Arthur
Hailey
PrzeciążenieOverload
Przełożyła z angielskiego
Teresa Grabowska
Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie.
Łk, 12,35
O ciemno, ciemno, choć blask południowy.
John Milton
(Samson Siłacz,
tłum. J. Żuławski)
Od „...1974 roku tempo budowy nowych elektrowni w Kalifornii spadło o ponad
pięćdziesiąt procent w stosunku do poziomu lat 1970-1974. W wyniku tego spadku bardzo
realna staje się groźba katastrofalnego dla gospodarki krachu energetycznego w latach
dziewięćdziesiątych; już teraz zaczyna się doceniać niebezpieczeństwo częściowych i
całkowitych wyłączeń prądu, jakie zagrażają w latach osiemdziesiątych...”
„Fortune”
(czasopismo)
CZĘŚĆ PIERWSZA
1.
Żar! Żar jak szczelna kołdra spowijał całą Kalifornię od spalonej słońcem granicy z
Meksykiem na południu aż po majestatyczną puszczę Klamath na północy wrzynającą się
klinem w stan Oregon. Uciążliwy, pozbawiający sił żar.
Cztery dni wcześniej pasmo gorącego, suchego powietrza długości tysiąca mil i
szerokości trzystu zaległo nad całym stanem i przysiadło jak kwoka. Tego lipcowego ranka, w
środę, spodziewano się, że front atmosferyczny znad Pacyfiku zepchnie falę upału dalej na
wschód, przynosząc ochłodzenie z opadami na wybrzeżu północnym i w górach. Niestety, tak
się nie stało. Teraz, o pierwszej po południu, mieszkańcy Kalifornii nadal prażyli się w
temperaturze wahającej się od dziewięćdziesięciu do grubo ponad stu stopni Fahrenheita bez
cienia nadziei na rychłą zmianę.
We wszystkich miastach i na przedmieściach, w fabrykach, biurach, sklepach i
mieszkaniach buczało sześć milionów elektrycznych klimatyzatorów. Na tysiącach farm
żyznej Doliny Centralnej, najbogatszego kompleksu rolniczego na świecie, całe armie pomp
elektrycznych tłoczyły wodę ze studni głębinowych, by napoić spragnione bydło oraz
nawodnić wypalone suszą winnice, sady cytrusowe, pola zbóż, lucerny i cukinii. Niezliczone
lodówki i zamrażarki pracowały bez ustanku, a mimo to zaopatrzenie w prąd
rozpieszczonego, wygodnickiego, marnującego energię społeczeństwa, które we wszystkim
wysługiwało się maszynami, przebiegało bez zakłóceń.
Kalifornia doświadczyła już podobnych upałów i przetrwała ich konsekwencje. Tyle
że nigdy dotychczas zapotrzebowanie na energię elektryczną nie było tak wielkie.
- A więc stało się. - Główny dyspozytor mocy powiedział to zupełnie niepotrzebnie. -
Naruszamy ostatnie rezerwy.
Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Wszyscy, to znaczy stały personel Centrum
Dyspozycji Mocy oraz zebrane tu dzisiaj kierownictwo firmy Światło i Moc Złotego Stanu.
Światło i Moc było wśród zakładów użyteczności publicznej gigantem takim jak w
swojej branży General Motors. Przedsiębiorstwo pokrywało dwie trzecie zapotrzebowania
całej Kalifornii na energię elektryczną i gaz. Jego istnienie mieszkańcy stanu uznawali za tak
oczywiste i naturalne jak istnienie słońca, pomarańczy czy wina. ŚMZS było też bogate, silne
i sprawne, także we własnym mniemaniu. Jego wszechmocna obecność zyskała mu z czasem
przydomek Boska Moc i Światłość.
Mieszczące się w podziemiach głównego budynku firmy Centrum Dyspozycji Mocy
było ośrodkiem dowodzenia nazwanym kiedyś przez jednego ze zwiedzających
Skrzyżowaniem sali operacyjnej z mostkiem kapitańskim transatlantyku. W samym środku
pomieszczenia na podium wysokości dwóch stóp stała konsola sterownicza, przy której
pracował główny dyspozytor wraz z sześcioma asystentami. W zasięgu ręki mieli klawiatury
dwóch końcówek komputera, a w ściany wokół nich wbudowane były baterie wyłączników i
schematy linii przesyłowych oraz podstacji, na których wskaźniki i kolorowe światełka
obrazowały aktualny stan dwustu pięciu bloków wytwarzających energię w
dziewięćdziesięciu czterech elektrowniach Kalifornii należących do ŚMZS. Panowała tu
atmosfera pracy - asystenci dyspozytora kontrolowali nieustannie zmieniające się masy
informacji. Dzięki staraniom inżynierów akustyków poziom hałasu był znośny.
- Jesteś absolutnie pewien, że nie uda się kupić więcej energii? - zapytał wysoki,
muskularny mężczyzna w koszuli z długim rękawem stojący za konsolą. Nim Goldman,
dyrektor do spraw planowania i jednocześnie asystent prezesa ŚMZS, z powodu panującego
upału rozluźnił krawat, odsłaniając owłosiony tors. Włosy na piersi miał takie same jak na
głowie - kręcone, czarne, przetykane srebrnymi nitkami. Oczy w silnej, czerstwej twarzy o
grubych rysach spoglądały otwarcie, władczo i przeważnie, choć nie w tej chwili, z wesołym
błyskiem. Dobiegał pięćdziesiątki i dzisiaj z powodu napięcia i zmęczenia wyglądał na swoje
lata. Od kilku dni przesiadywał w pracy do północy, a wstawał o czwartej nad ranem; wstając
wcześnie, musiał się też wcześnie golić, więc o tej porze nosił już ślady zarostu. Tak jak
reszta zebranych w Centrum Dyspozycji Mocy Nim był mokry od potu, po części z powodu
napięcia psychicznego, po części dlatego, że kilka godzin wcześniej wyłączono klimatyzację,
odpowiadając na pilny apel ogłoszony tutaj i nadawany przez radio oraz telewizję do
społeczeństwa Kalifornii, by z powodu poważnego kryzysu zasilania oszczędzać energię.
Sądząc jednak po wznoszącej się na wykresie krzywej, czego każdy z zebranych był
świadomy, apel przeszedł prawie bez echa.
Główny dyspozytor, siwowłosy weteran, odpowiadał na pytania Nima z obrażoną
miną. Przez ostatnie dwa dni jego pomocnicy nie odchodzili od telefonów, usiłując niczym
zrozpaczone gospodynie domowe skupować nadwyżki energii z pozostałych stanów i
Kanady. Goldman wiedział o tym.
- Ściągamy z Oregonu i Newady, co tylko się da, panie Goldman. Pacific Intertie jest
przeciążone. Arizona trochę pomogła, ale sami mają trudności. Jutro chcieliby kupić od nas.
- Powiedz im, że to niemożliwe - zawołała asystentka dyspozytora.
- Czy dzisiaj po południu damy sobie radę sami? - spytał J. Eric Humphrey, prezes
zarządu, do tej pory zajęty czytaniem komputerowego raportu na temat aktualnej sytuacji. Jak
zwykle uprzejmy ton prezesa doskonale pasował do jego pewności siebie rdzennego
bostoriczyka, którą nosił codziennie jak zbroję. Niewielu osobom udało się kiedykolwiek
przez nią przebić. Od trzydziestu lat mieszkał w Kalifornii i zdołał się tu zadomowić, lecz
bezceremonialny sposób bycia mieszkańców Zachodu nie zdołał naruszyć jego patyny z
Nowej Anglii. Był mężczyzną niewysokim, krępej postury, o regularnych rysach twarzy i
nienagannym wyglądzie. Nosił szkła kontaktowe. Pomimo upału włożył ciemny garnitur z
kamizelką i jeśli nawet się pocił, na szczęście nie było to widoczne.
- Nie wygląda to dobrze, panie prezesie - odparł główny dyspozytor, wkładając do ust
kolejną tabletkę przeciw nadkwasocie; stracił już rachubę, ile ich połknął w ciągu tego dnia.
Dyspozytorzy musieli brać tabletki z powodu napięć, jakie wywoływała ich praca, i
przedsiębiorstwo w wielkopańskim geście zainstalowało dozownik, z którego za darmo mogli
brać lekarstwa łagodzące skutki stresów.
- Jeśli uda nam się wytrzymać, to tylko dzięki nadludzkiemu wysiłkowi, oczywiście o
ile szczęście nam dopisze - uzupełnił Nim Goldman.
Jak kilka minut wcześniej wspomniał dyspozytor, naruszona została ostatnia „gorąca”
rezerwa. Nie musiał wyjaśniać, że każde z przedsiębiorstw w rodzaju ŚMZS posiada dwa
typy rezerw: „gorącą” i „zimną”. „Gorąca” obejmuje generatory pracujące przy niepełnym
obciążeniu, lecz których wydajność można zwiększyć w każdej chwili. „Zimna” rezerwa to
wszelkie elektrownie aktualnie nie pracujące, ale gotowe do uruchomienia i osiągnięcia pełnej
wydajności w ciągu dziesięciu do piętnastu minut.
Godzinę wcześniej ostatnia „zimna” rezerwa - dwie turbiny gazowe w elektrowni koło
Fresno, każda o wydajności sześćdziesięciu pięciu megawatów - stała się „gorącą”. W tej
chwili obie turbiny osiągnęły maksimum możliwości, nie pozostawiając żadnych rezerw.
Zwalisty, lekko przygarbiony mężczyzna o twarzy jak pękaty kufel i krzaczastych
brwiach, który przysłuchiwał się wymianie zdań między prezesem a dyspozytorem, wtrącił
się gwałtownie:
- Jasna cholera! Nie byłoby tego całego ambarasu, gdybyśmy mieli uczciwą prognozę
pogody na dzisiaj. - Ray Paulsen, wiceprezes odpowiedzialny za zaopatrzenie w energię,
odszedł nerwowym krokiem od stołu, gdzie wraz z innymi oglądał wykresy zużycia energii,
porównując aktualne z ubiegłorocznymi.
- Wszystkie prognozy były tak samo błędne jak nasza - zaprotestował Nim Goldman. -
Czytałem we wczorajszej gazecie i słyszałem dzisiaj przez radio, że nadchodzi fala
chłodniejszego powietrza.
- Na pewno stamtąd wzięła informację! Założę się, że wycięła artykuł z gazety i
przykleiła na kartę. - Paulsen patrzył na Nima, który tylko wzruszył ramionami. Dla nikogo
nie było tajemnicą, że się nie znoszą. Goldman, który pełnił podwójną funkcję, planisty i
zastępcy prezesa, miał prawo przeprowadzać doraźne kontrole we wszystkich działach
przedsiębiorstwa. W przeszłości kilka razy wszedł na terytorium Paulsena i chociaż Ray
Paulsen stał dwa szczeble wyżej w hierarchii firmy, niewiele mógł na to poradzić.
- Jeśli mówiąc „ona”, masz mnie na myśli, Ray, bądź przynajmniej na tyle kulturalny,
żeby użyć imienia.
Odwrócili się jak na komendę. Nie zauważyli, kiedy do dyspozytorni weszła Millicent
Knight, drobna, opanowana brunetka, naczelny meteorolog ŚMZS. Jej wejście nikogo nie
zdziwiło: wydział meteorologii stanowił część Centrum Dyspozycji Mocy, a od reszty
pomieszczenia centrum dzieliła go tylko szklana ściana.
Ktoś inny mógłby poczuć się zażenowany, ale nie Ray Paulsen. Przeszedł wszystkie
szczeble w firmowej hierarchii: zaczął przed trzydziestoma laty jako prosty pomocnik
elektryka i piął się w górę przez stanowiska montera i brygadzisty. Kiedyś podczas śnieżycy
w górach spadł ze słupa wysokiego napięcia i uszkodził sobie kręgosłup, co pozostawiło
trwały ślad w postaci niewielkiego garbu. Firma sfinansowała mu studia wieczorowe i młody
Paulsen został inżynierem. Z biegiem lat jego wiedza o systemie ŚMZS stała się wręcz
encyklopedyczna. Niestety, po drodze nie nabył ogłady.
- Głupoty wygadujesz, Milly! - odparował Paulsen.
- Mówię to, co myślę, jak zawsze. To samo powiedziałbym mężczyźnie. Pracujesz jak
mężczyzna, więc nie spodziewaj się innego traktowania.
- Płeć nie ma żadnego znaczenia - odparła urażona Millicent. - Mój wydział
przewiduje pogodę z osiemdziesięcioprocentową trafnością, zresztą doskonale o tym wiesz.
Nigdzie nie znajdziesz lepszego.
- Ale dzisiaj naprawdę spieprzyliście robotę!
- Zlituj się, Ray - zaprotestował Goldman. - Taka rozmowa nic nam nie da.
J. Eric Humphrey przysłuchiwał się kłótni z pozorną obojętnością. Nigdy nie
powiedział tego wyraźnie, ale czasami można było odnieść wrażenie, że nie ma nic przeciw
sprzeczkom wśród personelu kierowniczego, byleby nie ucierpiała praca. Prawdopodobnie
Humphrey należał do biznesmenów, którzy uważali, że pełna harmonia w przedsiębiorstwie
łatwo prowadzi do samozadowolenia. Gdy jednak zależało mu na tym, prezes potrafił uciąć
dyskusję ostrzem swego autorytetu.
Prawdę powiedziawszy, nie było potrzeby, by w dyspozytorni przebywali teraz
Humphrey, Goldman, Paulsen i paru innych kierowników, gdyż Centrum Dyspozycji Mocy
miało własny, dostatecznie kompetentny personel. Wszyscy wiedzieli, jakie kroki należy
przedsięwziąć w razie awarii. Sposób postępowania opracowano już dawno: większość
działań podejmowały komputery, instrukcje zawsze znajdowały się pod ręką. W takiej jednak
jak obecna krytycznej sytuacji centrum, gdzie informacje uaktualniano na bieżąco, stawało się
magnesem dla tych, którym wolno tu było wchodzić.
Wszystkich dręczyło pytanie, na które wciąż brakowało odpowiedzi: czy
zapotrzebowanie na energię będzie tak duże, że przewyższy możliwości zaopatrzenia? Jeśli
odpowiedź okaże się pozytywna, należy liczyć się z ewentualnością otwarcia się wszystkich
wyłączników, w konsekwencji czego ogromne połacie Kalifornii zostaną pozbawione prądu i
odizolowane od świata. A wtedy nastąpi totalny chaos.
Wprowadzono już pewne ograniczenia. Od dziesiątej rano napięcie prądu
dostarczanego do odbiorców stopniowo zmniejszano, tak że teraz wynosiło osiem procent
poniżej normy. Takie ograniczenie pozwalało na pewną oszczędność energii, lecz oznaczało,
że drobny sprzęt, jak suszarki do włosów, elektryczne maszyny do pisania, lodówki,
otrzymywał o dziesięć, a sprzęt ciężki o dziewiętnaście, dwadzieścia woltów mniej niż
zwykle.
Z powodu obniżonego napięcia urządzenia działały nie tak sprawnie, silniki
elektryczne pracowały głośniej i szybciej się przegrzewały. Komputery bez stabilizatorów
automatycznie się wyłączały i pozostawały unieruchomione aż do czasu przywrócenia
normalnego napięcia. Jednym z efektów ubocznych było zwężanie się obrazu w telewizorach,
tak że nie wypełniał całego ekranu.
Krótkotrwałe ograniczenie dopływu prądu nie powinno spowodować trwałych szkód -
zwykłe żarówki świecą wtedy tylko trochę ciemniej. Ale ośmioprocentowy spadek napięcia
stanowił dopuszczalną granicę, po której przekroczeniu silniki mogły się przegrzać, a nawet
spalić, stwarzając niebezpieczeństwo pożaru. Jeśli więc zmniejszenie napięcia nie przyniesie
pożądanych efektów, trzeba będzie wyłączyć system i ogromne tereny zostaną skazane na
całkowity brak prądu.
Najbliższe dwie godziny powinny przynieść rozstrzygnięcie. Jeśli system jakoś
przetrwa popołudnie, na które w upalne dni przypada szczytowe zapotrzebowanie, obciążenie
zmniejszy się aż do następnego ranka, a wówczas, zakładając, że się ochłodzi, problem sam
się rozwiąże. Lecz gdyby obciążenie, które z upływem dnia stopniowo rosło, zwiększało się
nadal, należało spodziewać się najgorszego.
Ray Paulsen nie poddawał się łatwo.
- Przyznaj się, Milly - powtarzał z uporem - prognoza na dzisiaj była całkowicie
chybiona, prawda?
- Tak, prawda, jeśli chcesz to wyrazić w tak ohydny, niesprawiedliwy sposób. - Oczy
Millicent Knight zabłysły gniewem. - Ale prawdą jest również, że tysiąc mil od wybrzeża
zalegają masy powietrza nazywane wyżem oceanicznym. Meteorologia niewiele o nim wie,
lecz czasami ten wyż potrafi o dzień lub dłużej opóźnić zmianę pogody przewidywaną dla
Kalifornii... - Urwała, po czym dodała z pogardą: - A może jesteś tak szczelnie zawinięty w
druty elektryczne, że nie znasz tego podstawowego prawa przyrody?
Paulsen poczerwieniał:
- Wolnego!
