uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Artur Baniewicz - Kopiec ku czci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :292.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Artur Baniewicz - Kopiec ku czci.pdf

uzavrano EBooki A Artur Baniewicz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 51 stron)

Artur Baniewicz Kopiec ku czci Debren zauważył Margelinę dopiero, gdy podeszła bliżej. W kuźni walił młot, kury walczyły z warchlakami o dostęp do koryta, dzieci oberżysty ganiały z wrzaskiem dookoła, bawiąc się w pogan i rycerzy. Na otoczonym palisadą podwórzu panował hałas, do którego przyczyniał się sam Debren, siedząc na przyzbie i skrobiąc skorodowaną obręcz. – Co to za złom? – zapytała spokojnie. Zwykle taka była: opanowana, poważna. Niczym księżniczka. Debren nigdy nie widział prawdziwej księżniczki, ale odkąd pierwszy raz ujrzał Margelinę, tak właśnie je sobie wyobrażał. – Ja... w bagnie znalazłem – i szybko dorzucił – Pani czarodziejko. Wciąż zapominał. Ale ona też nie obnosiła się ze świeżo uzyskanym tytułem. Włosy opadające luźno na ramiona, lniana koszula i portki do pół łydki upodabniały ją z dala do bosonogiego pastuszka uzbrojonego w koślawą pałkę. Z bliska dostrzegało się szlifowany górski kryształ wieńczący posoch i oplatające stopy rzemyki

delikatnych, wzorowanych na illeńskim antyku sandałów. Według Trepka na Południu kobiety nadal używały podobnych – tyle że nawet ladacznice nie miałyby odwagi łączyć tak frymuśnych sandałków ze spodniami. Margelina była inna. Wszystkie dziewczyny trafiające do Akademii są inne, ale ona była taka, że po pięciu dniach wspólnej pracy Debrenowi nadal plątał się język. Zwłaszcza, że po dniach przychodziły noce, a dziewczyna spała tuż za ścianą. Kamienną, fakt, ale tkwił w niej trzycalowy grot od balisty i siatka pęknięć przepuszczała dźwięki. Na przykład brzęk kubka czerpiącego wodę z miednicy. Myła się co wieczór. Rano niekiedy też. A potem, jeśli upał dokuczył, jeszcze i w rzece. Kolejne dziwactwo, które zwykłą śmiertelniczkę, a i niejedną czarodziejkę, mogło kosztować zapapraną opinię. – Konfraterko – poprawiła sucho. – Albo obywatelko czarodziejko. Panowie to na wojnach wyginęli. Spojrzała na Debrenową obręcz. Poczuł lekkie muśnięcie mocy. – Od ręcznego wózka – rzuciła lekceważąco. – Popularne tu były za królów. System feudalny utrzymywał naród w nędzy, a Kummonowie pozbawiali ludność zwierząt pociągowych. Na bagnie, mówisz? – Zmarszczyła brwi. – To przecież poza rejonem robót. – Eee... no tak, pani... konfraterko, znaczy. – Zdawało mi się – ciągnęła chłodnym tonem – żem się jasno wyraziła. Ani kroku za paliki. Po szóstym roku winniście wiedzieć – wskazała pas nadrzecznych zarośli

na południu – że to za Nistryczem to Ośmiogród. Bratni wprawdzie, demokratyczny, ale... Słyszeliście o ośmiogrodzkich wampirach? Z winy tamtejszych feudałów namnożyło się ich i nadal problem stanowią. Rozmawiałam z gospodynią. Starszy syn nad rzekę łaził. I jak raz poszedł, to jeno skrwawiony łapeć został. – Też o owym łapciu słyszałem – podchwycił. – I nie wydaje mi się, by to ośmiogrodzki wampir... – Taki z was ekspert od biesów? – zakpiła. – Nie wiedziałam, że na biesiarśką praktykę was tu przysłali, konfratrze Debren. Radam słyszeć. Akurat się przyda. Nim wampirowi łeb zetniecie, poćwiczycie na pokrzywach, tych zza stodoły. Nie chcę, by i po konfratrze Lewachu jeno cuchnąca... och, przepraszam: skrwawiona ciżma nam ostała. * A to wiedźma – śmiał się Trapenakis. – Pokrzywy? I co, wyciąłeś? – Debren bez słowa pokazał pokryty bąblami grzbiet dłoni. – Kosy nie mieli? Musiałeś sierpem? Siedzieli w wysokiej trawie, wsparci plecami o palisadę. Debren wygarnął chlebową skórką resztki sosu i odstawił miskę. Przez chwilę wpatrywał się w pas purpury nad zachodnim horyzontem i jego odbicie w rozlewisku Husianki. – To Czerwony Szlak. – Wzruszył ramionami. –

