Artur Baniewicz
Kopiec ku czci
Debren zauważył Margelinę dopiero, gdy podeszła
bliżej. W kuźni walił młot, kury walczyły z warchlakami
o dostęp do koryta, dzieci oberżysty ganiały z wrzaskiem
dookoła, bawiąc się w pogan i rycerzy. Na otoczonym
palisadą podwórzu panował hałas, do którego przyczyniał
się sam Debren, siedząc na przyzbie i skrobiąc
skorodowaną obręcz.
– Co to za złom? – zapytała spokojnie.
Zwykle taka była: opanowana, poważna. Niczym
księżniczka. Debren nigdy nie widział prawdziwej
księżniczki, ale odkąd pierwszy raz ujrzał Margelinę, tak
właśnie je sobie wyobrażał.
– Ja... w bagnie znalazłem – i szybko dorzucił – Pani
czarodziejko.
Wciąż zapominał. Ale ona też nie obnosiła się ze
świeżo uzyskanym tytułem. Włosy opadające luźno na
ramiona, lniana koszula i portki do pół łydki upodabniały
ją z dala do bosonogiego pastuszka uzbrojonego w
koślawą pałkę. Z bliska dostrzegało się szlifowany górski
kryształ wieńczący posoch i oplatające stopy rzemyki
delikatnych, wzorowanych na illeńskim antyku sandałów.
Według Trepka na Południu kobiety nadal używały
podobnych – tyle że nawet ladacznice nie miałyby odwagi
łączyć tak frymuśnych sandałków ze spodniami.
Margelina była inna. Wszystkie dziewczyny trafiające
do Akademii są inne, ale ona była taka, że po pięciu
dniach wspólnej pracy Debrenowi nadal plątał się język.
Zwłaszcza, że po dniach przychodziły noce, a dziewczyna
spała tuż za ścianą. Kamienną, fakt, ale tkwił w niej
trzycalowy grot od balisty i siatka pęknięć przepuszczała
dźwięki. Na przykład brzęk kubka czerpiącego wodę z
miednicy. Myła się co wieczór. Rano niekiedy też. A
potem, jeśli upał dokuczył, jeszcze i w rzece. Kolejne
dziwactwo, które zwykłą śmiertelniczkę, a i niejedną
czarodziejkę, mogło kosztować zapapraną opinię.
– Konfraterko – poprawiła sucho. – Albo obywatelko
czarodziejko. Panowie to na wojnach wyginęli.
Spojrzała na Debrenową obręcz. Poczuł lekkie
muśnięcie mocy.
– Od ręcznego wózka – rzuciła lekceważąco. –
Popularne tu były za królów. System feudalny
utrzymywał naród w nędzy, a Kummonowie pozbawiali
ludność zwierząt pociągowych. Na bagnie, mówisz? –
Zmarszczyła brwi. – To przecież poza rejonem robót.
– Eee... no tak, pani... konfraterko, znaczy.
– Zdawało mi się – ciągnęła chłodnym tonem – żem
się jasno wyraziła. Ani kroku za paliki. Po szóstym roku
winniście wiedzieć – wskazała pas nadrzecznych zarośli
na południu – że to za Nistryczem to Ośmiogród. Bratni
wprawdzie, demokratyczny, ale... Słyszeliście o
ośmiogrodzkich wampirach? Z winy tamtejszych
feudałów namnożyło się ich i nadal problem stanowią.
Rozmawiałam z gospodynią. Starszy syn nad rzekę łaził. I
jak raz poszedł, to jeno skrwawiony łapeć został.
– Też o owym łapciu słyszałem – podchwycił. – I nie
wydaje mi się, by to ośmiogrodzki wampir...
– Taki z was ekspert od biesów? – zakpiła. – Nie
wiedziałam, że na biesiarśką praktykę was tu przysłali,
konfratrze Debren. Radam słyszeć. Akurat się przyda.
Nim wampirowi łeb zetniecie, poćwiczycie na
pokrzywach, tych zza stodoły. Nie chcę, by i po
konfratrze Lewachu jeno cuchnąca... och, przepraszam:
skrwawiona ciżma nam ostała.
*
A to wiedźma – śmiał się Trapenakis. – Pokrzywy? I
co, wyciąłeś? – Debren bez słowa pokazał pokryty
bąblami grzbiet dłoni. – Kosy nie mieli? Musiałeś
sierpem?
Siedzieli w wysokiej trawie, wsparci plecami o
palisadę. Debren wygarnął chlebową skórką resztki sosu i
odstawił miskę. Przez chwilę wpatrywał się w pas purpury
nad zachodnim horyzontem i jego odbicie w rozlewisku
Husianki.
– To Czerwony Szlak. – Wzruszył ramionami. –
Czambuły nadal tędy chadzają. I po staremu każdego
rżną, kto pod kategorię zbrojnego podpada. A chłop z
kosą podpada.
– Kpisz, Brenek? W kuźni widziałem z pół cetnara
oręża.
– Tutaj Kummonowie kowali nie tykają. Za dużo
kamieni, by na niepodkutym koniu wojować. A po co
połową kuźnię ciągnąć? Myślisz, że czemu karczmarz
kowalstwem dorabia tu akurat, gdzie opału i klientów jak
na lekarstwo? Czemu zajazd nadal stoi? Bo kamienny i
palisadą otoczony? Widziałeś ten grot w ścianie nad moim
łóżkiem? Jeśli to jest to, co myślę, wystarczyło parę takich
i cały dom...
Trapenakis wyszczerzył zęby.
– Gdyś po bagnach łaził, mistrzyni nam ów fenomen
objaśniła. Wystaw sobie, że się tak w kummońskich
masach ludowych solidarność klasowa objawia. Otóż po
bokach trasy przemarszu, gdzie się jeno podjazdy posyła i
gdzie nie arystokraci, a prości dziesiętnicy dowodzą,
jeden lud drugiemu ludowi krzywdy nie czyni, bo i po co?
Wszak już klasyk Margels wykazał naukowo, że wojny są
wynikiem feudalnego ładu, narzuconego społeczeństwom
wbrew ich woli.
– Nie lubisz jej? – zapytał Debren, ale znał
odpowiedź.
– Margeliny? – Trepek spoważniał. – Psiakrew... Jeno
mi nie mów, że ty ją...
– No coś ty? To czarodziejka. – Debren uciekł
spojrzeniem w bok. – Prymuską roku była. Kudy mi do
niej.
– I starościną. Przez cały tuzin lat studiów. Nie
mówię, że przejechała przez Akademię na wazelinie.
Żebyś widział, jak majstersztyk spuentowała... Halabardę
hop, na wysokość drugiego krużganka, głowa na pniak,
warkocz w bok, halabarda spada, ciach, warkocza nie ma,
a ona ani draśnięcia... Komisję zatkało. Mało jej nie
oblali. Ma talent. Ale dwanaście lat na takim stołku...
– Nie słyszałem, by donosiła. – Debren mrużył
powieki, ciesząc się, że zachodzące nad stepem słońce
wciąż wylewa tyle blasku. Mógł nadal bezkarnie ukrywać
oczy.
– A niby jak? Nikt przy niej złego słowa o
demokracji nie piśnie. Boże, Brenek... Samo imię...
Margelina? Nawet w Sovro już tak nie chrzczą. Czytałem,
że ostatni kopiec ku czci Margelsa usypali ćwierć wieku
temu.
– Ona ma akurat tyle.
– A ty dziewiętnaście lat – głos Trepka stwardniał. –
Jak zaliczymy praktykę, zostanie ci sześć do
majstersztyku. A nie musimy zaliczyć. Lewach wpakuje
nas w niezłe bagno, mówię ci. Więc choć ty daj sobie
spokój z bagnami.
– To pobojowisko. W starorzeczu wciąż stoi woda, a
gospodarzom zginęło paru pijanych gości i jeden trzeźwy
dzieciak. Nic ci to nie mówi? W tym błocie...
– ... łajno znajdziesz – przerwał Trapenakis. –
Archeolog jestem; wiem, co mówię. Od bitwy minęło
prawie półtora wieku. Nawet jak się co wylęgło, dawno
zdechło.
– Chłopaka oberżysty coś pożarło.
– Margelinę też coś pożera. Wzrokiem. – Debren
poczuł, że się czerwieni. – Poniechaj jej, Brenek. Jak cię
przyuważy, kryjącego się żabią modą w sitowiu, to
faktycznie jako żaba skończysz. Nie zapominaj, że to już
czarodziejka.
Zerwał się na nogi.
– Nie podglądam jej!
Na głowy spadł im kawałek próchniejącego
częstokołu i pojawiła się młoda twarz ozdobiona
sumiastym wąsem.
– Błąd, młodziku. – Lewach przeskoczył nad
grzebieniem stępionych wiekiem pali, miękko wylądował
obok.
Tak jak oni był w rajtuzach i uczelnianym kaftanie,
tyle że jedwabnym i z jedenastoma, nie sześcioma
gwiazdkami na piersi. Za pasem, zamiast drewnianej
struganki zabezpieczonej gałką, tkwiła profesjonalna
różdżka z kompozytów. Krótki miecz też wyglądał
profesjonalnie.
– Błąd, że nie podglądasz – powtórzył. – Jedno, co u
konfraterki Margeliny coś warte, to cycki i zadek.
Debren rzucił ponure spojrzenie, ale nie
skomentował. Dziadek Lewacha był nadwornym
rycerzem ostatniego z lelońskich królów, zaś on sam
usiekł podobno w nielegalnych pojedynkach dwóch
oponentów. No i czuć go było winem.
