc nie pali pani, hę? Ja też nie. Tytoń to niebezpieczna rzecz... (Nie tak niebezpieczna jak jej trzydziestkaósemka - pomyślał Ainslie)... Przepraszam, będzie pani musiała wypić czarną... Hej, czy mogę mówić ci po imieniu? Jestem Jorge... Widzisz, chcę ci pomóc, jeśli tylko będę mógł. Właściwie to chyba możemy pomóc sobie nawzajem... Nie, to nie bałach. Rzecz w tym, Maggie, że wpakowałaś się w poważne tarapaty, ale spróbuję ci pomóc... Ainslie stał przed weneckim lustrem, nerwowo postukując stopą w podłogę. Szybciej, na co czekasz - myślał niecierpliwie, dobrze wiedząc, że Rodriguez nie może rozpocząć przesłuchania, dopóki nie zapozna podejrzanej z przysługującymi jej prawami, w tym z prawem do adwokata. Naturalnie obecność adwokata ograniczała swobodę zadawania pytań i w tej krytycznej fazie śledztwa była ostatnią rzeczą, jakiej śledczy pragnęli, dlatego też detektywi z wydziału zabójstw zawsze próbowali przedstawiać podejrzanym ich prawa w taki sposób, żeby ci odpowiedzieli: „nie”. W tej dziedzinie umiejętności Jorgego były wprost legendarne. Zaczął od przesłuchania wstępnego - całkowicie zgodnego z prawem - wypytując Maggie Thorne o personalia: o imię i nazwisko, adres, datę urodzenia, zawód i numer ubezpieczenia społecznego. Z tym że Jorge się nie spieszył, celowo zwlekał, przetykając pytania komentarzami. - Urodziłaś się w sierpniu? To tak samo jak ja. Oboje jesteśmy lwami, ale ja nie wierzę w znaki zodiaku. A ty? Mimo łagodnego podejścia dziewczyna wciąż zachowywała czujność, dlatego Jorge kontynuował przesłuchanie wstępne, nie wspominając o przedmiocie śledztwa. - Jeszcze tylko kilka szczegółów, Maggie. Jesteś mężatką? Nie? Ja też jeszcze się nie

ożeniłem. Może kiedyś. A chłopak? Masz chłopaka...? Kermit? Obawiam się, że Kermit też ma kłopoty i chyba ci teraz nie pomoże. Kto wie, może to właśnie przez niego tu trafiłaś... A matka...? Jezu! Nigdy jej nie widziałaś...?! No, a ojciec...? Dobra, koniec z pytaniami o rodziców. Siedział blisko niej, od czasu do czasu dotykając jej dłoni albo ramienia. Bywało, że trzymał podejrzanych za rękę, ba, nawet z nimi płakał. Ale Thorne była twarda, więc ciągle zwlekał. Jednak przesłuchanie wstępne nie mogło trwać w nieskończoność. - Czy jest ktoś, z kim chciałabyś się skontaktować, Maggie...? Dobra, ale jeśli zmienisz zdanie, od razu mi o tym powiedz. Spięty Ainslie czekał, aż Jorge zapozna Thorne z przysługującymi jej prawami. Tymczasem obserwował dziewczynę. W jej twarzy było coś znajomego, ale choć przeszkolono go w zakresie tak zwanej identyfikacji asocjacyjnej, w żaden sposób nie potrafił jej sobie z nikim skojarzyć. Ta niemożność go intrygowała. - Dobra, Maggie. Mamy sobie dużo do powiedzenia, ale przedtem muszę cię o coś zapytać: czy chcesz rozmawiać ze mną jak dotąd, bez adwokata? Jorge stąpał po bardzo kruchym lodzie, mimo to granic prawa nie przekroczył. Thorne niemal niedostrzegalnie skinęła głową. - Świetnie, bo ja też chcę z tobą pogadać bez świadków. Ale najpierw musimy coś załatwić, wiesz, jakie są te przepisy. Dlatego powiadamiam cię oficjalnie, że masz prawo milczeć... Jorge wygłaszał urzędową formułkę, która brzmiała mniej więcej tak: „Nie musisz ze mną rozmawiać ani odpowiadać na żadne pytania... Wszystko, co powiesz, może być wykorzystane jako dowód przeciwko tobie... W każdej chwili masz prawo do adwokata... Jeśli nie stać cię na adwokata prywatnego, zostanie ci przydzielony adwokat z urzędu...” Ainslie uważnie słuchał. Chociaż tego rodzaju sale były z reguły dźwiękoszczelne, głos przenikał przez szkło lustra, dlatego też gdyby zaszła taka konieczność, mógłby później zaświadczyć, że podejrzana została ostrzeżona i zapoznana z przysługującymi jej prawami. Nie szkodzi, że Jorge mówił swobodnie i obojętnie, liczyły się tylko słowa, choć wydawało się, że Thorne wcale nie zwraca na nie uwagi. Nadszedł czas na drugą wyrachowaną i ryzykowną zagrywkę. - Maggie, możemy teraz kontynuować naszą rozmowę albo wyjdę stąd i już nigdy mnie nie zobaczysz. Na twarzy dziewczyny zagościł wyraz niepewności: co będzie, jeśli facet zniknie? Jorge natychmiast rozpoznał znajome symptomy. Był bliski sukcesu.