Czambuły nadal tędy chadzają. I po staremu każdego rżną, kto pod kategorię zbrojnego podpada. A chłop z kosą podpada. – Kpisz, Brenek? W kuźni widziałem z pół cetnara oręża. – Tutaj Kummonowie kowali nie tykają. Za dużo kamieni, by na niepodkutym koniu wojować. A po co połową kuźnię ciągnąć? Myślisz, że czemu karczmarz kowalstwem dorabia tu akurat, gdzie opału i klientów jak na lekarstwo? Czemu zajazd nadal stoi? Bo kamienny i palisadą otoczony? Widziałeś ten grot w ścianie nad moim łóżkiem? Jeśli to jest to, co myślę, wystarczyło parę takich i cały dom... Trapenakis wyszczerzył zęby. – Gdyś po bagnach łaził, mistrzyni nam ów fenomen objaśniła. Wystaw sobie, że się tak w kummońskich masach ludowych solidarność klasowa objawia. Otóż po bokach trasy przemarszu, gdzie się jeno podjazdy posyła i gdzie nie arystokraci, a prości dziesiętnicy dowodzą, jeden lud drugiemu ludowi krzywdy nie czyni, bo i po co? Wszak już klasyk Margels wykazał naukowo, że wojny są wynikiem feudalnego ładu, narzuconego społeczeństwom wbrew ich woli. – Nie lubisz jej? – zapytał Debren, ale znał odpowiedź. – Margeliny? – Trepek spoważniał. – Psiakrew... Jeno mi nie mów, że ty ją... – No coś ty? To czarodziejka. – Debren uciekł

spojrzeniem w bok. – Prymuską roku była. Kudy mi do niej. – I starościną. Przez cały tuzin lat studiów. Nie mówię, że przejechała przez Akademię na wazelinie. Żebyś widział, jak majstersztyk spuentowała... Halabardę hop, na wysokość drugiego krużganka, głowa na pniak, warkocz w bok, halabarda spada, ciach, warkocza nie ma, a ona ani draśnięcia... Komisję zatkało. Mało jej nie oblali. Ma talent. Ale dwanaście lat na takim stołku... – Nie słyszałem, by donosiła. – Debren mrużył powieki, ciesząc się, że zachodzące nad stepem słońce wciąż wylewa tyle blasku. Mógł nadal bezkarnie ukrywać oczy. – A niby jak? Nikt przy niej złego słowa o demokracji nie piśnie. Boże, Brenek... Samo imię... Margelina? Nawet w Sovro już tak nie chrzczą. Czytałem, że ostatni kopiec ku czci Margelsa usypali ćwierć wieku temu. – Ona ma akurat tyle. – A ty dziewiętnaście lat – głos Trepka stwardniał. – Jak zaliczymy praktykę, zostanie ci sześć do majstersztyku. A nie musimy zaliczyć. Lewach wpakuje nas w niezłe bagno, mówię ci. Więc choć ty daj sobie spokój z bagnami. – To pobojowisko. W starorzeczu wciąż stoi woda, a gospodarzom zginęło paru pijanych gości i jeden trzeźwy dzieciak. Nic ci to nie mówi? W tym błocie... – ... łajno znajdziesz – przerwał Trapenakis. –

Archeolog jestem; wiem, co mówię. Od bitwy minęło prawie półtora wieku. Nawet jak się co wylęgło, dawno zdechło. – Chłopaka oberżysty coś pożarło. – Margelinę też coś pożera. Wzrokiem. – Debren poczuł, że się czerwieni. – Poniechaj jej, Brenek. Jak cię przyuważy, kryjącego się żabią modą w sitowiu, to faktycznie jako żaba skończysz. Nie zapominaj, że to już czarodziejka. Zerwał się na nogi. – Nie podglądam jej! Na głowy spadł im kawałek próchniejącego częstokołu i pojawiła się młoda twarz ozdobiona sumiastym wąsem. – Błąd, młodziku. – Lewach przeskoczył nad grzebieniem stępionych wiekiem pali, miękko wylądował obok. Tak jak oni był w rajtuzach i uczelnianym kaftanie, tyle że jedwabnym i z jedenastoma, nie sześcioma gwiazdkami na piersi. Za pasem, zamiast drewnianej struganki zabezpieczonej gałką, tkwiła profesjonalna różdżka z kompozytów. Krótki miecz też wyglądał profesjonalnie. – Błąd, że nie podglądasz – powtórzył. – Jedno, co u konfraterki Margeliny coś warte, to cycki i zadek. Debren rzucił ponure spojrzenie, ale nie skomentował. Dziadek Lewacha był nadwornym rycerzem ostatniego z lelońskich królów, zaś on sam