Milly udała, że nie słyszy.
- Jeszcze jedno, Ray. Moi ludzie i ja podaliśmy uczciwą prognozę. Ale prognoza,
przypominam na wypadek, gdyby ci to wyleciało z pamięci, jest tylko prognozą: pozostawia
miejsce na wątpliwości. To nie ja kazałam zamknąć Magalię 2. Ty podjąłeś decyzję o
remoncie, a teraz na mnie chcesz zepchnąć odpowiedzialność.
Zza stołu dobiegł zduszony śmiech.
- Jeden zero - powiedział ktoś półgłosem.
Wszyscy wiedzieli, że część winy za obecne kłopoty ponosi elektrownia Magalia 2
należąca do zakładu położonego na północ od Sacramento. Był to wielki generator parowy
zdolny wytworzyć sześćset megawatów. Od samego początku, gdy zbudowano go przed
dziesięcioma laty, stanowił nieustanne źródło kłopotów. Powtarzające się pęknięcia rury
kotłowej i inne poważniejsze awarie powodowały, że często trzeba go było wyłączać.
Ostatnio zdarzyło się to przed dziesięcioma miesiącami, gdy wymieniano rurę przegrzewacza
pary, ale i po tej naprawie problemy nie ustały. Jak powiedział jeden z inżynierów,
obsługiwanie Magalii 2 można było porównać do próby utrzymywania na wodzie
przeciekającego okrętu.
Przez ostatni tydzień dyrektor Magalii błagał Raya Paulsena o pozwolenie zamknięcia
„dwójki”, by naprawić przeciekającą rurę kotłową, zanim, jak się wyraził, „ten pechowy
czajnik rozleci się na kawałki”. Do wczoraj Paulsen twardo mówił: nie. Nawet przed obecną
falą upałów z powodu nie przewidzianych remontów w innych elektrowniach moc Magalii 2
była potrzebna dla systemu. Czasem jednak należało podjąć ryzyko.
Poprzedniego wieczoru, dowiedziawszy się z prognozy o przewidywanym
ochłodzeniu, Paulsen rozważył wszystkie za i przeciw i wyraził zgodę na odłączenie bloku.
Prace remontowe rozpoczęto kilka godzin później, gdy kocioł ostygł. Tego ranka Magalia 2
stanęła, a przeciekające odcinki rury wymontowano. Choć elektrownia okazała się w tej
chwili gwałtownie potrzebna, „dwójkę” można było ponownie włączyć najwcześniej za dwa
dni.
- Gdyby prognoza się sprawdziła - warknął Paulsen - nie odłączylibyśmy Magalii.
Prezes pokręcił głową. Usłyszał już wystarczająco dużo. Na dochodzenie będzie czas
później.
Tymczasem Goldman naradzał się za konsolą dyspozytora. Teraz silnym głosem
wybijającym się ponad głosy innych oznajmił:
- Za pół godziny trzeba rozpocząć stopniowe wyłączenia u odbiorców. Nie ma
wątpliwości, że to konieczne. - Spojrzał na prezesa. - Sądzę, że musimy powiadomić media.
Telewizja i radio zdążą jeszcze nadać komunikaty.
- Zgoda - powiedział Humphrey. - I niech ktoś połączy mnie z gubernatorem.
- Tak jest. - Jedna z asystentek zaczęła wybierać numer. Na twarzach zebranych
malowało się przygnębienie. Coś podobnego nie zdarzyło się w ciągu stu dwudziestu pięciu
lat istnienia przedsiębiorstwa.
Goldman dzwonił już do działu informacyjnego mieszczącego się w sąsiednim
budynku, z wydaniem komunikatów nie można było bowiem dłużej zwlekać. Normalnie o
decyzjach odcięcia dopływu prądu wiedziało tylko kilka osób, teraz podane to zostanie do
wiadomości publicznej.
Kilka miesięcy wcześniej zmieniono politykę informacyjną firmy i postanowiono
pozbawienie zasilania, jeśli już do niego dojdzie, nazywać „rotacyjnym wyłączeniem”;
eufemizm ten miałby podkreślać tymczasowy charakter tej niedogodności oraz to, że wszyscy
odbiorcy zostaną potraktowani sprawiedliwie. Termin „rotacyjne wyłączenie” wymyśliła
młoda sekretarka, gdyż jej starsi i znacznie lepiej opłacani zwierzchnicy nie wpadli na żaden
możliwy do przyjęcia pomysł. Jednym z odrzuconych określeń było „postępujące
ograniczenie”.
- Biuro gubernatora w Sacramento, panie prezesie - asystentka zwróciła się do Erica
Humphreya. - Mówią, że gubernator przebywa w swojej posiadłości pod Stockton i że
próbują go tam złapać. Proszą pana do telefonu.
Humphrey skinął głową i wziął słuchawkę.
- Czy ktoś wie, gdzie szukać naczelnego? - spytał, zasłaniając mikrofon dłonią.
Nie musiał dodawać, że chodzi o naczelnego inżyniera, Waltera Talbota, spokojnego,
opanowanego, zbliżającego się do emerytury Szkota, którego mądrość w podbramkowych
sytuacjach stała się legendarna.
- Tak - odparł Nim Goldman. - Wyjechał popatrzeć na Grubą Lilkę.
Prezes zmarszczył brwi:
- Mam nadzieję, że nic się tam nie stało.
Oczy wszystkich zwróciły się instynktownie w stronę tablicy ze wskaźnikami, na
której widniał duży napis: „La Mission 5”. Była to Gruba Lilka, najnowszy i największy
generator w elektrowni La Mission pięćdziesiąt mil od miasta.
Generator Gruba Lilka - to ogromne urządzenie zbudowała firma Lilien z
Pensylwanii, a jakiś dziennikarz ukuł obrazową nazwę, która szybko się przyjęła - był
kolosem dostarczającym tysiąc dwieście pięćdziesiąt megawatów energii. Zużywał ogromne
ilości ropy, które wytwarzały przegrzaną parę do napędzania gigantycznej turbiny.
Grubą Lilkę w przeszłości poddawano ostrej krytyce. Już w fazie planowania
specjaliści dowodzili, że budowanie tak wielkiego generatora to czyste szaleństwo, gdyż
powoduje zbytnie uzależnienie od jednego źródła energii. Inni z kolei eksperci mówili o
„wielkich oszczędnościach”, co miało znaczyć, że elektryczność wytwarzana na taką skalę
jest tańsza.
Druga opinia zwyciężyła i jak dotąd, znajdowała potwierdzenie w praktyce. W ciągu
pierwszych dwóch lat od uruchomienia Gruba Lilka okazała się bardziej ekonomiczna niż
mniejsze generatory i absolutnie niezawodna. Teraz w Centrum Dyspozycji Mocy z taśmy
rejestratora odczytano krzepiącą informację, że Gruba Lilka daje z siebie wszystko, pracując
na pełnych obrotach i przejmując aż sześć procent ogólnego obciążenia.
- Wczesnym rankiem zgłoszono wibrację turbiny - wyjaśnił Ray Paulsen. -
Przedyskutowaliśmy sprawę z naczelnym. Raczej nie powinno być zagrożenia, ale obaj
uznaliśmy, że lepiej obejrzeć to na miejscu.
Humphrey z aprobatą kiwnął głową. Tutaj naczelny i tak w niczym nie mógł pomóc,
chociaż czuliby się pewniej w jego obecności.
- Jest gubernator - Humphrey usłyszał w słuchawce telefonistkę, a później znajomy
głos: - Dzień dobry, Ericu.
- Dzień dobry, panie gubernatorze. Niestety, dzwonię z nieprzyjemną...
Wtedy to się stało.
Pośród baterii wskaźników tuż pod napisem „La Mission 5” brzęczyk wydał serię
natarczywych, urywanych sygnałów. Równocześnie zaczęły migać żółte i czerwone światełka
ostrzegawcze. Wskazówka przyrządu rejestrującego pracę „piątki” zadrżała, po czym
raptownie opadła.
- Mój Boże! - ktoś wykrzyknął z przerażeniem.
Gruba Lilka przestała pracować. Nie było co do tego żadnych wątpliwości, gdyż
wszystkie wskazówki opadły do zera i znieruchomiały.
Reakcja była natychmiastowa. W Centrum Dyspozycji Mocy szybkoobrotowa
maszyna rejestrująca dane nagle ożyła, z terkotem wypluwając raporty, podczas gdy setki
wyłączników wysokiego napięcia w rozdzielniach i podstacjach otwierały się na polecenie
komputera. Otwarcie wyłączników mogło uratować system i uchronić pozostałe turbiny przed
awarią. Lecz to, co się właśnie wydarzyło, spowodowało całkowite zaciemnienie na
znacznych obszarach stanu.
W ciągu dwu lub trzech sekund w różnych miejscach miliony ludzi - pracownicy biur
i fabryk, farmerzy, gospodynie domowe, właściciele sklepów i ich klienci, restauratorzy,
drukarze, personel zakładów usługowych, maklerzy, kierownicy hoteli, fryzjerzy, operatorzy
kinowi i bywalcy kin, motorniczy tramwajów, pracownicy stacji telewizyjnych i
telewidzowie, barmani, sortownicy listów, producenci win, lekarze, dentyści, weterynarze,
klienci salonów gry... listę można by ciągnąć w nieskończoność - zostali pozbawieni prądu i
nie mogli kontynuować rozpoczętych czynności. W budynkach windy zatrzymały się między
piętrami. Zawsze tętniące życiem lotniska zamarły. Na ulicach i autostradach światła
przestały sterować ruchem i powstał nieopisany bałagan.
Ponad jedna ósma Kalifornii - obszar znacznie większy niż cała Szwajcaria,
zamieszkany przez prawie trzy miliony ludzi - nagle została unieruchomiona. To, co jeszcze
nie tak dawno było tylko prawdopodobieństwem, w jednej chwili stało się katastrofalną
rzeczywistością, gorszą, niż przewidywano.
Za konsolą w Centrum Dyspozycji Mocy, która posiadała rezerwowe zasilanie,
wszyscy trzej dyspozytorzy pracowali bez wytchnienia, wydając instrukcje przewidziane na
wypadek awarii, przekazując telefoniczne polecenia do elektrowni i kontrolerów rozdziału
mocy, studiując uruchamiane pedałem mapy rolkowe i przeglądając odczyty oscylografów.
Jeszcze przez długi czas będą mieli pełne ręce roboty, gdyż pozostawali daleko w tyle za
działaniami komputera.
- O! Wszystkie światła pogasły. - Eric Humphrey usłyszał w słuchawce głos
gubernatora.
- Wiem - rzekł prezes. - Właśnie w tej sprawie dzwonię.
Przy innym telefonie - bezpośredniej linii do sterowni w La Mission - Ray Paulsen
krzyczał:
- Co, do cholery, stało się z Grubą Lilką?!
2.
Wybuch w La Mission, zakładzie należącym do Światła i Mocy Złotego Stanu,
nastąpił bez żadnego ostrzeżenia.
Pół godziny wcześniej Walter Talbot, naczelny inżynier przedsiębiorstwa, przyjechał
na inspekcję generatora Gruba Lilka, gdyż otrzymał od nocnej zmiany informację o
niewielkiej wibracji turbiny. Naczelny był szczupłym, kościstym mężczyzną, na pozór
surowym i nieprzystępnym, ale z poczuciem humoru. Nadal mówił z silnym akcentem
charakterystycznym dla mieszkańców Glasgow, chociaż w ciągu ostatnich czterdziestu lat
zetknął się ze Szkocją jedynie na wieczorku poezji Burnsa w San Francisco. Wszystko robił z
rozwagą, bez pośpiechu; dzisiaj też badał generator powoli i dokładnie. Towarzyszył mu przy
tym dyrektor zakładu, układny, zrównoważony inżynier Danieli. Cały czas gigantyczny
generator wytwarzał energię zdolną zapalić ponad dwadzieścia milionów żarówek.
Wprawne ucho naczelnego wychwytywało słabe wibracje dochodzące co jakiś czas z
głębi turbiny i słyszalne poprzez jednostajne zawodzenie maszyny. Przeprowadziwszy
badania i założywszy w głównym łożysku sondę z nylonową końcówką, naczelny oznajmił:
- Nie ma się czym przejmować. Gruba Lilka nie przysporzy nam kłopotów, a tym, co
trzeba, zajmiemy się, gdy opadnie panika.
Obaj stali tuż przy generatorze na metalowej kracie, która stanowiła podłogę w hali
wysokości katedry. Monstrualnych rozmiarów turbogenerator, wielki jak od rogu do rogu
ulicy, osadzony był na betonowych cokołach, a każda z siedmiu osłon bloku przypominała
wyrzuconego na plażę wieloryba. Tuż pod nimi znajdowała się olbrzymia skrzynia zaworowa
z wysokociśnieniowymi rurociągami parowymi łączącymi kocioł z turbiną oraz inne
urządzenia pomocnicze. Obydwaj mężczyźni mieli na głowach kaski i nauszniki ochronne.
Żadne z tych zabezpieczeń nie mogło się jednak okazać skuteczne podczas eksplozji, która z
ogłuszającym hukiem nastąpiła chwilę później.
Talbot i Danieli zostali rażeni falą uderzeniową wybuchu mającego źródło pod
podłogą hali głównej. Podmuch zerwał rurociąg o średnicy trzech stóp, jeden z kilku
wychodzących z kotła do skrzyni zaworowej. Mniejsza rura doprowadzająca olej również
została przedziurawiona. Wybuch połączony, z sykiem wydobywającej się pary spowodował
straszliwy, głęboki, przytłaczający hałas. Potem para o temperaturze pięciuset stopni i pod
ciśnieniem dwudziestu atmosfer buchnęła przez kraty, na których stali dwaj mężczyźni.
Zginęli natychmiast. Zostali dosłownie ugotowani jak warzywa w szybkowarze. Kilka
sekund później miejsce wypadku spowił gęsty, czarny dym oleju zapalonego od iskry z
fruwających kawałków metalu.
Dwaj robotnicy, którzy znajdowali się na rusztowaniu wysoko nad podłogą, próbowali
uciec przed buchającym czarnym dymem, wdrapując się na pomost jakieś piętnaście stóp
wyżej. Nie udało im się jednak: wpadli w czarną czeluść i ponieśli śmierć.
Na szczęście dwieście stóp dalej w zabezpieczonej podwójnymi drzwiami sterowni
udało się zapobiec całkowitej katastrofie. Dzięki błyskawicznej reakcji technika i
urządzeniom automatycznym odłączono Grubą Lilkę, nie dopuszczając do powstania szkód w
najważniejszych częściach turbogeneratora.
Dopiero po kilku dniach prowadzonego w zakładzie La Mission śledztwa, podczas
którego eksperci starannie badali gruzy, a przesłuchania prowadzili zastępcy szeryfa i agenci
FBI, została ujawniona przyczyna wybuchu. Lecz podejrzenie o sabotaż zrodziło się szybko i
wkrótce się potwierdziło. W końcu na podstawie zgromadzonych dowodów ustalono
okoliczności eksplozji i zrekonstruowano wydarzenia, które ją poprzedziły.
O jedenastej czterdzieści tamtego przedpołudnia przyszedł pod główną bramę La
Mission biały mężczyzna średniej budowy, bez zarostu, o ziemistej cerze, w okularach w
drucianych oprawkach i mundurze Armii Zbawienia. Miał z sobą teczkę. Wylegitymowany
przez strażnika przedstawił pismo sporządzone na druku firmowym Światła i Mocy Złotego
Stanu, które upoważniało go do wejścia na teren zakładu, by zebrać datki na bezpłatne obiady
dla ubogich dzieci.
Strażnik poinformował rzekomego oficera Armii Zbawienia, że musi zgłosić się z
pismem do dyrektora zakładu. Wyjaśnił mu, jak dojść do biura dyrektora na drugim piętrze
głównego budynku; wchodziło się tam od strony niewidocznej ze stanowiska kontroli.
Nieznajomy udał się we wskazanym kierunku, a strażnik zobaczył go ponownie dopiero po
dwudziestu minutach, gdy mężczyzna, nadal z teczką w ręku, opuszczał zakład.
Wybuch nastąpił godzinę później.
Podczas śledztwa w sprawie przyczyn zgonu czterech pracowników zwrócono uwagę,
że gdyby kontrola była należyta, nikt z zewnątrz nie mógłby poruszać się po terenie zakładu
bez eskorty. Lecz ŚMZS, jak wszystkie zakłady użyteczności publicznej, miało poważne
kłopoty z zapewnieniem bezpieczeństwa swoim obiektom. Poza tym ochrona
dziewięćdziesięciu czterech elektrowni, dziesiątków placów i magazynów, setek
pozostawionych bez opieki podstacji, wielu rozrzuconych po całym stanie oddziałów oraz
centrali, która mieściła się w dwóch połączonych wieżowcach, nawet gdyby była możliwa,
kosztowałaby majątek. A przy rosnących cenach nośników energii, coraz wyższych płacach i
innych kosztach oraz nasilających się skargach konsumentów na wygórowane opłaty za prąd i
gaz nie można było nawet myśleć o proponowaniu jakichkolwiek podwyżek. Z tych
powodów zatrudniano stosunkowo niewielu pracowników ochrony, więc zabezpieczenia były
raczej symboliczne i opierały się na wkalkulowanym ryzyku.
