ARTHUR HAILEY
W WYŻSZYCH
SFERACHIn High Places
Tłumaczyła
Ewa Zaremba
Jako polegli mocarze w pośród bitwy!
Jonatan na górach twoich zabity jest.
Lament Dawida
1. 23 grudnia
Po południu i wczesnym wieczorem 23 grudnia miały miejsce trzy pozornie nie
związane ze sobą wydarzenia, oddzielone od siebie trzema tysiącami mil.
Pierwszym był telefon Prezydenta Stanów Zjednoczonych do Premiera Kanady.
Łączyła ich specjalna ściśle strzeżona linia. Rozmowa była dość ponura i trwała prawie
godzinę. Drugim wydarzeniem było przyjęcie u Gubernatora Generalnego Jej Wysokości.
Odbywało się w jego rezydencji w Ottawie. Trzecim było zacumowanie statku w Vancouver
u zachodnich wybrzeży Kanady.
Najpierw miała miejsce rozmowa telefoniczna. Prezydent dzwonił z Białego Domu, a
telefon odebrał Premier w swoim biurze na Parliament Hill.
Następnie odbyło się zacumowanie statku. Był to Vastervik, motorowy statek o
wyporności 10 000 ton pod banderą Liberii. Pierwszym kapitanem był Norweg - Sigurd
Jaabeck. Statek sprawnie dotarł do południowego nabrzeża La Pointe na skraju miasta. W
cieśninie przystani Burrard był już o trzeciej.
Niespełna godzinę później, w Ottawie, gdzie z powodu różnicy w czasie był już
wieczór, rozpoczęło się przyjęcie w budynku Rządu. Przyjęcie było niewielkie: z gatunku
tych przedświątecznych jakie wydaje na ogół Jego Ekscelencja dla członków Gabinetu i ich
żon.
Tylko dwóch ludzi na przyjęciu - Premier i Sekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw
Zagranicznych - wiedziało o telefonie Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Żaden z gości
natomiast nie słyszał i prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o M/S Vastervik.
Jednak nieodwołalnie przeznaczeniem tych trzech wydarzeń było obracać się wokół
siebie, jak planety i ich mgławice, których orbity w pewien dziwny i tajemniczy sposób
zderzają się ze sobą, by przez chwilę razem zajaśnieć.
2. Premier
Noc w Ottawie była rześka i chłodna. Zachmurzone niebo zapowiadało śnieg o świcie.
Jak twierdzili znawcy, stolica mogła spodziewać się śnieżnych świąt.
Na tylnym siedzeniu czarnego oldsmobila, którego prowadził szofer, Margaret
Howden, żona Premiera Kanady, dotknęła ręki swego męża.
- Wyglądasz na zmęczonego, Jamie - powiedziała.
James McCallum Howden miał przymknięte oczy i odpoczywał.
- Nie, nie jestem zmęczony - powiedział otwierając oczy. Nigdy nie lubił przyznawać
się do zmęczenia. - Próbuję się trochę zrelaksować. Ostatnie czterdzieści osiem godzin...
Przejrzał się w szybie oddzielającej go od szofera. W snopie padającego światła mógł
dostrzec swoje odbicie: jastrzębią twarz, orli nos, wysunięty podbródek.
- Przestań się tak sobie przyglądać, bo zostaniesz... jak to określają psychiatrzy? -
spytała z rozbawieniem.
- Narcyzm - uśmiechnął się Howden mrużąc ciężkie powieki. - I tak mam to już od lat.
Żaden polityk się przed tym nie uchroni.
Po chwili znów byli poważni.
- Coś się stało, prawda? - spytała. - Coś ważnego? - Zwróciła ku niemu zakłopotaną
twarz. W swym zamyśleniu dostrzegał jednak klasyczną harmonię rysów jej twarzy. Margaret
wciąż była atrakcyjną kobietą i nadal często mężczyźni oglądali się za nią.
- Tak. Masz rację. - Przez moment poczuł chęć zwierzenia się żonie, opowiedzenia jej
o wszystkim co nastąpiło tak szybko; o telefonie z Białego Domu sprzed dwóch dni i o
następnym dzisiaj po południu. Stwierdził jednak, że nie była to odpowiednia chwila.
- Tyle rzeczy wydarzyło się ostatnio i mieliśmy tak mało czasu dla siebie -
powiedziała i wzięła go za rękę.
- Wiem. - Gest ten wyzwolił powstrzymywane słowa.
- Czy to wszystko jest tego warte? Czy nie zrobiłeś już wystarczająco dużo? -
Margaret Howden mówiła szybko wiedząc, że podróż jest krótka, bowiem ich dom od
rezydencji Gubernatora dzieli zaledwie kilka minut drogi. Za minutę lub dwie ta chwila ciepła
i bliskości skończy się.
- Jesteśmy małżeństwem czterdzieści dwa lata. Przez większość tego czasu miałam
tylko niewielką cząstkę ciebie. Już tak dużo nam tego życia nie zostało.
- Nie było ci z tym łatwo, prawda? - powiedział Premier cicho i szczerze. Słowa
Margaret wzruszyły go.
- Nie zawsze. - Brzmiała w tym nuta niepewności. Był to trudny i rzadko poruszany
temat.
- Będziemy jeszcze mieli czas dla siebie. Obiecuję ci. Jeśli inne sprawy... - przerwał,
bo przypomniał sobie o tym, co przyniosły dwa ostatnie dni i pomyślał, że przecież nie
wiadomo co jeszcze może się zdarzyć.
- Jakie inne sprawy?
- Jest jeszcze jedno zadanie. Chyba najważniejsze jakie do tej pory miałem do
wykonania.
Cofnęła dłoń.
- Dlaczego to zawsze musisz być ty?
Na to pytanie nie można było odpowiedzieć. Nawet żonie nie mógł powierzyć swego
najgłębszego przekonania: nie ma po prostu nikogo innego z moim intelektem, moją
umiejętnością przewidywania, niezbędną do podejmowania ważkich decyzji.
- Dlaczego znowu ty? - spytała ponownie Margaret.
Wjechali na teren rezydencji Gubernatora. Opony zaskrzypiały na żwirze. Po obydwu
stronach drogi dojazdowej rozciągał się parking.
Nagle spadło na Howdena olbrzymie poczucie winy dotyczące jego związku z
Margaret. Zawsze lojalnie akceptowała styl życia jaki narzuca polityka, mimo że nigdy nie
bawiło ją to tak jak jego. Ale już dawno zauważył, że Margaret po prostu miała nadzieję, że
pewnego dnia porzuci politykę i będą mogli być znowu razem blisko siebie, tak jak na
początku.
Z drugiej strony wiedział też, że jest dobrym mężem. Nie było właściwie innej kobiety
w jego życiu... z wyjątkiem jednej, wiele lat temu. Romans trwał niespełna rok, po czym
Howden stanowczo go zakończył, by nie narazić na szwank swego małżeństwa. Ale czasami
wina dręczyła go... i silny niepokój, że Margaret mogłaby się kiedyś dowiedzieć prawdy.
- Porozmawiamy wieczorem - powiedział pojednawczo. - Po powrocie do domu.
Samochód zatrzymał się i otwarto drzwi.
Policjant Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej w czerwonym mundurze
zasalutował elegancko, kiedy Premier z żoną wysiedli z samochodu.
James Howden uśmiechnął się z uznaniem, podał policjantowi rękę i przedstawił
Margaret. Były to rzeczy, które Howden zawsze robił z wdziękiem i bez protekcjonalności.
Poza tym był pewien, że policjant będzie o tym spotkaniu opowiadał. Zadziwiające ile mogą
pociągnąć za sobą małe gesty.
Kiedy weszli do domu, adiutant, młody porucznik Kanadyjskiej Marynarki
Królewskiej, wyszedł im naprzeciw. Jego odświętny, złotem obszyty mundur wyglądał na
zbyt ciasny. Prawdopodobnie, pomyślał Howden, był to wynik zbyt dużej ilości czasu
spędzonego za biurkiem w Ottawie zamiast na morzu. Marynarka była teraz właściwie tylko
siłą symboliczną, dlatego marynarze zmuszeni byli czekać w kolejce na przydział do służby
morskiej. Gdyby nie fakt, że było to bardzo kosztowne, szczególnie dla tych wszystkich,
którzy płacą podatki, cała ta sytuacja byłaby nawet zabawna.
Wprost z sieni ozdobionej wysokimi kolumnami poprowadzono ich marmurowymi
schodami, wyłożonymi czerwonym dywanem na górę, przez szeroki korytarz pełen
gobelinów i arrasów do salonu, gdzie zazwyczaj odbywały się przyjęcia takie jak dzisiaj.
Obszerna, wydłużona, jak przedział kolejowy sala, z belkami w poprzek wysokiego sufitu,
swoją przytulnością przypominała raczej hall hotelowy, chociaż dawała poczucie większego
komfortu. Zachęcająco ustawione krzesła i kanapy obite były materiałem o delikatnym
odcieniu turkusu i żółci żonkili. Na razie były puste. Około sześćdziesięciu zaproszonych
gości rozmawiało stojąc w małych grupkach. Na jednej ze ścian rozpościerał się naturalnej
wielkości portret Królowej, która spoglądała przed siebie, przez całą salę na zaciągnięte teraz,
bogato zdobione złotym brokatem zasłony. W końcu sali z przepychem ubrana choinka
migotała swoimi światełkami. Gwar rozmów ucichł, kiedy Premier wraz z żoną weszli do
sali. Margaret Howden miała na sobie balową suknię z fioletowej koronki. Suknia ukazywała
jej nagie ramiona. Idący wciąż przed nimi porucznik Marynarki doprowadził ich wprost do
miejsca, gdzie przy płonącym ogniu kominka witał gości Gubernator Generalny.
Adiutant zaanonsował:
- Pan Premier i pani Howden.
Jego Ekscelencja, Szanowny pan marszałek Sił Powietrznych, Sheldon Griffiths,
Gubernator Generalny Jej Wysokości w Dominium Kanady, wyciągnął dłoń.
- Dobry wieczór panie Premierze. Margaret - dodał uprzejmie skinąwszy głową.
Margaret Howden złożyła głęboki ukłon i uśmiechnęła się do pani Natalie Griffiths
stojącej u boku swego męża.
- Dobry wieczór Ekscelencjo - powiedział Premier. - Wygląda pan dzisiaj doskonale.
Gubernator Generalny, siwowłosy, czerstwy, wyprostowany aż za bardzo jak na swój
wiek, miał na sobie nienagannie skrojony wieczorowy garnitur z szeregiem medali i
odznaczeń. Nachylił się do państwa Howden i powiedział szeptem wskazując na kominek:
- Czuję jakbym się powoli palił od tyłu. Skoro już jesteście to odsuńmy się z tego
piekielnego miejsca.
W towarzystwie swego uprzejmego i przyjacielskiego gospodarza, Gubernatora
Generalnego, cała czwórka przemierzała salę.
- Widziałem pani portret jaki namalował Karsh - powiedział Gubernator Generalny do
Melissy Tayne, pogodnej i pełnej wdzięku żony doktora Bordena Tayne’a, Ministra Zdrowia i
Opieki Społecznej. - Jest bardzo piękny i doskonale oddaje pani urodę.
Jej mąż stojący obok, słysząc te słowa zaczerwienił się z dumy i radości.
Stojąca obok nich, trochę niezdarna, niedbała, o wyglądzie matrony Daisy Cawston
wymamrotała:
- Starałam się namówić mego męża, aby pozował Karshowi póki ma jeszcze trochę
włosów na głowie. - Obok niej, Stewart Cawston, Minister Finansów, dla przyjaciół i
przeciwników - Uśmiechnięty Stu, uśmiechał się dobrodusznie.
Gubernator Generalny dyskretnie spojrzał na zadziwiająco szybko łysiejącego
Cawstona i powiedział:
- Posłuchaj się żony, mój drogi, póki możesz jeszcze pozować. Wiele czasu już ci nie
zostało.
Nie było w jego tonie nic obraźliwego, więc wszyscy razem z Ministrem Finansów
roześmiali się.
Z grupy otaczającej Gubernatora, James Howden został trochę z tyłu. Napotkał
wzrokiem Arthura Lexingtona, Ministra spraw Zagranicznych, który stał ze swoją żoną,
Susan, trochę dalej. Skinął na niego głową. Lexington przeprosił żonę i przeszedł przez salę.
Był już dobrze po pięćdziesiątce a wyglądem przypominał cherubina. Był miły w kontaktach,
a jego zachowanie dobrego wujka kryło jeden z najmocniejszych mózgów w polityce
międzynarodowej.
- Dobry wieczór Premierze - powiedział Arthur Lexington. Nie zmieniając wyrazu
twarzy ściszył głos: - Wszystko załatwione.
- Rozmawiałeś z Angrym? - zapytał krótko Howden. Jego Ekscelencja Philip B.
Angrove, dla przyjaciół Angry, był ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Kanadzie.
Lexington skinął głową i odpowiedział cicho:
- Twoje spotkanie z Prezydentem wyznaczone jest na drugiego stycznia. W
Waszyngtonie oczywiście. Zostało nam dziesięć dni.
- Będziemy potrzebować wszystkich dziesięciu dni.
- Tak, wiem.
- Czy omówiłeś już procedurę?
- Niedokładnie. Na pewno pierwszego dnia wydany zostanie bankiet na twoją cześć,
tak jak to zwykle się odbywa, a potem bardziej prywatne spotkanie w czwórkę. Chyba wtedy
będziemy rozmawiać o interesach.
- A jak z oświadczeniem?
Lexington ostrzegawczo poruszył głową. Zbliżał się kelner z tacą drinków. Była
wśród nich jedna szklanka soku z winogron, który, jak sądzono, nie pijący alkoholu Howden
bardzo lubił. Sięgnął po nią bez większej ochoty.
Kiedy kelner się oddalił, a Lexington popijał żytniówkę z wodą sodową, przyłączył się
do nich Aaron Gold, Naczelnik Generalny Poczty i Telekomunikacji. Jedyny Żyd jaki
zasiadał w Gabinecie.
- Bolą mnie już nogi od stania - oświadczył. - Czy nie mógłby pan Premierze szepnąć
słówko Jego Ekscelencji, żeby wreszcie usiadł. Wszyscy już czekają, żeby zająć miejsca.
- Nigdy nie widziałem, Aaron, żeby spieszno ci było do siadania, a już tym bardziej
jeśli masz okazję coś powiedzieć - zażartował Arthur Lexington.
Stewart Cawston, który znalazł się w pobliżu usłyszał tę rozmowę.
- Cóż to? Zmęczony jesteś Aaron? Roznosiłeś pocztę świąteczną? - krzyknął.
- Śmiej się, śmiej. Chociaż swoją drogą przydałoby mi się paru takich dowcipnisiów -
odparł Gold.
Howden pomyślał, że ten komiczny dialog jest jak jakiś idiotyczny kontrapunkt. Jak
komedia rozgrywająca się na tej samej scenie co Makbet. Ale może było to potrzebne.
Sprawy zagrażające teraz Kanadzie były wystarczająco straszne. Ile osób poza nim samym i
Lexingtonem miało pojęcie... Teraz wszyscy inni odsunęli się.
Arthur Lexington powiedział cicho:
- Rozmawiałem z Angrym na temat oświadczenia, i rozmawiał jeszcze raz z
Departamentem Stanu. Mówią, że Prezydent poprosił, aby nie sporządzać na razie żadnego
oświadczenia. Są zdania, że wydanie oświadczenia bezpośrednio po nocie rosyjskiej miałoby
zbyt oczywiste implikacje.
- Nie sądzę, żeby miało to komuś zaszkodzić - powiedział w zamyśleniu Howden.
- Oświadczenie trzeba będzie sporządzić wkrótce, ale jeśli on tak chce...
Dookoła nich wirował gwar rozmów i dźwięczało szkło.
- Zrzuciłam osiem kilo, potem odkryłam wspaniałą cukiernię i teraz znowu wszystko
wróciło do normy...
- Wytłumaczyłam, że nie zauważyłam czerwonego światła, bo spieszyłam się na
spotkanie z mężem, który jest członkiem Gabinetu...
- Mogę to powiedzieć nawet dla pisma Time; zniekształcenia faktów też mogą być
ciekawe...
- Naprawdę ludzie w Toronto są teraz nie do zniesienia. Przeżywają rodzaj kulturalnej
niestrawności...