usiekł podobno w nielegalnych pojedynkach dwóch oponentów. No i czuć go było winem. – Uważaj – Trapenakis uśmiechnął się. – Usłyszy i znów będziesz repetował. – Szczam na tę kmiecą dziewkę – warknął Lewach i też się znienacka uśmiechnął. – A wiecie, młodziki, wczoraj faktycznie mało jej tych zamtuźnych sandałów nie ochrzciłem. Ulgę pęcherzowi daję, a tu obywatelka starościna z mroku się wyłania i pyta, czy w zamkach nie uczą, by gankowych słupów jak sobaka nie moczyć. To ja, że nie, bo w naszym kolumny mamy, a do sikania specjalną wieżę, z dziurą w podłodze. Ona na to, że kulturalny człek za stodołę chadza. Tom jej rzekł, że już wiem, czemu tak nad Nistrycz biega: by zadek poparzony pokrzywami chłodzić. Bo ktoś, kto kucać musi, za tutejszą stodołą... – Nie godzi się! – nie wytrzymał Debren. – To łaj... – Kazała mu te pokrzywy ściąć – wtrącił się szybko Trapenakis. – Widzisz, jakie ma bąble? Rozeszło się po kościach. Nikt nikomu nie dał po pysku, Lewach nie dorzucił trzeciego trupa do kolekcji. – Wybacz, młodziku. – Rozbawienia i satysfakcji było w wąsatej twarzy więcej niż skruchy. – Zaczęła się ciskać, że komu pokrzywy straszne, za ostrokołem może sobie ulżyć, tom jej zatkał gębę argumentem, iż sama zabroniła po ćmie za ostrokół łazić, bo ponoć biesy jakoweś grasują. No i proszę. Znalazła, widzę, sposób. Chytra chłopka.

Debren podniósł miskę i bez słowa ruszył w stronę bramy. Chciał zostać sam. Nie udało się. – Czekaj! – Nie zwolnił, ale długonogi potomek rycerskiego rodu dogonił go bez trudu. – Głupio wyszło. – Nieważne – zełgał Debren. – W wojsku gorzej – mruknął Lewach. Debren, zaskoczony, zerknął w bok. To zabrzmiało niemal... przyjaźnie? – Byłeś w wojsku? – Miesiąc jeno. W opozycji działałem, no i jak marszałek stan oblężenia w całym kraju wprowadził, to mnie capnęli. Demokracji, ślachcic, pobronita. Przed krewniakami, cośmy ich po wieżach hurtem intematowali. Łapta widły i do stajni. Wschód sankcje nałożył i nawet wideł brakło, tośmy gnój rękami... Szczęściem rodzina wykupiła. Sypie się ten zasrany ustrój; już nawet wroga klasowego zgnoić nie potrafią. Tyle że rok studiów diabli wzięli. Rektor chciał pomóc, ale Samorząd Kursancki zaopiniował negatywnie. – Margelina? – zapytał cicho Debren. – Kolektyw decydował. Sekretne głosowanie, ostoja demokracji. – Lewach uśmiechnął się krzywo. Wskazał gromadkę kopczyków w miejscu, gdzie jar Husianki spotykał rozległą dolinę Nistrycza. – Widzisz te górki między zaroślami? – To... żeremia? Kopce wznosiły się dwieście sążni na północ od palika znaczącego teren robót. Margelina zabroniła

oddalać się poza wytyczony palikami obszar i w tym akurat miejscu Debren przestrzegał zakazu. Tam nie chodziła się kąpać. – Głowę dam, że mogiły. Te, co to ich niby szukamy. – Nie może być... Kto by trupy taki kawał nosił? – Czego was uczyli o bitwie w ujściu Husianki? Bo za moich czasów program nawet nie wspominał, że taka była. – No... żeśmy wygrali. Tyle właściwie. – A że nasi wzięli odwet za spalone wsie i upiekli jeńców jak barany? – Co? – Aha, czyli dalej cenzura. No popatrz. A w kronikach już przebąkują. Sypie się dziadostwo; jeden resort z drugim nie umie już uzgodnić... Prawda jest taka: w 1299 szlachta z Lejczowszczyzny i wschodniego Pokresia rozbiła tu czambuł. Wielki, ośmiotysięczny. Wiosną, przy wysokiej wodzie, więc niewielu Kummonów za Husiankę uciekło. Jeńców wzięto z tysiąc. Już po bitwie nadciągnęła czerń i Kummonów upiekła. Po kolektywnym podjęciu decyzji właśnie. – Czerń? – Po dzisiejszemu: patriotyczne milicje włościańskie. Pijane w sztok, bo trzeźwy kmiotek za cholerę w otwartym polu Kummonom nie stanie. Prostak nigdy nie wygra uczciwej batalii w polu, bo tchórzostwo z mlekiem matki wysysa. Zakarbuj to sobie w pamięci, Debren. Rycerz nie dlatego lepszy, że w zbroi, ale że jaja ma pod