– Uważaj – Trapenakis uśmiechnął się. – Usłyszy i
znów będziesz repetował.
– Szczam na tę kmiecą dziewkę – warknął Lewach i
też się znienacka uśmiechnął. – A wiecie, młodziki,
wczoraj faktycznie mało jej tych zamtuźnych sandałów
nie ochrzciłem. Ulgę pęcherzowi daję, a tu obywatelka
starościna z mroku się wyłania i pyta, czy w zamkach nie
uczą, by gankowych słupów jak sobaka nie moczyć. To ja,
że nie, bo w naszym kolumny mamy, a do sikania
specjalną wieżę, z dziurą w podłodze. Ona na to, że
kulturalny człek za stodołę chadza. Tom jej rzekł, że już
wiem, czemu tak nad Nistrycz biega: by zadek poparzony
pokrzywami chłodzić. Bo ktoś, kto kucać musi, za tutejszą
stodołą...
– Nie godzi się! – nie wytrzymał Debren. – To łaj...
– Kazała mu te pokrzywy ściąć – wtrącił się szybko
Trapenakis. – Widzisz, jakie ma bąble?
Rozeszło się po kościach. Nikt nikomu nie dał po
pysku, Lewach nie dorzucił trzeciego trupa do kolekcji.
– Wybacz, młodziku. – Rozbawienia i satysfakcji
było w wąsatej twarzy więcej niż skruchy. – Zaczęła się
ciskać, że komu pokrzywy straszne, za ostrokołem może
sobie ulżyć, tom jej zatkał gębę argumentem, iż sama
zabroniła po ćmie za ostrokół łazić, bo ponoć biesy
jakoweś grasują. No i proszę. Znalazła, widzę, sposób.
Chytra chłopka.
Debren podniósł miskę i bez słowa ruszył w stronę
bramy. Chciał zostać sam. Nie udało się.
– Czekaj! – Nie zwolnił, ale długonogi potomek
rycerskiego rodu dogonił go bez trudu. – Głupio wyszło.
– Nieważne – zełgał Debren.
– W wojsku gorzej – mruknął Lewach. Debren,
zaskoczony, zerknął w bok. To zabrzmiało niemal...
przyjaźnie?
– Byłeś w wojsku?
– Miesiąc jeno. W opozycji działałem, no i jak
marszałek stan oblężenia w całym kraju wprowadził, to
mnie capnęli. Demokracji, ślachcic, pobronita. Przed
krewniakami, cośmy ich po wieżach hurtem intematowali.
Łapta widły i do stajni. Wschód sankcje nałożył i nawet
wideł brakło, tośmy gnój rękami... Szczęściem rodzina
wykupiła. Sypie się ten zasrany ustrój; już nawet wroga
klasowego zgnoić nie potrafią. Tyle że rok studiów diabli
wzięli. Rektor chciał pomóc, ale Samorząd Kursancki
zaopiniował negatywnie.
– Margelina? – zapytał cicho Debren.
– Kolektyw decydował. Sekretne głosowanie, ostoja
demokracji. – Lewach uśmiechnął się krzywo. Wskazał
gromadkę kopczyków w miejscu, gdzie jar Husianki
spotykał rozległą dolinę Nistrycza. – Widzisz te górki
między zaroślami?
– To... żeremia?
Kopce wznosiły się dwieście sążni na północ od
palika znaczącego teren robót. Margelina zabroniła
oddalać się poza wytyczony palikami obszar i w tym
akurat miejscu Debren przestrzegał zakazu. Tam nie
chodziła się kąpać.
– Głowę dam, że mogiły. Te, co to ich niby szukamy.
– Nie może być... Kto by trupy taki kawał nosił?
– Czego was uczyli o bitwie w ujściu Husianki? Bo
za moich czasów program nawet nie wspominał, że taka
była.
– No... żeśmy wygrali. Tyle właściwie.
– A że nasi wzięli odwet za spalone wsie i upiekli
jeńców jak barany?
– Co?
– Aha, czyli dalej cenzura. No popatrz. A w
kronikach już przebąkują. Sypie się dziadostwo; jeden
resort z drugim nie umie już uzgodnić... Prawda jest taka:
w 1299 szlachta z Lejczowszczyzny i wschodniego
Pokresia rozbiła tu czambuł. Wielki, ośmiotysięczny.
Wiosną, przy wysokiej wodzie, więc niewielu
Kummonów za Husiankę uciekło. Jeńców wzięto z tysiąc.
Już po bitwie nadciągnęła czerń i Kummonów upiekła. Po
kolektywnym podjęciu decyzji właśnie.
– Czerń?
– Po dzisiejszemu: patriotyczne milicje włościańskie.
Pijane w sztok, bo trzeźwy kmiotek za cholerę w
otwartym polu Kummonom nie stanie. Prostak nigdy nie
wygra uczciwej batalii w polu, bo tchórzostwo z mlekiem
matki wysysa. Zakarbuj to sobie w pamięci, Debren.
Rycerz nie dlatego lepszy, że w zbroi, ale że jaja ma pod
ową zbroją. Dlatego łajno wyjdzie z naszej roboty. Ta
ziemia skrywa chwałę feudałów i hańbę ludu, któremu nie
chciało się nawet chrustu dźwigać, więc jeńców bliżej
zarośli gnał i tam smażył. A potem, kto wie... może zżerał.
Kmieć co ma, to przepije i na przednówku głodny.
Marszałek o zgodzie narodowej prawi, o rozmowach przy
stole, okrągłym nawet, by rycerskie tradycje uhonorować,
ale do rozgrzebywania takich prawd Lelonia nie dojrzała.
Więc nie usypią tu kopca ku czci bohaterów, bo
bohaterowie niesłuszni. A ty uważaj, różdżkując po
bagnach. Myślisz, że co się synowi gospodarza
przytrafiło? Bies? Margelinowe bajania. Kordoniarze go
nad Nistryczem ustrzelili. Było nie było, granica. Do
Ośmiogrodu jeno głupek mógłby uciekać, ale odkąd
Komitet Obrony Rycerstwa ulotki do ościennych
demoludów przemyca, i tu z kusz szyją.
*
Debren!!! Ledwie ją słyszał, ale rozwidlak zadygotał
mu w dłoni. Dżuma i syfilis. Spod bramy aż pod krawędź
doliny. Musiała być wściekła. Pognał jak chart.
Stała we wrotach i faktycznie wzburzona.
– Zliżesz mi to czerwone łajno ze stodoły!!! –
wrzasnęła. – Albo tak ci w rzyć nawkładam... !!!
Rozwidlona różdżka, przeznaczona do głębinowych
sondowań, omal nie wyskoczyła mu zza paska. Na
szczęście Margelina niczego nie zauważyła. Nie zapytała,
co, do cholery, wyprawia z kosztownym sprzętem i nie
dowiedziała się, że kursant Debren znów naruszył
regulamin robót, przestrajając rozwidłak na wykrywanie
biopasm. Tych, które towarzyszą agresji. Dobrze się stało.
Może by go nie palnęła piorunem między oczy, ale z
uczelni pewnie by wyleciał. I to zasłużenie, bo za
haniebną niekompetencję.
Chciał wyskanować biesa-ścierwojada, w
ostateczności ośmiogrodzkiego wampira – a wyskanował
Margelinę.
Pognał w poprzek podwórza, zanurkował pod
bieliźnianym sznurem, dostał po czole mokrymi
kalesonami i wpadł w przesmyk między palisadą a
stodołą. Jakaś osierocona pokrzywa zemściła się, parząc
przez źle zacerowaną nogawkę rajtuzów, w nos uderzył
smród odchodów. Ledwie to odnotował, zahipnotyzowany
widokiem przecinającego ścianę napisu. Dobrze
widocznego, bo zaschnięte łajno posłużyło jedynie za klej:
barwę dała rdza. Wywrotowe hasła zawsze pisano na
czerwono, w barwie feudałów. To zaś było wywrotowe:
A NA SZNURACH ZAMIAST GACI BĘDĄ
WISIEĆ DEMOKRACI.
*
A już myślałem, że cię polubiła – śmiał się w
ciemności Trapenakis. – Coś o wylizywaniu krzyczała... I
o pośladkach bodajże, o wkładaniu... Szczęściarz,
pomyślałem.
Debren cisnął w niego poduszką. Głupio zrobił. Nie
było czym zakryć głowy, gdy zaraz potem tkwiący w
murze grot zawibrował, niosąc znajomy dźwięk.
Miedziany kubek zgrzytnął o bok miednicy, potem
przez chwilę było cicho, a potem strugi wody przelały się
przez wzgórza i doliny jej nagiego ciała, opadając z
pluskiem do misy. Margelina schyliła się, znów napełniła
kubek...
Widział ją oczami wyobraźni. I chciało mu się płakać.
*
Szarzało dopiero, a zarośla i oczerety przesłaniały
szczegóły. Najpierw myślał, że Trepek ugrzązł w
sięgającym ud błocie. Potem zobaczył ludzką czaszkę w
jego rękach.
– Więc jednak. – Pochylił się, podniósł pozostawioną
obok, ciżem skorodowaną obręcz. – Hełm, prawda?
– Czemuś mi nie pokazał? – Trapenakis mozolnie, ale
nie zapadając się głębiej, ruszył w stronę brzegu.
– Myślałem, że to z koła – mruknął, odwracając
wzrok.
– Z koła? Pogratulować! Właśnie odkryłeś nowy
szczep skrzatów: jeżdżących furami! Do historii
przejdziesz.