- I powiedziałem mu, że jeśli chcemy mieć jakieś głupie ustawy alkoholowe, to nasza
sprawa; w każdym razie spróbuj skorzystać z telefonu w Londynie...
- Myślę, że Tybetańczycy są kapitalni. Mają jakieś cechy jaskiniowców...
- Nie zauważyłeś, że sklepy wielobranżowe robią ostatnio swoją księgowość o wiele
szybciej niż dawniej? Kiedyś można było liczyć na dodatkowe dwa tygodnie...
- Powinniśmy byli zatrzymać Hitlera na Renie, a Chruszczowa w Budapeszcie.
- Nie pomyl się... gdyby mężczyźni musieli rodzić dzieci... dziękuję, gin z tonikiem...
- Kiedy już opublikujemy oświadczenie, powiemy, że spotkanie jest w sprawach
handlowych - rzekł Lexington.
- Dobrze - zgodził się Howden. - Myślę, że tak będzie najlepiej.
- Kiedy powiesz o tym reszcie Gabinetu?
- Jeszcze nie podjąłem decyzji. Najpierw powiem chyba w Radzie Obrony. Chciałbym
zobaczyć jak ludzie zareagują. Nie każdy ma takie rozeznanie w sprawach polityki jak ty
Arthurze.
- Tak. Pewnie mam jakąś przewagę. Ale nawet z tą wiadomością trzeba się do tego
pomysłu przyzwyczaić.
- Tak, trochę to musi potrwać - powiedział Howden po czym rozdzielili się.
Premier dołączył do grupy otaczającej Gubernatora Generalnego.
Jego Ekscelencja składał kondolencje członkowi Gabinetu, któremu tydzień wcześniej
zmarł ojciec. Przechodząc dalej gratulował komuś nagrody akademickiej, jaką otrzymała jego
córka.
Staruszek robi to dobrze, pomyślał Howden. Właściwa proporcja godności i
uprzejmości. Nigdy nie za dużo ani jednego ani drugiego.
Howden zaczął się zastanawiać nad tym jak długo jeszcze będzie trwał w Kanadzie
kult królów, królowych, reprezentantów królewskich. W końcu oczywiście kraj odetnie się od
monarchii brytyjskiej, tak jak przed laty zrzucono jarzmo brytyjskiego Parlamentu. Te
wszystkie królewskie wymysły - osobliwy protokół, pozłacane powozy, złote zastawy nie
były na czasie, szczególnie w Ameryce. Już cała ceremonia związana z tronem była zabawna
w tym samym stopniu co niegroźna szarada. A jeśli nadeszłyby czasy, kiedy ludzie zaczęliby
śmiać się głośno, wtedy proces rozpadu zacząłby się na dobre. A może przedtem wybuchnie
jakiś zakulisowy skandal i proces rozpadu nastąpi szybciej i w Wielkiej Brytanii, i w
Kanadzie.
Rozmyślania o monarchii przypomniały mu o pytaniu jakie musi dzisiaj zadać
Gubernatorowi. Kiedy ludzie na chwilę przestali go obstępować, Howden spytał:
- Czy to w przyszłym miesiącu, sir, wybiera się pan do Anglii?
Howden użył słowa „sir” wyłącznie dla efektu. Prywatnie zaś obaj mężczyźni byli po
imieniu.
- Tak. Ósmego. Natalie zmusiła mnie, żebyśmy płynęli statkiem. Niezła rzecz dla
byłego szefa lotników, co?
- Będziesz się widział z Jej Wysokością w Londynie, prawda? Może zechciałbyś
spytać ją o wizytę tutaj. Proponowaliśmy marzec. Myślę, że kilka słów z twojej strony
mogłoby jej pomóc w podjęciu właściwej decyzji.
Zaproszenie dla Królowej złożone było kilka tygodni wcześniej na ręce pełnomocnika
Rządu w Londynie. Był to manewr wykalkulowany przez Jamesa Howdena i jego starszych
kolegów z partii. Wizyta Królowej przed wiosennymi lub letnimi wyborami na pewno
pozyskałaby nowych wyborców dla rządzącej partii. Teraz, w świetle tego, co wydarzyło się
w ciągu ostatnich kilku dni i co ma się jeszcze wydarzyć, a o czym kraj dowie się wkrótce,
było to ważne w dwójnasób.
- Tak. Słyszałem, że zaproszenie już poszło. - Ton głosu Gubernatora zawierał nutę
rezerwy. - Oni tam, w Buckingham lubią wiedzieć takie rzeczy długo naprzód.
- Wiem o tym - odrzekł Howden niezadowolony, że Griffiths poucza go w temacie,
który ten dobrze zna. - Ale czasem można to jakoś załatwić, sir. Taka wizyta byłaby bardzo
korzystna dla naszego kraju.
Pomimo że Howden ponownie użył zwrotu „sir” jasne było, że właściwie wydał
polecenie. I jak sądził, podobnie zostanie to odebrane w Londynie. Dwór doskonale zdawał
sobie sprawę z pozycji Kanady jako najbogatszego i najbardziej wpływowego członka
chwiejnej Wspólnoty Brytyjskiej. Dlatego nawet kosztem innych wizyt Królowa i jej
małżonek na pewno zdecydują się przyjechać do Kanady. Właściwie, jak sądził Howden,
opóźniano przyjęcie zaproszenia tylko dla efektu. Ale nawet w tej sytuacji należało
wyczerpać wszystkie możliwości jakimi dysponował.
- Przekażę pańskie pozdrowienia, Premierze.
- Dziękuje bardzo.
Ta wymiana zdań przypomniała Howdenowi, że należałoby pomyśleć o następcy
Sheldona Griffithsa. Jego dwukrotnie przedłużona kadencja miała wygasnąć w przyszłym
roku.
Po drugiej stronie hallu ustawiła się długa kolejka do bufetu. Nie było to wcale
dziwne. Szef kuchni w rezydencji Gubernatora, Alphonse Goubaux był sławny ze swych
umiejętności kulinarnych. Kiedyś krążyła plotka o tym jak to żona Prezydenta Stanów
Zjednoczonych próbowała zwabić Alphonso z Ottawy do Waszyngtonu. Próbowano nawet
nadać temu rozgłos międzynarodowej afery, ale odpowiedni raport unieważnił całą sprawę.
Howden poczuł jak Margaret dotknęła jego ramienia i dołączyli razem do innych.
- Natalie chełpi się homarem w szparagach. Mówi, że trzeba tego spróbować, żeby
uwierzyć - powiedziała Margaret.
- Powiesz mi to kiedy będę miał go już w ustach - odrzekł Howden z uśmiechem. Był
to żart, który rozumieli oboje. Howden nigdy nie przywiązywał wagi do tego co je i kiedy.
Czasami jadał w wielkim zamyśleniu i zdarzało się parokrotnie w przeszłości, że po zjedzeniu
smakołyków przygotowanych przez Margaret nie wiedział nawet co zjadł. W początkowych
latach ich małżeństwa jego kompletny brak zainteresowania sztuką kulinarną, którą ona tak
lubiła, doprowadzał ją do łez i złości. Ale dawno już przestała się gniewać.
Patrząc na wspaniale zaopatrzony bufet, gdzie uważny kelner trzymał w pogotowiu
dwie pełne tace, Howden zauważył:
- To wszystko robi wrażenie. Ale co to za potrawy? - Kelner zadowolony, że może
służyć Premierowi wyrecytował nazwy poszczególnych dań: kawior z bieługi małosolnej,
ostrygi Malpeque, pasztet domowy, homar w szparagach, ryba wędzona a la Winnipeg,
pieczone żeberka na zimno, galantyna z kapłona, wędzony indyk, szynka.
- Dziękuję. Nałóż mi trochę wołowiny i trochę sałatki.
Twarz kelnera posmutniała.
- Ależ Jamie - upomniała go.
- No dobrze. Proszę mi jeszcze dać coś co poleca moja żona.
Kiedy odeszli od bufetu, znów pojawił się adiutant Marynarki.
- Proszę mi wybaczyć, panie Premierze. Ukłony od Jego Ekscelencji i dzwoni do pana
pani Freedeman.
Howden odstawił pełny talerz.
- Musisz teraz iść? - spytała Margaret.
- Milly nie dzwoniłaby, gdyby nie było to pilne.
- Może pan odebrać telefon w bibliotece. - Adiutant skłonił się Margaret i poprowadził
Howdena.
- Milly - odezwał się po chwili do słuchawki. - Czy to na pewno ważne?
- Myślę, że tak - odpowiedziała jego osobista sekretarka.
Howden lubił z nią rozmawiać. Miała bardzo przyjemny głos.
- Skąd dzwonisz? - spytał.
- Z biura. Musiałam tu wrócić. Brian jest tutaj, dlatego dzwonię.
Howden poczuł jakiś irracjonalny przypływ zazdrości, kiedy wyobraził sobie Milly z
kimś innym... Milly, która przez rok dzieliła z nim życie, z powodu której czuł dziś poczucie
winy. Kiedy byli razem łączyła ich pasja i namiętność, ale kiedy już nastąpił koniec oboje
musieli odsunąć się od siebie nawzajem i rozpocząć życie na własną rękę. Żadne z nich nigdy
nie mówiło o tym, co ich kiedyś łączyło. Ale jeszcze teraz czasami widok lub glos Milly
budził w nim wspomnienia, jakby nie było tych lat, które ich od siebie oddzieliły.
Ale wtedy zawsze brało górę zdenerwowanie. Osoba publiczna, jaką niewątpliwie był,
nie mogła pozwolić sobie na jakiekolwiek uchybienia w dziedzinie moralności.
- W porządku, Milly. Poproś Briana.
Po chwili przerwy Howden usłyszał w słuchawce silny, męski głos.
- W Waszyngtonie był przeciek, szefie. Kanadyjski reporter Time dowiedział się, że
masz przyjechać na spotkanie z Wielkim Wodzem. Potrzebne nam jest oświadczenie z
Ottawy. W przeciwnym razie, jeśli pierwszy wyda oświadczenie Waszyngton, będzie
wyglądało, że posłali po ciebie.
Brian Richardson, czterdziestoletni, energiczny lider rządzącej partii rzadko rzucał
słowa na wiatr. Jego wypowiedzi były zawsze przykładem logiki, konsekwencji, zwartości i
rzeczowości. Jego głównym zadaniem było doradzanie Jamesowi Howdenowi, jak pozyskać
przychylność społeczeństwa dla Rządu przy rozwiązywaniu bieżących problemów.
- Ale nie było przecieku co do tematu rozmów? - szybko spytał Howden.
- Nie. Mówi się tylko o spotkaniu.
Richardson odniósł już wiele sukcesów, odkąd przejął dowodzenie partią po
rezygnacji Howdena. Był bardzo bystry, dużo wiedział, miał ścisły umysł i był doskonałym
organizatorem. Był jednym z trzech czy czterech ludzi, którzy mogli dzwonić do Premiera o
każdej porze dnia i nocy. Miał duże wpływy i właściwie nie podejmowano w Rządzie
żadnych ważnych decyzji bez jego wiedzy i zgody. Richardson w przeciwieństwie do
pozostałych ministrów wiedział wszystko o nadchodzącym spotkaniu w Waszyngtonie.
A mimo to, poza ograniczonym kręgiem osób, jego nazwisko nie było znane, a jego
zdjęcie rzadko ukazywało się w prasie.
- Ustaliliśmy z Białym Domem, że przez kilka dni nie będzie żadnego oświadczenia.
A w ogóle w oświadczeniu napiszemy, że spotkanie ma dotyczyć handlu i polityki fiskalnej.
- Proszę bardzo. Ale lepiej by było, gdyby oświadczenie było szybciej. Na przykład
jutro rano.
- Tak szybko?
- Rodzą się domysły. Różni faceci krążą i węszą. To o czym jeden dowiedział się
dzisiaj, drugi może wykorzystać jutro. Na razie - mówił dalej Richardson - tylko jeden
reporter ma wiadomość o tym, że przyjeżdżasz do Waszyngtonu - Newton z gazety Ekspress
z Toronto. To niegłupi facet. Zadzwonił do swego wydawcy, a wydawca do mnie.
James Howden zastanowił się. Ekspress silnie popierał Rząd, czasem był nawet
organem partii.
- Mogę wstrzymać raport przez 12-14 godzin - mówił dalej Richardson. - Ale dłużej to
już ryzyko. Czy nie wystarczy jak Dział Spraw Zagranicznych otrzyma raport wtedy?
Premier podrapał się po swoim długim, ptasim nosie i powiedział zdecydowanie:
- Będzie to musiało wystarczyć. - Słowa te zapowiadały pracowitą noc dla Arthura
Lexingtona i jego współpracowników. Oznaczało to dla nich wiele godzin w ambasadzie
amerykańskiej, a także współpracę z Waszyngtonem. Biały Dom będzie musiał na to
przystać, skoro wiadomo, że prasa ma jakieś informacje.
Poza tym wstępne oświadczenie było tak samo ważne dla Prezydenta, jak i dla
Howdena. Jednak prawdziwe znaczenie spotkania za dziesięć dni było zbyt delikatne, by
rzucać je na żer opinii publicznej.
- Czy są jakieś nowe wiadomości w sprawie wizyty Królowej? - spytał Richardson.
- Nie, ale kilka minut temu rozmawiałem z Shelem Griffithsem. Postara się nam
pomóc w Londynie.
- Mam nadzieję, że wszystko się uda - powiedział szef partii z cieniem wątpliwości w
głosie.
- Ten staruszek jest zawsze taki cholernie poprawny. Powiedziałeś mu, żeby porządnie
potrząsnął naszą Panią?
- Może nie tymi słowami - powiedział Howden z uśmiechem, ale sens był ten sam.
Usłyszał chichot po drugiej stronie.
- Ważne, żeby w ogóle przyjechała. Pomogłoby to nam na pewno w przyszłym roku.
Howden już miał kończyć, kiedy coś nagle przyszło mu na myśl.
- Brian.
- Tak.
- Postaraj się wpaść do nas po świętach.
- Dzięki. Wpadnę na pewno.
- A co z żoną?
- Chyba wpadnę sam - odpowiedział pogodnie Brian.
- Nie chciałbym się wtrącać - zaczął Howden, wiedząc, że Milly słyszy tę rozmowę -
ale nic się nie poprawiło?
- Eloise i ja żyjemy w stanie zbrojnej neutralności - odrzekł Richardson. - Ale ma to
też swoje dobre strony.
Howden domyślał się jakie dobre strony Richardson miał na myśli i znowu poczuł
zazdrość na myśl jak Milly i on spędzają wolne chwile razem we dwoje. A głośno powiedział:
- Przykro mi.
- Zadziwiające do czego człowiek może się przyzwyczaić. W każdym razie ja i Eloise
wiemy już na czym stoimy i jest to separacja. Jeszcze coś, szefie?
- Nie - odrzekł Howden. - Już nic. Pójdę teraz porozmawiać z Arthurem.
Premier wrócił z biblioteki do salonu. Powitał go gwar rozmów. Napitki i kolacja,
która dobiegła końca, rozluźniły atmosferę.
Ominął kilka małych grupek ludzi, którzy wyczekująco spoglądali na niego, kiedy ich
mijał uśmiechając się.
Arthur Lexington stał na skraju roześmianego tłumku, który obserwował Ministra
Finansów, Stewarta Cawstona. Uśmiechnięty Stu pokazywał różne magiczne sztuczki. Było
to jego hobby, którym zajmował w chwilach wolnych od spotkań Gabinetu.
- Popatrzcie na ten banknot dolarowy. Zaraz zniknie.
- Do diabła to nic nowego, żadna sztuczka. Przecież u ciebie zawsze pieniądze gdzieś
znikają - do rozbawionego tłumu dołączył Gubernator Generalny.
Premier podszedł do Lexingtona i po raz drugi odwołał go na bok.
Opowiedział o swej rozmowie z szefem partii i o tym, że do rana powinno ukazać się
w prasie stosowne oświadczenie.
Minister Spraw Zagranicznych nie zadawał żadnych zbędnych pytań. Na znak
zrozumienia i zgody skinął tylko twierdząco głową.
- Zadzwonię do ambasady i pogadam z Angrym, a potem namówię do pracy swoich
ludzi. Zawsze czuję się bardzo ważny, kiedy nie daję innym spać - zachichotał.
- A wy znowu razem! - Była to Natalie Griffiths, która poklepała ich po plecach. -
Dziś jest zakaz omawiania spraw państwowych.