ową zbroją. Dlatego łajno wyjdzie z naszej roboty. Ta ziemia skrywa chwałę feudałów i hańbę ludu, któremu nie chciało się nawet chrustu dźwigać, więc jeńców bliżej zarośli gnał i tam smażył. A potem, kto wie... może zżerał. Kmieć co ma, to przepije i na przednówku głodny. Marszałek o zgodzie narodowej prawi, o rozmowach przy stole, okrągłym nawet, by rycerskie tradycje uhonorować, ale do rozgrzebywania takich prawd Lelonia nie dojrzała. Więc nie usypią tu kopca ku czci bohaterów, bo bohaterowie niesłuszni. A ty uważaj, różdżkując po bagnach. Myślisz, że co się synowi gospodarza przytrafiło? Bies? Margelinowe bajania. Kordoniarze go nad Nistryczem ustrzelili. Było nie było, granica. Do Ośmiogrodu jeno głupek mógłby uciekać, ale odkąd Komitet Obrony Rycerstwa ulotki do ościennych demoludów przemyca, i tu z kusz szyją. * Debren!!! Ledwie ją słyszał, ale rozwidlak zadygotał mu w dłoni. Dżuma i syfilis. Spod bramy aż pod krawędź doliny. Musiała być wściekła. Pognał jak chart. Stała we wrotach i faktycznie wzburzona. – Zliżesz mi to czerwone łajno ze stodoły!!! – wrzasnęła. – Albo tak ci w rzyć nawkładam... !!! Rozwidlona różdżka, przeznaczona do głębinowych sondowań, omal nie wyskoczyła mu zza paska. Na szczęście Margelina niczego nie zauważyła. Nie zapytała,

co, do cholery, wyprawia z kosztownym sprzętem i nie dowiedziała się, że kursant Debren znów naruszył regulamin robót, przestrajając rozwidłak na wykrywanie biopasm. Tych, które towarzyszą agresji. Dobrze się stało. Może by go nie palnęła piorunem między oczy, ale z uczelni pewnie by wyleciał. I to zasłużenie, bo za haniebną niekompetencję. Chciał wyskanować biesa-ścierwojada, w ostateczności ośmiogrodzkiego wampira – a wyskanował Margelinę. Pognał w poprzek podwórza, zanurkował pod bieliźnianym sznurem, dostał po czole mokrymi kalesonami i wpadł w przesmyk między palisadą a stodołą. Jakaś osierocona pokrzywa zemściła się, parząc przez źle zacerowaną nogawkę rajtuzów, w nos uderzył smród odchodów. Ledwie to odnotował, zahipnotyzowany widokiem przecinającego ścianę napisu. Dobrze widocznego, bo zaschnięte łajno posłużyło jedynie za klej: barwę dała rdza. Wywrotowe hasła zawsze pisano na czerwono, w barwie feudałów. To zaś było wywrotowe: A NA SZNURACH ZAMIAST GACI BĘDĄ WISIEĆ DEMOKRACI. * A już myślałem, że cię polubiła – śmiał się w ciemności Trapenakis. – Coś o wylizywaniu krzyczała... I o pośladkach bodajże, o wkładaniu... Szczęściarz,

pomyślałem. Debren cisnął w niego poduszką. Głupio zrobił. Nie było czym zakryć głowy, gdy zaraz potem tkwiący w murze grot zawibrował, niosąc znajomy dźwięk. Miedziany kubek zgrzytnął o bok miednicy, potem przez chwilę było cicho, a potem strugi wody przelały się przez wzgórza i doliny jej nagiego ciała, opadając z pluskiem do misy. Margelina schyliła się, znów napełniła kubek... Widział ją oczami wyobraźni. I chciało mu się płakać. * Szarzało dopiero, a zarośla i oczerety przesłaniały szczegóły. Najpierw myślał, że Trepek ugrzązł w sięgającym ud błocie. Potem zobaczył ludzką czaszkę w jego rękach. – Więc jednak. – Pochylił się, podniósł pozostawioną obok, ciżem skorodowaną obręcz. – Hełm, prawda? – Czemuś mi nie pokazał? – Trapenakis mozolnie, ale nie zapadając się głębiej, ruszył w stronę brzegu. – Myślałem, że to z koła – mruknął, odwracając wzrok. – Z koła? Pogratulować! Właśnie odkryłeś nowy szczep skrzatów: jeżdżących furami! Do historii przejdziesz. Debren zignorował podszyte szczerym gniewem złośliwości, podał kompanowi kij i pomógł wydostać się z

błota. Kij nie był długi, więc Trapenakis zajrzał mu w oczy i błyskawicznie zrozumiał, w czym rzecz. – Zaraz... Widziała obręcz? – Nie było odpowiedzi. – No pięknie! Dyplomowana absolwentka Wydziału Ziemi! Z wypisaną na twarzy żądzą awantury ruszył ku oberży. * Nie będziesz mnie uczył metalurgii, żółtodziobie. – Głos Margeliny brzmiał spokojnie, jednak Debren nie dał się zwieść pozorom. Pchnął okute drzwi, bez odrobiny zapału wkroczył do biesiadnej. – A za łażenie bez zezwolenia za paliki... – We wczesnowieczu Nistrycz tamtędy płynął! – Trapenakis trzasnął o stół zaciskaną w dłoni obręczą. – Skręcił równo w roku 1299! Tuż po bitwie! Połowa kronik skwapliwie to odnotowała jako kolejny znak, zapowiadający koniec świata! Tam powinniśmy szukać, a nie... – Wykłady historyczne też sobie daruj. – Pewnie – rzucił od niechcenia Lewach. Siedział obok, grzebiąc łyżką w jajecznicy. – Co tam historia. Stal ważna. Kto stalą lepiej włada, i historię odmieni. Dziewczyna posłała mu lodowate spojrzenie, lecz niewiele więcej mogła zdziałać. Potrafiłaby zdzielić bezczelnego kursanta drewnianą łyżką w oko łub strącić mu na kolana glinianą miskę, dopóki jednak unikał