Policja ustaliła, iż rzekomy przedstawiciel Armii Zbawienia okazał się oszustem;
mundur prawdopodobnie został skradziony, a pismo, choć być może sporządzone na
nietrudnym do zdobycia papierze firmowym ŚMZS, sfałszowane. Przedsiębiorstwo w
żadnym wypadku nie wyraziłoby zgody na prowadzenie kwesty wśród pracowników w
godzinach pracy; nie znaleziono też osoby, która to upoważnienie napisała. Strażnik nie
pamiętał nazwiska na dole kartki, według jego zeznań w miejscu podpisu widniał „zakrętas”.
Ustalono również, że nieznajomy po wejściu na teren elektrowni nie udał się do biura
dyrektora. Nikt go tam nie widział, a jego obecność nie mogłaby zostać nie zauważona.
Potem snuto różne domysły.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa mężczyzna podający się za oficera Armii
Zbawienia zszedł po niewysokich metalowych schodkach na piętro operacyjne tuż pod halą
głównej turbiny. Piętro operacyjne, jak i to bezpośrednio nad nim, nie miało ścian
działowych, więc nawet mimo plątaniny izolowanych rur i przewodów dolne części kilku
generatorów La Mission były doskonale widoczne przez metalową kratę podłogi w hali
turbiny. Generatora numer 5 - Grubej Lilki - nie można było pomylić z żadnym innym z
uwagi na jego rozmiary i wyposażenie.
Możliwe, że intruz miał plan zakładu, chociaż nie było to konieczne: główny budynek
był po prostu gigantyczną skrzynią. Niewykluczone, że przestępca wiedział także, iż La
Mission, jak wszystkie nowoczesne elektrownie, była w wysokim stopniu zautomatyzowana i
zatrudniano w niej minimalną obsługę; mógł się więc spodziewać, że nikt go tam nie
zauważy.
Intruz poszedł zapewne prosto pod Grubą Lilkę i otwarł teczkę zawierającą ładunek
wybuchowy. Rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca odpowiedniego do podłożenia bomby. W
pobliżu połączenia dwóch linii parowych zauważył coś, co przypominało metalowy kołnierz.
Nastawiwszy mechanizm zegarowy, sięgnął w górę i tam w niewidocznym miejscu umieścił
dynamit, czym jednak zdradził brak wiedzy technicznej. Gdyby dysponował lepszymi
informacjami, podłożyłby ładunek bliżej głównego wału gigantycznego generatora; tam
spowodowałby największe szkody, a być może nawet udałoby mu się wyłączyć Grubą Lilkę z
eksploatacji na co najmniej rok.
Specjaliści od materiałów wybuchowych potwierdzili prawdopodobieństwo takiej
kolejności wydarzeń. Według nich sabotażysta użył ładunku kumulacyjnego - stożka
dynamitu, który po zdetonowaniu z siłą pocisku przebija wszystko, co napotka na drodze. W
tym wypadku była to rura odprowadzająca parę z kotła.
Zaraz po podłożeniu bomby sabotażysta przez nikogo nie zatrzymywany wyszedł z
głównego budynku i opuścił teren elektrowni główną bramą, nawet z większą łatwością i
wzbudzając mniejsze zainteresowanie niż przy wejściu. Od tego momentu nie wiadomo, co
robił, i mimo intensywnego dochodzenia nie ustalono też jego tożsamości. Co prawda do
odpowiedzialności za akcję przyznało się w rozmowie telefonicznej ze stacją radiową
ugrupowanie rewolucyjne Przyjaciele Wolności, lecz policja nie znała ani siedziby, ani
nazwisk członków organizacji.
Wszystko to miało miejsce dopiero później, a na razie, prawie dziewięćdziesiąt minut
po wybuchu, w La Mission panował chaos.
Wezwani przez automatyczny alarm strażnicy mieli trudności z ugaszeniem ropy, nie
mogli też sobie poradzić z wentylacją hali głównej turbiny i niższych kondygnacji, gdzie
pełno było czarnego dymu. Minęło sporo czasu, zanim warunki na tyle się poprawiły, że
można było wynieść ciała ofiar. O prawie niemożliwych do zidentyfikowania zwłokach
naczelnego inżyniera i dyrektora przerażony pracownik powiedział, że wyglądały „jak
ugotowane kraby”. Był to rezultat działania przegrzanej pary.
Pobieżne oględziny wykazały, że szkody wyrządzone w „piątce” były nieznaczne.
Należało tylko wymienić zablokowane łożysko w miejscu odcięcia dopływu oleju
smarowego. Naprawa, łącznie z wymianą zniszczonych rur parowych, potrwa tydzień, po
którym olbrzymi generator wznowi pracę. Jak na ironię przy okazji będzie można
wyeliminować to niewielkie drganie, które przyjechał zbadać naczelny inżynier.
3.
- System dystrybucji energii, który przekształcił się w rozległe, nie planowane
zaciemnienie - wyjaśniał Nim Goldman cierpliwie - podobny jest do dziecięcej gry, w której
najpierw widzisz pełną talię kart, a zaraz potem bez ostrzeżenia podłoga jest nimi zasypana.
Trzeba je zbierać jedna po drugiej, co pochłania sporo czasu.
Znajdowali się na balkonie obserwacyjnym w Centrum Dyspozycji Mocy, który od
reszty pomieszczenia oddzielała szklana ścianka. Przed paroma minutami wpuszczono tu
dziennikarzy z prasy, radia i telewizji. Reporterów pośpiesznie wysłano z macierzystych
redakcji, a dyrektor ŚMZS do spraw informacyjnych, Teresa Van Buren, poprosiła Nima, by
wystąpił jako rzecznik firmy. Teraz odbywała się zaimprowizowana konferencja prasowa.
Dziennikarze okazywali niezadowolenie, gdyż uważali, że otrzymują zbyt skąpe
odpowiedzi na swe pytania.
- Och, do diabła! - protestowała Nancy Molineaux z „California Examiner” - proszę
nam oszczędzić tych zgrabnych porównań i wyjaśnić, co się właściwie stało. Co się zepsuło?
Kto za to odpowiada? Co macie zamiar zrobić, jeśli w ogóle będziecie coś robić, żeby
przywrócić zaopatrzenie w energię?
Nancy Molineaux była osobą żywiołową i w szczególny sposób atrakcyjną - wystające
kości policzkowe nadawały jej wyraz wyniosłości, a na twarzy malowało się zwykle
zaciekawienie pomieszane ze sceptycyzmem, który graniczył niemal z pogardą. Jej smukłe,
ciemnoskóre ciało opinał elegancki strój. W sprawach zawodowych zdobyła opinię tropicielki
afer łapówkarskich w instytucjach państwowych. Nim obchodził się z nią jak z ostrym
niczym igła soplem lodu. Z jej dotychczasowych artykułów jasno wynikało, iż Światło i Moc
nie jest instytucją, którą pani Molineaux darzy szczególnym uczuciem.
Kilku innych dziennikarzy przytaknęło.
- W La Mission nastąpiła eksplozja - Nim powściągnął gniew. - Prawdopodobnie co
najmniej dwie osoby zginęły, lecz nadal płonie tam ropa i z powodu gęstego dymu nie
możemy dowiedzieć się niczego więcej.
- Czy znane są nazwiska ofiar? - zapytał ktoś.
- Tak, ale na razie nie możemy ich ujawnić. Najpierw musimy powiadomić rodziny.
- Czy zna pan przyczynę eksplozji?
- Nie.
- A co z dostawami prądu? - wtrąciła znowu Nancy Molineaux.
- Częściowo zostały już przywrócone - odparł Nim. - Jeśli chodzi o pozostałych
odbiorców, do większości z nich prąd popłynie za cztery, góra sześć godzin. Wieczorem
wszystko powinno przebiegać normalnie.
Normalnie - pomyślał - ale bez Waltera Talbota.
Wiadomość o obecności naczelnego inżyniera w pobliżu miejsca wybuchu i jego
domniemanej śmierci dotarła do Centrum Dyspozycji Mocy dopiero przed chwilą, wywołując
wstrząs. Do Nima, wieloletniego przyjaciela Waltera, realność tego faktu jeszcze nie całkiem
dotarła. Nie odczuwał jeszcze smutku, który - co wiedział - przyjdzie później. Danielego,
kierownika zakładu La Mission, znał tylko przelotnie, więc jego śmierć, chociaż tragiczna,
wydawała mu się mniej rzeczywista. Przez dźwiękoszczelną ściankę Nim patrzył na
krzątaninę wokół tablicy rozdzielczej. Zapragnął jak najszybciej tam się znaleźć.
- Czy jutro nastąpi kolejne wyłączenie prądu? - dopytywał się reporter radiowy.
- Nie, jeśli skończą się upały, a podobno pogoda ma się zmienić.
Wypytywano go dalej, więc zagłębił się w opis problemów, jakie powstają przy
maksymalnym obciążeniu systemu energetycznego podczas niespodziewanych upałów.
- Chce pan powiedzieć - zasugerowała zgryźliwie Nancy Molineaux - że wy tutaj ani
nie planowaliście, ani nie przewidywaliście, ani też nie dopuszczaliście nawet myśli, że
mogłoby się wydarzyć coś niespodziewanego?
Nim poczerwieniał.
- Planować można tylko... - nie dokończył zdania.
Teresa Van Buren, dyrektor do spraw informacyjnych, wróciła na galerię po kilku
minutach nieobecności. Była niską, pulchną, wiecznie zaaferowaną kobietą po czterdziestce.
Niezmiennie nosiła wymięte lniane kostiumy oraz brązowe buty z surowej skóry. Często
bywała rozczochrana i wyglądała raczej na zabieganą gospodynię domową niż
doświadczonego dyrektora w poważnej firmie.
- Mam ważną informację - oznajmiła. Głos się jej załamywał, a ręka, w której ściskała
papiery, drżała. Wszyscy zamilkli.
- Przed chwilą dowiedzieliśmy się, że zginęły cztery osoby, nie dwie. Wszyscy byli
pracownikami przedsiębiorstwa i w momencie wybuchu wykonywali obowiązki służbowe.
Właśnie zawiadamiane są rodziny. Nazwiska ofiar razem z krótkimi biografiami
przygotujemy dla państwa za parę minut. Upoważniono mnie również do przekazania
informacji, że chociaż nie ma jeszcze niezbitych dowodów, podejrzewa się sabotaż.
Posypała się lawina pytań i gdy pani Van Buren na nie odpowiadała, Nim skorzystał z
okazji i wymknął się na zewnątrz.
*
System rozdziału mocy pod nadzorem Centrum Dyspozycji Mocy stopniowo wracał
do normalnego stanu.
Główny dyspozytor, żonglując za konsolą równocześnie dwoma telefonami i
manipulując baterią przycisków, półgłosem wydawał podwładnym pośpieszne instrukcje;
usiłował odbudować łączność z pozostałymi przedsiębiorstwami energetycznymi,
automatycznie przerwaną po wybuchu generatora. Gdy udało się uzyskać połączenie z Pacific
Intertie, usiadł wygodnie w szarym fotelu obrotowym i głośno odetchnął z ulgą. Potem zaczął
wciskać guziki, aby włączyć napięcie. Gdy wszedł Nim, obejrzał się.
- Jesteśmy w połowie, panie Goldman!
To znaczy, pomyślał Nim, że na prawie połowie pozbawionego prądu obszaru
przywrócono pełny pobór mocy, a dla pozostałych rejonów była to tylko kwestia czasu.
Komputer mógł wyłączyć system szybciej niż człowiek - co faktycznie się stało - ponowne
włączenie wymagało jednak udziału personelu technicznego nadzorowanego z Centrum
Dyspozycji Mocy.
Pierwszeństwo miały większe i mniejsze miasta i od nich, dzielnica po dzielnicy,
rozpoczęto włączanie prądu. W drugiej kolejności przywracano zasilanie przedmieściom,
szczególnie tym, na których skupione były zakłady przemysłowe, potem wsiom, a na końcu
pozostałym terenom znajdującym się na końcu systemu.
Uczyniono kilka wyjątków. Szpitalom, zakładom wodociągów i kanalizacji oraz
firmom telekomunikacyjnym ze względu na ich charakter należały się szczególne preferencje.
Co prawda zwykle posiadały one własne awaryjne generatory, lecz te pokrywały tylko część
zapotrzebowania i do normalnego funkcjonowania niezbędne było zasilanie z zewnątrz. Poza
tym zdarzało się, że stały dopływ prądu trzeba było zapewnić indywidualnym odbiorcom.
Główny dyspozytor zajęty był dziwną mapą, na której temat rozmawiał właśnie przez
telefon. Na mapie, która zaintrygowała Nima, widać było wiele kolorowych kółek.
- Co to takiego? - zapytał Nim, wykorzystując przerwę w rozmowie.
- Nie wie pan? - zdziwił się dyspozytor.
Nim pokręcił głową. Nawet dyrektor do spraw planowania nie był w stanie choćby
pobieżnie zapoznać się z tysiącem szczegółowych planów, jakie posiadała wielka firma.
- Aparatura podtrzymująca życie w prywatnych mieszkaniach. - Dyspozytor skinął na
jedną z asystentek, by go zastąpiła, a sam zszedł z fotela. - Muszę zrobić sobie przerwę. -
Przeczesał palcami siwe włosy gestem wyrażającym zmęczenie, potem machinalnie włożył
do ust tabletkę.
Odprężywszy się przez chwilę, umieścił plan między sobą a Nimem.
- Czerwone kółka to żelazne płuca, czyli aparaty oddechowe - wyjaśnił. - Zielone to
urządzenia do dializy nerek, a pomarańczowe oznaczają aparaty tlenowe dla niemowląt. Dla
każdego rejonu mamy oddzielną mapę, którą stale uaktualniamy. Pomagają nam szpitale,
które wiedzą, gdzie znajduje się taki sprzęt.
- Wypełnił pan lukę w mojej wiedzy - przyznał Nim, z zafascynowaniem studiując
mapę. - Większość pacjentów korzysta z takiej aparatury, która w razie awarii zasilana jest z
akumulatora - mówił dalej dyspozytor. - Mimo to każda przerwa w dostawie energii oznacza
dla nich zagrożenie i stres. Dlatego w razie lokalnego wyłączenia prądu szybko kontaktujemy
się z nimi i sprawdzamy, czy wszystko w porządku, a jeśli są jakieś problemy, dostarczamy
przenośny generator.
- Przecież nie mamy ich aż tylu, w każdym razie nie na wypadek takiej awarii jak
dzisiejsza - rzekł Nim.
- Nie i nie mamy tylu ludzi do ich obsługi. Ale dzisiaj mieliśmy szczęście. Okazało
się, że wszystkie domowe aparaty są sprawne. - Dyspozytor wskazał na mapę: - Teraz we
wszystkich kolorowych punktach prąd już płynie.
Wiadomość, że troszczono się o tak wąską grupę odbiorców w sytuacji powszechnego
zagrożenia, jednocześnie wzruszała i uspokajała. Nim przesuwał wzrokiem po mapie. Zwrócił
uwagę na czerwone kółko przy skrzyżowaniu Lakewood i Balboa, przez które wielokrotnie
przejeżdżał. Przy kółku widniało nazwisko „Sloan” - prawdopodobnie użytkownika
„żelaznych płuc”. Kim jest ten Sloan, zastanawiał się Nim, jak wygląda?
Z zadumy wyrwał go głos dyspozytora:
- Panie Goldman, prezes chce z panem rozmawiać. Dzwoni z La Mission.
Nim wziął słuchawkę z rąk asystentki.
- Nim, byłeś w zażyłych stosunkach z Walterem Talbotem, prawda? - Nawet w
krytycznej sytuacji Eric Humphrey starannie dobierał słów. Zaraz po pierwszym komunikacie
o eksplozji wsiadł do swojej limuzyny i pojechał z Rayem Paulsenem do La Mission.
- Tak - odparł Nim - byliśmy przyjaciółmi. - Poczuł, że głos mu drży, a łzy nabiegają
do oczu. Przez jedenaście lat, prawie od samego początku pracy w przedsiębiorstwie,
przyjaźnił się z naczelnym inżynierem, mieli do siebie zaufanie we wszystkich sprawach.
Trudno uwierzyć, że nie będzie już wzajemnych zwierzeń.
- A jego żonę? Dobrze ją znasz?
- Ardythe? Bardzo dobrze. - Nim wyczuł wahanie w głosie prezesa i zapytał: - Jak tam
jest?
- Strasznie. Nigdy dotąd nie widziałem ciał spalonych przegrzaną parą i mam
nadzieję, że już nigdy nie będę musiał oglądać. Skóry prawie nie ma, tylko masa bąbli, przez
które wszystko widać. Twarzy nie da się rozpoznać. - Przez moment wydawało się, że Eric
Humphrey się rozklei, ale wziął się w garść.
- Dlatego chciałbym, żebyś jak najszybciej pojechał do pani Talbot. Na pewno ciężko
przyjęła tę wiadomość, trudno się dziwić. Jako bliski znajomy może mógłbyś jej w czymś
pomóc. Chciałbym również, abyś odwiódł ją od zamiaru oglądania ciała.
- O Chryste, Ericu, dlaczego ja?