- Nawet tych drobnych dotyczących kryzysu światowego? - spytał Lexington z
uśmiechem.
- Nawet tych. Poza tym mamy teraz kryzys w kuchni, a to o wiele ważniejsze -
powiedziała żona Gubernatora Generalnego i udała się w jego kierunku.
Powiedziała szeptem, by mogły usłyszeć ją tylko najbliżej stojące osoby:
- I do tego wszystkiego, Sheldon, zabrakło nam koniaku.
- To niemożliwe!
- Cicho. Nie mów tak głośno. Nie wiem jakim cudem, ale stało się.
- Trzeba posłać po awaryjną dostawę.
- Charles dzwonił już do mesy lotniczej. Zaraz przyślą.
- Mój Boże! - w głosie Jego Ekscelencji brzmiała żałość.
- Czy nawet nie umiemy bawić się tak, by wszystko dobrze się udało?
Arthur Lexington powiedział pod nosem:
- Chyba muszę szybko wypić swoją kawę.
Spojrzał na szklankę soku przyniesioną dopiero co dla Howdena.
- Ty nie masz się czym martwić. Tego mają pewnie kilkanaście litrów.
Gubernator Generalny mruczał ze złością:
- Ktoś mi za to odpowie głową.
Zapominając na chwilę o rozbawionych gościach gospodarze szeptem rozmawiali:
- Wiesz, Sheldon, na takie rzeczy trzeba zawsze zwracać uwagę. Trzeba po prostu
ostrożnie dobierać pomoc domową.
- Niech szlag trafi pomoc domową!
- Sama się tym zajmę. Chciałam tylko, żebyś wiedział - powiedziała spokojnym
głosem Natalie.
- Bardzo dobrze. - Gubernator uśmiechnął się wyrażając swym uśmiechem
jednocześnie rezygnację i podziw. Razem z żoną powrócili na swe dawne miejsce przy
kominku.
- Sic transit gloria. Głos, który wyniósł w powietrze tysiące samolotów nie może
karcić jakiejś tam gosposi. - Zostało to powiedziane o ton za głośno i Premier zmarszczył
brwi.
Autorem tych słów był Harvey Warrender, Minister do spraw Imigracji i Uchodźctwa.
Stał teraz za nimi, wysoki, zwalisty, łysiejący, o niskim, donośnym głosie. Przemawiał trochę
jak profesor. Pozostałość po latach spędzonych w college’u, gdzie pracował jako nauczyciel,
zanim zajął się polityką.
- Spokojnie Harvey - upomniał go Arthur Lexington. - Odnosisz się do Gubernatora
Jej Królewskiej Mości.
- No i co z tego? Gardzę tymi, którzy przypominają, że koronowane głowy
nieuchronnie muszą przetrwać - powiedział zniżonym głosem.
Nastąpiła niewygodna cisza. Aluzję wszyscy dobrze zrozumieli. Jedyny syn
Warrendera, młody oficer Sił Powietrznych, został zabity, podczas bohaterskiej akcji w czasie
Drugiej Wojny Światowej. Zarówno duma, jak i żal ojca wciąż trwały.
Na tę aluzję można mu było różnie odpowiedzieć. Gubernator dzielnie walczył w
dwóch wojnach i zdobycie Orderu Królowej Wiktorii nie przyszło mu łatwo.
Śmierć i poświęcenie w wojnie nie znało granic, ani rangi, ani wieku.
Najlepiej było zatem nic nie mówić.
- No, dosyć już tego - powiedział Lexington i odszedł do swej żony.
- Dlaczego tak jest - mówił dalej Warrender - że dla niektórych osób pewne tematy są
drażliwe. A może jest jakaś data zamykająca i odcinająca pamięć o przeszłości?
- Mnie się wydaje, że to głównie kwestia czasu i miejsca - powiedział Howden
lapidarnie nie mając ochoty wgłębiać się w temat. Czasami żałował, że nie może pozbyć się
Warrendera z Rządu, ale były ku temu ważne powody.
Chcąc zmienić temat Premier powiedział:
- Harvey, chciałem porozmawiać z Tobą o dziale, którym się zajmujesz.
Chyba nie było na miejscu poruszanie tylu zawodowych spraw na przyjęciu. Ale
ostatnio wiele spraw, którymi powinien zająć się we własnym biurze, musiało ustąpić miejsca
innym, ważniejszym. Jednym z takich odsuniętych na później problemów była sprawa
imigracji.
- Zamierzasz udzielić mi pochwały czy nagany? - zaczepnie spytał Warrender. Może
dlatego, że wypił już trochę.
Niedawno Howden przypomniał sobie o rozmowie jaką prowadził z szefem partii na
temat bieżących problemów politycznych. Brian Richardson powiedział:
- Dział Imigracyjny wciąż robi nam złą prasę, a niestety jest to jedno z zagadnień jakie
wyborcy są w stanie zrozumieć. Można eksperymentować z oprocentowaniem w banku albo z
taryfami celnymi, a i tak nie będzie to miało żadnego wpływu na liczbę głosów. Ale niech
tylko gazety pokażą jedno zdjęcie matki z dzieckiem, których deportowano - tak jak to miało
miejsce miesiąc temu - wtedy partia ma już gotowe zmartwienie.
Howden zawsze zżymał się, kiedy musiał tracić energię na jakieś błahostki, podczas
gdy, szczególnie teraz, powinna ona być skierowana na naprawdę doniosłe wydarzenia. A
teraz skonstatował, że zawsze do zadań polityka należało łączenie spraw małych i wielkich.
Był to niekiedy klucz do władzy - nigdy nie tracić z oczu małych wydarzeń mając
jednocześnie w polu widzenia wielkie. Temat imigracji zawsze go niepokoił. Był najeżony
politycznymi pułapkami, ale miał też dobrą stronę: niełatwo było rozróżnić co jest czym.
Kanada była wciąż ziemią obiecaną dla wielu i nic nie wskazywało, by miało to ulec
zmianie; dlatego każdy Rząd musiał bardzo ostrożnie przedstawiać kwestię imigracyjną
bardzo ostrożnie. Zbyt wielu imigrantów z jednego źródła i zbyt mało z innego mogłoby
poważnie zakłócić równowagę sił w jednym pokoleniu. W pewnym sensie, pomyślał Premier,
mamy swoją własną politykę apartheidu, chociaż szczęśliwie bariera rasy i koloru skóry
dyskretnie działa poza granicami kraju, w kanadyjskich ambasadach i konsulatach za
oceanem. I mimo, że bariery te są oczywiste, tu, w domu, możemy udawać, że nie istnieją.
Wiedział, że niektórzy ludzie w kraju woleliby, żeby imigracja przybierała większe
rozmiary, a inni - żeby była mniejsza. Grupa opowiadająca się za większością imigracyjną, to
idealiści, którzy szeroko otworzyliby drzwi dla wszystkich przybyszów i pracodawcy, którzy
opowiadają się za większą siłą roboczą. Opozycjoniści zazwyczaj wywodzą się ze związków
zawodowych i uważają, że imigranci są przyczyną bezrobocia, zapominając jednocześnie, że
bezrobocie jest ekonomiczną koniecznością życia. Po tej samej stronie są na ogół Anglosasi i
protestanci, którzy są przeciwni dużej liczbie imigrantów, a w szczególności katolików. Na
ogół sytuacja taka wymaga od Rządu nie lada sztuczek, żeby nie zrazić do siebie ani jednej,
ani drugiej strony.
Howden poczuł, że nadeszła chwila, by mówić bez osłonek.
- Twój dział, Harvey, miał ostatnio złą prasę. I myślę, że jest w tym dużo twojej winy.
Chciałbym, żebyś dokładniej zajął się bieżącymi sprawami i nie pozwolił swoim urzędnikom
działać na własną rękę. Usuń kilku jeśli musisz, nawet tych na górze. Nie możemy ich
wyrzucić, ale jest wiele stanowisk, na których można ich obsadzić. I na miłość boską, niech te
kontrowersyjne sprawy imigracyjne nie przedostają się do gazet. Tak jak ta historia kobiety z
dzieckiem w zeszłym miesiącu.
- Ta kobieta prowadziła burdel w Hong-Kongu. I miała chorobę weneryczną -
powiedział Harvey Warrender.
- Może nie jest to najlepszy przykład, ale było też wiele innych. Kiedy te sprawy
ukazują się na łamach prasy, Rząd wygląda jak bezduszny potwór, który krzywdzi
wszystkich.
Premier mówił cicho, ale dobitnie. Jego oczy na wskroś przewiercały rozmówcę.
- Oczywiście. Mam już odpowiedź na swoje pytanie. Pochwały nie są przewidziane w
dzisiejszym porządku obrad.
James Howden przerwał ostro:
- Tu nie chodzi o pochwały czy nagany, ale o wyczucie polityczne.
- A twoje wyczucie, Jim, zawsze było lepsze niż moje, tak? Dlatego nie ja jestem
przywódcą, a ty.
Howden nie odpowiedział.
Nadużyty przez Harveya alkohol dawał już mu znać o sobie. Po chwili powiedział:
- Moi urzędnicy wykonują tylko prawo, tak jak jest ono spisane. Moim zdaniem
pracują dobrze. A jeśli ci się to nie podoba, to może spotkamy się i wniesiemy kilka
poprawek do Aktu o Imigracji?
Premier wiedział już, że popełnił błąd wybierając na tę rozmowę, to miejsce i czas.
Próbując ją zakończyć, powiedział:
- Nie możemy tego zrobić. Jest dużo ważniejszych rzeczy w naszym programie
legislacyjnym.
- Gówno!
Zabrzmiało to jak trzask bicza. Nastała chwila ciszy. Głowy zwróciły się w ich stronę.
Również Gubernator spoglądał na nich. Po chwili kontynuowano rozmowy, ale Howden miał
wrażenie, że wszyscy czekają, co będzie dalej.
- Boisz się imigracji. My wszyscy się tego boimy, tak jak każdy Rząd. Dlatego boimy
się otwarcie przyznać do paru rzeczy, nawet między sobą.
Stewart Cawston, który właśnie skończył pokazywać magiczne sztuczki, niby od
niechcenia podszedł do nich.
- Harvey - powiedział z uśmiechem Minister Finansów. - Robisz z siebie idiotę.
- Zajmij się nim Stu - poprosił Premier. Czuł jak wzrasta jego gniew. Gdyby sam miał
się nim zająć, prawdopodobnie nie mógłby się opanować i pogorszyłby tylko sytuację.
Odszedł w kierunku Margaret i grupy ludzi z którymi rozmawiała.
Słyszał jednak Warrendera, który teraz mówił do Cawstona.
- Jeśli chodzi o imigrację, to my Kanadyjczycy zachowujemy się jak banda
hipokrytów. Nasza polityka imigracyjna, branża, którą ja zarządzam, mój drogi, to mówienie
zupełnie czego innego niż się myśli.
- Później o tym pogadamy - powiedział Stewart Cawston bezskutecznie próbując się
uśmiechnąć.
- Nie. Pogadamy o tym teraz - nalegał Warrender. Złapał mocno Cawstona za ramię i
powiedział: - Są dwie rzeczy, których ten kraj potrzebuje, jeśli zamierza się rozwijać. I
wszyscy w tej sali to wiedzą. Jedna to duży syndykat bezrobotnych, z którego będzie czerpał
przemysł, a druga to zdecydowana większość Anglosasów. Ale czy będziemy kiedykolwiek w
stanie przyznać to publicznie? Nie!
Minister do spraw Imigracji i Uchodźctwa przerwał na chwilę, rozejrzał się wokół
siebie i ciągnął dalej.
- Do tych dwóch rzeczy niezbędna jest dobrze wyważona imigracja. Musimy wpuścić
tu imigrantów, bo kiedy przemysł rozwinie się, będzie potrzebował rąk do pracy. I to nie za
tydzień, za miesiąc, za rok, ale zaraz, natychmiast. Ale co stanie się jak otworzymy bramy
kraju za szeroko i dla zbyt wielu. Populacja utraci równowagę. I nie trzeba będzie czekać
pokoleń, aby zobaczyć skutki takich błędów - Izba Gmin debatująca po włosku i Chińczyk na
czele Rządu.
Tym razem dało się słyszeć kilka krytycznych uwag od ludzi, do których coraz lepiej
docierał głos Warrendera. Poza tym Gubernator Generalny słyszał ostatnią uwagę Harveya i
Premier zobaczył go, jak skinął na adiutanta. Żona Harveya Warrendera, blada i drobna
kobieta, niepewnie przysunęła się do męża i wzięła go pod rękę. Ale zignorował ją. Dr
Borden Tayne, Minister Zdrowia i Opieki Społecznej, za czasów gimnazjalnych champion w
boksie, górujący nad wszystkimi gośćmi, powiedział scenicznym szeptem:
- Na Boga, daj spokój - i dołączył do Cawstona.
Ktoś wyszeptał:
- Zabierzcie go stąd.
Drugi dodał:
- Nie może wyjść. Nikomu nie wolno wyjść, dopóki nie zrobi tego Gubernator
Generalny.
Nie zbity z tropu Harvey Warrender ciągnął dalej:
- Kiedy mówi się o imigracji - zaczął głośno - opinia publiczna żąda uczuć, a nie
faktów. Fakty są niewygodne. Ludzie lubią myśleć o swym kraju jako o tym, którego drzwi są
zawsze szeroko otwarte dla biednych i cierpiących. To sprawia, że czują się szlachetni.
Problem w tym, że wolą nie mieć na widoku tych biednych i cierpiących, którzy już tu dotrą;
wolą nie widzieć wszy na przedmieściach, czy błota i brudu wokół nowych, wytwornych
kościołów. O nie! Ludzie w tym kraju nie chcą napływu imigracji. Co więcej, wiedzą, że
Rząd nigdy na to nie pozwoli, więc praktycznie nie ma po co wykrzykiwać. I tym sposobem
wszyscy mogą być prawi i bezpieczni jednocześnie.
W jakiejś części swojej podświadomości Premier przyznawał Harveyowi absolutną
rację, ale to wszystko nie było do zastosowania w praktyce.
- Od czego to się zaczęło? - spytała jakaś kobieta.
Usłyszał to Harvey Warrender i odpowiedział:
- Zaczęło się wtedy, kiedy powiedziano mi, abym zmienił sposób prowadzenia mojego
działu. Ale ja tylko działam zgodnie z Aktem o Imigracji, czyli z prawem. - Spojrzał na
mężczyzn, którzy stali wokół niego: - I dalej będę działał zgodnie z prawem, aż wy,
sukinsyny zgodzicie się je zmienić.
Ktoś powiedział:
- Już jutro możesz nie mieć swojego działu, kolego.
Jeden z adiutantów, porucznik sił powietrznych, tym razem pojawił się u boku
Premiera. Zakomunikował cicho:
- Jego Ekscelencja prosiła, abym Panu przekazał, że on już opuszcza przyjęcie.
James Howden spojrzał w kierunku wyjścia. Gubernator Generalny z uśmiechem
żegnał się z gośćmi. Z Margaret obok, Premier podążył w tamtym kierunku. Inni rozstąpili
się.
- Myślę, że nie będą państwo mieli nic naprzeciw, jeśli wyjdziemy wcześniej. Natalie i
ja jesteśmy trochę zmęczeni.
- Bardzo przepraszam - zaczął Howden.
- Nie przepraszaj, mój drogi. Najlepiej będzie jeśli o niczym nie będę wiedział. -
Gubernator Generalny uśmiechnął się miło: - Bardzo serdeczne życzenia świąteczne, dla Pana
Premierze i Pani, droga Margaret.
Ze spokojną, ale stanowczą godnością, prowadzeni przez adiutanta, Ich Ekscelencje
znikali w wyjściu - ona złożywszy głęboki ukłon, on skinąwszy głową.
2.
Już w samochodzie, w drodze powrotnej do domu Margaret spytała:
- Czy po tym co zdarzyło się dzisiaj, Harvey nie będzie musiał ustąpić ze swego
stanowiska?
- Nie wiem, kochanie. Prawdopodobnie nie będzie chciał - powiedział w zamyśleniu
Howden.
- Nie możesz go zmusić?