metalowej zastawy, trudno było zrobić to subtelnie. A prostackie, siłowe zaklęcie bardziej ośmiesza mistrza niż strofowanego żaka. – Historii nie sposób odmienić – rzucił niepewnie Debren. Zaczerwienił się pod wpływem trojga zdziwionych spojrzeń, jednak dokończył odważnie: – Jest, jaka jest. – Chyba że, jak tu, rzeką spłynęła. – Margelina uśmiechnęła się krzywo. – I już nikt nie wybije z paru zakutych łbów ośmiotysięcznego czambułu. – Był ośmiotysięczny! – warknął Lewach. – Kroniki... – „Liczbę wrogów mnóż przez tuzin” – zacytowała. – Czyż nie taka reguła obowiązuje wczesnowiecznych kroniarzy, kursancie? – Trapenakis przytaknął odruchowo. – A te ciemniaki w dodatku końca świata właśnie wypatrywały, więc pewnie przez kopę mnożyły. Po mojemu, więcej jak setka chłopa po żadnej ze stron tu nie stanęła. Ścięli się przy brodzie, parę trupów do Nistrycza spłynęło i Nistryczem ku Żółtym Polom... Czas tu jeno tracimy. – Przy brodzie w ujściu Husianki? – podchwycił Lewach. – Święta racja. Rycerze walczą czysto. Czyli nie w błocie. Powinniśmy sondować w jarze. Przy tych górkach. Debren wyłapał jego wymowne spojrzenie. Dżuma i syfilis. Margelina tu rządziła, ale gdyby inni stanęli murem...

– Też czas stracimy – stwierdził nieoczekiwanie Trapenakis. Sięgnął do sakwy i postawił na stole ubłoconą ludzką czaszkę. – Z nim trzeba pogadać. – Nie ma o czym. – Margelina wzruszyła ramionami. – No dobrze, mój błąd. Nie obejrzałam tej obręczy. Ale to jednak obręcz. Typowy stop kołodziejski. Dopiero potem na hełm przerobiona. Mówi ci to coś, prymusie Trapenakis? – Ludowy hełm bojowy albo inaczej połokołka – odpowiedział spokojnie. – Rewolucyjny wynalazek Sovrojców. Nazwa stąd się bierze, że obręcz typowego koła wozu szlacheckiego starczała na dwa takie. Ówczesny slogan głosił, że jeden krwiopijca ośmiu wojowników o wolność opancerzy. – Po naszemu: pustołebka – dorzucił Lewach, – Cały Viplan się z nich śmiał. Opaska, cztery paski metalu. Z dołu czasem jeszcze ni ty dali, ale górą już jeno drut na okrętkę. Blachy między żebrami ani skrawka. Przed cięciem to łajno od biedy czasem chroniło, ale strzała... – Ówczesna strategia rewolucyjna nie zakładała ostrzałów – ujęła się za sovrojskimi wynalazcami Margelina. – Wiadomo: feudał wręcz wojuje. Strzelają poddani, którzy wszak przeciw armii ludowej walczyć nie będą. – Odchrząknęła, nieco zakłopotana. – Może tak do końca się owo założenie nie sprawdziło, ale nie o to chodzi. Rewolucja to rok 1367, a nas interesuje wczesnowiecze. XIII wiek. – Mój program praktyki przewiduje sondowania

nekropatyczne – powiedział twardo Trapenakis. – Możesz mi zakazać, ale jeno oficjalnym wpisem w księgę. Niczego nie jadł i tylko dlatego nie zarobił miską w twarz: Debren wyczuł, że tym razem Margelina nie siliłaby się na subtelności. – A sonduj sobie – warknęła. – I tak łajno z tego czerepu wyciągniesz. Szóstoroczniak smarkaty... Proszę bardzo. Debren, będziesz emisję w kulę pakował. Na trwały zapis. Niech i w Akademii się trochę pośmieją. * Twój ojciec robi tarcze. Jesteś więc naturalnym... – Groty – sprostował Debren. – Nieważne – w głosie Lewacha zawibrowała nutka zniecierpliwienia. I szybko zgasła, skryta pod przypochlebnym uśmiechem. – To nawet gorzej. Tarcz także hołota używa, a porządny grot... O, porządnego, przeciwpancernego, kompatybilnego z magią byle wsiowy kowal nie wykuje. Debren nie skomentował. Siedział przy piecu, na którym bulgotał krupnik, czerpał moc, pocił się i nie miał ochoty na pogawędki. Jeśli się ośmieszy przy Margeiinie... – W normalnym kraju fachowiec dobrze zarabia – ciągnął niezrażony Lewach. – A u nas co? Łajno. Syn grotnika w dziurawych ciżmach chadza. – To... robocze. – Po czole Debrena pociekły dwa