- Maggie, rozumiesz, co przed chwilą powiedziałem...? Jesteś tego pewna...? Dobra, a więc mamy to za sobą... Aha, jeszcze jedno. Musisz podpisać ten dokument. Potwierdza to, co przed chwilą powiedziałaś. Thorne nabazgrała swój podpis pod oficjalnym dokumentem zaświadczającym, że zapoznawszy się z przysługującymi jej prawami, postanowiła rozmawiać z detektywem Rodriguezem bez adwokata. Ainslie schował notatnik. Jorge wpłynął na bezpieczne wody, a przekonany o winie podejrzanych sierżant był pewien, że w ciągu godziny co najmniej jedno z nich przyzna się do popełnienia zbrodni. Jak się miało okazać, Rodriguez potrzebował na to nie jednej, ale dwóch godzin. *** W trakcie przesłuchania - najpierw Maggie Thorne, potem Kapruma czekającego w sąsiedniej sali - wyszło na jaw, że podejrzani zrobili skok bez żadnego konkretnego planu, co, miast zwykłym rabunkiem, skończyło się zbrodnią. Potem, już po fakcie, byli szczerze przekonani, że uda im się wyjść z tego cało dzięki stekowi kłamstw, które uznali za bardzo wymyślne, a które dla doświadczonego śledczego były ewidentną bzdurą. - A ten samochód, Maggie - pytał Jorge. - Powiedzieliście policjantowi, że znaleźliście go kilka minut wcześniej z kluczykami w stacyjce i pojechaliście na przejażdżkę... A gdybym ci powiedział, że mam świadka, który widział was wczoraj w tym wozie, który widział całe zajście? Poza tym w samochodzie było kilkanaście puszek po napojach i papierów po kanapkach. I puszki, i papiery wysłano do laboratorium. Co będzie, jeśli znajdą na nich wasze odciski palców...? Nie, nie masz racji, Maggie. Jeśli znajdą na nich wasze odciski palców, udowodni to, że byliście w tym samochodzie znacznie dłużej niż tylko „kilka minut”, jak twierdzisz. Jorge upił łyk kawy i czekał. Thorne też się napiła. - I jeszcze coś, Maggie. Kiedy was zatrzymano i zrewidowano, mieliście przy sobie mnóstwo pieniędzy, ponad siedemset dolarów. Powiesz mi, skąd je wytrzasnęliście...? Pracowaliście? Gdzie? Co robiliście...? Coś takiego! Chwytaliście się dorywczych zajęć? Musieliście nielicho harować, żeby zarobić tyle szmalu. Jak się nazywali wasi pracodawcy...? W takim razie podaj mi choć jedno, dwa nazwiska, żebyśmy mogli to sprawdzić... Nie pamiętasz? Maggie, nie chcesz sobie pomóc. Dobra, lećmy dalej. Wśród znalezionych przy was dolarów były niemieckie marki. Skąd je mieliście...? Marki, Maggie, niemieckie pieniądze. Jeździliście ostatnio do Niemiec...? Nie zalewaj, Maggie, jak można o czymś takim zapomnieć? Zabraliście je