Debren zignorował podszyte szczerym gniewem
złośliwości, podał kompanowi kij i pomógł wydostać się z
błota. Kij nie był długi, więc Trapenakis zajrzał mu w
oczy i błyskawicznie zrozumiał, w czym rzecz.
– Zaraz... Widziała obręcz? – Nie było odpowiedzi. –
No pięknie! Dyplomowana absolwentka Wydziału Ziemi!
Z wypisaną na twarzy żądzą awantury ruszył ku
oberży.
*
Nie będziesz mnie uczył metalurgii, żółtodziobie.
– Głos Margeliny brzmiał spokojnie, jednak Debren
nie dał się zwieść pozorom. Pchnął okute drzwi, bez
odrobiny zapału wkroczył do biesiadnej. – A za łażenie
bez zezwolenia za paliki...
– We wczesnowieczu Nistrycz tamtędy płynął! –
Trapenakis trzasnął o stół zaciskaną w dłoni obręczą. –
Skręcił równo w roku 1299! Tuż po bitwie! Połowa
kronik skwapliwie to odnotowała jako kolejny znak,
zapowiadający koniec świata! Tam powinniśmy szukać, a
nie...
– Wykłady historyczne też sobie daruj.
– Pewnie – rzucił od niechcenia Lewach. Siedział
obok, grzebiąc łyżką w jajecznicy. – Co tam historia. Stal
ważna. Kto stalą lepiej włada, i historię odmieni.
Dziewczyna posłała mu lodowate spojrzenie, lecz
niewiele więcej mogła zdziałać. Potrafiłaby zdzielić
bezczelnego kursanta drewnianą łyżką w oko łub strącić
mu na kolana glinianą miskę, dopóki jednak unikał
metalowej zastawy, trudno było zrobić to subtelnie. A
prostackie, siłowe zaklęcie bardziej ośmiesza mistrza niż
strofowanego żaka.
– Historii nie sposób odmienić – rzucił niepewnie
Debren. Zaczerwienił się pod wpływem trojga
zdziwionych spojrzeń, jednak dokończył odważnie: – Jest,
jaka jest.
– Chyba że, jak tu, rzeką spłynęła. – Margelina
uśmiechnęła się krzywo. – I już nikt nie wybije z paru
zakutych łbów ośmiotysięcznego czambułu.
– Był ośmiotysięczny! – warknął Lewach. –
Kroniki...
– „Liczbę wrogów mnóż przez tuzin” – zacytowała. –
Czyż nie taka reguła obowiązuje wczesnowiecznych
kroniarzy, kursancie? – Trapenakis przytaknął
odruchowo. – A te ciemniaki w dodatku końca świata
właśnie wypatrywały, więc pewnie przez kopę mnożyły.
Po mojemu, więcej jak setka chłopa po żadnej ze stron tu
nie stanęła. Ścięli się przy brodzie, parę trupów do
Nistrycza spłynęło i Nistryczem ku Żółtym Polom... Czas
tu jeno tracimy.
– Przy brodzie w ujściu Husianki? – podchwycił
Lewach. – Święta racja. Rycerze walczą czysto. Czyli nie
w błocie. Powinniśmy sondować w jarze. Przy tych
górkach.
Debren wyłapał jego wymowne spojrzenie. Dżuma i
syfilis. Margelina tu rządziła, ale gdyby inni stanęli
murem...
– Też czas stracimy – stwierdził nieoczekiwanie
Trapenakis. Sięgnął do sakwy i postawił na stole ubłoconą
ludzką czaszkę. – Z nim trzeba pogadać.
– Nie ma o czym. – Margelina wzruszyła ramionami.
– No dobrze, mój błąd. Nie obejrzałam tej obręczy. Ale to
jednak obręcz. Typowy stop kołodziejski. Dopiero potem
na hełm przerobiona. Mówi ci to coś, prymusie
Trapenakis?
– Ludowy hełm bojowy albo inaczej połokołka –
odpowiedział spokojnie. – Rewolucyjny wynalazek
Sovrojców. Nazwa stąd się bierze, że obręcz typowego
koła wozu szlacheckiego starczała na dwa takie.
Ówczesny slogan głosił, że jeden krwiopijca ośmiu
wojowników o wolność opancerzy.
– Po naszemu: pustołebka – dorzucił Lewach, – Cały
Viplan się z nich śmiał. Opaska, cztery paski metalu. Z
dołu czasem jeszcze ni ty dali, ale górą już jeno drut na
okrętkę. Blachy między żebrami ani skrawka. Przed
cięciem to łajno od biedy czasem chroniło, ale strzała...
– Ówczesna strategia rewolucyjna nie zakładała
ostrzałów – ujęła się za sovrojskimi wynalazcami
Margelina. – Wiadomo: feudał wręcz wojuje. Strzelają
poddani, którzy wszak przeciw armii ludowej walczyć nie
będą. – Odchrząknęła, nieco zakłopotana. – Może tak do
końca się owo założenie nie sprawdziło, ale nie o to
chodzi. Rewolucja to rok 1367, a nas interesuje
wczesnowiecze. XIII wiek.
– Mój program praktyki przewiduje sondowania
nekropatyczne – powiedział twardo Trapenakis. – Możesz
mi zakazać, ale jeno oficjalnym wpisem w księgę.
Niczego nie jadł i tylko dlatego nie zarobił miską w
twarz: Debren wyczuł, że tym razem Margelina nie
siliłaby się na subtelności.
– A sonduj sobie – warknęła. – I tak łajno z tego
czerepu wyciągniesz. Szóstoroczniak smarkaty... Proszę
bardzo. Debren, będziesz emisję w kulę pakował. Na
trwały zapis. Niech i w Akademii się trochę pośmieją.
*
Twój ojciec robi tarcze. Jesteś więc naturalnym...
– Groty – sprostował Debren.
– Nieważne – w głosie Lewacha zawibrowała nutka
zniecierpliwienia. I szybko zgasła, skryta pod
przypochlebnym uśmiechem. – To nawet gorzej. Tarcz
także hołota używa, a porządny grot... O, porządnego,
przeciwpancernego, kompatybilnego z magią byle wsiowy
kowal nie wykuje.
Debren nie skomentował. Siedział przy piecu, na
którym bulgotał krupnik, czerpał moc, pocił się i nie miał
ochoty na pogawędki. Jeśli się ośmieszy przy
Margeiinie...
– W normalnym kraju fachowiec dobrze zarabia –
ciągnął niezrażony Lewach. – A u nas co? Łajno. Syn
grotnika w dziurawych ciżmach chadza.
– To... robocze. – Po czole Debrena pociekły dwa
razy większe krople. Trochę z winy upału, trochę dlatego,
że zdekoncentrował się, puścił moc, gdzie nie trzeba. Ale
głównie ze wstydu. – Mam drugie w kuferku. Margelina
magiczka, a też jeno...
– Nie łżyj. Toć widzę, że ci się nie przelewa. A
czemu? Bo gówniana armia zamawia gównianą amunicję
u gównianych kowali, a prawdziwy grotnik zbytu nie ma.
Po co komu porządna strzała, skoro płatnerze też
masówkę klepią i zbroję byle dureń z leszczynowego łuku
dziurawi? Bez rycerzy grotnicy zginą, taka jest prawda. W
jednym ten łajdak Margels miał rację. Każda klasa ma
swój jasno określony interes i bronić go musi. A interes
grotnika i rycerza jedną jadą furą. Naturalnymi
sojusznikami jesteśmy.
Bez nas na dziady zejdziecie. Demokracja wykończy
rzemiosło. Zaś Margelina boso łazi, bo taka jej chłopska
natura. I babska. Golizną świeci, bo pewnikiem czegoś
chce od ciebie.
– O co ci chodzi?
– O prawdę. Jeno o to: o prawdę.
Czarodziejem będziesz, a czarodziej, jak rycerz,
ślubuje prawdy bronić.
– Toć nikogo nie okłamuję – bąknął Debren.
– I tak trzymaj. Choćby ci kto przed oczyma parą
cudnych cycków kręcił. Pamiętaj: jeno prawda się liczy. Z
naszej czwórki ty jeden kulę dobrze obsłużysz. Wpisz w
nią caluśką prawdę, Debren. Choćby i kogo w ślepia
kłuła.
*
Kula miała niską rozdzielczość i opóźnienie mierzone
nie w momentach, lecz całych pacierzach: Akademia nie
rozpieszczała praktykantów. Siedzący przy sąsiednim
stole Trapenakis zaczął się już kiwać z wysiłku, z badanej
czaszki szła para, a w krysztale – o ile to był kryształ, nie
szklana podróbka – wciąż kipiały bezładne plamy koloru.
– Może zmniejsz dopływ – poradziła Margelina.
Debren posłusznie obniżył poziom empatii. Pomogło.
Część sygnału, który płynął z odnalezionego w bagnie
czerepu, a który mózg Trapenakisa wzmacniał i
przetwarzał, rozpraszała się bezużytecznie, lecz w końcu
kula zaczęła formować kształty.
... plecy, setki karków, ramion w burych kaftanach.
Las. Las drzew i drugi: wideł, cepów, grabi byle jak
przekutych na włócznie o zębatych grotach, łuków.
Ludzkie głowy nabite na tyczki. Przeciska się między
piechurami, tęczy sko kuszy zawadza o bezlistne gałęzie.
Z góry lecą iskry, niektóre drzewa płoną. Na zielono. I
ludzie tez. Ci leżący. Tłum, falując jak smagane wichrem
jezioro, rozdeptuje płomienie, gasi w błocie i krwi, ale z
góry wciąż...