- Z oczywistych powodów. Ktoś to musi zrobić, a ty znałeś oboje lepiej niż
ktokolwiek z nas. Przyjaciela Danielego poprosiłem o podobną przysługę.
Nim chciał się odciąć: „Dlaczego ty nie pójdziesz do żon wszystkich czterech ofiar?
Ty jesteś głównodowodzącym, płacą ci królewską pensję, która powinna zrekompensować
nieprzyjemne obowiązki, jakie zdarzają się od czasu do czasu. Poza tym czy ponosząc śmierć
w służbie przedsiębiorstwa, nie zasługuje się na osobisty telefon od samego szefa?” Nie
powiedział tego jednak, świadom, że Eric Humphrey, skądinąd doskonały, pełen poświęcenia
administrator, rozmyślnie starał się nie zwracać na siebie uwagi; teraz nadarzyła się okazja,
aby Nim i inni nieszczęśnicy wystąpili w jego zastępstwie.
- Dobrze - poddał się. - Pójdę.
- Dziękuję ci. I proszę, przekaż pani Talbot moje kondolencje.
Z ciężkim sercem Nim odłożył słuchawkę i pogrążył się w rozmyślaniach. Zadanie,
które mu zlecono, nie należało do łatwych. Wiedział wprawdzie, że wcześniej czy później
spotka się z Ardythe Talbot i wtedy będzie musiał znaleźć odpowiednie słowa dla wyrażenia
swych uczuć, nie przewidział jednak, że nastąpi to tak szybko.
Wychodząc od dyspozytora, wpadł na Teresę Van Buren. Wyglądała na kompletnie
wyczerpaną. Zapewne przyczyniła się do tego ostatnia konferencja prasowa, poza tym Teresa
również była przyjaciółką Waltera Talbota.
- Mieliśmy ciężki dzień - odezwała się.
- Rzeczywiście - przyznał Nim. Powiedział jej, dokąd się wybiera i jakie polecenie
dostał od Erica Humphreya.
- Nie zazdroszczę ci - skrzywiła się. - Nieprzyjemne zadanie. A tak przy okazji,
słyszałam twoją sprzeczkę z Nancy Molineaux.
- Żmija! - wybuchnął.
- Tak, to żmija, ale też odważna dziennikarka, o niebo lepsza niż większość
nieudolnych błaznów, którzy dzisiaj przyszli.
- Dziwi mnie twoja opinia. Ona z góry nastawiła się krytycznie, nawet wrogo, jeszcze
zanim dowiedziała się, o co w tym wszystkim chodzi.
- Moloch, dla którego pracujemy, wytrzyma więcej ciosów - wzruszyła ramionami
Teresa Van Buren. - Poza tym wrogość, jaką okazuje Nancy, może być jej metodą, by was
sprowokować do powiedzenia więcej, niż zamierzacie. Musisz nauczyć się jeszcze paru
rzeczy o kobietach, Nim, oprócz gimnastyki w łóżku, a plotkują, że sporo jej uprawiasz. -
Przeszyła go wzrokiem.
- Polujesz na kobiety, prawda? - Jej macierzyńskie spojrzenie złagodniało. - Może nie
powinnam o tym mówić w tej chwili. Idź, zrób, co możesz, dla żony Waltera.
4.
Wcisnąwszy swą pokaźną sylwetkę do dwuosobowego fiata X19, Nim Goldman
przepychał się samochodem w stronę północno-wschodniej dzielnicy podmiejskiej San
Roque, gdzie mieszkali Walter i Ardythe Talbot. Znał drogę doskonale, gdyż jeździł tędy
setki razy.
Był wczesny wieczór i chociaż upłynęła już godzina od popołudniowego szczytu, na
jezdniach nadal panował tłok. Upał nieznacznie zelżał. Nim wiercił się w fotelu ciasnego
samochodu, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję; przypomniało mu to, że ostatnio
przybrał trochę na wadze i powinien zrzucić parę kilogramów, zanim on i fiat znajdą się w
sytuacji bez wyjścia. Nie miał ochoty zmieniać samochodu. Podjął tę decyzję w przekonaniu,
iż ci, którzy jeżdżą większymi samochodami, bezmyślnie marnują cenne paliwo, żyjąc w raju
głupców, który niebawem skończy się przy akompaniamencie kataklizmów. Jednym z nich
będzie paraliżujący wszystko brak energii elektrycznej.
Zgodnie z przewidywaniami Nima dzisiejsza krótkotrwała przerwa w dostawie prądu
była zaledwie prologiem - niesmaczną przystawką - przed znacznie poważniejszymi,
burzącymi ład awariami, które czekały ich już za rok lub dwa. Problem polegał na tym, że
prawie nikt się taką perspektywą nie przejmował. Nawet w Świetle i Mocy, gdzie wiele
innych osób poza Nimem miało dostęp do tych samych poufnych informacji i raportów,
panowała absolutna beztroska wyrażająca się w postawie, żeby nie martwić się na zapas.
Wszystko będzie dobrze. Damy sobie radę. Tymczasem nie wywołujmy paniki.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy tylko trzy osoby z kierownictwa Światła i Mocy
Złotego Stanu - Walter Talbot, Teresa Van Buren i Nim Goldman - opowiadały się za zmianą
polityki informacyjnej. Ich zdaniem potrzeba było więcej szczerości, a mniej bojaźni. Według
nich należało natychmiast bez osłonek poinformować ludność, prasę i polityków o głodzie
energii, jaki groził stanowi w najbliższej przyszłości, o tym, że nic nie odwróci
niebezpieczeństwa, budowa nowych elektrowni połączona z radykalnym, bolesnym
programem oszczędnościowym mogłaby jedynie ograniczyć jego skutki. Do tej pory jednak z
obawy przed władzami stanu firma potrafiła się zdobyć tylko na konwencjonalne ostrzeżenia.
A teraz Walter, jeden z trójki krzyżowców, nie żyje.
Ogarnął go smutek. Do tej pory hamował łzy; teraz, będąc sam w pędzącym
samochodzie, rozkleił się. Dwie strużki spływały mu po policzkach. Pełen udręki zapragnął
zrobić coś dla Waltera, coś nawet tak niepojętego jak modlitwa. Usiłował przypomnieć sobie
kadisz, żałobną modlitwę żydowską, którą czasami słyszał na nabożeństwach za zmarłych,
odmawianą tradycyjnie przez najbliższych krewnych płci męskiej w obecności dziesięciu
Żydów. Poruszał bezgłośnie ustami, potykając się na starodawnych słowach aramejskich.
Jitgadal wejitkadasz szmeh rabba, bealma diwro chiruteh wejamlich malchuteh... Urwał, nie
mogąc sobie przypomnieć dalszego ciągu i uświadamiając sobie równocześnie, że modlić się
to dla niego rzecz zupełnie absurdalna.
Bywały w jego życiu momenty - takie jak dzisiaj - gdy wyczuwał, że głęboko drzemie
w nim tęsknota za wiarą, potrzeba utożsamienia się z dziedzictwem przodków. Ale religia,
przynajmniej jej obrzędowość, znajdowała się za zamkniętymi drzwiami. Jeszcze zanim Nim
przyszedł na świat, zatrzasnął je jego ojciec, Izaak Goldman, zagorzały socjalista, który
przybył do Ameryki z Europy Wschodniej jako młody imigrant bez grosza przy duszy. Izaak,
syn rabina, uważał, że socjalizm i judaizm nie pasują do siebie, dlatego odrzucił religię
przodków, łamiąc serca rodziców. Nawet teraz osiemdziesięciodwuletni Izaak szydził z
dogmatów wiary żydowskiej, mówiąc, że to „banalna pogawędka Boga z Abrahamem” oraz
„głupawa bajeczka narodu wybranego”.
Nim dorastał, akceptując wybór, jaki uczynił jego ojciec. Święto Paschy oraz inne
ważne święta - Rosz Haszana, Jom Kippur - mijały nie zauważone w domu Goldmanów, a
teraz jak odpryski buntu Izaaka trzecie pokolenie, dzieci Nima: Leah i Benjy, pozbawione
było żydowskiej tożsamości. Nie planowali bar-micwy dla Benjy’ego, co czasem martwiło
Nima i kazało mu się zastanowić, czy bez względu na decyzje, jakie powziął wobec własnej
osoby, ma prawo odsuwać swe dzieci od liczącej pięć tysięcy lat historii narodu
żydowskiego? Wiedział, że jeszcze nie jest za późno, ale do tej pory nie mógł się zdobyć na
działanie.
Gdy tak rozmyślał o rodzinie, przypomniało mu się, że miał zadzwonić do Ruth, by
zawiadomić, że późno wróci. Prawą ręką sięgnął po telefon, za którego zainstalowanie
zapłaciło Światło i Moc. Usłyszał głos telefonistki i podał swój numer domowy. Chwilę
później usłyszał sygnał, a potem dziecinny głos:
- Tu mieszkanie Goldmanów, mówi Benjy Goldman.
Nim uśmiechnął się: cały Benjy, nawet o dziesiątej wieczorem skrupulatny i
systematyczny, w przeciwieństwie do swej starszej o cztery lata zawsze niezorganizowanej
siostry, która odbierając telefon, rzucała do słuchawki niedbałe „cześć”.
- Mówi tata, jestem w samochodzie. - Nauczył rodzinę, że po tej informacji trzeba
odczekać chwilę, gdyż głosy w telefonie radiowym nie mogły się nakładać. - Czy w domu
wszystko w porządku?
- Tak, tato, teraz tak. Ale nie było prądu. - Benjy zachichotał. - Pewnie wiedziałeś,
tatusiu. I wiesz, przestawiłem wszystkie zegary.
- Świetnie. I rzeczywiście wiedziałem. Poproś mamę.
- Leah chce...
Nim usłyszał szamotaninę, po czym odezwała się córka:
- Cześć! Oglądaliśmy wiadomości. Ciebie nie było. - W głosie Leah wyczuł wyrzut.
Dzieci przyzwyczaiły się do oglądania ojca w telewizji, gdzie często występował jako
rzecznik Światła i Mocy. Możliwe, że jego dzisiejsza nieobecność na ekranie obniży prestiż
Leah wśród koleżanek i kolegów.
- Przykro mi, Leah. Było zbyt wiele innych spraw. Czy mogę rozmawiać z mamą?
Nastąpiła kolejna krótka przerwa.
- Nim? - spytała Ruth łagodnym głosem.
Wcisnął guzik umożliwiający mówienie.
- Tak, to ja. Żeby z tobą porozmawiać, trzeba się przepychać łokciami.
Rozmawiając przejechał na drugi pas, trzymając jedną ręką kierownicę. Znak
drogowy zapowiadał zjazd do San Roque w odległości półtorej mili.
- Bo dzieci chciały z tobą porozmawiać? Może dlatego, że ostatnio niezbyt często
widują cię w domu. - Ruth nigdy nie podnosiła głosu, nawet wymówki robiła uprzejmym
tonem. Tym razem miała powód, przyznał w duchu, żałując jednocześnie, że wywołał ten
temat. - Nim, słyszeliśmy o Walterze. I o innych. Podawali w dzienniku. To straszne. Tak mi
przykro.
Wierzył, że jej współczucie jest szczere, bo Ruth wiedziała o jego przyjaźni z
naczelnym inżynierem.
W takich sprawach potrafiła go zrozumieć, ale pod innymi względami ostatnio coraz
bardziej oddalali się od siebie; kiedyś było całkiem inaczej. Nie, nie odnosili się do siebie z
wrogością. Nic podobnego; Ruth z jej nienagannymi manierami nigdy by do tego nie
dopuściła. Potrafił ją sobie teraz wyobrazić - opanowaną i zorganizowaną, z wyrazem
współczucia w łagodnych, szarych oczach. Często przychodziło mu na myśl porównanie jej
do Madonny; nawet bez tej urody, której miała w nadmiarze, sam charakter uczyniłby ją
piękną. Wiedział też, że w takiej chwili będzie z Lealh i Benjym, tłumacząc im wszystko z
anielską cierpliwością i traktując jak równych sobie.
Nigdy nie przestał szanować Ruth, szczególnie jako matki, po prostu ich małżeństwo
stało się nieciekawe, wręcz nudne. Sam przed sobą Nim nazywał je „równą drogą donikąd”.
Coś jeszcze go niepokoiło. Otóż ostatnio - co spowodował być może brak porozumienia -
Ruth miała własne zainteresowania, o których nie mówiła mężowi. Kilka razy dzwonił do
domu w porze, gdy powinien ją zastać; okazywało się później, że cały dzień spędziła poza
domem i nawet nie próbowała się tłumaczyć, co było do niej zupełnie niepodobne. Czyżby
miała kochanka? Całkiem możliwe. Jak długo jeszcze i jak daleko będą się oddalać od siebie,
zastanawiał się Nim, zanim nastąpi wreszcie konfrontacja?
- Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci - odrzekł. - Eric prosił mnie, żebym pojechał do
Ardythe, i właśnie jestem w drodze. Wrócę późno. Może bardzo późno. Nie czekaj.
Oczywiście nie było w tym nic nadzwyczajnego. Przeważnie długo pracował. W
rezultacie kolacje albo się opóźniały, albo jadł je już sam. Oznaczało to również, że rzadko
widywał Leah i Benjy’ego - gdy wracał, przeważnie byli w łóżkach, często już spali. Czasami
dręczyło go poczucie winy, że za mało czasu spędza z dziećmi. Wiedział, że martwi to Ruth,
chociaż rzadko o tym mówiła. Czasem wolałby, żeby choć trochę narzekała.
Dzisiejszy wieczór to co innego. Nie potrzebował dalszych usprawiedliwień nawet
przed samym sobą.
- Biedna Ardythe - powiedziała Ruth. - Walter niedługo miał przejść na emeryturę. A
to oświadczenie jeszcze pogarsza sprawę.
- Jakie oświadczenie?
- Och, myślałam, że wiesz. Podawali w dzienniku. Ludzie, którzy podłożyli bombę,
wysłali komunikat, tak to chyba nazwali, do rozgłośni radiowej. Chwalili się tym, co zrobili;
możesz to sobie wyobrazić?
- Która stacja? - zadając pytanie, błyskawicznym ruchem odłożył słuchawkę, włączył
radio i ponownie chwycił za telefon w samą porę, by usłyszeć odpowiedź Ruth:
- Nie wiem.
- Posłuchaj, Ruth. Nadają coś ważnego w radiu. Rozłączam się, a jeśli mi się uda,
zadzwonię od Ardythe.
Odłożył słuchawkę. Odbiornik nastawiony był na całodzienny serwis informacyjny.
Spojrzał na zegarek: za minutę powinni podać skrót wiadomości. Zobaczył zjazd w kierunku
San Roque i skręcił w tamtą stronę. Do domu Talbotów zostało około mili.
W radiu sygnał trąbki przerywany alfabetem Morse’a zapowiedział serwis
informacyjny. Wiadomość, na którą czekał, znalazła się na samym początku.
„Ugrupowanie określające się jako Przyjaciele Wolności wzięło na siebie
odpowiedzialność za dzisiejszy wybuch w elektrowni należącej do ŚMZS. W wyniku
eksplozji śmierć poniosły cztery osoby i nastąpiły poważne ograniczenia w dostawach
energii. Informację nagraną na taśmie magnetofonowej dostarczono do lokalnej stacji późnym
popołudniem. Zdaniem policji informacja jest wiarygodna. Policja bada teraz nagranie, aby
dotrzeć do sprawców...”
Naturalnie, pomyślał Nim, to nie rozgłośnia, której właśnie słuchał, otrzymała taśmę.
Właściciele radia niechętnie uznawali istnienie konkurencji i nawet gdy wiadomość była zbyt
ważna, by ją pominąć milczeniem, nie wymieniano nazwy innej rozgłośni.
„Do tej pory nie rozpoznany męski głos nagrany na taśmie oświadczył, cytuję:
Przyjaciele Wolności popierają rewolucję ludu i walczą z monopolem władzy chciwych
kapitalistów. Koniec cytatu. Na temat ofiar śmiertelnych głos z taśmy powiedział, cytuję:
Ofiary były przypadkowe, lecz w czasie rewolucji ludowej, która właśnie się rozpoczyna,
ofiarami, w odwecie za zbrodnie przeciw ludzkości, będą kapitaliści i ich lokaje. Koniec
cytatu. Wysoko postawiony pracownik przedsiębiorstwa Światło i Moc Złotego Stanu
potwierdził, że przyczyną dzisiejszej eksplozji był sabotaż, lecz odmówił komentarzy.
W najbliższym czasie prawdopodobnie wzrosną ceny detaliczne mięsa. Sekretarz do
Spraw Rolnictwa w Waszyngtonie oświadczył dzisiaj...”
Nim wyciągnął rękę i wyłączył radio. Przytłoczyło go obrzydliwe spłycenie
wiadomości. Zastanawiał się, jak to odbierze Ardythe Talbot, z którą miał się za chwilę
spotkać.
W zapadającym zmroku zauważył kilka samochodów zaparkowanych przed
skromnym, schludnym piętrowym domkiem Talbotów. Ogródek pełen był kwiatów, które
Walter przez całe życie z zapałem hodował. W pokojach na parterze paliło się światło.
Nim znalazł skrawek miejsca dla swojego fiata, zamknął samochód i ruszył
podjazdem w kierunku wejścia.
5.