Niehausowi...? To człowiek, którego zamordowano. Zastrzeliłaś go ze swojego rewolweru, Maggie? Poddają go badaniom. Jeśli z niego strzelałaś, badania to wykażą. Maggie, mówię do ciebie jak przyjaciel. Masz kłopoty, duże kłopoty, i chyba o tym wiesz. Chciałbym ci pomóc, ale żebym mógł to zrobić, musisz zacząć mówić prawdę... Masz, napij się jeszcze kawy... Pomyśl o tym, Maggie. Prawda wiele ułatwi, zwłaszcza tobie. Bo kiedy poznam prawdę, będę mógł ci doradzić... Przesłuchanie młodszego podejrzanego, Kapruma - Ainslie stwierdził, że wyłupiaste oczy Murzyna rzeczywiście przypominają oczy żaby - było trudniejsze. - Dobra, Kermit. Od pół godziny wysłuchuję twoich odpowiedzi i obaj wiemy, że wciskasz mi kit. Skończmy z tym i przyjrzyjmy się faktom. Ty i twoja przyjaciółka Maggie uprowadziliście ten samochód, obrabowaliście kierowcę, po czym go zabiliście. Otóż mogę ci powiedzieć, że Maggie Thorne przyznała się do winy. Mam jej pisemne zeznanie, w którym twierdzi, że to ty wpadłeś na ten pomysł i że to ty zastrzeliłeś Niehausa. Dziewiętnastoletni Kaprum zerwał się na równe nogi i wrzasnął: - Kłamliwa suka! To ona to zrobiła! To był jej pomysł, nie mój! Ja tylko w to wszedłem i... - Spokojnie! Przestań, Kaprum! Słyszysz! Siadaj! To jak wygrana na loterii - pomyślał Jorge. Reagując na domniemaną zdradę Maggie, Kaprum był teraz skłonny przedstawić swoją wersję wydarzeń. Ainslie pewnie by się uśmiechnął, gdyby nie śmierć nieszczęsnego Niemca. Kermit został już zapoznany ze swoimi prawami i nie było potrzeby ich powtarzać. - A więc powiesz mi w końcu, co właściwie zaszło? - spytał Rodriguez. - Jeśli tym razem wyznasz prawdę, polepszysz swoją sytuację... Świetnie. W takim razie zacznijmy od chwili, kiedy ty i Maggie Thorne zatrzymaliście ten samochód... Dobrze, skoro chcesz. Nie „ty i Maggie Thorne”, tylko „Maggie Thorne i ty”... A więc gdzie byliście, kiedy... Jorge pisał w notatniku, a nieświadom konsekwencji Kaprum sypał faktami, nie zdając sobie sprawy, że nie ma prawie żadnej różnicy, kto co zrobił, a najważniejsze w tym wszystkim jest to, iż działali i zamordowali w zmowie. Kiedy Rodriguez spytał go, dlaczego w ogóle strzelali, Murzyn odpowiedział: - Ten zgred nas zwymyślał. Zaczął coś wykrzykiwać, nic z tego nie kumaliśmy. Nie chciał się, kurwa, zamknąć. Już po wszystkim Kaprum przeczytał zeznanie, korzystając z długopisu Jorgego, na każdej stronie postawił swoją parafkę, po czym podpisał dokument będący pełnym przyznaniem się do winy.