– Spaprali, smarkacze. Co to niby ma być?
– Cicho, Margelina. Rozpraszasz młodych.
... mur stalowych jeźdźców, szeroki od mokradeł po
skraj doliny. Bełt odlatuje, nakierowany wysoko nad
pióropusze. Szarpnięcie, skłon, bosa stopa w strzemieniu
kuszy, dłonie chwytające druciany splot cięciwy przez
wyświechtany brzeg sukmany. I znów plecy, dziesiątki,
setki, przekrzywionych, zmagających się z niewidzialnym
ciężarem cięciw. Ognisty ścieg nad głowami, w dali stado
szarych strzał skręca w górę znad zdobnych proporcami
rycerskich kopii, odpływa w zakrytą pancernym murem
dal...
Twarze. Tysiące. We wszystkich strach.
Polowa balista z trupem na przodku, wleczona przez
spanikowane woły. Płomyki pełzają po olinowaniu i
rogatych łbach, rozwarte w krzyku usta szczerbatego
dziesiętnika. A w dali mur żelaznych jeźdźców.
Nieruchomy. Niewzruszony.
... biegnie, pada. Kopyta wielkiego rumaka miażdżą
grzbiet temu, co padł obok. Rycerz sam jeden gna
środkiem uciekającego tłumu, nawet nie tnie, po prostu
obala, tratuje. Raz tylko uderza mieczem, w babę, co z
braku tchu staje i próbuje widłami... W napleczniku zbroi
aż cztery strzały, ich czerwone lotki tańczą w rytm galopu,
ale i tak na ziemię leci osobno baba, osobno jej palce.
Jeździec, wlokąc widły tkwiące w końskim pancerzu...
*
Pomyślał, że idzie nad rzekę. Z nieba lał się lipco wy
żar, a dogodne do kąpieli miejsce było tylko jedno. W
każdym innym Nistrycz rwał tak silnie, że nurt poniósłby
ryzykanta hen, w stepy, może nawet między kummońskie
jurty. Mogła obejść bagno, kierując się ku brodowi na
Husiance i udając, że ogląda teren poszukiwań, ale
Margelina nie należała do nieśmiałych i parła do celu
najprostszymi drogami.
Jak na czarodziejkę przystało. On, Debren, nigdy nie
będzie dobrym czarodziejem. Rył bez sensu w tym błocie,
zamiast po prostu pójść i wyznać...
Ze złością wbił motykę w ziemię.
– Kopiesz? – Stanęła na brzegu dołu. Mokry urobek
wepchnął się jej między stopy a podeszwy sandałów,
między drobne palce. Obok spoczywał niemal kompletny
szkielet właściciela połokołki. Debren pomyślał, że
wydłubany ze starorzecza czarnoziem cuchnie rozkładem,
jest zimny i szorstki, jednak dziewczyna znosi spokojnie
jego dotyk. A dotyku jego dłoni pewnie by nie zniosła.
Dostałby w pysk. Takie są niewiasty. Okrutniejsze od
najokrutniejszych bestii, lęgnących się na pobojowiskach.
– Trepek... kursant Trapenakis coś wysondował.
– Dziś? – Uśmiechnęła się sceptycznie. – Po tej
rannej dawce nekropatii? O ile to w ogóle była nekropatia.
– Była – rzucił przez zęby. – Dobry jest.
– Za dużo z owej czaszki wyciągnął. – Spojrzała mu
prosto w oczy najszczerszym z błękitów. – W kulę weszły
cztery pacierze wizji. Jak brzytwa ostrych.
– Nie były aż takie... – zaczął i urwał.
Ktoś nadchodził, poprzedzany szelestem sitowia.
Margelina mówiła teraz odrobinę szybciej. I miękko.
Pierwszy raz miękko. Do niego. Aż mu w głowie
zawirowało.
– Debren, zawalimy praktykę, kopiąc, gdzie
popadnie. Wy możecie poprawiać, aleja... Kto weźmie na
staż magiczkę, co sny myli z nekropatią? Przez
podświadomość z tą cholerną czaszką gadał. I pewnie
przebicie zrobił. Jak złożę na wydziale kulę z takim
zapisem... Wiesz, że reakcjoniści łby podnoszą, odkąd
marszałek stan oblężenia zniósł. A na uczelniach są
mocni. Połowa żaków to szlacheckie dzieci. Pośród
wykładowców jeszcze gorzej. Więc takie jak ja tępią,
gdzie mogą. Mam wrogów, Debren. Niewiastą jestem,
mój dziadek krowy pasał. Nie zapomną mi tego. Twój
ojciec pracą na życie zarabia i tego ci też nie zapomną,
zasrane paniczyki. Jedną furą jedziemy. My, nisko
rodzeni, – Popatrzyła mu głęboko w oczy. – Wybij mu ze
łba kopanie tutaj.
Po raz pierwszy czegoś od niego chciała. Marzył o
tym. A teraz musiał jej odmówić. Ale była przecież taka
piękna... Więc jest także dobra, mądra. Zrozumie. Na
pewno.
– Trepkowi już teraz proponują asystenturę –
powiedział cicho. – Na szóstym roku. Naprawdę ma
talent.
– Talent? – parsknęła. – Widziałeś, z czego w jego
wizji strzelał nasz truposz? Toż to...
– AK 46 – oznajmił triumfalnie Lewach, wyłaniający
się zza trzcin. Podobnie jak idący za nim Trapenakis, niósł
motykę. – Arbalet Kalasza, gwarantowany zasięg 46 sążni
przeciw standardowej kolczudze. Łajno prawda, sovrojska
propaganda sukcesu. Taka sama legenda jak ta, że AK
nigdy się nie zacina. Ale przynajmniej broń trudno z inną
pomylić.
– Nie zacina się – bąknął Debren. – Mój tato mówi...
Nikt go nie słuchał. Dziewczyna pociemniała na
twarzy.
– Nie wiem, o czym gadasz – warknęła.
– O bitwie, obywatelko czarodziejko.
– Tu nie było żadnej bitwy.
– A mój seans? – upomniał się Trapenakis.
– Iluzja. – Zmrużyła oczy, patrząc na Lewacha. – Pół
mili jeźdźców, kopie w czterech szeregach. Tysiąc dwustu
rycerzy albo więcej. Dodajmy pocztowych, a najmniej
cztery tysiące się zbiorą. Cała armia. I machiny. Wiele.
– Pocztowych nie było – warknął Lewach.
– Tym bardziej byśmy o owej batalii słyszeli. O byle
potyczce przez wieki każecie trubadurom po zamkach
śpiewać, a tu tysiąc feudałów, bez pomocy służby,
własnoręcznie... I nic, głucho? Masz mnie za kretynkę?
– A mogę mówić szczerze?
Motyka, którą trzymał na ramieniu, nagle pomknęła
w dół, omal nie wyrżnęła żeleźcem w potylicę. W
ostatniej chwili czarodziejka zreflektowała się, zmieniła
znak zaklęcia. Drzewce znów wyszarpnęło się palcom i
odleciało łukiem w zarośla. Lewach zastygł z dłonią na
rękojeści miecza.
– Wiem, że Lewach iluzjonizm studiuje – powiedział
spokojnie Trapenakis. – Ale nie było go, gdy czaszkę
znalazłem. A i wtedy rycerzy widziałem. Pod lelońskimi
proporcami. Całkiem nowoczesnych. Przełom XIV i XV
wieku. To, czym z tyłu machiny waliły, też starsze nie
było. Rozpryskowe baryłki z mazią płonącą na zielono.
Przed Wojną Globalną w ogóle takich nie znali. Ten
szkielet – zerknął na wygrzebane z ziemi kości – ma
czterdzieści lat. Nie więcej.
Margelina zbierała przez chwilę argumenty.
– Seans nie zawsze ostatnie przeżycia trupa
przywołuje – mruknęła w końcu. – Czasem dawne, a
silniejsze. Wasz kusznik posrał się ze strachu w jakiejś
wcześniejszej bitwie i właśnie jej wspomnienie
odczytałeś. To, cośmy w kuli widzieli, to całkiem inny
czas i miejsce. Nie ujście Husianki wiosną 1394.
Zdziwiony Debren zerknął na Lewacha. Nic mu ta
data nie mówiła. Wąsacz, o dziwo, milczał. Marszczył
brwi, zastanawiając się nad czymś. Wyglądał na
zaniepokojonego.
– Swój arbalet Kalasz skonstruował tuż przedtem. A
tuż potem w Lelonii demokracja nastała. I już nigdy
więcej tysiąc lelońskich rycerzy nie stanęło murem w
polu. – Trapenakis postukał motyką w ziemię. – Tam coś
jest, konfraterko, coś żelaznego. Nie mam ani ćwierci
twojej mocy, ale tyle potrafię wysondować. I wykopię to.
– Jako przełożona praktyki, zabraniam – oznajmiła
oficjalnym tonem Margelina.
– Na podstawie? – upomniał się Trapenakis.
– Zagrożenia życia. Jeśli zwłoki mają czterdzieści lat,
wciąż możemy się natknąć na przetrwalniki ścierwojada.
– Studiuję archeologię. Uprawnienia do kopania w
strefie zagrożonej przetrwalnikami robimy na czwartym
roku.
– Tu giną ludzie – przypomniał nieśmiało Debren.
– Upiór. – Trepek wzruszył ramionami. – Albo
wampir. Za dnia nieszkodliwe. Ale nie zatrzymuję. Sam
się dokopię.