razy większe krople. Trochę z winy upału, trochę dlatego, że zdekoncentrował się, puścił moc, gdzie nie trzeba. Ale głównie ze wstydu. – Mam drugie w kuferku. Margelina magiczka, a też jeno... – Nie łżyj. Toć widzę, że ci się nie przelewa. A czemu? Bo gówniana armia zamawia gównianą amunicję u gównianych kowali, a prawdziwy grotnik zbytu nie ma. Po co komu porządna strzała, skoro płatnerze też masówkę klepią i zbroję byle dureń z leszczynowego łuku dziurawi? Bez rycerzy grotnicy zginą, taka jest prawda. W jednym ten łajdak Margels miał rację. Każda klasa ma swój jasno określony interes i bronić go musi. A interes grotnika i rycerza jedną jadą furą. Naturalnymi sojusznikami jesteśmy. Bez nas na dziady zejdziecie. Demokracja wykończy rzemiosło. Zaś Margelina boso łazi, bo taka jej chłopska natura. I babska. Golizną świeci, bo pewnikiem czegoś chce od ciebie. – O co ci chodzi? – O prawdę. Jeno o to: o prawdę. Czarodziejem będziesz, a czarodziej, jak rycerz, ślubuje prawdy bronić. – Toć nikogo nie okłamuję – bąknął Debren. – I tak trzymaj. Choćby ci kto przed oczyma parą cudnych cycków kręcił. Pamiętaj: jeno prawda się liczy. Z naszej czwórki ty jeden kulę dobrze obsłużysz. Wpisz w nią caluśką prawdę, Debren. Choćby i kogo w ślepia kłuła.

* Kula miała niską rozdzielczość i opóźnienie mierzone nie w momentach, lecz całych pacierzach: Akademia nie rozpieszczała praktykantów. Siedzący przy sąsiednim stole Trapenakis zaczął się już kiwać z wysiłku, z badanej czaszki szła para, a w krysztale – o ile to był kryształ, nie szklana podróbka – wciąż kipiały bezładne plamy koloru. – Może zmniejsz dopływ – poradziła Margelina. Debren posłusznie obniżył poziom empatii. Pomogło. Część sygnału, który płynął z odnalezionego w bagnie czerepu, a który mózg Trapenakisa wzmacniał i przetwarzał, rozpraszała się bezużytecznie, lecz w końcu kula zaczęła formować kształty. ... plecy, setki karków, ramion w burych kaftanach. Las. Las drzew i drugi: wideł, cepów, grabi byle jak przekutych na włócznie o zębatych grotach, łuków. Ludzkie głowy nabite na tyczki. Przeciska się między piechurami, tęczy sko kuszy zawadza o bezlistne gałęzie. Z góry lecą iskry, niektóre drzewa płoną. Na zielono. I ludzie tez. Ci leżący. Tłum, falując jak smagane wichrem jezioro, rozdeptuje płomienie, gasi w błocie i krwi, ale z góry wciąż... – Spaprali, smarkacze. Co to niby ma być? – Cicho, Margelina. Rozpraszasz młodych. ... mur stalowych jeźdźców, szeroki od mokradeł po skraj doliny. Bełt odlatuje, nakierowany wysoko nad

pióropusze. Szarpnięcie, skłon, bosa stopa w strzemieniu kuszy, dłonie chwytające druciany splot cięciwy przez wyświechtany brzeg sukmany. I znów plecy, dziesiątki, setki, przekrzywionych, zmagających się z niewidzialnym ciężarem cięciw. Ognisty ścieg nad głowami, w dali stado szarych strzał skręca w górę znad zdobnych proporcami rycerskich kopii, odpływa w zakrytą pancernym murem dal... Twarze. Tysiące. We wszystkich strach. Polowa balista z trupem na przodku, wleczona przez spanikowane woły. Płomyki pełzają po olinowaniu i rogatych łbach, rozwarte w krzyku usta szczerbatego dziesiętnika. A w dali mur żelaznych jeźdźców. Nieruchomy. Niewzruszony. ... biegnie, pada. Kopyta wielkiego rumaka miażdżą grzbiet temu, co padł obok. Rycerz sam jeden gna środkiem uciekającego tłumu, nawet nie tnie, po prostu obala, tratuje. Raz tylko uderza mieczem, w babę, co z braku tchu staje i próbuje widłami... W napleczniku zbroi aż cztery strzały, ich czerwone lotki tańczą w rytm galopu, ale i tak na ziemię leci osobno baba, osobno jej palce. Jeździec, wlokąc widły tkwiące w końskim pancerzu... * Pomyślał, że idzie nad rzekę. Z nieba lał się lipco wy żar, a dogodne do kąpieli miejsce było tylko jedno. W każdym innym Nistrycz rwał tak silnie, że nurt poniósłby