Zastanowił się, co powiedziałaby Margaret, gdyby odpowiedział jej zgodnie z prawdą:
Nie, nie mogę zmusić Warrendera by ustąpił. A powód jest taki, że gdzieś, w jakiejś dobrej
skrytce, w tym mieście jest świstek papieru z moim pismem. Gdyby go ogłosić publicznie,
mógłby to równie dobrze być nekrolog lub wyrok skazujący Jamesa McCalluma Howdena.
Zamiast tego odpowiedział:
- Harvey ma wielu zwolenników w partii.
- Ale jego zwolennicy nie mogą przecież usprawiedliwić tego, co stało się dzisiaj.
Nic nie odpowiedział.
Nigdy nie powiedział Margaret o umowie o przewodnictwo partii jaką zawarł z
Harveyem Warrenderem dziewięć lat temu; była to twarda umowa zawarta między nimi w
małej teatralnej toalecie, podczas gdy na zewnątrz, w wielkim Toronto Auditorium, ich
frakcja opozycyjna z zadowoleniem oczekiwała na tajne głosowanie, które z niewiadomej
przyczyny było opóźnione. Ta przyczyna to właśnie dwaj główni oponenci, którzy byli za
sceną i liczyli swoje kartki.
Dziewięć lat temu... Myśli Howdena pobiegły wstecz.
...Wygraliby następne wybory. Każdy w partii o tym wiedział. Był zapał, posmak
zwycięstwa, oczekiwanie tego, co miało nadejść.
Partia zgodziła się wybrać nowego przywódcę. Było prawie pewne, że ktokolwiek
zostanie wybrany, zostanie w ciągu roku Premierem. Było to wyróżnienie i szansa, o jakiej
marzył James Howden w czasie całej swojej politycznej kariery.
Wybór miał być dokonany pomiędzy nim a Harveyem Warrenderem. Warrender był
przywódcą partyjnych intelektualistów. Wspierała go elita. James Howden stał na czele
licznej grupy średniej. Ich siły były wyrównane.
Na zewnątrz słychać było hałas i okrzyki radości.
- Mogę się wycofać - powiedział Harvey - ale na pewnych warunkach.
- Jakich? - spytał Howden.
- Po pierwsze, stanowisko w Gabinecie wybiorę sobie sam, na tak długo jak będziemy
przy władzy.
- Możesz mieć co chcesz, poza Ministerstwem Zdrowia i Ministerstwem Spraw
Zagranicznych. - Howden nie zamierzał uczynić z niego olbrzyma, z którym musiałby
współzawodniczyć. Sprawy zagraniczne są ciągle na pierwszych stronach gazet. Z kolei
Minister Zdrowia zawsze cieszy się uznaniem opinii publicznej, bo to on przyznaje
świadczenia rodzinne.
- Dobrze - zgodził się Harvey Warrender. - Zakładając, że zgodzisz się na to drugie.
Delegaci na zewnątrz zaczęli się niepokoić. Przez zamknięte drzwi słychać było
okrzyki zniecierpliwienia.
- A jaki jest drugi warunek? - spytał Howden.
- Kiedy będziemy sprawować urząd nastąpi wiele zmian. Opanujemy na przykład
telewizję. Kraj się rozrasta i jest miejsce na więcej stacji. Już i tak postanowione, że trzeba
zreorganizować radę Broadcast Governors. Możemy umieścić tam naszych ludzi i kilku z
zewnątrz. - Przerwał.
- Mów dalej - poprosił Howden.
- Chcę aby koncesję na stacje telewizyjną w - tu wymienił nazwę najlepiej
prosperującego centrum przemysłowego kraju - otrzymał mój siostrzeniec.
James Howden cichutko zagwizdał. Gdyby do tego doszło byłby to nepotyzm na
wielką skalę. Koncesja sieci telewizyjnej była złotą żyłą. Już niejeden wielki posiadacz stał po
to w kolejce.
- To jest przecież warte dwa miliony dolarów - powiedział Howden.
- Wiem - Harvey odrobinę się zaczerwienił. - Ale mam na względzie swoją starość.
Wykładowcom z college’u nie płacą wiele, a moja działalność polityczna nie dała mi jeszcze
żadnych pieniędzy.
- Gdyby doszli do tego...
- Nie dojdą. Moja w tym głowa - zapewnił Warrender. - Moje nazwisko nigdzie się nie
pojawi. Mogą podejrzewać co chcą, ale nie dojdą.
Howden z powątpiewaniem pokiwał głową. Z zewnątrz dotarł do nich nowy wybuch
zniecierpliwienia połączony z ironicznymi przyśpiewkami.
- Mogę ci coś obiecać Jim. Jeśli mnie na tym nakryją, na tym lub na czymkolwiek
innym, to sam za to odpowiem i nie wmieszam w to ciebie. Ale jeśli mnie zwolnisz, albo nie
będziesz popierał w uczciwych sprawach, tobie też się dostanie.
- Nie miałbyś dowodów.
- Chcę to na piśmie. Zanim wyjdziemy. W przeciwnym razie poddamy się pod
głosowanie.
I wtedy byłoby po wszystkim. Wiedzieli to obaj.
James Howden ujrzał oczyma wyobraźni jak coś, czego pożąda, wymyka mu się z rąk.
- Zgoda - powiedział. - Daj mi coś do pisania.
Harvey podał mu program zjazdu i Howden na odwrocie nabazgrał kilka słów, słów,
które zniszczyłyby go całkowicie, gdyby kiedykolwiek zostały ujawnione.
- Nie martw się. Będzie bezpieczna - powiedział Harvey chowając kartkę do kieszeni.
- A kiedy obaj wycofamy się z polityki, dostaniesz ją z powrotem.
Dopiero po tym obaj wyszli. Harvey, żeby obwieścić to, że zrzeka się przywództwa
partii, a Howden, by zostać wybranym, przeniesionym na rękach tłumu przez hall i żeby
usłyszeć owację na swoją cześć.
Ciężar zmowy obaj nieśli równo przez te wszystkie lata. Chociaż, podczas gdy prestiż
Howdena wzrósł, Harvey’a stopniowo malał. Dziś nikt już nie pamiętał, że Warrender był
kiedyś poważnym kandydatem na stanowisko przywódcy partii; teraz oczywiście nie liczył
się w gronie następców. Bardzo często zdarzało się w polityce, że pozycja człowieka, który w
walce o władzę został odsunięty, staje się z czasem coraz słabsza.
Samochód, którym jechali zmierzał na zachód do rezydencji Premiera, przy Sussex
Drive numer 24.
- Czasami mam wrażenie - powiedziała Margaret - że Warrender to wariat.
I to właśnie był problem. Harvey nie był zupełnie normalny i dlatego nie było
pewności, czy nie ujawni tej pośpiesznie sporządzonej umowy sprzed dziewięciu lat, nawet
gdyby tym samym miał zniszczyć siebie.
Howden zastanawiał się, co o umowie myślał sam Harvey. Jak dotąd był uczciwy w
polityce. Od tamtego czasu jego siostrzeniec był właścicielem stacji telewizyjnej i, jak głosiła
plotka, zrobił na tym majątek. Tak jak i prawdopodobnie Harvey. Jego standard życia daleko
wykraczał poza środki jakimi na ogół dysponuje minister, chociaż Harvey był dyskretny i nie
pozwalał sobie na żadne szaleństwa. W chwili gdy przyznano sieć telewizyjną jego
siostrzeńcowi padło wiele słów krytycznych i powstało wiele insynuacji. Ale nigdy nic
nikomu nie udowodniono. Nowo wybrany Rząd Howdena z dużą przewagą w Izbie Gmin,
odparł całą krytykę i w końcu ludzie zmęczeni tym tematem, porzucili go.
Ale czy Harvey pamiętał? A może trochę gryzło go sumienie? Może próbował w jakiś
zawikłany sposób to naprawić?
W jego zachowaniu ostatnio było coś dziwnego. Prawie obsesyjna chęć robienia
dobrych i właściwych rzeczy; kurczowe trzymanie się paragrafu nawet w błahych sprawach.
Kilka razy miał miejsce spór w Gabinecie. Harvey głośno oponował, ponieważ jakieś
proponowane działanie mogło nosić znamię własnej politycznej korzyści; Harvey walczył też
o to, by każda najdrobniejsza nawet klauzula prawna była skrupulatnie przestrzegana.
Howden niewiele myślał na ten temat, traktując te zjawiska jako przypływ ekscentryczności.
Ale teraz mając w pamięci, to jak Harvey pod wpływem alkoholu uparcie domagał się, by
stosować prawo imigracyjne tak, jak jest spisane, zaczął mieć wątpliwości.
- Czy Harvey nie ma nic przeciwko tobie? - spytała Margaret.
- Oczywiście, że nie - odparł, a potem dodał w obawie, że może zbyt przesadnie
zaprzeczył: - to tylko dlatego, że nie chcę, aby poganiano mnie do podejmowania
nieprzemyślanych decyzji.
Zobaczymy jakie będą reakcje jutro. W końcu skład Gabinetu tworzyli sami swoi.
Poczuł na sobie wzrok Margaret i zastanowił się czy wiedziała, że kłamał.
3.
Przez osłonięte markizą drzwi frontowe weszli do dużego domu z kamienia -
oficjalnej rezydencji Premiera pełniącego urząd. W środku, lokaj Yarrow wziął od nich
płaszcze.
Oświadczył:
- Ambasador amerykański próbował skontaktować się z panem, sir. Ambasada
telefonowała dwa razy i mówili, że sprawa jest pilna.
James Howden pokiwał głową. Prawdopodobnie w Waszyngtonie też dowiedzieli się
o przecieku do prasy. Jeśli tak, to zadanie jakie ma do wykonania Arthur Lexington będzie
dużo łatwiejsze. Premier poinstruował lokaja:
- Zaczekaj pięć minut i daj znać w centrali, że już jestem w domu.
- Napijemy się kawy w salonie - powiedziała Margaret i może poproszę kilka kanapek
dla pana Howdena - dodała. - Nie udało mu się spróbować niczego na przyjęciu.
Zatrzymała się w głównym hallu przed lustrem, aby poprawić fryzurę.
Howden poszedł przodem przez szereg pokoi do pokoju, którego rozsuwane drzwi
wychodziły na rzekę i wzgórza Gatineau. Ten widok zawsze go pociągał, nawet nocą. Mógł
sobie wyobrazić cały pejzaż widząc tylko małe światełka w oddali. Przed nim rozciągała się
szeroka, wijąca się rzeka Ottawa, ta sama, którą trzy i pół wieku temu płynął podróżnik
Etienne Brule; a potem Champlain; a potem misjonarze i handlarze torując sobie legendarną
drogę na zachód do krainy Wielkich Jezior i dalej ku bogatej w futra północy. A za rzeką
leżała odległa linia brzegowa Quebecu, będąca świadkiem wielu historycznych zmian; tego
co już się wydarzyło i tego co pewnego dnia będzie miało swój kres.
Zdaniem Jamesa Howdena, mieszkając w Ottawie trudno było nie mieć poczucia
historii. Szczególnie teraz, kiedy to miasto, niegdyś piękne, później skomercjalizowane znów
się odradzało dzięki Narodowej Komisji do spraw Rozwoju Stolicy, dbającej głównie o jego
zielone tereny. Prawdą niestety było, że budynki Rządu pozbawione były charakteru. Nosiły
na sobie piętno, jak to nazwał jeden z krytyków, „sztuki biurokratów”. Ale mimo to była w
nich jakaś surowość. Coraz bardziej piękniejąca Ottawa będzie się mogła równać niedługo z
Waszyngtonem, a może nawet go przewyższy.
Za Howdenem, tuż przy schodach, dwa pozłacane telefony zabrzęczały cicho.
Telefonował ambasador Stanów Zjednoczonych.
- Witaj Angry - powiedział Howden. - Słyszałem, że puściliście parę z ust.
Phillip Angrove zaczął mówić przeciągle z bostońskim akcentem.
- Wiem, panie Premierze i strasznie mi przykro. Na szczęście jednak nie do końca.
Najważniejsza część informacji jest wciąż nieujawniona.
- No to trochę mi ulżyło - powiedział Howden. - Ale trzeba opublikować wspólne
oświadczenie. Arthur właśnie...
- On jest tu ze mną - odparł ambasador. - Wypijemy kolejkę i zaraz się do tego
zabierzemy. Czy ma pan ochotę zatwierdzić to oświadczenie?
- Nie. Zostawiam to tobie i Arthurowi - odrzekł Howden.
Porozmawiali jeszcze chwilę, po czym Howden odwiesił pozłacaną słuchawkę.
Margaret siedziała już w wygodnym salonie, gdzie znajdowały się perkalem kryte
kanapy, empirowe fotele i zasłony w przygaszonym szarym kolorze. W kominku jasno płonął
ogień. Włączyła płytę Kostelanetza z muzyką Czajkowskiego. Był to ulubiony rodzaj muzyki
Howdena. Trudniejsza muzyka klasyczna nie przemawiała do nich jakoś. Kilka minut później
gosposia wniosła kawę i tacę z kanapkami. Na znak dany przez Margaret podsunęła ją
Howdenowi. Wziął jedną bez zastanowienia.
Kiedy gosposia wyszła, rozwiązał swój biały krawat, rozluźnił sztywny kołnierzyk, i
przysunął się do kominka bliżej Margaret. Wygodnie ułożył się w głębokim fotelu, przysunął
podnóżek i oparł na nim stopy. Westchnął i rzekł:
- To jest życie. Ty, ja i nikt więcej... - machinalnie podrapał się w czubek nosa.
Margaret uśmiechnęła się nieśmiało.
- Powinniśmy próbować tego częściej, Jamie.
- Będziemy. Na pewno będziemy - powiedział z przejęciem. Po chwili zmienił ton. -
Mam nowinę. Niedługo pojedziemy do Waszyngtonu. Miałem ci już wcześniej o tym
powiedzieć.
Nalewając kawę Margaret podniosła wzrok:
- To jakaś nagła decyzja?
- Tak. Wydarzyło się parę dość ważnych rzeczy i muszę porozmawiać z Prezydentem.
- No to dobrze się składa, bo akurat mam nową suknię. Teraz muszę jeszcze dokupić
do niej torbę, buty i rękawiczki. Będzie chyba na to czas? - spytała.
- Tak. Myślę, że akurat tyle ile potrzeba - powiedział i uśmiechnął się na myśl, o
bezsensowności całej sytuacji.
- Wybiorę się na jeden dzień do Montrealu na zakupy, tuż po świętach - powiedziała
zdecydowanie Margaret. - Tam można się o wiele lepiej zaopatrzyć niż w Ottawie. A propos,
jak stoimy z pieniędzmi?
Howden zmarszczył brwi.
- No, nie jest najlepiej. W banku nie ma już nic na koncie. Trzeba będzie sprzedać
kilka obligacji.
- Znowu? - zaniepokoiła się Margaret. - Już nam wiele nie zostało.
- Ale nie przejmuj się - powiedział Howden do żony. - Jeden wyjazd na zakupy nie
zrobi żadnej różnicy.
- No... jeśli tak uważasz...
- Tak właśnie uważam.
Ale jedno co uważał na pewno, to to, że nikt nie poda do sądu Premiera za to, że
spóźnia się z płatnościami. Brak pieniędzy na ich wydatki był od dawna źródłem jego
niepokoju. Howdenowie nie mieli żadnych źródeł dochodów, a ich skromne oszczędności
pochodziły głównie z jego dawnej praktyki prawniczej. Poza tym Kanada znana była jako
kraj, który niewiele płaci swym liderom.
Kpiną był fakt, jak często myślał Howden, że kanadyjski Premier, który w końcu
kieruje losami swego kraju, dostaje w sumie mniejszą pensję niż amerykański kongresman.
Nie miał służbowego samochodu, a służbową rezydencję przyznawano dopiero od niedawna.
W 1950 ówczesny Premier, Louis St. Laurent, musiał mieszkać w dwupokojowym
apartamencie, tak małym, że pani Laurent przechowywała rodzinne sprzęty pod łóżkiem.
Poza tym po całym życiu spędzonym w służbie narodowi, ex-premierowi przyznawano
jedynie trzy tysiące dolarów emerytury. Rezultat był taki, że dawniej Premierzy trzymali się
swego stanowiska przez długie lata, aż do podeszłego wieku. Inni skazywali się na
niedostatek lub łaskę przyjaciół. Ministrowie Gabinetu i Członkowie Parlamentu dostawali
jeszcze mniej. Dziwną rzeczą jest, pomyślał Howden, że wśród nas jest tylu uczciwych. W
pewien sposób współczuł Harveyowi Warrenderowi tego, co zrobił.