Dziewczyna bez słowa zeskoczyła do dołu, niemal
otarła się o Debrena. Aż mu zawirowało w głowie: nigdy
nie byli tak blisko. Jej koszula pachniała potem, ona sama
resztkami mydła – szarego, ale i tak trudno dostępnego na
kulejącym rynku – a jej kuse spodnie...
– Posuń się – burknęła. – To zakreślne.
Zakreślne zaklęcia wymagały ruchów rąk i
przestrzeni. Lecz nie dlatego odskoczył jak oparzony.
Pachniała kobietą, pragnął jej i było to dostatecznie silne,
by nawet zajęta rzucaniem czaru magiczka mogła się
zorientować.
*
Walczył z myślami, wyobraźnią, z sercem walącym
jak szalone. Chyba wygrał, ale przegapił całe zaklęcie.
Dopiero widok opiętych lnem pośladków uzmysłowił mu,
że dziewczyna zrobiła swoje i wyłazi z dołu.
– Nic tu nie ma – mruknęła. – Wracamy do roboty.
Przez was mamy zaległości, więc do zmroku nam zejdzie.
Nie pójdziesz! – Debren demonstracyjnie zasunął
rygiel. Kuźnia w obejściu chroniła oberżę przed
Kummonami, ale na pograniczu nigdy nie było
bezpiecznie i budynek mocno przypominał fortecę:
okienka maleńkie, w każdej izbie okute drzwi. – Po
cholerę? Margelina mówi...
– Ze nic tam nie ma? Jakoś jej nie wierzę.
– Księżyc prawie w pełni! Jak to upiór albo wampir...
– Bezdomny upiór żyje góra ćwierć wieku, –
Trapenakis rozsmarował resztkę czosnkowej pasty po
ostrzu topora, wstał z zydla. – A ruin ani grot tu nie ma.
Na wampira mam to – machnął bronią. – Więc z drogi,
jeśli łaska.
Debren oparł się plecami o drzwi.
– Jeden szkielet – rzucił błagalnym tonem. Chciał
szyderczym, ale nie wyszło. – Sovrojski strzelec z końca
największej wojny. Wiesz, ile się taki wcześniej
naoglądał?
– Lelońskiego rycerstwa stojącego ławą w dolinie
rzeki, co przez step płynie? – zakpił łagodnie Trepek, –
Niby gdzie? Znasz historię. Brenek z kalasza do nich
strzelał, a oni w niego zielonym ogniem. Wiesz, jakie
widełki datowania to daje? Nie lata, nie miesiące nawet.
Tygodnie.
– To nie mógł być kalasz.
– Odsuń się, a za pól klepsydry ci go przyniosę.
Artur Baniewicz Kopiec ku czci Debren zauważył Margelinę dopiero, gdy podeszła bliżej. W kuźni walił młot, kury walczyły z warchlakami o dostęp do koryta, dzieci oberżysty ganiały z wrzaskiem dookoła, bawiąc się w pogan i rycerzy. Na otoczonym palisadą podwórzu panował hałas, do którego przyczyniał się sam Debren, siedząc na przyzbie i skrobiąc skorodowaną obręcz. – Co to za złom? – zapytała spokojnie. Zwykle taka była: opanowana, poważna. Niczym księżniczka. Debren nigdy nie widział prawdziwej księżniczki, ale odkąd pierwszy raz ujrzał Margelinę, tak właśnie je sobie wyobrażał. – Ja... w bagnie znalazłem – i szybko dorzucił – Pani czarodziejko. Wciąż zapominał. Ale ona też nie obnosiła się ze świeżo uzyskanym tytułem. Włosy opadające luźno na ramiona, lniana koszula i portki do pół łydki upodabniały ją z dala do bosonogiego pastuszka uzbrojonego w koślawą pałkę. Z bliska dostrzegało się szlifowany górski kryształ wieńczący posoch i oplatające stopy rzemyki
delikatnych, wzorowanych na illeńskim antyku sandałów. Według Trepka na Południu kobiety nadal używały podobnych – tyle że nawet ladacznice nie miałyby odwagi łączyć tak frymuśnych sandałków ze spodniami. Margelina była inna. Wszystkie dziewczyny trafiające do Akademii są inne, ale ona była taka, że po pięciu dniach wspólnej pracy Debrenowi nadal plątał się język. Zwłaszcza, że po dniach przychodziły noce, a dziewczyna spała tuż za ścianą. Kamienną, fakt, ale tkwił w niej trzycalowy grot od balisty i siatka pęknięć przepuszczała dźwięki. Na przykład brzęk kubka czerpiącego wodę z miednicy. Myła się co wieczór. Rano niekiedy też. A potem, jeśli upał dokuczył, jeszcze i w rzece. Kolejne dziwactwo, które zwykłą śmiertelniczkę, a i niejedną czarodziejkę, mogło kosztować zapapraną opinię. – Konfraterko – poprawiła sucho. – Albo obywatelko czarodziejko. Panowie to na wojnach wyginęli. Spojrzała na Debrenową obręcz. Poczuł lekkie muśnięcie mocy. – Od ręcznego wózka – rzuciła lekceważąco. – Popularne tu były za królów. System feudalny utrzymywał naród w nędzy, a Kummonowie pozbawiali ludność zwierząt pociągowych. Na bagnie, mówisz? – Zmarszczyła brwi. – To przecież poza rejonem robót. – Eee... no tak, pani... konfraterko, znaczy. – Zdawało mi się – ciągnęła chłodnym tonem – żem się jasno wyraziła. Ani kroku za paliki. Po szóstym roku winniście wiedzieć – wskazała pas nadrzecznych zarośli
na południu – że to za Nistryczem to Ośmiogród. Bratni wprawdzie, demokratyczny, ale... Słyszeliście o ośmiogrodzkich wampirach? Z winy tamtejszych feudałów namnożyło się ich i nadal problem stanowią. Rozmawiałam z gospodynią. Starszy syn nad rzekę łaził. I jak raz poszedł, to jeno skrwawiony łapeć został. – Też o owym łapciu słyszałem – podchwycił. – I nie wydaje mi się, by to ośmiogrodzki wampir... – Taki z was ekspert od biesów? – zakpiła. – Nie wiedziałam, że na biesiarśką praktykę was tu przysłali, konfratrze Debren. Radam słyszeć. Akurat się przyda. Nim wampirowi łeb zetniecie, poćwiczycie na pokrzywach, tych zza stodoły. Nie chcę, by i po konfratrze Lewachu jeno cuchnąca... och, przepraszam: skrwawiona ciżma nam ostała. * A to wiedźma – śmiał się Trapenakis. – Pokrzywy? I co, wyciąłeś? – Debren bez słowa pokazał pokryty bąblami grzbiet dłoni. – Kosy nie mieli? Musiałeś sierpem? Siedzieli w wysokiej trawie, wsparci plecami o palisadę. Debren wygarnął chlebową skórką resztki sosu i odstawił miskę. Przez chwilę wpatrywał się w pas purpury nad zachodnim horyzontem i jego odbicie w rozlewisku Husianki. – To Czerwony Szlak. – Wzruszył ramionami. –
Czambuły nadal tędy chadzają. I po staremu każdego rżną, kto pod kategorię zbrojnego podpada. A chłop z kosą podpada. – Kpisz, Brenek? W kuźni widziałem z pół cetnara oręża. – Tutaj Kummonowie kowali nie tykają. Za dużo kamieni, by na niepodkutym koniu wojować. A po co połową kuźnię ciągnąć? Myślisz, że czemu karczmarz kowalstwem dorabia tu akurat, gdzie opału i klientów jak na lekarstwo? Czemu zajazd nadal stoi? Bo kamienny i palisadą otoczony? Widziałeś ten grot w ścianie nad moim łóżkiem? Jeśli to jest to, co myślę, wystarczyło parę takich i cały dom... Trapenakis wyszczerzył zęby. – Gdyś po bagnach łaził, mistrzyni nam ów fenomen objaśniła. Wystaw sobie, że się tak w kummońskich masach ludowych solidarność klasowa objawia. Otóż po bokach trasy przemarszu, gdzie się jeno podjazdy posyła i gdzie nie arystokraci, a prości dziesiętnicy dowodzą, jeden lud drugiemu ludowi krzywdy nie czyni, bo i po co? Wszak już klasyk Margels wykazał naukowo, że wojny są wynikiem feudalnego ładu, narzuconego społeczeństwom wbrew ich woli. – Nie lubisz jej? – zapytał Debren, ale znał odpowiedź. – Margeliny? – Trepek spoważniał. – Psiakrew... Jeno mi nie mów, że ty ją... – No coś ty? To czarodziejka. – Debren uciekł
spojrzeniem w bok. – Prymuską roku była. Kudy mi do niej. – I starościną. Przez cały tuzin lat studiów. Nie mówię, że przejechała przez Akademię na wazelinie. Żebyś widział, jak majstersztyk spuentowała... Halabardę hop, na wysokość drugiego krużganka, głowa na pniak, warkocz w bok, halabarda spada, ciach, warkocza nie ma, a ona ani draśnięcia... Komisję zatkało. Mało jej nie oblali. Ma talent. Ale dwanaście lat na takim stołku... – Nie słyszałem, by donosiła. – Debren mrużył powieki, ciesząc się, że zachodzące nad stepem słońce wciąż wylewa tyle blasku. Mógł nadal bezkarnie ukrywać oczy. – A niby jak? Nikt przy niej złego słowa o demokracji nie piśnie. Boże, Brenek... Samo imię... Margelina? Nawet w Sovro już tak nie chrzczą. Czytałem, że ostatni kopiec ku czci Margelsa usypali ćwierć wieku temu. – Ona ma akurat tyle. – A ty dziewiętnaście lat – głos Trepka stwardniał. – Jak zaliczymy praktykę, zostanie ci sześć do majstersztyku. A nie musimy zaliczyć. Lewach wpakuje nas w niezłe bagno, mówię ci. Więc choć ty daj sobie spokój z bagnami. – To pobojowisko. W starorzeczu wciąż stoi woda, a gospodarzom zginęło paru pijanych gości i jeden trzeźwy dzieciak. Nic ci to nie mówi? W tym błocie... – ... łajno znajdziesz – przerwał Trapenakis. –