Przez uchylone drzwi wejściowe dochodzi! gwar. Nim zapukał, odczekał chwilę, a
gdy nikt mu nie otwierał, wszedł do środka.
W holu wyraźniej słyszał rozmowy docierające z pokoju gościnnego po prawej
stronie. Rozpoznał Ardythe; mówiła rozhisteryzowanym głosem, łkając. Docierały do niego
luźne słowa: „...cóż za mordercy, o mój Boże!... był taki dobry i wspaniały, nikogo nie
skrzywdził... i nazywać go w tak obrzydliwy sposób...” Ktoś bezskutecznie usiłował ją
uspokoić.
Zawahał się. Drzwi do pokoju były uchylone, ale nikogo nie widział i sam też pozostał
nie zauważony. Kusiło go, żeby się wycofać po cichu, lecz nagle drzwi otwarły się szerzej i
pojawił się w nich mężczyzna, który zamknął je za sobą i oparł się o nie. Brodatą twarz miał
Arthur Hailey PrzeciążenieOverload Przełożyła z angielskiego Teresa Grabowska
Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. Łk, 12,35 O ciemno, ciemno, choć blask południowy. John Milton (Samson Siłacz, tłum. J. Żuławski) Od „...1974 roku tempo budowy nowych elektrowni w Kalifornii spadło o ponad pięćdziesiąt procent w stosunku do poziomu lat 1970-1974. W wyniku tego spadku bardzo realna staje się groźba katastrofalnego dla gospodarki krachu energetycznego w latach dziewięćdziesiątych; już teraz zaczyna się doceniać niebezpieczeństwo częściowych i całkowitych wyłączeń prądu, jakie zagrażają w latach osiemdziesiątych...” „Fortune” (czasopismo)
CZĘŚĆ PIERWSZA 1. Żar! Żar jak szczelna kołdra spowijał całą Kalifornię od spalonej słońcem granicy z Meksykiem na południu aż po majestatyczną puszczę Klamath na północy wrzynającą się klinem w stan Oregon. Uciążliwy, pozbawiający sił żar. Cztery dni wcześniej pasmo gorącego, suchego powietrza długości tysiąca mil i szerokości trzystu zaległo nad całym stanem i przysiadło jak kwoka. Tego lipcowego ranka, w środę, spodziewano się, że front atmosferyczny znad Pacyfiku zepchnie falę upału dalej na wschód, przynosząc ochłodzenie z opadami na wybrzeżu północnym i w górach. Niestety, tak się nie stało. Teraz, o pierwszej po południu, mieszkańcy Kalifornii nadal prażyli się w temperaturze wahającej się od dziewięćdziesięciu do grubo ponad stu stopni Fahrenheita bez cienia nadziei na rychłą zmianę. We wszystkich miastach i na przedmieściach, w fabrykach, biurach, sklepach i mieszkaniach buczało sześć milionów elektrycznych klimatyzatorów. Na tysiącach farm żyznej Doliny Centralnej, najbogatszego kompleksu rolniczego na świecie, całe armie pomp elektrycznych tłoczyły wodę ze studni głębinowych, by napoić spragnione bydło oraz nawodnić wypalone suszą winnice, sady cytrusowe, pola zbóż, lucerny i cukinii. Niezliczone lodówki i zamrażarki pracowały bez ustanku, a mimo to zaopatrzenie w prąd rozpieszczonego, wygodnickiego, marnującego energię społeczeństwa, które we wszystkim wysługiwało się maszynami, przebiegało bez zakłóceń. Kalifornia doświadczyła już podobnych upałów i przetrwała ich konsekwencje. Tyle że nigdy dotychczas zapotrzebowanie na energię elektryczną nie było tak wielkie. - A więc stało się. - Główny dyspozytor mocy powiedział to zupełnie niepotrzebnie. - Naruszamy ostatnie rezerwy. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Wszyscy, to znaczy stały personel Centrum Dyspozycji Mocy oraz zebrane tu dzisiaj kierownictwo firmy Światło i Moc Złotego Stanu. Światło i Moc było wśród zakładów użyteczności publicznej gigantem takim jak w swojej branży General Motors. Przedsiębiorstwo pokrywało dwie trzecie zapotrzebowania całej Kalifornii na energię elektryczną i gaz. Jego istnienie mieszkańcy stanu uznawali za tak
oczywiste i naturalne jak istnienie słońca, pomarańczy czy wina. ŚMZS było też bogate, silne i sprawne, także we własnym mniemaniu. Jego wszechmocna obecność zyskała mu z czasem przydomek Boska Moc i Światłość. Mieszczące się w podziemiach głównego budynku firmy Centrum Dyspozycji Mocy było ośrodkiem dowodzenia nazwanym kiedyś przez jednego ze zwiedzających Skrzyżowaniem sali operacyjnej z mostkiem kapitańskim transatlantyku. W samym środku pomieszczenia na podium wysokości dwóch stóp stała konsola sterownicza, przy której pracował główny dyspozytor wraz z sześcioma asystentami. W zasięgu ręki mieli klawiatury dwóch końcówek komputera, a w ściany wokół nich wbudowane były baterie wyłączników i schematy linii przesyłowych oraz podstacji, na których wskaźniki i kolorowe światełka obrazowały aktualny stan dwustu pięciu bloków wytwarzających energię w dziewięćdziesięciu czterech elektrowniach Kalifornii należących do ŚMZS. Panowała tu atmosfera pracy - asystenci dyspozytora kontrolowali nieustannie zmieniające się masy informacji. Dzięki staraniom inżynierów akustyków poziom hałasu był znośny. - Jesteś absolutnie pewien, że nie uda się kupić więcej energii? - zapytał wysoki, muskularny mężczyzna w koszuli z długim rękawem stojący za konsolą. Nim Goldman, dyrektor do spraw planowania i jednocześnie asystent prezesa ŚMZS, z powodu panującego upału rozluźnił krawat, odsłaniając owłosiony tors. Włosy na piersi miał takie same jak na głowie - kręcone, czarne, przetykane srebrnymi nitkami. Oczy w silnej, czerstwej twarzy o grubych rysach spoglądały otwarcie, władczo i przeważnie, choć nie w tej chwili, z wesołym błyskiem. Dobiegał pięćdziesiątki i dzisiaj z powodu napięcia i zmęczenia wyglądał na swoje lata. Od kilku dni przesiadywał w pracy do północy, a wstawał o czwartej nad ranem; wstając wcześnie, musiał się też wcześnie golić, więc o tej porze nosił już ślady zarostu. Tak jak reszta zebranych w Centrum Dyspozycji Mocy Nim był mokry od potu, po części z powodu napięcia psychicznego, po części dlatego, że kilka godzin wcześniej wyłączono klimatyzację, odpowiadając na pilny apel ogłoszony tutaj i nadawany przez radio oraz telewizję do społeczeństwa Kalifornii, by z powodu poważnego kryzysu zasilania oszczędzać energię. Sądząc jednak po wznoszącej się na wykresie krzywej, czego każdy z zebranych był świadomy, apel przeszedł prawie bez echa. Główny dyspozytor, siwowłosy weteran, odpowiadał na pytania Nima z obrażoną miną. Przez ostatnie dwa dni jego pomocnicy nie odchodzili od telefonów, usiłując niczym zrozpaczone gospodynie domowe skupować nadwyżki energii z pozostałych stanów i Kanady. Goldman wiedział o tym. - Ściągamy z Oregonu i Newady, co tylko się da, panie Goldman. Pacific Intertie jest
przeciążone. Arizona trochę pomogła, ale sami mają trudności. Jutro chcieliby kupić od nas. - Powiedz im, że to niemożliwe - zawołała asystentka dyspozytora. - Czy dzisiaj po południu damy sobie radę sami? - spytał J. Eric Humphrey, prezes zarządu, do tej pory zajęty czytaniem komputerowego raportu na temat aktualnej sytuacji. Jak zwykle uprzejmy ton prezesa doskonale pasował do jego pewności siebie rdzennego bostoriczyka, którą nosił codziennie jak zbroję. Niewielu osobom udało się kiedykolwiek przez nią przebić. Od trzydziestu lat mieszkał w Kalifornii i zdołał się tu zadomowić, lecz bezceremonialny sposób bycia mieszkańców Zachodu nie zdołał naruszyć jego patyny z Nowej Anglii. Był mężczyzną niewysokim, krępej postury, o regularnych rysach twarzy i nienagannym wyglądzie. Nosił szkła kontaktowe. Pomimo upału włożył ciemny garnitur z kamizelką i jeśli nawet się pocił, na szczęście nie było to widoczne. - Nie wygląda to dobrze, panie prezesie - odparł główny dyspozytor, wkładając do ust kolejną tabletkę przeciw nadkwasocie; stracił już rachubę, ile ich połknął w ciągu tego dnia. Dyspozytorzy musieli brać tabletki z powodu napięć, jakie wywoływała ich praca, i przedsiębiorstwo w wielkopańskim geście zainstalowało dozownik, z którego za darmo mogli brać lekarstwa łagodzące skutki stresów. - Jeśli uda nam się wytrzymać, to tylko dzięki nadludzkiemu wysiłkowi, oczywiście o ile szczęście nam dopisze - uzupełnił Nim Goldman. Jak kilka minut wcześniej wspomniał dyspozytor, naruszona została ostatnia „gorąca” rezerwa. Nie musiał wyjaśniać, że każde z przedsiębiorstw w rodzaju ŚMZS posiada dwa typy rezerw: „gorącą” i „zimną”. „Gorąca” obejmuje generatory pracujące przy niepełnym obciążeniu, lecz których wydajność można zwiększyć w każdej chwili. „Zimna” rezerwa to wszelkie elektrownie aktualnie nie pracujące, ale gotowe do uruchomienia i osiągnięcia pełnej wydajności w ciągu dziesięciu do piętnastu minut. Godzinę wcześniej ostatnia „zimna” rezerwa - dwie turbiny gazowe w elektrowni koło Fresno, każda o wydajności sześćdziesięciu pięciu megawatów - stała się „gorącą”. W tej chwili obie turbiny osiągnęły maksimum możliwości, nie pozostawiając żadnych rezerw. Zwalisty, lekko przygarbiony mężczyzna o twarzy jak pękaty kufel i krzaczastych brwiach, który przysłuchiwał się wymianie zdań między prezesem a dyspozytorem, wtrącił się gwałtownie: - Jasna cholera! Nie byłoby tego całego ambarasu, gdybyśmy mieli uczciwą prognozę pogody na dzisiaj. - Ray Paulsen, wiceprezes odpowiedzialny za zaopatrzenie w energię, odszedł nerwowym krokiem od stołu, gdzie wraz z innymi oglądał wykresy zużycia energii, porównując aktualne z ubiegłorocznymi.
- Wszystkie prognozy były tak samo błędne jak nasza - zaprotestował Nim Goldman. - Czytałem we wczorajszej gazecie i słyszałem dzisiaj przez radio, że nadchodzi fala chłodniejszego powietrza. - Na pewno stamtąd wzięła informację! Założę się, że wycięła artykuł z gazety i przykleiła na kartę. - Paulsen patrzył na Nima, który tylko wzruszył ramionami. Dla nikogo nie było tajemnicą, że się nie znoszą. Goldman, który pełnił podwójną funkcję, planisty i zastępcy prezesa, miał prawo przeprowadzać doraźne kontrole we wszystkich działach przedsiębiorstwa. W przeszłości kilka razy wszedł na terytorium Paulsena i chociaż Ray Paulsen stał dwa szczeble wyżej w hierarchii firmy, niewiele mógł na to poradzić. - Jeśli mówiąc „ona”, masz mnie na myśli, Ray, bądź przynajmniej na tyle kulturalny, żeby użyć imienia. Odwrócili się jak na komendę. Nie zauważyli, kiedy do dyspozytorni weszła Millicent Knight, drobna, opanowana brunetka, naczelny meteorolog ŚMZS. Jej wejście nikogo nie zdziwiło: wydział meteorologii stanowił część Centrum Dyspozycji Mocy, a od reszty pomieszczenia centrum dzieliła go tylko szklana ściana. Ktoś inny mógłby poczuć się zażenowany, ale nie Ray Paulsen. Przeszedł wszystkie szczeble w firmowej hierarchii: zaczął przed trzydziestoma laty jako prosty pomocnik elektryka i piął się w górę przez stanowiska montera i brygadzisty. Kiedyś podczas śnieżycy w górach spadł ze słupa wysokiego napięcia i uszkodził sobie kręgosłup, co pozostawiło trwały ślad w postaci niewielkiego garbu. Firma sfinansowała mu studia wieczorowe i młody Paulsen został inżynierem. Z biegiem lat jego wiedza o systemie ŚMZS stała się wręcz encyklopedyczna. Niestety, po drodze nie nabył ogłady. - Głupoty wygadujesz, Milly! - odparował Paulsen. - Mówię to, co myślę, jak zawsze. To samo powiedziałbym mężczyźnie. Pracujesz jak mężczyzna, więc nie spodziewaj się innego traktowania. - Płeć nie ma żadnego znaczenia - odparła urażona Millicent. - Mój wydział przewiduje pogodę z osiemdziesięcioprocentową trafnością, zresztą doskonale o tym wiesz. Nigdzie nie znajdziesz lepszego. - Ale dzisiaj naprawdę spieprzyliście robotę! - Zlituj się, Ray - zaprotestował Goldman. - Taka rozmowa nic nam nie da. J. Eric Humphrey przysłuchiwał się kłótni z pozorną obojętnością. Nigdy nie powiedział tego wyraźnie, ale czasami można było odnieść wrażenie, że nie ma nic przeciw sprzeczkom wśród personelu kierowniczego, byleby nie ucierpiała praca. Prawdopodobnie Humphrey należał do biznesmenów, którzy uważali, że pełna harmonia w przedsiębiorstwie
łatwo prowadzi do samozadowolenia. Gdy jednak zależało mu na tym, prezes potrafił uciąć dyskusję ostrzem swego autorytetu. Prawdę powiedziawszy, nie było potrzeby, by w dyspozytorni przebywali teraz Humphrey, Goldman, Paulsen i paru innych kierowników, gdyż Centrum Dyspozycji Mocy miało własny, dostatecznie kompetentny personel. Wszyscy wiedzieli, jakie kroki należy przedsięwziąć w razie awarii. Sposób postępowania opracowano już dawno: większość działań podejmowały komputery, instrukcje zawsze znajdowały się pod ręką. W takiej jednak jak obecna krytycznej sytuacji centrum, gdzie informacje uaktualniano na bieżąco, stawało się magnesem dla tych, którym wolno tu było wchodzić. Wszystkich dręczyło pytanie, na które wciąż brakowało odpowiedzi: czy zapotrzebowanie na energię będzie tak duże, że przewyższy możliwości zaopatrzenia? Jeśli odpowiedź okaże się pozytywna, należy liczyć się z ewentualnością otwarcia się wszystkich wyłączników, w konsekwencji czego ogromne połacie Kalifornii zostaną pozbawione prądu i odizolowane od świata. A wtedy nastąpi totalny chaos. Wprowadzono już pewne ograniczenia. Od dziesiątej rano napięcie prądu dostarczanego do odbiorców stopniowo zmniejszano, tak że teraz wynosiło osiem procent poniżej normy. Takie ograniczenie pozwalało na pewną oszczędność energii, lecz oznaczało, że drobny sprzęt, jak suszarki do włosów, elektryczne maszyny do pisania, lodówki, otrzymywał o dziesięć, a sprzęt ciężki o dziewiętnaście, dwadzieścia woltów mniej niż zwykle. Z powodu obniżonego napięcia urządzenia działały nie tak sprawnie, silniki elektryczne pracowały głośniej i szybciej się przegrzewały. Komputery bez stabilizatorów automatycznie się wyłączały i pozostawały unieruchomione aż do czasu przywrócenia normalnego napięcia. Jednym z efektów ubocznych było zwężanie się obrazu w telewizorach, tak że nie wypełniał całego ekranu. Krótkotrwałe ograniczenie dopływu prądu nie powinno spowodować trwałych szkód - zwykłe żarówki świecą wtedy tylko trochę ciemniej. Ale ośmioprocentowy spadek napięcia stanowił dopuszczalną granicę, po której przekroczeniu silniki mogły się przegrzać, a nawet spalić, stwarzając niebezpieczeństwo pożaru. Jeśli więc zmniejszenie napięcia nie przyniesie pożądanych efektów, trzeba będzie wyłączyć system i ogromne tereny zostaną skazane na całkowity brak prądu. Najbliższe dwie godziny powinny przynieść rozstrzygnięcie. Jeśli system jakoś przetrwa popołudnie, na które w upalne dni przypada szczytowe zapotrzebowanie, obciążenie zmniejszy się aż do następnego ranka, a wówczas, zakładając, że się ochłodzi, problem sam
się rozwiąże. Lecz gdyby obciążenie, które z upływem dnia stopniowo rosło, zwiększało się nadal, należało spodziewać się najgorszego. Ray Paulsen nie poddawał się łatwo. - Przyznaj się, Milly - powtarzał z uporem - prognoza na dzisiaj była całkowicie chybiona, prawda? - Tak, prawda, jeśli chcesz to wyrazić w tak ohydny, niesprawiedliwy sposób. - Oczy Millicent Knight zabłysły gniewem. - Ale prawdą jest również, że tysiąc mil od wybrzeża zalegają masy powietrza nazywane wyżem oceanicznym. Meteorologia niewiele o nim wie, lecz czasami ten wyż potrafi o dzień lub dłużej opóźnić zmianę pogody przewidywaną dla Kalifornii... - Urwała, po czym dodała z pogardą: - A może jesteś tak szczelnie zawinięty w druty elektryczne, że nie znasz tego podstawowego prawa przyrody? Paulsen poczerwieniał: - Wolnego! Milly udała, że nie słyszy. - Jeszcze jedno, Ray. Moi ludzie i ja podaliśmy uczciwą prognozę. Ale prognoza, przypominam na wypadek, gdyby ci to wyleciało z pamięci, jest tylko prognozą: pozostawia miejsce na wątpliwości. To nie ja kazałam zamknąć Magalię 2. Ty podjąłeś decyzję o remoncie, a teraz na mnie chcesz zepchnąć odpowiedzialność. Zza stołu dobiegł zduszony śmiech. - Jeden zero - powiedział ktoś półgłosem. Wszyscy wiedzieli, że część winy za obecne kłopoty ponosi elektrownia Magalia 2 należąca do zakładu położonego na północ od Sacramento. Był to wielki generator parowy zdolny wytworzyć sześćset megawatów. Od samego początku, gdy zbudowano go przed dziesięcioma laty, stanowił nieustanne źródło kłopotów. Powtarzające się pęknięcia rury kotłowej i inne poważniejsze awarie powodowały, że często trzeba go było wyłączać. Ostatnio zdarzyło się to przed dziesięcioma miesiącami, gdy wymieniano rurę przegrzewacza pary, ale i po tej naprawie problemy nie ustały. Jak powiedział jeden z inżynierów, obsługiwanie Magalii 2 można było porównać do próby utrzymywania na wodzie przeciekającego okrętu. Przez ostatni tydzień dyrektor Magalii błagał Raya Paulsena o pozwolenie zamknięcia „dwójki”, by naprawić przeciekającą rurę kotłową, zanim, jak się wyraził, „ten pechowy czajnik rozleci się na kawałki”. Do wczoraj Paulsen twardo mówił: nie. Nawet przed obecną falą upałów z powodu nie przewidzianych remontów w innych elektrowniach moc Magalii 2 była potrzebna dla systemu. Czasem jednak należało podjąć ryzyko.