- Byłoby ci lepiej, gdybyś wyszła za businessmana - powiedział do Margaret. -
Wiceprezydenci dużych firm mają o wiele więcej pieniędzy.
- Ale miałam za to co innego - uśmiechnęła się Margaret.
Dzięki Bogu, pomyślał Howden, mieliśmy udane małżeństwo.
Jego życie polityka mogło pozbawić go uczuć, marzeń, a nawet jego własnej
integralności na rzecz władzy. Bez ciepła bliskiej mu kobiety człowiek mógł stać się pusty i
cyniczny. Przez chwilę przeszła mu przez myśl Milly Freedeman i doświadczył takiego
samego niepokoju, jak przedtem, gdy o niej myślał.
- Któregoś dnia myślałem o tym jak nakrył nas twój ojciec. Pamiętasz?
- Oczywiście. Kobiety zawsze pamiętają takie rzeczy. Myślałam, że to ty zapomniałeś.
ARTHUR HAILEY W WYŻSZYCH SFERACHIn High Places Tłumaczyła Ewa Zaremba
Jako polegli mocarze w pośród bitwy! Jonatan na górach twoich zabity jest. Lament Dawida 1. 23 grudnia Po południu i wczesnym wieczorem 23 grudnia miały miejsce trzy pozornie nie związane ze sobą wydarzenia, oddzielone od siebie trzema tysiącami mil. Pierwszym był telefon Prezydenta Stanów Zjednoczonych do Premiera Kanady. Łączyła ich specjalna ściśle strzeżona linia. Rozmowa była dość ponura i trwała prawie godzinę. Drugim wydarzeniem było przyjęcie u Gubernatora Generalnego Jej Wysokości. Odbywało się w jego rezydencji w Ottawie. Trzecim było zacumowanie statku w Vancouver u zachodnich wybrzeży Kanady. Najpierw miała miejsce rozmowa telefoniczna. Prezydent dzwonił z Białego Domu, a telefon odebrał Premier w swoim biurze na Parliament Hill. Następnie odbyło się zacumowanie statku. Był to Vastervik, motorowy statek o wyporności 10 000 ton pod banderą Liberii. Pierwszym kapitanem był Norweg - Sigurd Jaabeck. Statek sprawnie dotarł do południowego nabrzeża La Pointe na skraju miasta. W cieśninie przystani Burrard był już o trzeciej. Niespełna godzinę później, w Ottawie, gdzie z powodu różnicy w czasie był już wieczór, rozpoczęło się przyjęcie w budynku Rządu. Przyjęcie było niewielkie: z gatunku tych przedświątecznych jakie wydaje na ogół Jego Ekscelencja dla członków Gabinetu i ich żon. Tylko dwóch ludzi na przyjęciu - Premier i Sekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych - wiedziało o telefonie Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Żaden z gości natomiast nie słyszał i prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o M/S Vastervik. Jednak nieodwołalnie przeznaczeniem tych trzech wydarzeń było obracać się wokół siebie, jak planety i ich mgławice, których orbity w pewien dziwny i tajemniczy sposób zderzają się ze sobą, by przez chwilę razem zajaśnieć.
2. Premier Noc w Ottawie była rześka i chłodna. Zachmurzone niebo zapowiadało śnieg o świcie. Jak twierdzili znawcy, stolica mogła spodziewać się śnieżnych świąt. Na tylnym siedzeniu czarnego oldsmobila, którego prowadził szofer, Margaret Howden, żona Premiera Kanady, dotknęła ręki swego męża. - Wyglądasz na zmęczonego, Jamie - powiedziała. James McCallum Howden miał przymknięte oczy i odpoczywał. - Nie, nie jestem zmęczony - powiedział otwierając oczy. Nigdy nie lubił przyznawać się do zmęczenia. - Próbuję się trochę zrelaksować. Ostatnie czterdzieści osiem godzin... Przejrzał się w szybie oddzielającej go od szofera. W snopie padającego światła mógł dostrzec swoje odbicie: jastrzębią twarz, orli nos, wysunięty podbródek. - Przestań się tak sobie przyglądać, bo zostaniesz... jak to określają psychiatrzy? - spytała z rozbawieniem. - Narcyzm - uśmiechnął się Howden mrużąc ciężkie powieki. - I tak mam to już od lat. Żaden polityk się przed tym nie uchroni. Po chwili znów byli poważni. - Coś się stało, prawda? - spytała. - Coś ważnego? - Zwróciła ku niemu zakłopotaną twarz. W swym zamyśleniu dostrzegał jednak klasyczną harmonię rysów jej twarzy. Margaret wciąż była atrakcyjną kobietą i nadal często mężczyźni oglądali się za nią. - Tak. Masz rację. - Przez moment poczuł chęć zwierzenia się żonie, opowiedzenia jej o wszystkim co nastąpiło tak szybko; o telefonie z Białego Domu sprzed dwóch dni i o następnym dzisiaj po południu. Stwierdził jednak, że nie była to odpowiednia chwila. - Tyle rzeczy wydarzyło się ostatnio i mieliśmy tak mało czasu dla siebie - powiedziała i wzięła go za rękę. - Wiem. - Gest ten wyzwolił powstrzymywane słowa. - Czy to wszystko jest tego warte? Czy nie zrobiłeś już wystarczająco dużo? - Margaret Howden mówiła szybko wiedząc, że podróż jest krótka, bowiem ich dom od rezydencji Gubernatora dzieli zaledwie kilka minut drogi. Za minutę lub dwie ta chwila ciepła i bliskości skończy się. - Jesteśmy małżeństwem czterdzieści dwa lata. Przez większość tego czasu miałam tylko niewielką cząstkę ciebie. Już tak dużo nam tego życia nie zostało.
- Nie było ci z tym łatwo, prawda? - powiedział Premier cicho i szczerze. Słowa Margaret wzruszyły go. - Nie zawsze. - Brzmiała w tym nuta niepewności. Był to trudny i rzadko poruszany temat. - Będziemy jeszcze mieli czas dla siebie. Obiecuję ci. Jeśli inne sprawy... - przerwał, bo przypomniał sobie o tym, co przyniosły dwa ostatnie dni i pomyślał, że przecież nie wiadomo co jeszcze może się zdarzyć. - Jakie inne sprawy? - Jest jeszcze jedno zadanie. Chyba najważniejsze jakie do tej pory miałem do wykonania. Cofnęła dłoń. - Dlaczego to zawsze musisz być ty? Na to pytanie nie można było odpowiedzieć. Nawet żonie nie mógł powierzyć swego najgłębszego przekonania: nie ma po prostu nikogo innego z moim intelektem, moją umiejętnością przewidywania, niezbędną do podejmowania ważkich decyzji. - Dlaczego znowu ty? - spytała ponownie Margaret. Wjechali na teren rezydencji Gubernatora. Opony zaskrzypiały na żwirze. Po obydwu stronach drogi dojazdowej rozciągał się parking. Nagle spadło na Howdena olbrzymie poczucie winy dotyczące jego związku z Margaret. Zawsze lojalnie akceptowała styl życia jaki narzuca polityka, mimo że nigdy nie bawiło ją to tak jak jego. Ale już dawno zauważył, że Margaret po prostu miała nadzieję, że pewnego dnia porzuci politykę i będą mogli być znowu razem blisko siebie, tak jak na początku. Z drugiej strony wiedział też, że jest dobrym mężem. Nie było właściwie innej kobiety w jego życiu... z wyjątkiem jednej, wiele lat temu. Romans trwał niespełna rok, po czym Howden stanowczo go zakończył, by nie narazić na szwank swego małżeństwa. Ale czasami wina dręczyła go... i silny niepokój, że Margaret mogłaby się kiedyś dowiedzieć prawdy. - Porozmawiamy wieczorem - powiedział pojednawczo. - Po powrocie do domu. Samochód zatrzymał się i otwarto drzwi. Policjant Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej w czerwonym mundurze zasalutował elegancko, kiedy Premier z żoną wysiedli z samochodu. James Howden uśmiechnął się z uznaniem, podał policjantowi rękę i przedstawił Margaret. Były to rzeczy, które Howden zawsze robił z wdziękiem i bez protekcjonalności. Poza tym był pewien, że policjant będzie o tym spotkaniu opowiadał. Zadziwiające ile mogą
pociągnąć za sobą małe gesty. Kiedy weszli do domu, adiutant, młody porucznik Kanadyjskiej Marynarki Królewskiej, wyszedł im naprzeciw. Jego odświętny, złotem obszyty mundur wyglądał na zbyt ciasny. Prawdopodobnie, pomyślał Howden, był to wynik zbyt dużej ilości czasu spędzonego za biurkiem w Ottawie zamiast na morzu. Marynarka była teraz właściwie tylko siłą symboliczną, dlatego marynarze zmuszeni byli czekać w kolejce na przydział do służby morskiej. Gdyby nie fakt, że było to bardzo kosztowne, szczególnie dla tych wszystkich, którzy płacą podatki, cała ta sytuacja byłaby nawet zabawna. Wprost z sieni ozdobionej wysokimi kolumnami poprowadzono ich marmurowymi schodami, wyłożonymi czerwonym dywanem na górę, przez szeroki korytarz pełen gobelinów i arrasów do salonu, gdzie zazwyczaj odbywały się przyjęcia takie jak dzisiaj. Obszerna, wydłużona, jak przedział kolejowy sala, z belkami w poprzek wysokiego sufitu, swoją przytulnością przypominała raczej hall hotelowy, chociaż dawała poczucie większego komfortu. Zachęcająco ustawione krzesła i kanapy obite były materiałem o delikatnym odcieniu turkusu i żółci żonkili. Na razie były puste. Około sześćdziesięciu zaproszonych gości rozmawiało stojąc w małych grupkach. Na jednej ze ścian rozpościerał się naturalnej wielkości portret Królowej, która spoglądała przed siebie, przez całą salę na zaciągnięte teraz, bogato zdobione złotym brokatem zasłony. W końcu sali z przepychem ubrana choinka migotała swoimi światełkami. Gwar rozmów ucichł, kiedy Premier wraz z żoną weszli do sali. Margaret Howden miała na sobie balową suknię z fioletowej koronki. Suknia ukazywała jej nagie ramiona. Idący wciąż przed nimi porucznik Marynarki doprowadził ich wprost do miejsca, gdzie przy płonącym ogniu kominka witał gości Gubernator Generalny. Adiutant zaanonsował: - Pan Premier i pani Howden. Jego Ekscelencja, Szanowny pan marszałek Sił Powietrznych, Sheldon Griffiths, Gubernator Generalny Jej Wysokości w Dominium Kanady, wyciągnął dłoń. - Dobry wieczór panie Premierze. Margaret - dodał uprzejmie skinąwszy głową. Margaret Howden złożyła głęboki ukłon i uśmiechnęła się do pani Natalie Griffiths stojącej u boku swego męża. - Dobry wieczór Ekscelencjo - powiedział Premier. - Wygląda pan dzisiaj doskonale. Gubernator Generalny, siwowłosy, czerstwy, wyprostowany aż za bardzo jak na swój wiek, miał na sobie nienagannie skrojony wieczorowy garnitur z szeregiem medali i odznaczeń. Nachylił się do państwa Howden i powiedział szeptem wskazując na kominek: - Czuję jakbym się powoli palił od tyłu. Skoro już jesteście to odsuńmy się z tego
piekielnego miejsca. W towarzystwie swego uprzejmego i przyjacielskiego gospodarza, Gubernatora Generalnego, cała czwórka przemierzała salę. - Widziałem pani portret jaki namalował Karsh - powiedział Gubernator Generalny do Melissy Tayne, pogodnej i pełnej wdzięku żony doktora Bordena Tayne’a, Ministra Zdrowia i Opieki Społecznej. - Jest bardzo piękny i doskonale oddaje pani urodę. Jej mąż stojący obok, słysząc te słowa zaczerwienił się z dumy i radości. Stojąca obok nich, trochę niezdarna, niedbała, o wyglądzie matrony Daisy Cawston wymamrotała: - Starałam się namówić mego męża, aby pozował Karshowi póki ma jeszcze trochę włosów na głowie. - Obok niej, Stewart Cawston, Minister Finansów, dla przyjaciół i przeciwników - Uśmiechnięty Stu, uśmiechał się dobrodusznie. Gubernator Generalny dyskretnie spojrzał na zadziwiająco szybko łysiejącego Cawstona i powiedział: - Posłuchaj się żony, mój drogi, póki możesz jeszcze pozować. Wiele czasu już ci nie zostało. Nie było w jego tonie nic obraźliwego, więc wszyscy razem z Ministrem Finansów roześmiali się. Z grupy otaczającej Gubernatora, James Howden został trochę z tyłu. Napotkał wzrokiem Arthura Lexingtona, Ministra spraw Zagranicznych, który stał ze swoją żoną, Susan, trochę dalej. Skinął na niego głową. Lexington przeprosił żonę i przeszedł przez salę. Był już dobrze po pięćdziesiątce a wyglądem przypominał cherubina. Był miły w kontaktach, a jego zachowanie dobrego wujka kryło jeden z najmocniejszych mózgów w polityce międzynarodowej. - Dobry wieczór Premierze - powiedział Arthur Lexington. Nie zmieniając wyrazu twarzy ściszył głos: - Wszystko załatwione. - Rozmawiałeś z Angrym? - zapytał krótko Howden. Jego Ekscelencja Philip B. Angrove, dla przyjaciół Angry, był ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Kanadzie. Lexington skinął głową i odpowiedział cicho: - Twoje spotkanie z Prezydentem wyznaczone jest na drugiego stycznia. W Waszyngtonie oczywiście. Zostało nam dziesięć dni. - Będziemy potrzebować wszystkich dziesięciu dni. - Tak, wiem. - Czy omówiłeś już procedurę?
- Niedokładnie. Na pewno pierwszego dnia wydany zostanie bankiet na twoją cześć, tak jak to zwykle się odbywa, a potem bardziej prywatne spotkanie w czwórkę. Chyba wtedy będziemy rozmawiać o interesach. - A jak z oświadczeniem? Lexington ostrzegawczo poruszył głową. Zbliżał się kelner z tacą drinków. Była wśród nich jedna szklanka soku z winogron, który, jak sądzono, nie pijący alkoholu Howden bardzo lubił. Sięgnął po nią bez większej ochoty. Kiedy kelner się oddalił, a Lexington popijał żytniówkę z wodą sodową, przyłączył się do nich Aaron Gold, Naczelnik Generalny Poczty i Telekomunikacji. Jedyny Żyd jaki zasiadał w Gabinecie. - Bolą mnie już nogi od stania - oświadczył. - Czy nie mógłby pan Premierze szepnąć słówko Jego Ekscelencji, żeby wreszcie usiadł. Wszyscy już czekają, żeby zająć miejsca. - Nigdy nie widziałem, Aaron, żeby spieszno ci było do siadania, a już tym bardziej jeśli masz okazję coś powiedzieć - zażartował Arthur Lexington. Stewart Cawston, który znalazł się w pobliżu usłyszał tę rozmowę. - Cóż to? Zmęczony jesteś Aaron? Roznosiłeś pocztę świąteczną? - krzyknął. - Śmiej się, śmiej. Chociaż swoją drogą przydałoby mi się paru takich dowcipnisiów - odparł Gold. Howden pomyślał, że ten komiczny dialog jest jak jakiś idiotyczny kontrapunkt. Jak komedia rozgrywająca się na tej samej scenie co Makbet. Ale może było to potrzebne. Sprawy zagrażające teraz Kanadzie były wystarczająco straszne. Ile osób poza nim samym i Lexingtonem miało pojęcie... Teraz wszyscy inni odsunęli się. Arthur Lexington powiedział cicho: - Rozmawiałem z Angrym na temat oświadczenia, i rozmawiał jeszcze raz z Departamentem Stanu. Mówią, że Prezydent poprosił, aby nie sporządzać na razie żadnego oświadczenia. Są zdania, że wydanie oświadczenia bezpośrednio po nocie rosyjskiej miałoby zbyt oczywiste implikacje. - Nie sądzę, żeby miało to komuś zaszkodzić - powiedział w zamyśleniu Howden. - Oświadczenie trzeba będzie sporządzić wkrótce, ale jeśli on tak chce... Dookoła nich wirował gwar rozmów i dźwięczało szkło. - Zrzuciłam osiem kilo, potem odkryłam wspaniałą cukiernię i teraz znowu wszystko wróciło do normy... - Wytłumaczyłam, że nie zauważyłam czerwonego światła, bo spieszyłam się na spotkanie z mężem, który jest członkiem Gabinetu...