Archeolog jestem; wiem, co mówię. Od bitwy minęło prawie półtora wieku. Nawet jak się co wylęgło, dawno zdechło. – Chłopaka oberżysty coś pożarło. – Margelinę też coś pożera. Wzrokiem. – Debren poczuł, że się czerwieni. – Poniechaj jej, Brenek. Jak cię przyuważy, kryjącego się żabią modą w sitowiu, to faktycznie jako żaba skończysz. Nie zapominaj, że to już czarodziejka. Zerwał się na nogi. – Nie podglądam jej! Na głowy spadł im kawałek próchniejącego częstokołu i pojawiła się młoda twarz ozdobiona sumiastym wąsem. – Błąd, młodziku. – Lewach przeskoczył nad grzebieniem stępionych wiekiem pali, miękko wylądował obok. Tak jak oni był w rajtuzach i uczelnianym kaftanie, tyle że jedwabnym i z jedenastoma, nie sześcioma gwiazdkami na piersi. Za pasem, zamiast drewnianej struganki zabezpieczonej gałką, tkwiła profesjonalna różdżka z kompozytów. Krótki miecz też wyglądał profesjonalnie. – Błąd, że nie podglądasz – powtórzył. – Jedno, co u konfraterki Margeliny coś warte, to cycki i zadek. Debren rzucił ponure spojrzenie, ale nie skomentował. Dziadek Lewacha był nadwornym rycerzem ostatniego z lelońskich królów, zaś on sam
usiekł podobno w nielegalnych pojedynkach dwóch oponentów. No i czuć go było winem. – Uważaj – Trapenakis uśmiechnął się. – Usłyszy i znów będziesz repetował. – Szczam na tę kmiecą dziewkę – warknął Lewach i też się znienacka uśmiechnął. – A wiecie, młodziki, wczoraj faktycznie mało jej tych zamtuźnych sandałów nie ochrzciłem. Ulgę pęcherzowi daję, a tu obywatelka starościna z mroku się wyłania i pyta, czy w zamkach nie uczą, by gankowych słupów jak sobaka nie moczyć. To ja, że nie, bo w naszym kolumny mamy, a do sikania specjalną wieżę, z dziurą w podłodze. Ona na to, że kulturalny człek za stodołę chadza. Tom jej rzekł, że już wiem, czemu tak nad Nistrycz biega: by zadek poparzony pokrzywami chłodzić. Bo ktoś, kto kucać musi, za tutejszą stodołą... – Nie godzi się! – nie wytrzymał Debren. – To łaj... – Kazała mu te pokrzywy ściąć – wtrącił się szybko Trapenakis. – Widzisz, jakie ma bąble? Rozeszło się po kościach. Nikt nikomu nie dał po pysku, Lewach nie dorzucił trzeciego trupa do kolekcji. – Wybacz, młodziku. – Rozbawienia i satysfakcji było w wąsatej twarzy więcej niż skruchy. – Zaczęła się ciskać, że komu pokrzywy straszne, za ostrokołem może sobie ulżyć, tom jej zatkał gębę argumentem, iż sama zabroniła po ćmie za ostrokół łazić, bo ponoć biesy jakoweś grasują. No i proszę. Znalazła, widzę, sposób. Chytra chłopka.
Debren podniósł miskę i bez słowa ruszył w stronę bramy. Chciał zostać sam. Nie udało się. – Czekaj! – Nie zwolnił, ale długonogi potomek rycerskiego rodu dogonił go bez trudu. – Głupio wyszło. – Nieważne – zełgał Debren. – W wojsku gorzej – mruknął Lewach. Debren, zaskoczony, zerknął w bok. To zabrzmiało niemal... przyjaźnie? – Byłeś w wojsku? – Miesiąc jeno. W opozycji działałem, no i jak marszałek stan oblężenia w całym kraju wprowadził, to mnie capnęli. Demokracji, ślachcic, pobronita. Przed krewniakami, cośmy ich po wieżach hurtem intematowali. Łapta widły i do stajni. Wschód sankcje nałożył i nawet wideł brakło, tośmy gnój rękami... Szczęściem rodzina wykupiła. Sypie się ten zasrany ustrój; już nawet wroga klasowego zgnoić nie potrafią. Tyle że rok studiów diabli wzięli. Rektor chciał pomóc, ale Samorząd Kursancki zaopiniował negatywnie. – Margelina? – zapytał cicho Debren. – Kolektyw decydował. Sekretne głosowanie, ostoja demokracji. – Lewach uśmiechnął się krzywo. Wskazał gromadkę kopczyków w miejscu, gdzie jar Husianki spotykał rozległą dolinę Nistrycza. – Widzisz te górki między zaroślami? – To... żeremia? Kopce wznosiły się dwieście sążni na północ od palika znaczącego teren robót. Margelina zabroniła
oddalać się poza wytyczony palikami obszar i w tym akurat miejscu Debren przestrzegał zakazu. Tam nie chodziła się kąpać. – Głowę dam, że mogiły. Te, co to ich niby szukamy. – Nie może być... Kto by trupy taki kawał nosił? – Czego was uczyli o bitwie w ujściu Husianki? Bo za moich czasów program nawet nie wspominał, że taka była. – No... żeśmy wygrali. Tyle właściwie. – A że nasi wzięli odwet za spalone wsie i upiekli jeńców jak barany? – Co? – Aha, czyli dalej cenzura. No popatrz. A w kronikach już przebąkują. Sypie się dziadostwo; jeden resort z drugim nie umie już uzgodnić... Prawda jest taka: w 1299 szlachta z Lejczowszczyzny i wschodniego Pokresia rozbiła tu czambuł. Wielki, ośmiotysięczny. Wiosną, przy wysokiej wodzie, więc niewielu Kummonów za Husiankę uciekło. Jeńców wzięto z tysiąc. Już po bitwie nadciągnęła czerń i Kummonów upiekła. Po kolektywnym podjęciu decyzji właśnie. – Czerń? – Po dzisiejszemu: patriotyczne milicje włościańskie. Pijane w sztok, bo trzeźwy kmiotek za cholerę w otwartym polu Kummonom nie stanie. Prostak nigdy nie wygra uczciwej batalii w polu, bo tchórzostwo z mlekiem matki wysysa. Zakarbuj to sobie w pamięci, Debren. Rycerz nie dlatego lepszy, że w zbroi, ale że jaja ma pod
ową zbroją. Dlatego łajno wyjdzie z naszej roboty. Ta ziemia skrywa chwałę feudałów i hańbę ludu, któremu nie chciało się nawet chrustu dźwigać, więc jeńców bliżej zarośli gnał i tam smażył. A potem, kto wie... może zżerał. Kmieć co ma, to przepije i na przednówku głodny. Marszałek o zgodzie narodowej prawi, o rozmowach przy stole, okrągłym nawet, by rycerskie tradycje uhonorować, ale do rozgrzebywania takich prawd Lelonia nie dojrzała. Więc nie usypią tu kopca ku czci bohaterów, bo bohaterowie niesłuszni. A ty uważaj, różdżkując po bagnach. Myślisz, że co się synowi gospodarza przytrafiło? Bies? Margelinowe bajania. Kordoniarze go nad Nistryczem ustrzelili. Było nie było, granica. Do Ośmiogrodu jeno głupek mógłby uciekać, ale odkąd Komitet Obrony Rycerstwa ulotki do ościennych demoludów przemyca, i tu z kusz szyją. * Debren!!! Ledwie ją słyszał, ale rozwidlak zadygotał mu w dłoni. Dżuma i syfilis. Spod bramy aż pod krawędź doliny. Musiała być wściekła. Pognał jak chart. Stała we wrotach i faktycznie wzburzona. – Zliżesz mi to czerwone łajno ze stodoły!!! – wrzasnęła. – Albo tak ci w rzyć nawkładam... !!! Rozwidlona różdżka, przeznaczona do głębinowych sondowań, omal nie wyskoczyła mu zza paska. Na szczęście Margelina niczego nie zauważyła. Nie zapytała,
co, do cholery, wyprawia z kosztownym sprzętem i nie dowiedziała się, że kursant Debren znów naruszył regulamin robót, przestrajając rozwidłak na wykrywanie biopasm. Tych, które towarzyszą agresji. Dobrze się stało. Może by go nie palnęła piorunem między oczy, ale z uczelni pewnie by wyleciał. I to zasłużenie, bo za haniebną niekompetencję. Chciał wyskanować biesa-ścierwojada, w ostateczności ośmiogrodzkiego wampira – a wyskanował Margelinę. Pognał w poprzek podwórza, zanurkował pod bieliźnianym sznurem, dostał po czole mokrymi kalesonami i wpadł w przesmyk między palisadą a stodołą. Jakaś osierocona pokrzywa zemściła się, parząc przez źle zacerowaną nogawkę rajtuzów, w nos uderzył smród odchodów. Ledwie to odnotował, zahipnotyzowany widokiem przecinającego ścianę napisu. Dobrze widocznego, bo zaschnięte łajno posłużyło jedynie za klej: barwę dała rdza. Wywrotowe hasła zawsze pisano na czerwono, w barwie feudałów. To zaś było wywrotowe: A NA SZNURACH ZAMIAST GACI BĘDĄ WISIEĆ DEMOKRACI. * A już myślałem, że cię polubiła – śmiał się w ciemności Trapenakis. – Coś o wylizywaniu krzyczała... I o pośladkach bodajże, o wkładaniu... Szczęściarz,