Poprzedniego wieczoru, dowiedziawszy się z prognozy o przewidywanym ochłodzeniu, Paulsen rozważył wszystkie za i przeciw i wyraził zgodę na odłączenie bloku. Prace remontowe rozpoczęto kilka godzin później, gdy kocioł ostygł. Tego ranka Magalia 2 stanęła, a przeciekające odcinki rury wymontowano. Choć elektrownia okazała się w tej chwili gwałtownie potrzebna, „dwójkę” można było ponownie włączyć najwcześniej za dwa dni. - Gdyby prognoza się sprawdziła - warknął Paulsen - nie odłączylibyśmy Magalii. Prezes pokręcił głową. Usłyszał już wystarczająco dużo. Na dochodzenie będzie czas później. Tymczasem Goldman naradzał się za konsolą dyspozytora. Teraz silnym głosem wybijającym się ponad głosy innych oznajmił: - Za pół godziny trzeba rozpocząć stopniowe wyłączenia u odbiorców. Nie ma wątpliwości, że to konieczne. - Spojrzał na prezesa. - Sądzę, że musimy powiadomić media. Telewizja i radio zdążą jeszcze nadać komunikaty. - Zgoda - powiedział Humphrey. - I niech ktoś połączy mnie z gubernatorem. - Tak jest. - Jedna z asystentek zaczęła wybierać numer. Na twarzach zebranych malowało się przygnębienie. Coś podobnego nie zdarzyło się w ciągu stu dwudziestu pięciu lat istnienia przedsiębiorstwa. Goldman dzwonił już do działu informacyjnego mieszczącego się w sąsiednim budynku, z wydaniem komunikatów nie można było bowiem dłużej zwlekać. Normalnie o decyzjach odcięcia dopływu prądu wiedziało tylko kilka osób, teraz podane to zostanie do wiadomości publicznej. Kilka miesięcy wcześniej zmieniono politykę informacyjną firmy i postanowiono pozbawienie zasilania, jeśli już do niego dojdzie, nazywać „rotacyjnym wyłączeniem”; eufemizm ten miałby podkreślać tymczasowy charakter tej niedogodności oraz to, że wszyscy odbiorcy zostaną potraktowani sprawiedliwie. Termin „rotacyjne wyłączenie” wymyśliła młoda sekretarka, gdyż jej starsi i znacznie lepiej opłacani zwierzchnicy nie wpadli na żaden możliwy do przyjęcia pomysł. Jednym z odrzuconych określeń było „postępujące ograniczenie”. - Biuro gubernatora w Sacramento, panie prezesie - asystentka zwróciła się do Erica Humphreya. - Mówią, że gubernator przebywa w swojej posiadłości pod Stockton i że próbują go tam złapać. Proszą pana do telefonu. Humphrey skinął głową i wziął słuchawkę. - Czy ktoś wie, gdzie szukać naczelnego? - spytał, zasłaniając mikrofon dłonią.
Nie musiał dodawać, że chodzi o naczelnego inżyniera, Waltera Talbota, spokojnego, opanowanego, zbliżającego się do emerytury Szkota, którego mądrość w podbramkowych sytuacjach stała się legendarna. - Tak - odparł Nim Goldman. - Wyjechał popatrzeć na Grubą Lilkę. Prezes zmarszczył brwi: - Mam nadzieję, że nic się tam nie stało. Oczy wszystkich zwróciły się instynktownie w stronę tablicy ze wskaźnikami, na której widniał duży napis: „La Mission 5”. Była to Gruba Lilka, najnowszy i największy generator w elektrowni La Mission pięćdziesiąt mil od miasta. Generator Gruba Lilka - to ogromne urządzenie zbudowała firma Lilien z Pensylwanii, a jakiś dziennikarz ukuł obrazową nazwę, która szybko się przyjęła - był kolosem dostarczającym tysiąc dwieście pięćdziesiąt megawatów energii. Zużywał ogromne ilości ropy, które wytwarzały przegrzaną parę do napędzania gigantycznej turbiny. Grubą Lilkę w przeszłości poddawano ostrej krytyce. Już w fazie planowania specjaliści dowodzili, że budowanie tak wielkiego generatora to czyste szaleństwo, gdyż powoduje zbytnie uzależnienie od jednego źródła energii. Inni z kolei eksperci mówili o „wielkich oszczędnościach”, co miało znaczyć, że elektryczność wytwarzana na taką skalę jest tańsza. Druga opinia zwyciężyła i jak dotąd, znajdowała potwierdzenie w praktyce. W ciągu pierwszych dwóch lat od uruchomienia Gruba Lilka okazała się bardziej ekonomiczna niż mniejsze generatory i absolutnie niezawodna. Teraz w Centrum Dyspozycji Mocy z taśmy rejestratora odczytano krzepiącą informację, że Gruba Lilka daje z siebie wszystko, pracując na pełnych obrotach i przejmując aż sześć procent ogólnego obciążenia. - Wczesnym rankiem zgłoszono wibrację turbiny - wyjaśnił Ray Paulsen. - Przedyskutowaliśmy sprawę z naczelnym. Raczej nie powinno być zagrożenia, ale obaj uznaliśmy, że lepiej obejrzeć to na miejscu. Humphrey z aprobatą kiwnął głową. Tutaj naczelny i tak w niczym nie mógł pomóc, chociaż czuliby się pewniej w jego obecności. - Jest gubernator - Humphrey usłyszał w słuchawce telefonistkę, a później znajomy głos: - Dzień dobry, Ericu. - Dzień dobry, panie gubernatorze. Niestety, dzwonię z nieprzyjemną... Wtedy to się stało. Pośród baterii wskaźników tuż pod napisem „La Mission 5” brzęczyk wydał serię natarczywych, urywanych sygnałów. Równocześnie zaczęły migać żółte i czerwone światełka
ostrzegawcze. Wskazówka przyrządu rejestrującego pracę „piątki” zadrżała, po czym raptownie opadła. - Mój Boże! - ktoś wykrzyknął z przerażeniem. Gruba Lilka przestała pracować. Nie było co do tego żadnych wątpliwości, gdyż wszystkie wskazówki opadły do zera i znieruchomiały. Reakcja była natychmiastowa. W Centrum Dyspozycji Mocy szybkoobrotowa maszyna rejestrująca dane nagle ożyła, z terkotem wypluwając raporty, podczas gdy setki wyłączników wysokiego napięcia w rozdzielniach i podstacjach otwierały się na polecenie komputera. Otwarcie wyłączników mogło uratować system i uchronić pozostałe turbiny przed awarią. Lecz to, co się właśnie wydarzyło, spowodowało całkowite zaciemnienie na znacznych obszarach stanu. W ciągu dwu lub trzech sekund w różnych miejscach miliony ludzi - pracownicy biur i fabryk, farmerzy, gospodynie domowe, właściciele sklepów i ich klienci, restauratorzy, drukarze, personel zakładów usługowych, maklerzy, kierownicy hoteli, fryzjerzy, operatorzy kinowi i bywalcy kin, motorniczy tramwajów, pracownicy stacji telewizyjnych i telewidzowie, barmani, sortownicy listów, producenci win, lekarze, dentyści, weterynarze, klienci salonów gry... listę można by ciągnąć w nieskończoność - zostali pozbawieni prądu i nie mogli kontynuować rozpoczętych czynności. W budynkach windy zatrzymały się między piętrami. Zawsze tętniące życiem lotniska zamarły. Na ulicach i autostradach światła przestały sterować ruchem i powstał nieopisany bałagan. Ponad jedna ósma Kalifornii - obszar znacznie większy niż cała Szwajcaria, zamieszkany przez prawie trzy miliony ludzi - nagle została unieruchomiona. To, co jeszcze nie tak dawno było tylko prawdopodobieństwem, w jednej chwili stało się katastrofalną rzeczywistością, gorszą, niż przewidywano. Za konsolą w Centrum Dyspozycji Mocy, która posiadała rezerwowe zasilanie, wszyscy trzej dyspozytorzy pracowali bez wytchnienia, wydając instrukcje przewidziane na wypadek awarii, przekazując telefoniczne polecenia do elektrowni i kontrolerów rozdziału mocy, studiując uruchamiane pedałem mapy rolkowe i przeglądając odczyty oscylografów. Jeszcze przez długi czas będą mieli pełne ręce roboty, gdyż pozostawali daleko w tyle za działaniami komputera. - O! Wszystkie światła pogasły. - Eric Humphrey usłyszał w słuchawce głos gubernatora. - Wiem - rzekł prezes. - Właśnie w tej sprawie dzwonię. Przy innym telefonie - bezpośredniej linii do sterowni w La Mission - Ray Paulsen
krzyczał: - Co, do cholery, stało się z Grubą Lilką?! 2. Wybuch w La Mission, zakładzie należącym do Światła i Mocy Złotego Stanu, nastąpił bez żadnego ostrzeżenia. Pół godziny wcześniej Walter Talbot, naczelny inżynier przedsiębiorstwa, przyjechał na inspekcję generatora Gruba Lilka, gdyż otrzymał od nocnej zmiany informację o niewielkiej wibracji turbiny. Naczelny był szczupłym, kościstym mężczyzną, na pozór surowym i nieprzystępnym, ale z poczuciem humoru. Nadal mówił z silnym akcentem charakterystycznym dla mieszkańców Glasgow, chociaż w ciągu ostatnich czterdziestu lat zetknął się ze Szkocją jedynie na wieczorku poezji Burnsa w San Francisco. Wszystko robił z rozwagą, bez pośpiechu; dzisiaj też badał generator powoli i dokładnie. Towarzyszył mu przy tym dyrektor zakładu, układny, zrównoważony inżynier Danieli. Cały czas gigantyczny generator wytwarzał energię zdolną zapalić ponad dwadzieścia milionów żarówek. Wprawne ucho naczelnego wychwytywało słabe wibracje dochodzące co jakiś czas z głębi turbiny i słyszalne poprzez jednostajne zawodzenie maszyny. Przeprowadziwszy badania i założywszy w głównym łożysku sondę z nylonową końcówką, naczelny oznajmił: - Nie ma się czym przejmować. Gruba Lilka nie przysporzy nam kłopotów, a tym, co trzeba, zajmiemy się, gdy opadnie panika. Obaj stali tuż przy generatorze na metalowej kracie, która stanowiła podłogę w hali wysokości katedry. Monstrualnych rozmiarów turbogenerator, wielki jak od rogu do rogu ulicy, osadzony był na betonowych cokołach, a każda z siedmiu osłon bloku przypominała wyrzuconego na plażę wieloryba. Tuż pod nimi znajdowała się olbrzymia skrzynia zaworowa z wysokociśnieniowymi rurociągami parowymi łączącymi kocioł z turbiną oraz inne urządzenia pomocnicze. Obydwaj mężczyźni mieli na głowach kaski i nauszniki ochronne. Żadne z tych zabezpieczeń nie mogło się jednak okazać skuteczne podczas eksplozji, która z ogłuszającym hukiem nastąpiła chwilę później. Talbot i Danieli zostali rażeni falą uderzeniową wybuchu mającego źródło pod podłogą hali głównej. Podmuch zerwał rurociąg o średnicy trzech stóp, jeden z kilku wychodzących z kotła do skrzyni zaworowej. Mniejsza rura doprowadzająca olej również została przedziurawiona. Wybuch połączony, z sykiem wydobywającej się pary spowodował straszliwy, głęboki, przytłaczający hałas. Potem para o temperaturze pięciuset stopni i pod
ciśnieniem dwudziestu atmosfer buchnęła przez kraty, na których stali dwaj mężczyźni. Zginęli natychmiast. Zostali dosłownie ugotowani jak warzywa w szybkowarze. Kilka sekund później miejsce wypadku spowił gęsty, czarny dym oleju zapalonego od iskry z fruwających kawałków metalu. Dwaj robotnicy, którzy znajdowali się na rusztowaniu wysoko nad podłogą, próbowali uciec przed buchającym czarnym dymem, wdrapując się na pomost jakieś piętnaście stóp wyżej. Nie udało im się jednak: wpadli w czarną czeluść i ponieśli śmierć. Na szczęście dwieście stóp dalej w zabezpieczonej podwójnymi drzwiami sterowni udało się zapobiec całkowitej katastrofie. Dzięki błyskawicznej reakcji technika i urządzeniom automatycznym odłączono Grubą Lilkę, nie dopuszczając do powstania szkód w najważniejszych częściach turbogeneratora. Dopiero po kilku dniach prowadzonego w zakładzie La Mission śledztwa, podczas którego eksperci starannie badali gruzy, a przesłuchania prowadzili zastępcy szeryfa i agenci FBI, została ujawniona przyczyna wybuchu. Lecz podejrzenie o sabotaż zrodziło się szybko i wkrótce się potwierdziło. W końcu na podstawie zgromadzonych dowodów ustalono okoliczności eksplozji i zrekonstruowano wydarzenia, które ją poprzedziły. O jedenastej czterdzieści tamtego przedpołudnia przyszedł pod główną bramę La Mission biały mężczyzna średniej budowy, bez zarostu, o ziemistej cerze, w okularach w drucianych oprawkach i mundurze Armii Zbawienia. Miał z sobą teczkę. Wylegitymowany przez strażnika przedstawił pismo sporządzone na druku firmowym Światła i Mocy Złotego Stanu, które upoważniało go do wejścia na teren zakładu, by zebrać datki na bezpłatne obiady dla ubogich dzieci. Strażnik poinformował rzekomego oficera Armii Zbawienia, że musi zgłosić się z pismem do dyrektora zakładu. Wyjaśnił mu, jak dojść do biura dyrektora na drugim piętrze głównego budynku; wchodziło się tam od strony niewidocznej ze stanowiska kontroli. Nieznajomy udał się we wskazanym kierunku, a strażnik zobaczył go ponownie dopiero po dwudziestu minutach, gdy mężczyzna, nadal z teczką w ręku, opuszczał zakład. Wybuch nastąpił godzinę później. Podczas śledztwa w sprawie przyczyn zgonu czterech pracowników zwrócono uwagę, że gdyby kontrola była należyta, nikt z zewnątrz nie mógłby poruszać się po terenie zakładu bez eskorty. Lecz ŚMZS, jak wszystkie zakłady użyteczności publicznej, miało poważne kłopoty z zapewnieniem bezpieczeństwa swoim obiektom. Poza tym ochrona dziewięćdziesięciu czterech elektrowni, dziesiątków placów i magazynów, setek pozostawionych bez opieki podstacji, wielu rozrzuconych po całym stanie oddziałów oraz
centrali, która mieściła się w dwóch połączonych wieżowcach, nawet gdyby była możliwa, kosztowałaby majątek. A przy rosnących cenach nośników energii, coraz wyższych płacach i innych kosztach oraz nasilających się skargach konsumentów na wygórowane opłaty za prąd i gaz nie można było nawet myśleć o proponowaniu jakichkolwiek podwyżek. Z tych powodów zatrudniano stosunkowo niewielu pracowników ochrony, więc zabezpieczenia były raczej symboliczne i opierały się na wkalkulowanym ryzyku. Policja ustaliła, iż rzekomy przedstawiciel Armii Zbawienia okazał się oszustem; mundur prawdopodobnie został skradziony, a pismo, choć być może sporządzone na nietrudnym do zdobycia papierze firmowym ŚMZS, sfałszowane. Przedsiębiorstwo w żadnym wypadku nie wyraziłoby zgody na prowadzenie kwesty wśród pracowników w godzinach pracy; nie znaleziono też osoby, która to upoważnienie napisała. Strażnik nie pamiętał nazwiska na dole kartki, według jego zeznań w miejscu podpisu widniał „zakrętas”. Ustalono również, że nieznajomy po wejściu na teren elektrowni nie udał się do biura dyrektora. Nikt go tam nie widział, a jego obecność nie mogłaby zostać nie zauważona. Potem snuto różne domysły. Według wszelkiego prawdopodobieństwa mężczyzna podający się za oficera Armii Zbawienia zszedł po niewysokich metalowych schodkach na piętro operacyjne tuż pod halą głównej turbiny. Piętro operacyjne, jak i to bezpośrednio nad nim, nie miało ścian działowych, więc nawet mimo plątaniny izolowanych rur i przewodów dolne części kilku generatorów La Mission były doskonale widoczne przez metalową kratę podłogi w hali turbiny. Generatora numer 5 - Grubej Lilki - nie można było pomylić z żadnym innym z uwagi na jego rozmiary i wyposażenie. Możliwe, że intruz miał plan zakładu, chociaż nie było to konieczne: główny budynek był po prostu gigantyczną skrzynią. Niewykluczone, że przestępca wiedział także, iż La Mission, jak wszystkie nowoczesne elektrownie, była w wysokim stopniu zautomatyzowana i zatrudniano w niej minimalną obsługę; mógł się więc spodziewać, że nikt go tam nie zauważy. Intruz poszedł zapewne prosto pod Grubą Lilkę i otwarł teczkę zawierającą ładunek wybuchowy. Rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca odpowiedniego do podłożenia bomby. W pobliżu połączenia dwóch linii parowych zauważył coś, co przypominało metalowy kołnierz. Nastawiwszy mechanizm zegarowy, sięgnął w górę i tam w niewidocznym miejscu umieścił dynamit, czym jednak zdradził brak wiedzy technicznej. Gdyby dysponował lepszymi informacjami, podłożyłby ładunek bliżej głównego wału gigantycznego generatora; tam spowodowałby największe szkody, a być może nawet udałoby mu się wyłączyć Grubą Lilkę z