- Mogę to powiedzieć nawet dla pisma Time; zniekształcenia faktów też mogą być ciekawe... - Naprawdę ludzie w Toronto są teraz nie do zniesienia. Przeżywają rodzaj kulturalnej niestrawności... - I powiedziałem mu, że jeśli chcemy mieć jakieś głupie ustawy alkoholowe, to nasza sprawa; w każdym razie spróbuj skorzystać z telefonu w Londynie... - Myślę, że Tybetańczycy są kapitalni. Mają jakieś cechy jaskiniowców... - Nie zauważyłeś, że sklepy wielobranżowe robią ostatnio swoją księgowość o wiele szybciej niż dawniej? Kiedyś można było liczyć na dodatkowe dwa tygodnie... - Powinniśmy byli zatrzymać Hitlera na Renie, a Chruszczowa w Budapeszcie. - Nie pomyl się... gdyby mężczyźni musieli rodzić dzieci... dziękuję, gin z tonikiem... - Kiedy już opublikujemy oświadczenie, powiemy, że spotkanie jest w sprawach handlowych - rzekł Lexington. - Dobrze - zgodził się Howden. - Myślę, że tak będzie najlepiej. - Kiedy powiesz o tym reszcie Gabinetu? - Jeszcze nie podjąłem decyzji. Najpierw powiem chyba w Radzie Obrony. Chciałbym zobaczyć jak ludzie zareagują. Nie każdy ma takie rozeznanie w sprawach polityki jak ty Arthurze. - Tak. Pewnie mam jakąś przewagę. Ale nawet z tą wiadomością trzeba się do tego pomysłu przyzwyczaić. - Tak, trochę to musi potrwać - powiedział Howden po czym rozdzielili się. Premier dołączył do grupy otaczającej Gubernatora Generalnego. Jego Ekscelencja składał kondolencje członkowi Gabinetu, któremu tydzień wcześniej zmarł ojciec. Przechodząc dalej gratulował komuś nagrody akademickiej, jaką otrzymała jego córka. Staruszek robi to dobrze, pomyślał Howden. Właściwa proporcja godności i uprzejmości. Nigdy nie za dużo ani jednego ani drugiego. Howden zaczął się zastanawiać nad tym jak długo jeszcze będzie trwał w Kanadzie kult królów, królowych, reprezentantów królewskich. W końcu oczywiście kraj odetnie się od monarchii brytyjskiej, tak jak przed laty zrzucono jarzmo brytyjskiego Parlamentu. Te wszystkie królewskie wymysły - osobliwy protokół, pozłacane powozy, złote zastawy nie były na czasie, szczególnie w Ameryce. Już cała ceremonia związana z tronem była zabawna w tym samym stopniu co niegroźna szarada. A jeśli nadeszłyby czasy, kiedy ludzie zaczęliby śmiać się głośno, wtedy proces rozpadu zacząłby się na dobre. A może przedtem wybuchnie
jakiś zakulisowy skandal i proces rozpadu nastąpi szybciej i w Wielkiej Brytanii, i w Kanadzie. Rozmyślania o monarchii przypomniały mu o pytaniu jakie musi dzisiaj zadać Gubernatorowi. Kiedy ludzie na chwilę przestali go obstępować, Howden spytał: - Czy to w przyszłym miesiącu, sir, wybiera się pan do Anglii? Howden użył słowa „sir” wyłącznie dla efektu. Prywatnie zaś obaj mężczyźni byli po imieniu. - Tak. Ósmego. Natalie zmusiła mnie, żebyśmy płynęli statkiem. Niezła rzecz dla byłego szefa lotników, co? - Będziesz się widział z Jej Wysokością w Londynie, prawda? Może zechciałbyś spytać ją o wizytę tutaj. Proponowaliśmy marzec. Myślę, że kilka słów z twojej strony mogłoby jej pomóc w podjęciu właściwej decyzji. Zaproszenie dla Królowej złożone było kilka tygodni wcześniej na ręce pełnomocnika Rządu w Londynie. Był to manewr wykalkulowany przez Jamesa Howdena i jego starszych kolegów z partii. Wizyta Królowej przed wiosennymi lub letnimi wyborami na pewno pozyskałaby nowych wyborców dla rządzącej partii. Teraz, w świetle tego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku dni i co ma się jeszcze wydarzyć, a o czym kraj dowie się wkrótce, było to ważne w dwójnasób. - Tak. Słyszałem, że zaproszenie już poszło. - Ton głosu Gubernatora zawierał nutę rezerwy. - Oni tam, w Buckingham lubią wiedzieć takie rzeczy długo naprzód. - Wiem o tym - odrzekł Howden niezadowolony, że Griffiths poucza go w temacie, który ten dobrze zna. - Ale czasem można to jakoś załatwić, sir. Taka wizyta byłaby bardzo korzystna dla naszego kraju. Pomimo że Howden ponownie użył zwrotu „sir” jasne było, że właściwie wydał polecenie. I jak sądził, podobnie zostanie to odebrane w Londynie. Dwór doskonale zdawał sobie sprawę z pozycji Kanady jako najbogatszego i najbardziej wpływowego członka chwiejnej Wspólnoty Brytyjskiej. Dlatego nawet kosztem innych wizyt Królowa i jej małżonek na pewno zdecydują się przyjechać do Kanady. Właściwie, jak sądził Howden, opóźniano przyjęcie zaproszenia tylko dla efektu. Ale nawet w tej sytuacji należało wyczerpać wszystkie możliwości jakimi dysponował. - Przekażę pańskie pozdrowienia, Premierze. - Dziękuje bardzo. Ta wymiana zdań przypomniała Howdenowi, że należałoby pomyśleć o następcy Sheldona Griffithsa. Jego dwukrotnie przedłużona kadencja miała wygasnąć w przyszłym
roku. Po drugiej stronie hallu ustawiła się długa kolejka do bufetu. Nie było to wcale dziwne. Szef kuchni w rezydencji Gubernatora, Alphonse Goubaux był sławny ze swych umiejętności kulinarnych. Kiedyś krążyła plotka o tym jak to żona Prezydenta Stanów Zjednoczonych próbowała zwabić Alphonso z Ottawy do Waszyngtonu. Próbowano nawet nadać temu rozgłos międzynarodowej afery, ale odpowiedni raport unieważnił całą sprawę. Howden poczuł jak Margaret dotknęła jego ramienia i dołączyli razem do innych. - Natalie chełpi się homarem w szparagach. Mówi, że trzeba tego spróbować, żeby uwierzyć - powiedziała Margaret. - Powiesz mi to kiedy będę miał go już w ustach - odrzekł Howden z uśmiechem. Był to żart, który rozumieli oboje. Howden nigdy nie przywiązywał wagi do tego co je i kiedy. Czasami jadał w wielkim zamyśleniu i zdarzało się parokrotnie w przeszłości, że po zjedzeniu smakołyków przygotowanych przez Margaret nie wiedział nawet co zjadł. W początkowych latach ich małżeństwa jego kompletny brak zainteresowania sztuką kulinarną, którą ona tak lubiła, doprowadzał ją do łez i złości. Ale dawno już przestała się gniewać. Patrząc na wspaniale zaopatrzony bufet, gdzie uważny kelner trzymał w pogotowiu dwie pełne tace, Howden zauważył: - To wszystko robi wrażenie. Ale co to za potrawy? - Kelner zadowolony, że może służyć Premierowi wyrecytował nazwy poszczególnych dań: kawior z bieługi małosolnej, ostrygi Malpeque, pasztet domowy, homar w szparagach, ryba wędzona a la Winnipeg, pieczone żeberka na zimno, galantyna z kapłona, wędzony indyk, szynka. - Dziękuję. Nałóż mi trochę wołowiny i trochę sałatki. Twarz kelnera posmutniała. - Ależ Jamie - upomniała go. - No dobrze. Proszę mi jeszcze dać coś co poleca moja żona. Kiedy odeszli od bufetu, znów pojawił się adiutant Marynarki. - Proszę mi wybaczyć, panie Premierze. Ukłony od Jego Ekscelencji i dzwoni do pana pani Freedeman. Howden odstawił pełny talerz. - Musisz teraz iść? - spytała Margaret. - Milly nie dzwoniłaby, gdyby nie było to pilne. - Może pan odebrać telefon w bibliotece. - Adiutant skłonił się Margaret i poprowadził Howdena. - Milly - odezwał się po chwili do słuchawki. - Czy to na pewno ważne?
- Myślę, że tak - odpowiedziała jego osobista sekretarka. Howden lubił z nią rozmawiać. Miała bardzo przyjemny głos. - Skąd dzwonisz? - spytał. - Z biura. Musiałam tu wrócić. Brian jest tutaj, dlatego dzwonię. Howden poczuł jakiś irracjonalny przypływ zazdrości, kiedy wyobraził sobie Milly z kimś innym... Milly, która przez rok dzieliła z nim życie, z powodu której czuł dziś poczucie winy. Kiedy byli razem łączyła ich pasja i namiętność, ale kiedy już nastąpił koniec oboje musieli odsunąć się od siebie nawzajem i rozpocząć życie na własną rękę. Żadne z nich nigdy nie mówiło o tym, co ich kiedyś łączyło. Ale jeszcze teraz czasami widok lub glos Milly budził w nim wspomnienia, jakby nie było tych lat, które ich od siebie oddzieliły. Ale wtedy zawsze brało górę zdenerwowanie. Osoba publiczna, jaką niewątpliwie był, nie mogła pozwolić sobie na jakiekolwiek uchybienia w dziedzinie moralności. - W porządku, Milly. Poproś Briana. Po chwili przerwy Howden usłyszał w słuchawce silny, męski głos. - W Waszyngtonie był przeciek, szefie. Kanadyjski reporter Time dowiedział się, że masz przyjechać na spotkanie z Wielkim Wodzem. Potrzebne nam jest oświadczenie z Ottawy. W przeciwnym razie, jeśli pierwszy wyda oświadczenie Waszyngton, będzie wyglądało, że posłali po ciebie. Brian Richardson, czterdziestoletni, energiczny lider rządzącej partii rzadko rzucał słowa na wiatr. Jego wypowiedzi były zawsze przykładem logiki, konsekwencji, zwartości i rzeczowości. Jego głównym zadaniem było doradzanie Jamesowi Howdenowi, jak pozyskać przychylność społeczeństwa dla Rządu przy rozwiązywaniu bieżących problemów. - Ale nie było przecieku co do tematu rozmów? - szybko spytał Howden. - Nie. Mówi się tylko o spotkaniu. Richardson odniósł już wiele sukcesów, odkąd przejął dowodzenie partią po rezygnacji Howdena. Był bardzo bystry, dużo wiedział, miał ścisły umysł i był doskonałym organizatorem. Był jednym z trzech czy czterech ludzi, którzy mogli dzwonić do Premiera o każdej porze dnia i nocy. Miał duże wpływy i właściwie nie podejmowano w Rządzie żadnych ważnych decyzji bez jego wiedzy i zgody. Richardson w przeciwieństwie do pozostałych ministrów wiedział wszystko o nadchodzącym spotkaniu w Waszyngtonie. A mimo to, poza ograniczonym kręgiem osób, jego nazwisko nie było znane, a jego zdjęcie rzadko ukazywało się w prasie. - Ustaliliśmy z Białym Domem, że przez kilka dni nie będzie żadnego oświadczenia. A w ogóle w oświadczeniu napiszemy, że spotkanie ma dotyczyć handlu i polityki fiskalnej.
- Proszę bardzo. Ale lepiej by było, gdyby oświadczenie było szybciej. Na przykład jutro rano. - Tak szybko? - Rodzą się domysły. Różni faceci krążą i węszą. To o czym jeden dowiedział się dzisiaj, drugi może wykorzystać jutro. Na razie - mówił dalej Richardson - tylko jeden reporter ma wiadomość o tym, że przyjeżdżasz do Waszyngtonu - Newton z gazety Ekspress z Toronto. To niegłupi facet. Zadzwonił do swego wydawcy, a wydawca do mnie. James Howden zastanowił się. Ekspress silnie popierał Rząd, czasem był nawet organem partii. - Mogę wstrzymać raport przez 12-14 godzin - mówił dalej Richardson. - Ale dłużej to już ryzyko. Czy nie wystarczy jak Dział Spraw Zagranicznych otrzyma raport wtedy? Premier podrapał się po swoim długim, ptasim nosie i powiedział zdecydowanie: - Będzie to musiało wystarczyć. - Słowa te zapowiadały pracowitą noc dla Arthura Lexingtona i jego współpracowników. Oznaczało to dla nich wiele godzin w ambasadzie amerykańskiej, a także współpracę z Waszyngtonem. Biały Dom będzie musiał na to przystać, skoro wiadomo, że prasa ma jakieś informacje. Poza tym wstępne oświadczenie było tak samo ważne dla Prezydenta, jak i dla Howdena. Jednak prawdziwe znaczenie spotkania za dziesięć dni było zbyt delikatne, by rzucać je na żer opinii publicznej. - Czy są jakieś nowe wiadomości w sprawie wizyty Królowej? - spytał Richardson. - Nie, ale kilka minut temu rozmawiałem z Shelem Griffithsem. Postara się nam pomóc w Londynie. - Mam nadzieję, że wszystko się uda - powiedział szef partii z cieniem wątpliwości w głosie. - Ten staruszek jest zawsze taki cholernie poprawny. Powiedziałeś mu, żeby porządnie potrząsnął naszą Panią? - Może nie tymi słowami - powiedział Howden z uśmiechem, ale sens był ten sam. Usłyszał chichot po drugiej stronie. - Ważne, żeby w ogóle przyjechała. Pomogłoby to nam na pewno w przyszłym roku. Howden już miał kończyć, kiedy coś nagle przyszło mu na myśl. - Brian. - Tak. - Postaraj się wpaść do nas po świętach. - Dzięki. Wpadnę na pewno.