pomyślałem. Debren cisnął w niego poduszką. Głupio zrobił. Nie było czym zakryć głowy, gdy zaraz potem tkwiący w murze grot zawibrował, niosąc znajomy dźwięk. Miedziany kubek zgrzytnął o bok miednicy, potem przez chwilę było cicho, a potem strugi wody przelały się przez wzgórza i doliny jej nagiego ciała, opadając z pluskiem do misy. Margelina schyliła się, znów napełniła kubek... Widział ją oczami wyobraźni. I chciało mu się płakać. * Szarzało dopiero, a zarośla i oczerety przesłaniały szczegóły. Najpierw myślał, że Trepek ugrzązł w sięgającym ud błocie. Potem zobaczył ludzką czaszkę w jego rękach. – Więc jednak. – Pochylił się, podniósł pozostawioną obok, ciżem skorodowaną obręcz. – Hełm, prawda? – Czemuś mi nie pokazał? – Trapenakis mozolnie, ale nie zapadając się głębiej, ruszył w stronę brzegu. – Myślałem, że to z koła – mruknął, odwracając wzrok. – Z koła? Pogratulować! Właśnie odkryłeś nowy szczep skrzatów: jeżdżących furami! Do historii przejdziesz. Debren zignorował podszyte szczerym gniewem złośliwości, podał kompanowi kij i pomógł wydostać się z
błota. Kij nie był długi, więc Trapenakis zajrzał mu w oczy i błyskawicznie zrozumiał, w czym rzecz. – Zaraz... Widziała obręcz? – Nie było odpowiedzi. – No pięknie! Dyplomowana absolwentka Wydziału Ziemi! Z wypisaną na twarzy żądzą awantury ruszył ku oberży. * Nie będziesz mnie uczył metalurgii, żółtodziobie. – Głos Margeliny brzmiał spokojnie, jednak Debren nie dał się zwieść pozorom. Pchnął okute drzwi, bez odrobiny zapału wkroczył do biesiadnej. – A za łażenie bez zezwolenia za paliki... – We wczesnowieczu Nistrycz tamtędy płynął! – Trapenakis trzasnął o stół zaciskaną w dłoni obręczą. – Skręcił równo w roku 1299! Tuż po bitwie! Połowa kronik skwapliwie to odnotowała jako kolejny znak, zapowiadający koniec świata! Tam powinniśmy szukać, a nie... – Wykłady historyczne też sobie daruj. – Pewnie – rzucił od niechcenia Lewach. Siedział obok, grzebiąc łyżką w jajecznicy. – Co tam historia. Stal ważna. Kto stalą lepiej włada, i historię odmieni. Dziewczyna posłała mu lodowate spojrzenie, lecz niewiele więcej mogła zdziałać. Potrafiłaby zdzielić bezczelnego kursanta drewnianą łyżką w oko łub strącić mu na kolana glinianą miskę, dopóki jednak unikał
metalowej zastawy, trudno było zrobić to subtelnie. A prostackie, siłowe zaklęcie bardziej ośmiesza mistrza niż strofowanego żaka. – Historii nie sposób odmienić – rzucił niepewnie Debren. Zaczerwienił się pod wpływem trojga zdziwionych spojrzeń, jednak dokończył odważnie: – Jest, jaka jest. – Chyba że, jak tu, rzeką spłynęła. – Margelina uśmiechnęła się krzywo. – I już nikt nie wybije z paru zakutych łbów ośmiotysięcznego czambułu. – Był ośmiotysięczny! – warknął Lewach. – Kroniki... – „Liczbę wrogów mnóż przez tuzin” – zacytowała. – Czyż nie taka reguła obowiązuje wczesnowiecznych kroniarzy, kursancie? – Trapenakis przytaknął odruchowo. – A te ciemniaki w dodatku końca świata właśnie wypatrywały, więc pewnie przez kopę mnożyły. Po mojemu, więcej jak setka chłopa po żadnej ze stron tu nie stanęła. Ścięli się przy brodzie, parę trupów do Nistrycza spłynęło i Nistryczem ku Żółtym Polom... Czas tu jeno tracimy. – Przy brodzie w ujściu Husianki? – podchwycił Lewach. – Święta racja. Rycerze walczą czysto. Czyli nie w błocie. Powinniśmy sondować w jarze. Przy tych górkach. Debren wyłapał jego wymowne spojrzenie. Dżuma i syfilis. Margelina tu rządziła, ale gdyby inni stanęli murem...
– Też czas stracimy – stwierdził nieoczekiwanie Trapenakis. Sięgnął do sakwy i postawił na stole ubłoconą ludzką czaszkę. – Z nim trzeba pogadać. – Nie ma o czym. – Margelina wzruszyła ramionami. – No dobrze, mój błąd. Nie obejrzałam tej obręczy. Ale to jednak obręcz. Typowy stop kołodziejski. Dopiero potem na hełm przerobiona. Mówi ci to coś, prymusie Trapenakis? – Ludowy hełm bojowy albo inaczej połokołka – odpowiedział spokojnie. – Rewolucyjny wynalazek Sovrojców. Nazwa stąd się bierze, że obręcz typowego koła wozu szlacheckiego starczała na dwa takie. Ówczesny slogan głosił, że jeden krwiopijca ośmiu wojowników o wolność opancerzy. – Po naszemu: pustołebka – dorzucił Lewach, – Cały Viplan się z nich śmiał. Opaska, cztery paski metalu. Z dołu czasem jeszcze ni ty dali, ale górą już jeno drut na okrętkę. Blachy między żebrami ani skrawka. Przed cięciem to łajno od biedy czasem chroniło, ale strzała... – Ówczesna strategia rewolucyjna nie zakładała ostrzałów – ujęła się za sovrojskimi wynalazcami Margelina. – Wiadomo: feudał wręcz wojuje. Strzelają poddani, którzy wszak przeciw armii ludowej walczyć nie będą. – Odchrząknęła, nieco zakłopotana. – Może tak do końca się owo założenie nie sprawdziło, ale nie o to chodzi. Rewolucja to rok 1367, a nas interesuje wczesnowiecze. XIII wiek. – Mój program praktyki przewiduje sondowania
nekropatyczne – powiedział twardo Trapenakis. – Możesz mi zakazać, ale jeno oficjalnym wpisem w księgę. Niczego nie jadł i tylko dlatego nie zarobił miską w twarz: Debren wyczuł, że tym razem Margelina nie siliłaby się na subtelności. – A sonduj sobie – warknęła. – I tak łajno z tego czerepu wyciągniesz. Szóstoroczniak smarkaty... Proszę bardzo. Debren, będziesz emisję w kulę pakował. Na trwały zapis. Niech i w Akademii się trochę pośmieją. * Twój ojciec robi tarcze. Jesteś więc naturalnym... – Groty – sprostował Debren. – Nieważne – w głosie Lewacha zawibrowała nutka zniecierpliwienia. I szybko zgasła, skryta pod przypochlebnym uśmiechem. – To nawet gorzej. Tarcz także hołota używa, a porządny grot... O, porządnego, przeciwpancernego, kompatybilnego z magią byle wsiowy kowal nie wykuje. Debren nie skomentował. Siedział przy piecu, na którym bulgotał krupnik, czerpał moc, pocił się i nie miał ochoty na pogawędki. Jeśli się ośmieszy przy Margeiinie... – W normalnym kraju fachowiec dobrze zarabia – ciągnął niezrażony Lewach. – A u nas co? Łajno. Syn grotnika w dziurawych ciżmach chadza. – To... robocze. – Po czole Debrena pociekły dwa
razy większe krople. Trochę z winy upału, trochę dlatego, że zdekoncentrował się, puścił moc, gdzie nie trzeba. Ale głównie ze wstydu. – Mam drugie w kuferku. Margelina magiczka, a też jeno... – Nie łżyj. Toć widzę, że ci się nie przelewa. A czemu? Bo gówniana armia zamawia gównianą amunicję u gównianych kowali, a prawdziwy grotnik zbytu nie ma. Po co komu porządna strzała, skoro płatnerze też masówkę klepią i zbroję byle dureń z leszczynowego łuku dziurawi? Bez rycerzy grotnicy zginą, taka jest prawda. W jednym ten łajdak Margels miał rację. Każda klasa ma swój jasno określony interes i bronić go musi. A interes grotnika i rycerza jedną jadą furą. Naturalnymi sojusznikami jesteśmy. Bez nas na dziady zejdziecie. Demokracja wykończy rzemiosło. Zaś Margelina boso łazi, bo taka jej chłopska natura. I babska. Golizną świeci, bo pewnikiem czegoś chce od ciebie. – O co ci chodzi? – O prawdę. Jeno o to: o prawdę. Czarodziejem będziesz, a czarodziej, jak rycerz, ślubuje prawdy bronić. – Toć nikogo nie okłamuję – bąknął Debren. – I tak trzymaj. Choćby ci kto przed oczyma parą cudnych cycków kręcił. Pamiętaj: jeno prawda się liczy. Z naszej czwórki ty jeden kulę dobrze obsłużysz. Wpisz w nią caluśką prawdę, Debren. Choćby i kogo w ślepia kłuła.