eksploatacji na co najmniej rok. Specjaliści od materiałów wybuchowych potwierdzili prawdopodobieństwo takiej kolejności wydarzeń. Według nich sabotażysta użył ładunku kumulacyjnego - stożka dynamitu, który po zdetonowaniu z siłą pocisku przebija wszystko, co napotka na drodze. W tym wypadku była to rura odprowadzająca parę z kotła. Zaraz po podłożeniu bomby sabotażysta przez nikogo nie zatrzymywany wyszedł z głównego budynku i opuścił teren elektrowni główną bramą, nawet z większą łatwością i wzbudzając mniejsze zainteresowanie niż przy wejściu. Od tego momentu nie wiadomo, co robił, i mimo intensywnego dochodzenia nie ustalono też jego tożsamości. Co prawda do odpowiedzialności za akcję przyznało się w rozmowie telefonicznej ze stacją radiową ugrupowanie rewolucyjne Przyjaciele Wolności, lecz policja nie znała ani siedziby, ani nazwisk członków organizacji. Wszystko to miało miejsce dopiero później, a na razie, prawie dziewięćdziesiąt minut po wybuchu, w La Mission panował chaos. Wezwani przez automatyczny alarm strażnicy mieli trudności z ugaszeniem ropy, nie mogli też sobie poradzić z wentylacją hali głównej turbiny i niższych kondygnacji, gdzie pełno było czarnego dymu. Minęło sporo czasu, zanim warunki na tyle się poprawiły, że można było wynieść ciała ofiar. O prawie niemożliwych do zidentyfikowania zwłokach naczelnego inżyniera i dyrektora przerażony pracownik powiedział, że wyglądały „jak ugotowane kraby”. Był to rezultat działania przegrzanej pary. Pobieżne oględziny wykazały, że szkody wyrządzone w „piątce” były nieznaczne. Należało tylko wymienić zablokowane łożysko w miejscu odcięcia dopływu oleju smarowego. Naprawa, łącznie z wymianą zniszczonych rur parowych, potrwa tydzień, po którym olbrzymi generator wznowi pracę. Jak na ironię przy okazji będzie można wyeliminować to niewielkie drganie, które przyjechał zbadać naczelny inżynier. 3. - System dystrybucji energii, który przekształcił się w rozległe, nie planowane zaciemnienie - wyjaśniał Nim Goldman cierpliwie - podobny jest do dziecięcej gry, w której najpierw widzisz pełną talię kart, a zaraz potem bez ostrzeżenia podłoga jest nimi zasypana. Trzeba je zbierać jedna po drugiej, co pochłania sporo czasu. Znajdowali się na balkonie obserwacyjnym w Centrum Dyspozycji Mocy, który od reszty pomieszczenia oddzielała szklana ścianka. Przed paroma minutami wpuszczono tu
dziennikarzy z prasy, radia i telewizji. Reporterów pośpiesznie wysłano z macierzystych redakcji, a dyrektor ŚMZS do spraw informacyjnych, Teresa Van Buren, poprosiła Nima, by wystąpił jako rzecznik firmy. Teraz odbywała się zaimprowizowana konferencja prasowa. Dziennikarze okazywali niezadowolenie, gdyż uważali, że otrzymują zbyt skąpe odpowiedzi na swe pytania. - Och, do diabła! - protestowała Nancy Molineaux z „California Examiner” - proszę nam oszczędzić tych zgrabnych porównań i wyjaśnić, co się właściwie stało. Co się zepsuło? Kto za to odpowiada? Co macie zamiar zrobić, jeśli w ogóle będziecie coś robić, żeby przywrócić zaopatrzenie w energię? Nancy Molineaux była osobą żywiołową i w szczególny sposób atrakcyjną - wystające kości policzkowe nadawały jej wyraz wyniosłości, a na twarzy malowało się zwykle zaciekawienie pomieszane ze sceptycyzmem, który graniczył niemal z pogardą. Jej smukłe, ciemnoskóre ciało opinał elegancki strój. W sprawach zawodowych zdobyła opinię tropicielki afer łapówkarskich w instytucjach państwowych. Nim obchodził się z nią jak z ostrym niczym igła soplem lodu. Z jej dotychczasowych artykułów jasno wynikało, iż Światło i Moc nie jest instytucją, którą pani Molineaux darzy szczególnym uczuciem. Kilku innych dziennikarzy przytaknęło. - W La Mission nastąpiła eksplozja - Nim powściągnął gniew. - Prawdopodobnie co najmniej dwie osoby zginęły, lecz nadal płonie tam ropa i z powodu gęstego dymu nie możemy dowiedzieć się niczego więcej. - Czy znane są nazwiska ofiar? - zapytał ktoś. - Tak, ale na razie nie możemy ich ujawnić. Najpierw musimy powiadomić rodziny. - Czy zna pan przyczynę eksplozji? - Nie. - A co z dostawami prądu? - wtrąciła znowu Nancy Molineaux. - Częściowo zostały już przywrócone - odparł Nim. - Jeśli chodzi o pozostałych odbiorców, do większości z nich prąd popłynie za cztery, góra sześć godzin. Wieczorem wszystko powinno przebiegać normalnie. Normalnie - pomyślał - ale bez Waltera Talbota. Wiadomość o obecności naczelnego inżyniera w pobliżu miejsca wybuchu i jego domniemanej śmierci dotarła do Centrum Dyspozycji Mocy dopiero przed chwilą, wywołując wstrząs. Do Nima, wieloletniego przyjaciela Waltera, realność tego faktu jeszcze nie całkiem dotarła. Nie odczuwał jeszcze smutku, który - co wiedział - przyjdzie później. Danielego, kierownika zakładu La Mission, znał tylko przelotnie, więc jego śmierć, chociaż tragiczna,
wydawała mu się mniej rzeczywista. Przez dźwiękoszczelną ściankę Nim patrzył na krzątaninę wokół tablicy rozdzielczej. Zapragnął jak najszybciej tam się znaleźć. - Czy jutro nastąpi kolejne wyłączenie prądu? - dopytywał się reporter radiowy. - Nie, jeśli skończą się upały, a podobno pogoda ma się zmienić. Wypytywano go dalej, więc zagłębił się w opis problemów, jakie powstają przy maksymalnym obciążeniu systemu energetycznego podczas niespodziewanych upałów. - Chce pan powiedzieć - zasugerowała zgryźliwie Nancy Molineaux - że wy tutaj ani nie planowaliście, ani nie przewidywaliście, ani też nie dopuszczaliście nawet myśli, że mogłoby się wydarzyć coś niespodziewanego? Nim poczerwieniał. - Planować można tylko... - nie dokończył zdania. Teresa Van Buren, dyrektor do spraw informacyjnych, wróciła na galerię po kilku minutach nieobecności. Była niską, pulchną, wiecznie zaaferowaną kobietą po czterdziestce. Niezmiennie nosiła wymięte lniane kostiumy oraz brązowe buty z surowej skóry. Często bywała rozczochrana i wyglądała raczej na zabieganą gospodynię domową niż doświadczonego dyrektora w poważnej firmie. - Mam ważną informację - oznajmiła. Głos się jej załamywał, a ręka, w której ściskała papiery, drżała. Wszyscy zamilkli. - Przed chwilą dowiedzieliśmy się, że zginęły cztery osoby, nie dwie. Wszyscy byli pracownikami przedsiębiorstwa i w momencie wybuchu wykonywali obowiązki służbowe. Właśnie zawiadamiane są rodziny. Nazwiska ofiar razem z krótkimi biografiami przygotujemy dla państwa za parę minut. Upoważniono mnie również do przekazania informacji, że chociaż nie ma jeszcze niezbitych dowodów, podejrzewa się sabotaż. Posypała się lawina pytań i gdy pani Van Buren na nie odpowiadała, Nim skorzystał z okazji i wymknął się na zewnątrz. * System rozdziału mocy pod nadzorem Centrum Dyspozycji Mocy stopniowo wracał do normalnego stanu. Główny dyspozytor, żonglując za konsolą równocześnie dwoma telefonami i manipulując baterią przycisków, półgłosem wydawał podwładnym pośpieszne instrukcje; usiłował odbudować łączność z pozostałymi przedsiębiorstwami energetycznymi, automatycznie przerwaną po wybuchu generatora. Gdy udało się uzyskać połączenie z Pacific Intertie, usiadł wygodnie w szarym fotelu obrotowym i głośno odetchnął z ulgą. Potem zaczął wciskać guziki, aby włączyć napięcie. Gdy wszedł Nim, obejrzał się.
- Jesteśmy w połowie, panie Goldman! To znaczy, pomyślał Nim, że na prawie połowie pozbawionego prądu obszaru przywrócono pełny pobór mocy, a dla pozostałych rejonów była to tylko kwestia czasu. Komputer mógł wyłączyć system szybciej niż człowiek - co faktycznie się stało - ponowne włączenie wymagało jednak udziału personelu technicznego nadzorowanego z Centrum Dyspozycji Mocy. Pierwszeństwo miały większe i mniejsze miasta i od nich, dzielnica po dzielnicy, rozpoczęto włączanie prądu. W drugiej kolejności przywracano zasilanie przedmieściom, szczególnie tym, na których skupione były zakłady przemysłowe, potem wsiom, a na końcu pozostałym terenom znajdującym się na końcu systemu. Uczyniono kilka wyjątków. Szpitalom, zakładom wodociągów i kanalizacji oraz firmom telekomunikacyjnym ze względu na ich charakter należały się szczególne preferencje. Co prawda zwykle posiadały one własne awaryjne generatory, lecz te pokrywały tylko część zapotrzebowania i do normalnego funkcjonowania niezbędne było zasilanie z zewnątrz. Poza tym zdarzało się, że stały dopływ prądu trzeba było zapewnić indywidualnym odbiorcom. Główny dyspozytor zajęty był dziwną mapą, na której temat rozmawiał właśnie przez telefon. Na mapie, która zaintrygowała Nima, widać było wiele kolorowych kółek. - Co to takiego? - zapytał Nim, wykorzystując przerwę w rozmowie. - Nie wie pan? - zdziwił się dyspozytor. Nim pokręcił głową. Nawet dyrektor do spraw planowania nie był w stanie choćby pobieżnie zapoznać się z tysiącem szczegółowych planów, jakie posiadała wielka firma. - Aparatura podtrzymująca życie w prywatnych mieszkaniach. - Dyspozytor skinął na jedną z asystentek, by go zastąpiła, a sam zszedł z fotela. - Muszę zrobić sobie przerwę. - Przeczesał palcami siwe włosy gestem wyrażającym zmęczenie, potem machinalnie włożył do ust tabletkę. Odprężywszy się przez chwilę, umieścił plan między sobą a Nimem. - Czerwone kółka to żelazne płuca, czyli aparaty oddechowe - wyjaśnił. - Zielone to urządzenia do dializy nerek, a pomarańczowe oznaczają aparaty tlenowe dla niemowląt. Dla każdego rejonu mamy oddzielną mapę, którą stale uaktualniamy. Pomagają nam szpitale, które wiedzą, gdzie znajduje się taki sprzęt. - Wypełnił pan lukę w mojej wiedzy - przyznał Nim, z zafascynowaniem studiując mapę. - Większość pacjentów korzysta z takiej aparatury, która w razie awarii zasilana jest z akumulatora - mówił dalej dyspozytor. - Mimo to każda przerwa w dostawie energii oznacza dla nich zagrożenie i stres. Dlatego w razie lokalnego wyłączenia prądu szybko kontaktujemy
się z nimi i sprawdzamy, czy wszystko w porządku, a jeśli są jakieś problemy, dostarczamy przenośny generator. - Przecież nie mamy ich aż tylu, w każdym razie nie na wypadek takiej awarii jak dzisiejsza - rzekł Nim. - Nie i nie mamy tylu ludzi do ich obsługi. Ale dzisiaj mieliśmy szczęście. Okazało się, że wszystkie domowe aparaty są sprawne. - Dyspozytor wskazał na mapę: - Teraz we wszystkich kolorowych punktach prąd już płynie. Wiadomość, że troszczono się o tak wąską grupę odbiorców w sytuacji powszechnego zagrożenia, jednocześnie wzruszała i uspokajała. Nim przesuwał wzrokiem po mapie. Zwrócił uwagę na czerwone kółko przy skrzyżowaniu Lakewood i Balboa, przez które wielokrotnie przejeżdżał. Przy kółku widniało nazwisko „Sloan” - prawdopodobnie użytkownika „żelaznych płuc”. Kim jest ten Sloan, zastanawiał się Nim, jak wygląda? Z zadumy wyrwał go głos dyspozytora: - Panie Goldman, prezes chce z panem rozmawiać. Dzwoni z La Mission. Nim wziął słuchawkę z rąk asystentki. - Nim, byłeś w zażyłych stosunkach z Walterem Talbotem, prawda? - Nawet w krytycznej sytuacji Eric Humphrey starannie dobierał słów. Zaraz po pierwszym komunikacie o eksplozji wsiadł do swojej limuzyny i pojechał z Rayem Paulsenem do La Mission. - Tak - odparł Nim - byliśmy przyjaciółmi. - Poczuł, że głos mu drży, a łzy nabiegają do oczu. Przez jedenaście lat, prawie od samego początku pracy w przedsiębiorstwie, przyjaźnił się z naczelnym inżynierem, mieli do siebie zaufanie we wszystkich sprawach. Trudno uwierzyć, że nie będzie już wzajemnych zwierzeń. - A jego żonę? Dobrze ją znasz? - Ardythe? Bardzo dobrze. - Nim wyczuł wahanie w głosie prezesa i zapytał: - Jak tam jest? - Strasznie. Nigdy dotąd nie widziałem ciał spalonych przegrzaną parą i mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiał oglądać. Skóry prawie nie ma, tylko masa bąbli, przez które wszystko widać. Twarzy nie da się rozpoznać. - Przez moment wydawało się, że Eric Humphrey się rozklei, ale wziął się w garść. - Dlatego chciałbym, żebyś jak najszybciej pojechał do pani Talbot. Na pewno ciężko przyjęła tę wiadomość, trudno się dziwić. Jako bliski znajomy może mógłbyś jej w czymś pomóc. Chciałbym również, abyś odwiódł ją od zamiaru oglądania ciała. - O Chryste, Ericu, dlaczego ja? - Z oczywistych powodów. Ktoś to musi zrobić, a ty znałeś oboje lepiej niż
ktokolwiek z nas. Przyjaciela Danielego poprosiłem o podobną przysługę. Nim chciał się odciąć: „Dlaczego ty nie pójdziesz do żon wszystkich czterech ofiar? Ty jesteś głównodowodzącym, płacą ci królewską pensję, która powinna zrekompensować nieprzyjemne obowiązki, jakie zdarzają się od czasu do czasu. Poza tym czy ponosząc śmierć w służbie przedsiębiorstwa, nie zasługuje się na osobisty telefon od samego szefa?” Nie powiedział tego jednak, świadom, że Eric Humphrey, skądinąd doskonały, pełen poświęcenia administrator, rozmyślnie starał się nie zwracać na siebie uwagi; teraz nadarzyła się okazja, aby Nim i inni nieszczęśnicy wystąpili w jego zastępstwie. - Dobrze - poddał się. - Pójdę. - Dziękuję ci. I proszę, przekaż pani Talbot moje kondolencje. Z ciężkim sercem Nim odłożył słuchawkę i pogrążył się w rozmyślaniach. Zadanie, które mu zlecono, nie należało do łatwych. Wiedział wprawdzie, że wcześniej czy później spotka się z Ardythe Talbot i wtedy będzie musiał znaleźć odpowiednie słowa dla wyrażenia swych uczuć, nie przewidział jednak, że nastąpi to tak szybko. Wychodząc od dyspozytora, wpadł na Teresę Van Buren. Wyglądała na kompletnie wyczerpaną. Zapewne przyczyniła się do tego ostatnia konferencja prasowa, poza tym Teresa również była przyjaciółką Waltera Talbota. - Mieliśmy ciężki dzień - odezwała się. - Rzeczywiście - przyznał Nim. Powiedział jej, dokąd się wybiera i jakie polecenie dostał od Erica Humphreya. - Nie zazdroszczę ci - skrzywiła się. - Nieprzyjemne zadanie. A tak przy okazji, słyszałam twoją sprzeczkę z Nancy Molineaux. - Żmija! - wybuchnął. - Tak, to żmija, ale też odważna dziennikarka, o niebo lepsza niż większość nieudolnych błaznów, którzy dzisiaj przyszli. - Dziwi mnie twoja opinia. Ona z góry nastawiła się krytycznie, nawet wrogo, jeszcze zanim dowiedziała się, o co w tym wszystkim chodzi. - Moloch, dla którego pracujemy, wytrzyma więcej ciosów - wzruszyła ramionami Teresa Van Buren. - Poza tym wrogość, jaką okazuje Nancy, może być jej metodą, by was sprowokować do powiedzenia więcej, niż zamierzacie. Musisz nauczyć się jeszcze paru rzeczy o kobietach, Nim, oprócz gimnastyki w łóżku, a plotkują, że sporo jej uprawiasz. - Przeszyła go wzrokiem. - Polujesz na kobiety, prawda? - Jej macierzyńskie spojrzenie złagodniało. - Może nie powinnam o tym mówić w tej chwili. Idź, zrób, co możesz, dla żony Waltera.