ryzykanta hen, w stepy, może nawet między kummońskie jurty. Mogła obejść bagno, kierując się ku brodowi na Husiance i udając, że ogląda teren poszukiwań, ale Margelina nie należała do nieśmiałych i parła do celu najprostszymi drogami. Jak na czarodziejkę przystało. On, Debren, nigdy nie będzie dobrym czarodziejem. Rył bez sensu w tym błocie, zamiast po prostu pójść i wyznać... Ze złością wbił motykę w ziemię. – Kopiesz? – Stanęła na brzegu dołu. Mokry urobek wepchnął się jej między stopy a podeszwy sandałów, między drobne palce. Obok spoczywał niemal kompletny szkielet właściciela połokołki. Debren pomyślał, że wydłubany ze starorzecza czarnoziem cuchnie rozkładem, jest zimny i szorstki, jednak dziewczyna znosi spokojnie jego dotyk. A dotyku jego dłoni pewnie by nie zniosła. Dostałby w pysk. Takie są niewiasty. Okrutniejsze od najokrutniejszych bestii, lęgnących się na pobojowiskach. – Trepek... kursant Trapenakis coś wysondował. – Dziś? – Uśmiechnęła się sceptycznie. – Po tej rannej dawce nekropatii? O ile to w ogóle była nekropatia. – Była – rzucił przez zęby. – Dobry jest. – Za dużo z owej czaszki wyciągnął. – Spojrzała mu prosto w oczy najszczerszym z błękitów. – W kulę weszły cztery pacierze wizji. Jak brzytwa ostrych. – Nie były aż takie... – zaczął i urwał. Ktoś nadchodził, poprzedzany szelestem sitowia. Margelina mówiła teraz odrobinę szybciej. I miękko.

Pierwszy raz miękko. Do niego. Aż mu w głowie zawirowało. – Debren, zawalimy praktykę, kopiąc, gdzie popadnie. Wy możecie poprawiać, aleja... Kto weźmie na staż magiczkę, co sny myli z nekropatią? Przez podświadomość z tą cholerną czaszką gadał. I pewnie przebicie zrobił. Jak złożę na wydziale kulę z takim zapisem... Wiesz, że reakcjoniści łby podnoszą, odkąd marszałek stan oblężenia zniósł. A na uczelniach są mocni. Połowa żaków to szlacheckie dzieci. Pośród wykładowców jeszcze gorzej. Więc takie jak ja tępią, gdzie mogą. Mam wrogów, Debren. Niewiastą jestem, mój dziadek krowy pasał. Nie zapomną mi tego. Twój ojciec pracą na życie zarabia i tego ci też nie zapomną, zasrane paniczyki. Jedną furą jedziemy. My, nisko rodzeni, – Popatrzyła mu głęboko w oczy. – Wybij mu ze łba kopanie tutaj. Po raz pierwszy czegoś od niego chciała. Marzył o tym. A teraz musiał jej odmówić. Ale była przecież taka piękna... Więc jest także dobra, mądra. Zrozumie. Na pewno. – Trepkowi już teraz proponują asystenturę – powiedział cicho. – Na szóstym roku. Naprawdę ma talent. – Talent? – parsknęła. – Widziałeś, z czego w jego wizji strzelał nasz truposz? Toż to... – AK 46 – oznajmił triumfalnie Lewach, wyłaniający się zza trzcin. Podobnie jak idący za nim Trapenakis, niósł

motykę. – Arbalet Kalasza, gwarantowany zasięg 46 sążni przeciw standardowej kolczudze. Łajno prawda, sovrojska propaganda sukcesu. Taka sama legenda jak ta, że AK nigdy się nie zacina. Ale przynajmniej broń trudno z inną pomylić. – Nie zacina się – bąknął Debren. – Mój tato mówi... Nikt go nie słuchał. Dziewczyna pociemniała na twarzy. – Nie wiem, o czym gadasz – warknęła. – O bitwie, obywatelko czarodziejko. – Tu nie było żadnej bitwy. – A mój seans? – upomniał się Trapenakis. – Iluzja. – Zmrużyła oczy, patrząc na Lewacha. – Pół mili jeźdźców, kopie w czterech szeregach. Tysiąc dwustu rycerzy albo więcej. Dodajmy pocztowych, a najmniej cztery tysiące się zbiorą. Cała armia. I machiny. Wiele. – Pocztowych nie było – warknął Lewach. – Tym bardziej byśmy o owej batalii słyszeli. O byle potyczce przez wieki każecie trubadurom po zamkach śpiewać, a tu tysiąc feudałów, bez pomocy służby, własnoręcznie... I nic, głucho? Masz mnie za kretynkę? – A mogę mówić szczerze? Motyka, którą trzymał na ramieniu, nagle pomknęła w dół, omal nie wyrżnęła żeleźcem w potylicę. W ostatniej chwili czarodziejka zreflektowała się, zmieniła znak zaklęcia. Drzewce znów wyszarpnęło się palcom i odleciało łukiem w zarośla. Lewach zastygł z dłonią na rękojeści miecza.