Kilka godzin później raport z laboratorium balistycznego ujawnił, że z ciała Niemca wydobyto trzy pociski. Jeden wystrzelono z rewolweru Kapruma, dwa pozostałe z rewolweru Maggie Thorne. We wnioskach końcowych lekarz sądowy twierdził, że kula z broni Kapruma tylko zraniła ofiarę, natomiast obie kule z broni Thorne spowodowały natychmiastową śmierć Niemca. Ainsliego na chwilę odwołano, ale wrócił na drugą część przesłuchania. Maggie Thorne. - Co teraz? - spytała pod koniec dziewczyna z poważną miną. - Dadzą nam dozór? Jorge nawet nie próbował odpowiedzieć. Ainslie wiedział dlaczego. Cóż można rzec komuś tak nieświadomemu wagi popełnionego czynu i nieuchronnych jego konsekwencji? Jak mógł jej powiedzieć: „Nie, nie macie szansy ani na dozór sądowy, ani na czasowe zwolnienie za kaucją, ani nawet na to, że kiedykolwiek wyjdziecie z więzienia. Jest niemal stuprocentowo pewne, że po procesie przed sędzią i ławą przysięgłych zostaniecie uznani za winnych zbrodni i skazani na śmierć na krześle elektrycznym”? *** Podczas procesu obrońcy podniosą wielki krzyk, że przyznanie się do winy zostało wymuszone. Niewykluczone, że użyją słowa „podstępnie” - Ainslie musiał przyznać, że jest w tym trochę prawdy. Jednak mając przed sobą zaświadczenie, że oskarżeni zostali zapoznani z przysługującymi im prawami i świadomie podpisali dokument, w którym z praw tych zrezygnowali, sędzia na pewno odrzuci sprzeciw i utrzyma ważność zeznań wydobytych przez Jorgego. Jeśli zaś chodzi o ów „podstęp”, sierżant uważał, że był usprawiedliwiony. W przypadku przestępstw zagrożonych karą śmierci zdobycie jednoznacznego i przekonywającego dowodu bywało bardzo trudne, a dzięki przebiegłym obrońcom winni czasami nie ponosili żadnej kary; nieuchronnie nasuwała się tu na myśl sprawa O.J. Simpsona. Jednak bez względu na to, w jaki sposób zostały zdobyte, zeznania Thorne i Kapruma zawierały prawdę, która miała postawić ich przed sądem, a z punktu widzenia społeczeństwa - i Ainsliego - to liczyło się najbardziej. *** Na myśl o przyznaniu się do winy sierżant wrócił do rzeczywistości, przypominając sobie, że jedzie do Raifordu i że ma przed sobą bezkresną podróż. Od rozmowy z księdzem Uxbridge’em dręczyło go jedno: co usłyszy od Elroya Doila?

Spojrzał na znaki drogowe na poboczu. Zjechali już z autostrady międzystanowej 95 i pędzili Florida’s Turnpike. Od Orlando, pierwszego większego miasta na trasie, dzieliło ich trzysta dwadzieścia kilometrów. 3. Przysnął, gdy mijali Fort Lauderdale, i obudził go dopiero lekki wstrząs. Pewnie jakiś wybój albo, co bardziej prawdopodobne, szop; ich ścierwo walało się po całej autostradzie. Przeciągnął się, usiadł prosto i zerknął na zegarek: było dziesięć minut po północy. W oddali widział zjazd na West Palm Beach, co oznaczało, że mieli za sobą jedną trzecią drogi do Orlando. Jorge jechał lewym pasem w dość gęstym ruchu. Ainslie sięgnął po telefon i wystukał numer porucznika Newbolda. Kiedy Newbold podniósł słuchawkę, sierżant rzucił: - Dobry wieczór, panie poruczniku. Melduje się najlepszy gliniarz w Miami. - Sie masz, Malcolm. Wszystko w porządku? Ainslie spojrzał w lewo. - Szalony Kubańczyk jak dotąd mnie nie zabił. Newbold zachichotał. - Słuchaj, sprawdziłem kilka lotów i zarezerwowałem dla ciebie bilet. Myślę, że powinieneś dotrzeć do Toronto jutro po południu. - Dobra nowina, panie poruczniku. Dzięki. - Zapisał szczegóły: 10.05, Delta z Jacksonville do Atlanty, a stamtąd Air Canada do Toronto. Będzie na miejscu ledwie dwie godziny później, niż pierwotnie planował, i bardzo mu ulżyło. Układ był cokolwiek niedoskonały, ponieważ rodzice Karen, mieszkający ponad godzinę jazdy od Pearson Airport w Toronto, wydawali w porze lunchu przyjęcie, na które się spóźni, za to na rodzinną kolację zdąży na pewno. - Niech Rodriguez podrzuci cię do Jacksonville. To tylko dziewięćdziesiąt sześć kilometrów, bez trudu się wyrobicie. A kiedy wrócisz, zerkniemy na twoje wydatki i coś wymyślimy. - Karen się ucieszy. - Była zdenerwowana? - Można to tak określić. Newbold westchnął. - Devina też się wścieka, kiedy mam parszywą służbę, i w większości przypadków nie