- A co z żoną? - Chyba wpadnę sam - odpowiedział pogodnie Brian. - Nie chciałbym się wtrącać - zaczął Howden, wiedząc, że Milly słyszy tę rozmowę - ale nic się nie poprawiło? - Eloise i ja żyjemy w stanie zbrojnej neutralności - odrzekł Richardson. - Ale ma to też swoje dobre strony. Howden domyślał się jakie dobre strony Richardson miał na myśli i znowu poczuł zazdrość na myśl jak Milly i on spędzają wolne chwile razem we dwoje. A głośno powiedział: - Przykro mi. - Zadziwiające do czego człowiek może się przyzwyczaić. W każdym razie ja i Eloise wiemy już na czym stoimy i jest to separacja. Jeszcze coś, szefie? - Nie - odrzekł Howden. - Już nic. Pójdę teraz porozmawiać z Arthurem. Premier wrócił z biblioteki do salonu. Powitał go gwar rozmów. Napitki i kolacja, która dobiegła końca, rozluźniły atmosferę. Ominął kilka małych grupek ludzi, którzy wyczekująco spoglądali na niego, kiedy ich mijał uśmiechając się. Arthur Lexington stał na skraju roześmianego tłumku, który obserwował Ministra Finansów, Stewarta Cawstona. Uśmiechnięty Stu pokazywał różne magiczne sztuczki. Było to jego hobby, którym zajmował w chwilach wolnych od spotkań Gabinetu. - Popatrzcie na ten banknot dolarowy. Zaraz zniknie. - Do diabła to nic nowego, żadna sztuczka. Przecież u ciebie zawsze pieniądze gdzieś znikają - do rozbawionego tłumu dołączył Gubernator Generalny. Premier podszedł do Lexingtona i po raz drugi odwołał go na bok. Opowiedział o swej rozmowie z szefem partii i o tym, że do rana powinno ukazać się w prasie stosowne oświadczenie. Minister Spraw Zagranicznych nie zadawał żadnych zbędnych pytań. Na znak zrozumienia i zgody skinął tylko twierdząco głową. - Zadzwonię do ambasady i pogadam z Angrym, a potem namówię do pracy swoich ludzi. Zawsze czuję się bardzo ważny, kiedy nie daję innym spać - zachichotał. - A wy znowu razem! - Była to Natalie Griffiths, która poklepała ich po plecach. - Dziś jest zakaz omawiania spraw państwowych. - Nawet tych drobnych dotyczących kryzysu światowego? - spytał Lexington z uśmiechem. - Nawet tych. Poza tym mamy teraz kryzys w kuchni, a to o wiele ważniejsze -
powiedziała żona Gubernatora Generalnego i udała się w jego kierunku. Powiedziała szeptem, by mogły usłyszeć ją tylko najbliżej stojące osoby: - I do tego wszystkiego, Sheldon, zabrakło nam koniaku. - To niemożliwe! - Cicho. Nie mów tak głośno. Nie wiem jakim cudem, ale stało się. - Trzeba posłać po awaryjną dostawę. - Charles dzwonił już do mesy lotniczej. Zaraz przyślą. - Mój Boże! - w głosie Jego Ekscelencji brzmiała żałość. - Czy nawet nie umiemy bawić się tak, by wszystko dobrze się udało? Arthur Lexington powiedział pod nosem: - Chyba muszę szybko wypić swoją kawę. Spojrzał na szklankę soku przyniesioną dopiero co dla Howdena. - Ty nie masz się czym martwić. Tego mają pewnie kilkanaście litrów. Gubernator Generalny mruczał ze złością: - Ktoś mi za to odpowie głową. Zapominając na chwilę o rozbawionych gościach gospodarze szeptem rozmawiali: - Wiesz, Sheldon, na takie rzeczy trzeba zawsze zwracać uwagę. Trzeba po prostu ostrożnie dobierać pomoc domową. - Niech szlag trafi pomoc domową! - Sama się tym zajmę. Chciałam tylko, żebyś wiedział - powiedziała spokojnym głosem Natalie. - Bardzo dobrze. - Gubernator uśmiechnął się wyrażając swym uśmiechem jednocześnie rezygnację i podziw. Razem z żoną powrócili na swe dawne miejsce przy kominku. - Sic transit gloria. Głos, który wyniósł w powietrze tysiące samolotów nie może karcić jakiejś tam gosposi. - Zostało to powiedziane o ton za głośno i Premier zmarszczył brwi. Autorem tych słów był Harvey Warrender, Minister do spraw Imigracji i Uchodźctwa. Stał teraz za nimi, wysoki, zwalisty, łysiejący, o niskim, donośnym głosie. Przemawiał trochę jak profesor. Pozostałość po latach spędzonych w college’u, gdzie pracował jako nauczyciel, zanim zajął się polityką. - Spokojnie Harvey - upomniał go Arthur Lexington. - Odnosisz się do Gubernatora Jej Królewskiej Mości. - No i co z tego? Gardzę tymi, którzy przypominają, że koronowane głowy
nieuchronnie muszą przetrwać - powiedział zniżonym głosem. Nastąpiła niewygodna cisza. Aluzję wszyscy dobrze zrozumieli. Jedyny syn Warrendera, młody oficer Sił Powietrznych, został zabity, podczas bohaterskiej akcji w czasie Drugiej Wojny Światowej. Zarówno duma, jak i żal ojca wciąż trwały. Na tę aluzję można mu było różnie odpowiedzieć. Gubernator dzielnie walczył w dwóch wojnach i zdobycie Orderu Królowej Wiktorii nie przyszło mu łatwo. Śmierć i poświęcenie w wojnie nie znało granic, ani rangi, ani wieku. Najlepiej było zatem nic nie mówić. - No, dosyć już tego - powiedział Lexington i odszedł do swej żony. - Dlaczego tak jest - mówił dalej Warrender - że dla niektórych osób pewne tematy są drażliwe. A może jest jakaś data zamykająca i odcinająca pamięć o przeszłości? - Mnie się wydaje, że to głównie kwestia czasu i miejsca - powiedział Howden lapidarnie nie mając ochoty wgłębiać się w temat. Czasami żałował, że nie może pozbyć się Warrendera z Rządu, ale były ku temu ważne powody. Chcąc zmienić temat Premier powiedział: - Harvey, chciałem porozmawiać z Tobą o dziale, którym się zajmujesz. Chyba nie było na miejscu poruszanie tylu zawodowych spraw na przyjęciu. Ale ostatnio wiele spraw, którymi powinien zająć się we własnym biurze, musiało ustąpić miejsca innym, ważniejszym. Jednym z takich odsuniętych na później problemów była sprawa imigracji. - Zamierzasz udzielić mi pochwały czy nagany? - zaczepnie spytał Warrender. Może dlatego, że wypił już trochę. Niedawno Howden przypomniał sobie o rozmowie jaką prowadził z szefem partii na temat bieżących problemów politycznych. Brian Richardson powiedział: - Dział Imigracyjny wciąż robi nam złą prasę, a niestety jest to jedno z zagadnień jakie wyborcy są w stanie zrozumieć. Można eksperymentować z oprocentowaniem w banku albo z taryfami celnymi, a i tak nie będzie to miało żadnego wpływu na liczbę głosów. Ale niech tylko gazety pokażą jedno zdjęcie matki z dzieckiem, których deportowano - tak jak to miało miejsce miesiąc temu - wtedy partia ma już gotowe zmartwienie. Howden zawsze zżymał się, kiedy musiał tracić energię na jakieś błahostki, podczas gdy, szczególnie teraz, powinna ona być skierowana na naprawdę doniosłe wydarzenia. A teraz skonstatował, że zawsze do zadań polityka należało łączenie spraw małych i wielkich. Był to niekiedy klucz do władzy - nigdy nie tracić z oczu małych wydarzeń mając jednocześnie w polu widzenia wielkie. Temat imigracji zawsze go niepokoił. Był najeżony
politycznymi pułapkami, ale miał też dobrą stronę: niełatwo było rozróżnić co jest czym. Kanada była wciąż ziemią obiecaną dla wielu i nic nie wskazywało, by miało to ulec zmianie; dlatego każdy Rząd musiał bardzo ostrożnie przedstawiać kwestię imigracyjną bardzo ostrożnie. Zbyt wielu imigrantów z jednego źródła i zbyt mało z innego mogłoby poważnie zakłócić równowagę sił w jednym pokoleniu. W pewnym sensie, pomyślał Premier, mamy swoją własną politykę apartheidu, chociaż szczęśliwie bariera rasy i koloru skóry dyskretnie działa poza granicami kraju, w kanadyjskich ambasadach i konsulatach za oceanem. I mimo, że bariery te są oczywiste, tu, w domu, możemy udawać, że nie istnieją. Wiedział, że niektórzy ludzie w kraju woleliby, żeby imigracja przybierała większe rozmiary, a inni - żeby była mniejsza. Grupa opowiadająca się za większością imigracyjną, to idealiści, którzy szeroko otworzyliby drzwi dla wszystkich przybyszów i pracodawcy, którzy opowiadają się za większą siłą roboczą. Opozycjoniści zazwyczaj wywodzą się ze związków zawodowych i uważają, że imigranci są przyczyną bezrobocia, zapominając jednocześnie, że bezrobocie jest ekonomiczną koniecznością życia. Po tej samej stronie są na ogół Anglosasi i protestanci, którzy są przeciwni dużej liczbie imigrantów, a w szczególności katolików. Na ogół sytuacja taka wymaga od Rządu nie lada sztuczek, żeby nie zrazić do siebie ani jednej, ani drugiej strony. Howden poczuł, że nadeszła chwila, by mówić bez osłonek. - Twój dział, Harvey, miał ostatnio złą prasę. I myślę, że jest w tym dużo twojej winy. Chciałbym, żebyś dokładniej zajął się bieżącymi sprawami i nie pozwolił swoim urzędnikom działać na własną rękę. Usuń kilku jeśli musisz, nawet tych na górze. Nie możemy ich wyrzucić, ale jest wiele stanowisk, na których można ich obsadzić. I na miłość boską, niech te kontrowersyjne sprawy imigracyjne nie przedostają się do gazet. Tak jak ta historia kobiety z dzieckiem w zeszłym miesiącu. - Ta kobieta prowadziła burdel w Hong-Kongu. I miała chorobę weneryczną - powiedział Harvey Warrender. - Może nie jest to najlepszy przykład, ale było też wiele innych. Kiedy te sprawy ukazują się na łamach prasy, Rząd wygląda jak bezduszny potwór, który krzywdzi wszystkich. Premier mówił cicho, ale dobitnie. Jego oczy na wskroś przewiercały rozmówcę. - Oczywiście. Mam już odpowiedź na swoje pytanie. Pochwały nie są przewidziane w dzisiejszym porządku obrad. James Howden przerwał ostro: - Tu nie chodzi o pochwały czy nagany, ale o wyczucie polityczne.
- A twoje wyczucie, Jim, zawsze było lepsze niż moje, tak? Dlatego nie ja jestem przywódcą, a ty. Howden nie odpowiedział. Nadużyty przez Harveya alkohol dawał już mu znać o sobie. Po chwili powiedział: - Moi urzędnicy wykonują tylko prawo, tak jak jest ono spisane. Moim zdaniem pracują dobrze. A jeśli ci się to nie podoba, to może spotkamy się i wniesiemy kilka poprawek do Aktu o Imigracji? Premier wiedział już, że popełnił błąd wybierając na tę rozmowę, to miejsce i czas. Próbując ją zakończyć, powiedział: - Nie możemy tego zrobić. Jest dużo ważniejszych rzeczy w naszym programie legislacyjnym. - Gówno! Zabrzmiało to jak trzask bicza. Nastała chwila ciszy. Głowy zwróciły się w ich stronę. Również Gubernator spoglądał na nich. Po chwili kontynuowano rozmowy, ale Howden miał wrażenie, że wszyscy czekają, co będzie dalej. - Boisz się imigracji. My wszyscy się tego boimy, tak jak każdy Rząd. Dlatego boimy się otwarcie przyznać do paru rzeczy, nawet między sobą. Stewart Cawston, który właśnie skończył pokazywać magiczne sztuczki, niby od niechcenia podszedł do nich. - Harvey - powiedział z uśmiechem Minister Finansów. - Robisz z siebie idiotę. - Zajmij się nim Stu - poprosił Premier. Czuł jak wzrasta jego gniew. Gdyby sam miał się nim zająć, prawdopodobnie nie mógłby się opanować i pogorszyłby tylko sytuację. Odszedł w kierunku Margaret i grupy ludzi z którymi rozmawiała. Słyszał jednak Warrendera, który teraz mówił do Cawstona. - Jeśli chodzi o imigrację, to my Kanadyjczycy zachowujemy się jak banda hipokrytów. Nasza polityka imigracyjna, branża, którą ja zarządzam, mój drogi, to mówienie zupełnie czego innego niż się myśli. - Później o tym pogadamy - powiedział Stewart Cawston bezskutecznie próbując się uśmiechnąć. - Nie. Pogadamy o tym teraz - nalegał Warrender. Złapał mocno Cawstona za ramię i powiedział: - Są dwie rzeczy, których ten kraj potrzebuje, jeśli zamierza się rozwijać. I wszyscy w tej sali to wiedzą. Jedna to duży syndykat bezrobotnych, z którego będzie czerpał przemysł, a druga to zdecydowana większość Anglosasów. Ale czy będziemy kiedykolwiek w stanie przyznać to publicznie? Nie!
Minister do spraw Imigracji i Uchodźctwa przerwał na chwilę, rozejrzał się wokół siebie i ciągnął dalej. - Do tych dwóch rzeczy niezbędna jest dobrze wyważona imigracja. Musimy wpuścić tu imigrantów, bo kiedy przemysł rozwinie się, będzie potrzebował rąk do pracy. I to nie za tydzień, za miesiąc, za rok, ale zaraz, natychmiast. Ale co stanie się jak otworzymy bramy kraju za szeroko i dla zbyt wielu. Populacja utraci równowagę. I nie trzeba będzie czekać pokoleń, aby zobaczyć skutki takich błędów - Izba Gmin debatująca po włosku i Chińczyk na czele Rządu. Tym razem dało się słyszeć kilka krytycznych uwag od ludzi, do których coraz lepiej docierał głos Warrendera. Poza tym Gubernator Generalny słyszał ostatnią uwagę Harveya i Premier zobaczył go, jak skinął na adiutanta. Żona Harveya Warrendera, blada i drobna kobieta, niepewnie przysunęła się do męża i wzięła go pod rękę. Ale zignorował ją. Dr Borden Tayne, Minister Zdrowia i Opieki Społecznej, za czasów gimnazjalnych champion w boksie, górujący nad wszystkimi gośćmi, powiedział scenicznym szeptem: - Na Boga, daj spokój - i dołączył do Cawstona. Ktoś wyszeptał: - Zabierzcie go stąd. Drugi dodał: - Nie może wyjść. Nikomu nie wolno wyjść, dopóki nie zrobi tego Gubernator Generalny. Nie zbity z tropu Harvey Warrender ciągnął dalej: - Kiedy mówi się o imigracji - zaczął głośno - opinia publiczna żąda uczuć, a nie faktów. Fakty są niewygodne. Ludzie lubią myśleć o swym kraju jako o tym, którego drzwi są zawsze szeroko otwarte dla biednych i cierpiących. To sprawia, że czują się szlachetni. Problem w tym, że wolą nie mieć na widoku tych biednych i cierpiących, którzy już tu dotrą; wolą nie widzieć wszy na przedmieściach, czy błota i brudu wokół nowych, wytwornych kościołów. O nie! Ludzie w tym kraju nie chcą napływu imigracji. Co więcej, wiedzą, że Rząd nigdy na to nie pozwoli, więc praktycznie nie ma po co wykrzykiwać. I tym sposobem wszyscy mogą być prawi i bezpieczni jednocześnie. W jakiejś części swojej podświadomości Premier przyznawał Harveyowi absolutną rację, ale to wszystko nie było do zastosowania w praktyce. - Od czego to się zaczęło? - spytała jakaś kobieta. Usłyszał to Harvey Warrender i odpowiedział: - Zaczęło się wtedy, kiedy powiedziano mi, abym zmienił sposób prowadzenia mojego
działu. Ale ja tylko działam zgodnie z Aktem o Imigracji, czyli z prawem. - Spojrzał na mężczyzn, którzy stali wokół niego: - I dalej będę działał zgodnie z prawem, aż wy, sukinsyny zgodzicie się je zmienić. Ktoś powiedział: - Już jutro możesz nie mieć swojego działu, kolego. Jeden z adiutantów, porucznik sił powietrznych, tym razem pojawił się u boku Premiera. Zakomunikował cicho: - Jego Ekscelencja prosiła, abym Panu przekazał, że on już opuszcza przyjęcie. James Howden spojrzał w kierunku wyjścia. Gubernator Generalny z uśmiechem żegnał się z gośćmi. Z Margaret obok, Premier podążył w tamtym kierunku. Inni rozstąpili się. - Myślę, że nie będą państwo mieli nic naprzeciw, jeśli wyjdziemy wcześniej. Natalie i ja jesteśmy trochę zmęczeni. - Bardzo przepraszam - zaczął Howden. - Nie przepraszaj, mój drogi. Najlepiej będzie jeśli o niczym nie będę wiedział. - Gubernator Generalny uśmiechnął się miło: - Bardzo serdeczne życzenia świąteczne, dla Pana Premierze i Pani, droga Margaret. Ze spokojną, ale stanowczą godnością, prowadzeni przez adiutanta, Ich Ekscelencje znikali w wyjściu - ona złożywszy głęboki ukłon, on skinąwszy głową. 2. Już w samochodzie, w drodze powrotnej do domu Margaret spytała: - Czy po tym co zdarzyło się dzisiaj, Harvey nie będzie musiał ustąpić ze swego stanowiska? - Nie wiem, kochanie. Prawdopodobnie nie będzie chciał - powiedział w zamyśleniu Howden. - Nie możesz go zmusić? Zastanowił się, co powiedziałaby Margaret, gdyby odpowiedział jej zgodnie z prawdą: Nie, nie mogę zmusić Warrendera by ustąpił. A powód jest taki, że gdzieś, w jakiejś dobrej skrytce, w tym mieście jest świstek papieru z moim pismem. Gdyby go ogłosić publicznie, mógłby to równie dobrze być nekrolog lub wyrok skazujący Jamesa McCalluma Howdena. Zamiast tego odpowiedział: - Harvey ma wielu zwolenników w partii.