– Wiem, że Lewach iluzjonizm studiuje – powiedział spokojnie Trapenakis. – Ale nie było go, gdy czaszkę znalazłem. A i wtedy rycerzy widziałem. Pod lelońskimi proporcami. Całkiem nowoczesnych. Przełom XIV i XV wieku. To, czym z tyłu machiny waliły, też starsze nie było. Rozpryskowe baryłki z mazią płonącą na zielono. Przed Wojną Globalną w ogóle takich nie znali. Ten szkielet – zerknął na wygrzebane z ziemi kości – ma czterdzieści lat. Nie więcej. Margelina zbierała przez chwilę argumenty. – Seans nie zawsze ostatnie przeżycia trupa przywołuje – mruknęła w końcu. – Czasem dawne, a silniejsze. Wasz kusznik posrał się ze strachu w jakiejś wcześniejszej bitwie i właśnie jej wspomnienie odczytałeś. To, cośmy w kuli widzieli, to całkiem inny czas i miejsce. Nie ujście Husianki wiosną 1394. Zdziwiony Debren zerknął na Lewacha. Nic mu ta data nie mówiła. Wąsacz, o dziwo, milczał. Marszczył brwi, zastanawiając się nad czymś. Wyglądał na zaniepokojonego. – Swój arbalet Kalasz skonstruował tuż przedtem. A tuż potem w Lelonii demokracja nastała. I już nigdy więcej tysiąc lelońskich rycerzy nie stanęło murem w polu. – Trapenakis postukał motyką w ziemię. – Tam coś jest, konfraterko, coś żelaznego. Nie mam ani ćwierci twojej mocy, ale tyle potrafię wysondować. I wykopię to. – Jako przełożona praktyki, zabraniam – oznajmiła oficjalnym tonem Margelina.

– Na podstawie? – upomniał się Trapenakis. – Zagrożenia życia. Jeśli zwłoki mają czterdzieści lat, wciąż możemy się natknąć na przetrwalniki ścierwojada. – Studiuję archeologię. Uprawnienia do kopania w strefie zagrożonej przetrwalnikami robimy na czwartym roku. – Tu giną ludzie – przypomniał nieśmiało Debren. – Upiór. – Trepek wzruszył ramionami. – Albo wampir. Za dnia nieszkodliwe. Ale nie zatrzymuję. Sam się dokopię. Dziewczyna bez słowa zeskoczyła do dołu, niemal otarła się o Debrena. Aż mu zawirowało w głowie: nigdy nie byli tak blisko. Jej koszula pachniała potem, ona sama resztkami mydła – szarego, ale i tak trudno dostępnego na kulejącym rynku – a jej kuse spodnie... – Posuń się – burknęła. – To zakreślne. Zakreślne zaklęcia wymagały ruchów rąk i przestrzeni. Lecz nie dlatego odskoczył jak oparzony. Pachniała kobietą, pragnął jej i było to dostatecznie silne, by nawet zajęta rzucaniem czaru magiczka mogła się zorientować. * Walczył z myślami, wyobraźnią, z sercem walącym jak szalone. Chyba wygrał, ale przegapił całe zaklęcie. Dopiero widok opiętych lnem pośladków uzmysłowił mu, że dziewczyna zrobiła swoje i wyłazi z dołu.

– Nic tu nie ma – mruknęła. – Wracamy do roboty. Przez was mamy zaległości, więc do zmroku nam zejdzie. Nie pójdziesz! – Debren demonstracyjnie zasunął rygiel. Kuźnia w obejściu chroniła oberżę przed Kummonami, ale na pograniczu nigdy nie było bezpiecznie i budynek mocno przypominał fortecę: okienka maleńkie, w każdej izbie okute drzwi. – Po cholerę? Margelina mówi... – Ze nic tam nie ma? Jakoś jej nie wierzę. – Księżyc prawie w pełni! Jak to upiór albo wampir... – Bezdomny upiór żyje góra ćwierć wieku, – Trapenakis rozsmarował resztkę czosnkowej pasty po ostrzu topora, wstał z zydla. – A ruin ani grot tu nie ma. Na wampira mam to – machnął bronią. – Więc z drogi, jeśli łaska. Debren oparł się plecami o drzwi. – Jeden szkielet – rzucił błagalnym tonem. Chciał szyderczym, ale nie wyszło. – Sovrojski strzelec z końca największej wojny. Wiesz, ile się taki wcześniej naoglądał? – Lelońskiego rycerstwa stojącego ławą w dolinie rzeki, co przez step płynie? – zakpił łagodnie Trepek, – Niby gdzie? Znasz historię. Brenek z kalasza do nich strzelał, a oni w niego zielonym ogniem. Wiesz, jakie widełki datowania to daje? Nie lata, nie miesiące nawet. Tygodnie. – To nie mógł być kalasz. – Odsuń się, a za pól klepsydry ci go przyniosę.