4. Wcisnąwszy swą pokaźną sylwetkę do dwuosobowego fiata X19, Nim Goldman przepychał się samochodem w stronę północno-wschodniej dzielnicy podmiejskiej San Roque, gdzie mieszkali Walter i Ardythe Talbot. Znał drogę doskonale, gdyż jeździł tędy setki razy. Był wczesny wieczór i chociaż upłynęła już godzina od popołudniowego szczytu, na jezdniach nadal panował tłok. Upał nieznacznie zelżał. Nim wiercił się w fotelu ciasnego samochodu, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję; przypomniało mu to, że ostatnio przybrał trochę na wadze i powinien zrzucić parę kilogramów, zanim on i fiat znajdą się w sytuacji bez wyjścia. Nie miał ochoty zmieniać samochodu. Podjął tę decyzję w przekonaniu, iż ci, którzy jeżdżą większymi samochodami, bezmyślnie marnują cenne paliwo, żyjąc w raju głupców, który niebawem skończy się przy akompaniamencie kataklizmów. Jednym z nich będzie paraliżujący wszystko brak energii elektrycznej. Zgodnie z przewidywaniami Nima dzisiejsza krótkotrwała przerwa w dostawie prądu była zaledwie prologiem - niesmaczną przystawką - przed znacznie poważniejszymi, burzącymi ład awariami, które czekały ich już za rok lub dwa. Problem polegał na tym, że prawie nikt się taką perspektywą nie przejmował. Nawet w Świetle i Mocy, gdzie wiele innych osób poza Nimem miało dostęp do tych samych poufnych informacji i raportów, panowała absolutna beztroska wyrażająca się w postawie, żeby nie martwić się na zapas. Wszystko będzie dobrze. Damy sobie radę. Tymczasem nie wywołujmy paniki. W ciągu ostatnich kilku miesięcy tylko trzy osoby z kierownictwa Światła i Mocy Złotego Stanu - Walter Talbot, Teresa Van Buren i Nim Goldman - opowiadały się za zmianą polityki informacyjnej. Ich zdaniem potrzeba było więcej szczerości, a mniej bojaźni. Według nich należało natychmiast bez osłonek poinformować ludność, prasę i polityków o głodzie energii, jaki groził stanowi w najbliższej przyszłości, o tym, że nic nie odwróci niebezpieczeństwa, budowa nowych elektrowni połączona z radykalnym, bolesnym programem oszczędnościowym mogłaby jedynie ograniczyć jego skutki. Do tej pory jednak z obawy przed władzami stanu firma potrafiła się zdobyć tylko na konwencjonalne ostrzeżenia. A teraz Walter, jeden z trójki krzyżowców, nie żyje. Ogarnął go smutek. Do tej pory hamował łzy; teraz, będąc sam w pędzącym samochodzie, rozkleił się. Dwie strużki spływały mu po policzkach. Pełen udręki zapragnął zrobić coś dla Waltera, coś nawet tak niepojętego jak modlitwa. Usiłował przypomnieć sobie kadisz, żałobną modlitwę żydowską, którą czasami słyszał na nabożeństwach za zmarłych,
odmawianą tradycyjnie przez najbliższych krewnych płci męskiej w obecności dziesięciu Żydów. Poruszał bezgłośnie ustami, potykając się na starodawnych słowach aramejskich. Jitgadal wejitkadasz szmeh rabba, bealma diwro chiruteh wejamlich malchuteh... Urwał, nie mogąc sobie przypomnieć dalszego ciągu i uświadamiając sobie równocześnie, że modlić się to dla niego rzecz zupełnie absurdalna. Bywały w jego życiu momenty - takie jak dzisiaj - gdy wyczuwał, że głęboko drzemie w nim tęsknota za wiarą, potrzeba utożsamienia się z dziedzictwem przodków. Ale religia, przynajmniej jej obrzędowość, znajdowała się za zamkniętymi drzwiami. Jeszcze zanim Nim przyszedł na świat, zatrzasnął je jego ojciec, Izaak Goldman, zagorzały socjalista, który przybył do Ameryki z Europy Wschodniej jako młody imigrant bez grosza przy duszy. Izaak, syn rabina, uważał, że socjalizm i judaizm nie pasują do siebie, dlatego odrzucił religię przodków, łamiąc serca rodziców. Nawet teraz osiemdziesięciodwuletni Izaak szydził z dogmatów wiary żydowskiej, mówiąc, że to „banalna pogawędka Boga z Abrahamem” oraz „głupawa bajeczka narodu wybranego”. Nim dorastał, akceptując wybór, jaki uczynił jego ojciec. Święto Paschy oraz inne ważne święta - Rosz Haszana, Jom Kippur - mijały nie zauważone w domu Goldmanów, a teraz jak odpryski buntu Izaaka trzecie pokolenie, dzieci Nima: Leah i Benjy, pozbawione było żydowskiej tożsamości. Nie planowali bar-micwy dla Benjy’ego, co czasem martwiło Nima i kazało mu się zastanowić, czy bez względu na decyzje, jakie powziął wobec własnej osoby, ma prawo odsuwać swe dzieci od liczącej pięć tysięcy lat historii narodu żydowskiego? Wiedział, że jeszcze nie jest za późno, ale do tej pory nie mógł się zdobyć na działanie. Gdy tak rozmyślał o rodzinie, przypomniało mu się, że miał zadzwonić do Ruth, by zawiadomić, że późno wróci. Prawą ręką sięgnął po telefon, za którego zainstalowanie zapłaciło Światło i Moc. Usłyszał głos telefonistki i podał swój numer domowy. Chwilę później usłyszał sygnał, a potem dziecinny głos: - Tu mieszkanie Goldmanów, mówi Benjy Goldman. Nim uśmiechnął się: cały Benjy, nawet o dziesiątej wieczorem skrupulatny i systematyczny, w przeciwieństwie do swej starszej o cztery lata zawsze niezorganizowanej siostry, która odbierając telefon, rzucała do słuchawki niedbałe „cześć”. - Mówi tata, jestem w samochodzie. - Nauczył rodzinę, że po tej informacji trzeba odczekać chwilę, gdyż głosy w telefonie radiowym nie mogły się nakładać. - Czy w domu wszystko w porządku? - Tak, tato, teraz tak. Ale nie było prądu. - Benjy zachichotał. - Pewnie wiedziałeś,
tatusiu. I wiesz, przestawiłem wszystkie zegary. - Świetnie. I rzeczywiście wiedziałem. Poproś mamę. - Leah chce... Nim usłyszał szamotaninę, po czym odezwała się córka: - Cześć! Oglądaliśmy wiadomości. Ciebie nie było. - W głosie Leah wyczuł wyrzut. Dzieci przyzwyczaiły się do oglądania ojca w telewizji, gdzie często występował jako rzecznik Światła i Mocy. Możliwe, że jego dzisiejsza nieobecność na ekranie obniży prestiż Leah wśród koleżanek i kolegów. - Przykro mi, Leah. Było zbyt wiele innych spraw. Czy mogę rozmawiać z mamą? Nastąpiła kolejna krótka przerwa. - Nim? - spytała Ruth łagodnym głosem. Wcisnął guzik umożliwiający mówienie. - Tak, to ja. Żeby z tobą porozmawiać, trzeba się przepychać łokciami. Rozmawiając przejechał na drugi pas, trzymając jedną ręką kierownicę. Znak drogowy zapowiadał zjazd do San Roque w odległości półtorej mili. - Bo dzieci chciały z tobą porozmawiać? Może dlatego, że ostatnio niezbyt często widują cię w domu. - Ruth nigdy nie podnosiła głosu, nawet wymówki robiła uprzejmym tonem. Tym razem miała powód, przyznał w duchu, żałując jednocześnie, że wywołał ten temat. - Nim, słyszeliśmy o Walterze. I o innych. Podawali w dzienniku. To straszne. Tak mi przykro. Wierzył, że jej współczucie jest szczere, bo Ruth wiedziała o jego przyjaźni z naczelnym inżynierem. W takich sprawach potrafiła go zrozumieć, ale pod innymi względami ostatnio coraz bardziej oddalali się od siebie; kiedyś było całkiem inaczej. Nie, nie odnosili się do siebie z wrogością. Nic podobnego; Ruth z jej nienagannymi manierami nigdy by do tego nie dopuściła. Potrafił ją sobie teraz wyobrazić - opanowaną i zorganizowaną, z wyrazem współczucia w łagodnych, szarych oczach. Często przychodziło mu na myśl porównanie jej do Madonny; nawet bez tej urody, której miała w nadmiarze, sam charakter uczyniłby ją piękną. Wiedział też, że w takiej chwili będzie z Lealh i Benjym, tłumacząc im wszystko z anielską cierpliwością i traktując jak równych sobie. Nigdy nie przestał szanować Ruth, szczególnie jako matki, po prostu ich małżeństwo stało się nieciekawe, wręcz nudne. Sam przed sobą Nim nazywał je „równą drogą donikąd”. Coś jeszcze go niepokoiło. Otóż ostatnio - co spowodował być może brak porozumienia - Ruth miała własne zainteresowania, o których nie mówiła mężowi. Kilka razy dzwonił do
domu w porze, gdy powinien ją zastać; okazywało się później, że cały dzień spędziła poza domem i nawet nie próbowała się tłumaczyć, co było do niej zupełnie niepodobne. Czyżby miała kochanka? Całkiem możliwe. Jak długo jeszcze i jak daleko będą się oddalać od siebie, zastanawiał się Nim, zanim nastąpi wreszcie konfrontacja? - Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci - odrzekł. - Eric prosił mnie, żebym pojechał do Ardythe, i właśnie jestem w drodze. Wrócę późno. Może bardzo późno. Nie czekaj. Oczywiście nie było w tym nic nadzwyczajnego. Przeważnie długo pracował. W rezultacie kolacje albo się opóźniały, albo jadł je już sam. Oznaczało to również, że rzadko widywał Leah i Benjy’ego - gdy wracał, przeważnie byli w łóżkach, często już spali. Czasami dręczyło go poczucie winy, że za mało czasu spędza z dziećmi. Wiedział, że martwi to Ruth, chociaż rzadko o tym mówiła. Czasem wolałby, żeby choć trochę narzekała. Dzisiejszy wieczór to co innego. Nie potrzebował dalszych usprawiedliwień nawet przed samym sobą. - Biedna Ardythe - powiedziała Ruth. - Walter niedługo miał przejść na emeryturę. A to oświadczenie jeszcze pogarsza sprawę. - Jakie oświadczenie? - Och, myślałam, że wiesz. Podawali w dzienniku. Ludzie, którzy podłożyli bombę, wysłali komunikat, tak to chyba nazwali, do rozgłośni radiowej. Chwalili się tym, co zrobili; możesz to sobie wyobrazić? - Która stacja? - zadając pytanie, błyskawicznym ruchem odłożył słuchawkę, włączył radio i ponownie chwycił za telefon w samą porę, by usłyszeć odpowiedź Ruth: - Nie wiem. - Posłuchaj, Ruth. Nadają coś ważnego w radiu. Rozłączam się, a jeśli mi się uda, zadzwonię od Ardythe. Odłożył słuchawkę. Odbiornik nastawiony był na całodzienny serwis informacyjny. Spojrzał na zegarek: za minutę powinni podać skrót wiadomości. Zobaczył zjazd w kierunku San Roque i skręcił w tamtą stronę. Do domu Talbotów zostało około mili. W radiu sygnał trąbki przerywany alfabetem Morse’a zapowiedział serwis informacyjny. Wiadomość, na którą czekał, znalazła się na samym początku. „Ugrupowanie określające się jako Przyjaciele Wolności wzięło na siebie odpowiedzialność za dzisiejszy wybuch w elektrowni należącej do ŚMZS. W wyniku eksplozji śmierć poniosły cztery osoby i nastąpiły poważne ograniczenia w dostawach energii. Informację nagraną na taśmie magnetofonowej dostarczono do lokalnej stacji późnym popołudniem. Zdaniem policji informacja jest wiarygodna. Policja bada teraz nagranie, aby
dotrzeć do sprawców...” Naturalnie, pomyślał Nim, to nie rozgłośnia, której właśnie słuchał, otrzymała taśmę. Właściciele radia niechętnie uznawali istnienie konkurencji i nawet gdy wiadomość była zbyt ważna, by ją pominąć milczeniem, nie wymieniano nazwy innej rozgłośni. „Do tej pory nie rozpoznany męski głos nagrany na taśmie oświadczył, cytuję: Przyjaciele Wolności popierają rewolucję ludu i walczą z monopolem władzy chciwych kapitalistów. Koniec cytatu. Na temat ofiar śmiertelnych głos z taśmy powiedział, cytuję: Ofiary były przypadkowe, lecz w czasie rewolucji ludowej, która właśnie się rozpoczyna, ofiarami, w odwecie za zbrodnie przeciw ludzkości, będą kapitaliści i ich lokaje. Koniec cytatu. Wysoko postawiony pracownik przedsiębiorstwa Światło i Moc Złotego Stanu potwierdził, że przyczyną dzisiejszej eksplozji był sabotaż, lecz odmówił komentarzy. W najbliższym czasie prawdopodobnie wzrosną ceny detaliczne mięsa. Sekretarz do Spraw Rolnictwa w Waszyngtonie oświadczył dzisiaj...” Nim wyciągnął rękę i wyłączył radio. Przytłoczyło go obrzydliwe spłycenie wiadomości. Zastanawiał się, jak to odbierze Ardythe Talbot, z którą miał się za chwilę spotkać. W zapadającym zmroku zauważył kilka samochodów zaparkowanych przed skromnym, schludnym piętrowym domkiem Talbotów. Ogródek pełen był kwiatów, które Walter przez całe życie z zapałem hodował. W pokojach na parterze paliło się światło. Nim znalazł skrawek miejsca dla swojego fiata, zamknął samochód i ruszył podjazdem w kierunku wejścia. 5. Przez uchylone drzwi wejściowe dochodzi! gwar. Nim zapukał, odczekał chwilę, a gdy nikt mu nie otwierał, wszedł do środka. W holu wyraźniej słyszał rozmowy docierające z pokoju gościnnego po prawej stronie. Rozpoznał Ardythe; mówiła rozhisteryzowanym głosem, łkając. Docierały do niego luźne słowa: „...cóż za mordercy, o mój Boże!... był taki dobry i wspaniały, nikogo nie skrzywdził... i nazywać go w tak obrzydliwy sposób...” Ktoś bezskutecznie usiłował ją uspokoić. Zawahał się. Drzwi do pokoju były uchylone, ale nikogo nie widział i sam też pozostał nie zauważony. Kusiło go, żeby się wycofać po cichu, lecz nagle drzwi otwarły się szerzej i pojawił się w nich mężczyzna, który zamknął je za sobą i oparł się o nie. Brodatą twarz miał