- Ale jego zwolennicy nie mogą przecież usprawiedliwić tego, co stało się dzisiaj. Nic nie odpowiedział. Nigdy nie powiedział Margaret o umowie o przewodnictwo partii jaką zawarł z Harveyem Warrenderem dziewięć lat temu; była to twarda umowa zawarta między nimi w małej teatralnej toalecie, podczas gdy na zewnątrz, w wielkim Toronto Auditorium, ich frakcja opozycyjna z zadowoleniem oczekiwała na tajne głosowanie, które z niewiadomej przyczyny było opóźnione. Ta przyczyna to właśnie dwaj główni oponenci, którzy byli za sceną i liczyli swoje kartki. Dziewięć lat temu... Myśli Howdena pobiegły wstecz. ...Wygraliby następne wybory. Każdy w partii o tym wiedział. Był zapał, posmak zwycięstwa, oczekiwanie tego, co miało nadejść. Partia zgodziła się wybrać nowego przywódcę. Było prawie pewne, że ktokolwiek zostanie wybrany, zostanie w ciągu roku Premierem. Było to wyróżnienie i szansa, o jakiej marzył James Howden w czasie całej swojej politycznej kariery. Wybór miał być dokonany pomiędzy nim a Harveyem Warrenderem. Warrender był przywódcą partyjnych intelektualistów. Wspierała go elita. James Howden stał na czele licznej grupy średniej. Ich siły były wyrównane. Na zewnątrz słychać było hałas i okrzyki radości. - Mogę się wycofać - powiedział Harvey - ale na pewnych warunkach. - Jakich? - spytał Howden. - Po pierwsze, stanowisko w Gabinecie wybiorę sobie sam, na tak długo jak będziemy przy władzy. - Możesz mieć co chcesz, poza Ministerstwem Zdrowia i Ministerstwem Spraw Zagranicznych. - Howden nie zamierzał uczynić z niego olbrzyma, z którym musiałby współzawodniczyć. Sprawy zagraniczne są ciągle na pierwszych stronach gazet. Z kolei Minister Zdrowia zawsze cieszy się uznaniem opinii publicznej, bo to on przyznaje świadczenia rodzinne. - Dobrze - zgodził się Harvey Warrender. - Zakładając, że zgodzisz się na to drugie. Delegaci na zewnątrz zaczęli się niepokoić. Przez zamknięte drzwi słychać było okrzyki zniecierpliwienia. - A jaki jest drugi warunek? - spytał Howden. - Kiedy będziemy sprawować urząd nastąpi wiele zmian. Opanujemy na przykład telewizję. Kraj się rozrasta i jest miejsce na więcej stacji. Już i tak postanowione, że trzeba zreorganizować radę Broadcast Governors. Możemy umieścić tam naszych ludzi i kilku z
zewnątrz. - Przerwał. - Mów dalej - poprosił Howden. - Chcę aby koncesję na stacje telewizyjną w - tu wymienił nazwę najlepiej prosperującego centrum przemysłowego kraju - otrzymał mój siostrzeniec. James Howden cichutko zagwizdał. Gdyby do tego doszło byłby to nepotyzm na wielką skalę. Koncesja sieci telewizyjnej była złotą żyłą. Już niejeden wielki posiadacz stał po to w kolejce. - To jest przecież warte dwa miliony dolarów - powiedział Howden. - Wiem - Harvey odrobinę się zaczerwienił. - Ale mam na względzie swoją starość. Wykładowcom z college’u nie płacą wiele, a moja działalność polityczna nie dała mi jeszcze żadnych pieniędzy. - Gdyby doszli do tego... - Nie dojdą. Moja w tym głowa - zapewnił Warrender. - Moje nazwisko nigdzie się nie pojawi. Mogą podejrzewać co chcą, ale nie dojdą. Howden z powątpiewaniem pokiwał głową. Z zewnątrz dotarł do nich nowy wybuch zniecierpliwienia połączony z ironicznymi przyśpiewkami. - Mogę ci coś obiecać Jim. Jeśli mnie na tym nakryją, na tym lub na czymkolwiek innym, to sam za to odpowiem i nie wmieszam w to ciebie. Ale jeśli mnie zwolnisz, albo nie będziesz popierał w uczciwych sprawach, tobie też się dostanie. - Nie miałbyś dowodów. - Chcę to na piśmie. Zanim wyjdziemy. W przeciwnym razie poddamy się pod głosowanie. I wtedy byłoby po wszystkim. Wiedzieli to obaj. James Howden ujrzał oczyma wyobraźni jak coś, czego pożąda, wymyka mu się z rąk. - Zgoda - powiedział. - Daj mi coś do pisania. Harvey podał mu program zjazdu i Howden na odwrocie nabazgrał kilka słów, słów, które zniszczyłyby go całkowicie, gdyby kiedykolwiek zostały ujawnione. - Nie martw się. Będzie bezpieczna - powiedział Harvey chowając kartkę do kieszeni. - A kiedy obaj wycofamy się z polityki, dostaniesz ją z powrotem. Dopiero po tym obaj wyszli. Harvey, żeby obwieścić to, że zrzeka się przywództwa partii, a Howden, by zostać wybranym, przeniesionym na rękach tłumu przez hall i żeby usłyszeć owację na swoją cześć. Ciężar zmowy obaj nieśli równo przez te wszystkie lata. Chociaż, podczas gdy prestiż Howdena wzrósł, Harvey’a stopniowo malał. Dziś nikt już nie pamiętał, że Warrender był
kiedyś poważnym kandydatem na stanowisko przywódcy partii; teraz oczywiście nie liczył się w gronie następców. Bardzo często zdarzało się w polityce, że pozycja człowieka, który w walce o władzę został odsunięty, staje się z czasem coraz słabsza. Samochód, którym jechali zmierzał na zachód do rezydencji Premiera, przy Sussex Drive numer 24. - Czasami mam wrażenie - powiedziała Margaret - że Warrender to wariat. I to właśnie był problem. Harvey nie był zupełnie normalny i dlatego nie było pewności, czy nie ujawni tej pośpiesznie sporządzonej umowy sprzed dziewięciu lat, nawet gdyby tym samym miał zniszczyć siebie. Howden zastanawiał się, co o umowie myślał sam Harvey. Jak dotąd był uczciwy w polityce. Od tamtego czasu jego siostrzeniec był właścicielem stacji telewizyjnej i, jak głosiła plotka, zrobił na tym majątek. Tak jak i prawdopodobnie Harvey. Jego standard życia daleko wykraczał poza środki jakimi na ogół dysponuje minister, chociaż Harvey był dyskretny i nie pozwalał sobie na żadne szaleństwa. W chwili gdy przyznano sieć telewizyjną jego siostrzeńcowi padło wiele słów krytycznych i powstało wiele insynuacji. Ale nigdy nic nikomu nie udowodniono. Nowo wybrany Rząd Howdena z dużą przewagą w Izbie Gmin, odparł całą krytykę i w końcu ludzie zmęczeni tym tematem, porzucili go. Ale czy Harvey pamiętał? A może trochę gryzło go sumienie? Może próbował w jakiś zawikłany sposób to naprawić? W jego zachowaniu ostatnio było coś dziwnego. Prawie obsesyjna chęć robienia dobrych i właściwych rzeczy; kurczowe trzymanie się paragrafu nawet w błahych sprawach. Kilka razy miał miejsce spór w Gabinecie. Harvey głośno oponował, ponieważ jakieś proponowane działanie mogło nosić znamię własnej politycznej korzyści; Harvey walczył też o to, by każda najdrobniejsza nawet klauzula prawna była skrupulatnie przestrzegana. Howden niewiele myślał na ten temat, traktując te zjawiska jako przypływ ekscentryczności. Ale teraz mając w pamięci, to jak Harvey pod wpływem alkoholu uparcie domagał się, by stosować prawo imigracyjne tak, jak jest spisane, zaczął mieć wątpliwości. - Czy Harvey nie ma nic przeciwko tobie? - spytała Margaret. - Oczywiście, że nie - odparł, a potem dodał w obawie, że może zbyt przesadnie zaprzeczył: - to tylko dlatego, że nie chcę, aby poganiano mnie do podejmowania nieprzemyślanych decyzji. Zobaczymy jakie będą reakcje jutro. W końcu skład Gabinetu tworzyli sami swoi. Poczuł na sobie wzrok Margaret i zastanowił się czy wiedziała, że kłamał.
3. Przez osłonięte markizą drzwi frontowe weszli do dużego domu z kamienia - oficjalnej rezydencji Premiera pełniącego urząd. W środku, lokaj Yarrow wziął od nich płaszcze. Oświadczył: - Ambasador amerykański próbował skontaktować się z panem, sir. Ambasada telefonowała dwa razy i mówili, że sprawa jest pilna. James Howden pokiwał głową. Prawdopodobnie w Waszyngtonie też dowiedzieli się o przecieku do prasy. Jeśli tak, to zadanie jakie ma do wykonania Arthur Lexington będzie dużo łatwiejsze. Premier poinstruował lokaja: - Zaczekaj pięć minut i daj znać w centrali, że już jestem w domu. - Napijemy się kawy w salonie - powiedziała Margaret i może poproszę kilka kanapek dla pana Howdena - dodała. - Nie udało mu się spróbować niczego na przyjęciu. Zatrzymała się w głównym hallu przed lustrem, aby poprawić fryzurę. Howden poszedł przodem przez szereg pokoi do pokoju, którego rozsuwane drzwi wychodziły na rzekę i wzgórza Gatineau. Ten widok zawsze go pociągał, nawet nocą. Mógł sobie wyobrazić cały pejzaż widząc tylko małe światełka w oddali. Przed nim rozciągała się szeroka, wijąca się rzeka Ottawa, ta sama, którą trzy i pół wieku temu płynął podróżnik Etienne Brule; a potem Champlain; a potem misjonarze i handlarze torując sobie legendarną drogę na zachód do krainy Wielkich Jezior i dalej ku bogatej w futra północy. A za rzeką leżała odległa linia brzegowa Quebecu, będąca świadkiem wielu historycznych zmian; tego co już się wydarzyło i tego co pewnego dnia będzie miało swój kres. Zdaniem Jamesa Howdena, mieszkając w Ottawie trudno było nie mieć poczucia historii. Szczególnie teraz, kiedy to miasto, niegdyś piękne, później skomercjalizowane znów się odradzało dzięki Narodowej Komisji do spraw Rozwoju Stolicy, dbającej głównie o jego zielone tereny. Prawdą niestety było, że budynki Rządu pozbawione były charakteru. Nosiły na sobie piętno, jak to nazwał jeden z krytyków, „sztuki biurokratów”. Ale mimo to była w nich jakaś surowość. Coraz bardziej piękniejąca Ottawa będzie się mogła równać niedługo z Waszyngtonem, a może nawet go przewyższy. Za Howdenem, tuż przy schodach, dwa pozłacane telefony zabrzęczały cicho. Telefonował ambasador Stanów Zjednoczonych. - Witaj Angry - powiedział Howden. - Słyszałem, że puściliście parę z ust.
Phillip Angrove zaczął mówić przeciągle z bostońskim akcentem. - Wiem, panie Premierze i strasznie mi przykro. Na szczęście jednak nie do końca. Najważniejsza część informacji jest wciąż nieujawniona. - No to trochę mi ulżyło - powiedział Howden. - Ale trzeba opublikować wspólne oświadczenie. Arthur właśnie... - On jest tu ze mną - odparł ambasador. - Wypijemy kolejkę i zaraz się do tego zabierzemy. Czy ma pan ochotę zatwierdzić to oświadczenie? - Nie. Zostawiam to tobie i Arthurowi - odrzekł Howden. Porozmawiali jeszcze chwilę, po czym Howden odwiesił pozłacaną słuchawkę. Margaret siedziała już w wygodnym salonie, gdzie znajdowały się perkalem kryte kanapy, empirowe fotele i zasłony w przygaszonym szarym kolorze. W kominku jasno płonął ogień. Włączyła płytę Kostelanetza z muzyką Czajkowskiego. Był to ulubiony rodzaj muzyki Howdena. Trudniejsza muzyka klasyczna nie przemawiała do nich jakoś. Kilka minut później gosposia wniosła kawę i tacę z kanapkami. Na znak dany przez Margaret podsunęła ją Howdenowi. Wziął jedną bez zastanowienia. Kiedy gosposia wyszła, rozwiązał swój biały krawat, rozluźnił sztywny kołnierzyk, i przysunął się do kominka bliżej Margaret. Wygodnie ułożył się w głębokim fotelu, przysunął podnóżek i oparł na nim stopy. Westchnął i rzekł: - To jest życie. Ty, ja i nikt więcej... - machinalnie podrapał się w czubek nosa. Margaret uśmiechnęła się nieśmiało. - Powinniśmy próbować tego częściej, Jamie. - Będziemy. Na pewno będziemy - powiedział z przejęciem. Po chwili zmienił ton. - Mam nowinę. Niedługo pojedziemy do Waszyngtonu. Miałem ci już wcześniej o tym powiedzieć. Nalewając kawę Margaret podniosła wzrok: - To jakaś nagła decyzja? - Tak. Wydarzyło się parę dość ważnych rzeczy i muszę porozmawiać z Prezydentem. - No to dobrze się składa, bo akurat mam nową suknię. Teraz muszę jeszcze dokupić do niej torbę, buty i rękawiczki. Będzie chyba na to czas? - spytała. - Tak. Myślę, że akurat tyle ile potrzeba - powiedział i uśmiechnął się na myśl, o bezsensowności całej sytuacji. - Wybiorę się na jeden dzień do Montrealu na zakupy, tuż po świętach - powiedziała zdecydowanie Margaret. - Tam można się o wiele lepiej zaopatrzyć niż w Ottawie. A propos, jak stoimy z pieniędzmi?
Howden zmarszczył brwi. - No, nie jest najlepiej. W banku nie ma już nic na koncie. Trzeba będzie sprzedać kilka obligacji. - Znowu? - zaniepokoiła się Margaret. - Już nam wiele nie zostało. - Ale nie przejmuj się - powiedział Howden do żony. - Jeden wyjazd na zakupy nie zrobi żadnej różnicy. - No... jeśli tak uważasz... - Tak właśnie uważam. Ale jedno co uważał na pewno, to to, że nikt nie poda do sądu Premiera za to, że spóźnia się z płatnościami. Brak pieniędzy na ich wydatki był od dawna źródłem jego niepokoju. Howdenowie nie mieli żadnych źródeł dochodów, a ich skromne oszczędności pochodziły głównie z jego dawnej praktyki prawniczej. Poza tym Kanada znana była jako kraj, który niewiele płaci swym liderom. Kpiną był fakt, jak często myślał Howden, że kanadyjski Premier, który w końcu kieruje losami swego kraju, dostaje w sumie mniejszą pensję niż amerykański kongresman. Nie miał służbowego samochodu, a służbową rezydencję przyznawano dopiero od niedawna. W 1950 ówczesny Premier, Louis St. Laurent, musiał mieszkać w dwupokojowym apartamencie, tak małym, że pani Laurent przechowywała rodzinne sprzęty pod łóżkiem. Poza tym po całym życiu spędzonym w służbie narodowi, ex-premierowi przyznawano jedynie trzy tysiące dolarów emerytury. Rezultat był taki, że dawniej Premierzy trzymali się swego stanowiska przez długie lata, aż do podeszłego wieku. Inni skazywali się na niedostatek lub łaskę przyjaciół. Ministrowie Gabinetu i Członkowie Parlamentu dostawali jeszcze mniej. Dziwną rzeczą jest, pomyślał Howden, że wśród nas jest tylu uczciwych. W pewien sposób współczuł Harveyowi Warrenderowi tego, co zrobił. - Byłoby ci lepiej, gdybyś wyszła za businessmana - powiedział do Margaret. - Wiceprezydenci dużych firm mają o wiele więcej pieniędzy. - Ale miałam za to co innego - uśmiechnęła się Margaret. Dzięki Bogu, pomyślał Howden, mieliśmy udane małżeństwo. Jego życie polityka mogło pozbawić go uczuć, marzeń, a nawet jego własnej integralności na rzecz władzy. Bez ciepła bliskiej mu kobiety człowiek mógł stać się pusty i cyniczny. Przez chwilę przeszła mu przez myśl Milly Freedeman i doświadczył takiego samego niepokoju, jak przedtem, gdy o niej myślał. - Któregoś dnia myślałem o tym jak nakrył nas twój ojciec. Pamiętasz? - Oczywiście. Kobiety zawsze pamiętają takie rzeczy. Myślałam, że to ty zapomniałeś.