* Kula miała niską rozdzielczość i opóźnienie mierzone nie w momentach, lecz całych pacierzach: Akademia nie rozpieszczała praktykantów. Siedzący przy sąsiednim stole Trapenakis zaczął się już kiwać z wysiłku, z badanej czaszki szła para, a w krysztale – o ile to był kryształ, nie szklana podróbka – wciąż kipiały bezładne plamy koloru. – Może zmniejsz dopływ – poradziła Margelina. Debren posłusznie obniżył poziom empatii. Pomogło. Część sygnału, który płynął z odnalezionego w bagnie czerepu, a który mózg Trapenakisa wzmacniał i przetwarzał, rozpraszała się bezużytecznie, lecz w końcu kula zaczęła formować kształty. ... plecy, setki karków, ramion w burych kaftanach. Las. Las drzew i drugi: wideł, cepów, grabi byle jak przekutych na włócznie o zębatych grotach, łuków. Ludzkie głowy nabite na tyczki. Przeciska się między piechurami, tęczy sko kuszy zawadza o bezlistne gałęzie. Z góry lecą iskry, niektóre drzewa płoną. Na zielono. I ludzie tez. Ci leżący. Tłum, falując jak smagane wichrem jezioro, rozdeptuje płomienie, gasi w błocie i krwi, ale z góry wciąż... – Spaprali, smarkacze. Co to niby ma być? – Cicho, Margelina. Rozpraszasz młodych. ... mur stalowych jeźdźców, szeroki od mokradeł po skraj doliny. Bełt odlatuje, nakierowany wysoko nad
pióropusze. Szarpnięcie, skłon, bosa stopa w strzemieniu kuszy, dłonie chwytające druciany splot cięciwy przez wyświechtany brzeg sukmany. I znów plecy, dziesiątki, setki, przekrzywionych, zmagających się z niewidzialnym ciężarem cięciw. Ognisty ścieg nad głowami, w dali stado szarych strzał skręca w górę znad zdobnych proporcami rycerskich kopii, odpływa w zakrytą pancernym murem dal... Twarze. Tysiące. We wszystkich strach. Polowa balista z trupem na przodku, wleczona przez spanikowane woły. Płomyki pełzają po olinowaniu i rogatych łbach, rozwarte w krzyku usta szczerbatego dziesiętnika. A w dali mur żelaznych jeźdźców. Nieruchomy. Niewzruszony. ... biegnie, pada. Kopyta wielkiego rumaka miażdżą grzbiet temu, co padł obok. Rycerz sam jeden gna środkiem uciekającego tłumu, nawet nie tnie, po prostu obala, tratuje. Raz tylko uderza mieczem, w babę, co z braku tchu staje i próbuje widłami... W napleczniku zbroi aż cztery strzały, ich czerwone lotki tańczą w rytm galopu, ale i tak na ziemię leci osobno baba, osobno jej palce. Jeździec, wlokąc widły tkwiące w końskim pancerzu... * Pomyślał, że idzie nad rzekę. Z nieba lał się lipco wy żar, a dogodne do kąpieli miejsce było tylko jedno. W każdym innym Nistrycz rwał tak silnie, że nurt poniósłby
ryzykanta hen, w stepy, może nawet między kummońskie jurty. Mogła obejść bagno, kierując się ku brodowi na Husiance i udając, że ogląda teren poszukiwań, ale Margelina nie należała do nieśmiałych i parła do celu najprostszymi drogami. Jak na czarodziejkę przystało. On, Debren, nigdy nie będzie dobrym czarodziejem. Rył bez sensu w tym błocie, zamiast po prostu pójść i wyznać... Ze złością wbił motykę w ziemię. – Kopiesz? – Stanęła na brzegu dołu. Mokry urobek wepchnął się jej między stopy a podeszwy sandałów, między drobne palce. Obok spoczywał niemal kompletny szkielet właściciela połokołki. Debren pomyślał, że wydłubany ze starorzecza czarnoziem cuchnie rozkładem, jest zimny i szorstki, jednak dziewczyna znosi spokojnie jego dotyk. A dotyku jego dłoni pewnie by nie zniosła. Dostałby w pysk. Takie są niewiasty. Okrutniejsze od najokrutniejszych bestii, lęgnących się na pobojowiskach. – Trepek... kursant Trapenakis coś wysondował. – Dziś? – Uśmiechnęła się sceptycznie. – Po tej rannej dawce nekropatii? O ile to w ogóle była nekropatia. – Była – rzucił przez zęby. – Dobry jest. – Za dużo z owej czaszki wyciągnął. – Spojrzała mu prosto w oczy najszczerszym z błękitów. – W kulę weszły cztery pacierze wizji. Jak brzytwa ostrych. – Nie były aż takie... – zaczął i urwał. Ktoś nadchodził, poprzedzany szelestem sitowia. Margelina mówiła teraz odrobinę szybciej. I miękko.
Pierwszy raz miękko. Do niego. Aż mu w głowie zawirowało. – Debren, zawalimy praktykę, kopiąc, gdzie popadnie. Wy możecie poprawiać, aleja... Kto weźmie na staż magiczkę, co sny myli z nekropatią? Przez podświadomość z tą cholerną czaszką gadał. I pewnie przebicie zrobił. Jak złożę na wydziale kulę z takim zapisem... Wiesz, że reakcjoniści łby podnoszą, odkąd marszałek stan oblężenia zniósł. A na uczelniach są mocni. Połowa żaków to szlacheckie dzieci. Pośród wykładowców jeszcze gorzej. Więc takie jak ja tępią, gdzie mogą. Mam wrogów, Debren. Niewiastą jestem, mój dziadek krowy pasał. Nie zapomną mi tego. Twój ojciec pracą na życie zarabia i tego ci też nie zapomną, zasrane paniczyki. Jedną furą jedziemy. My, nisko rodzeni, – Popatrzyła mu głęboko w oczy. – Wybij mu ze łba kopanie tutaj. Po raz pierwszy czegoś od niego chciała. Marzył o tym. A teraz musiał jej odmówić. Ale była przecież taka piękna... Więc jest także dobra, mądra. Zrozumie. Na pewno. – Trepkowi już teraz proponują asystenturę – powiedział cicho. – Na szóstym roku. Naprawdę ma talent. – Talent? – parsknęła. – Widziałeś, z czego w jego wizji strzelał nasz truposz? Toż to... – AK 46 – oznajmił triumfalnie Lewach, wyłaniający się zza trzcin. Podobnie jak idący za nim Trapenakis, niósł
motykę. – Arbalet Kalasza, gwarantowany zasięg 46 sążni przeciw standardowej kolczudze. Łajno prawda, sovrojska propaganda sukcesu. Taka sama legenda jak ta, że AK nigdy się nie zacina. Ale przynajmniej broń trudno z inną pomylić. – Nie zacina się – bąknął Debren. – Mój tato mówi... Nikt go nie słuchał. Dziewczyna pociemniała na twarzy. – Nie wiem, o czym gadasz – warknęła. – O bitwie, obywatelko czarodziejko. – Tu nie było żadnej bitwy. – A mój seans? – upomniał się Trapenakis. – Iluzja. – Zmrużyła oczy, patrząc na Lewacha. – Pół mili jeźdźców, kopie w czterech szeregach. Tysiąc dwustu rycerzy albo więcej. Dodajmy pocztowych, a najmniej cztery tysiące się zbiorą. Cała armia. I machiny. Wiele. – Pocztowych nie było – warknął Lewach. – Tym bardziej byśmy o owej batalii słyszeli. O byle potyczce przez wieki każecie trubadurom po zamkach śpiewać, a tu tysiąc feudałów, bez pomocy służby, własnoręcznie... I nic, głucho? Masz mnie za kretynkę? – A mogę mówić szczerze? Motyka, którą trzymał na ramieniu, nagle pomknęła w dół, omal nie wyrżnęła żeleźcem w potylicę. W ostatniej chwili czarodziejka zreflektowała się, zmieniła znak zaklęcia. Drzewce znów wyszarpnęło się palcom i odleciało łukiem w zarośla. Lewach zastygł z dłonią na rękojeści miecza.
– Wiem, że Lewach iluzjonizm studiuje – powiedział spokojnie Trapenakis. – Ale nie było go, gdy czaszkę znalazłem. A i wtedy rycerzy widziałem. Pod lelońskimi proporcami. Całkiem nowoczesnych. Przełom XIV i XV wieku. To, czym z tyłu machiny waliły, też starsze nie było. Rozpryskowe baryłki z mazią płonącą na zielono. Przed Wojną Globalną w ogóle takich nie znali. Ten szkielet – zerknął na wygrzebane z ziemi kości – ma czterdzieści lat. Nie więcej. Margelina zbierała przez chwilę argumenty. – Seans nie zawsze ostatnie przeżycia trupa przywołuje – mruknęła w końcu. – Czasem dawne, a silniejsze. Wasz kusznik posrał się ze strachu w jakiejś wcześniejszej bitwie i właśnie jej wspomnienie odczytałeś. To, cośmy w kuli widzieli, to całkiem inny czas i miejsce. Nie ujście Husianki wiosną 1394. Zdziwiony Debren zerknął na Lewacha. Nic mu ta data nie mówiła. Wąsacz, o dziwo, milczał. Marszczył brwi, zastanawiając się nad czymś. Wyglądał na zaniepokojonego. – Swój arbalet Kalasz skonstruował tuż przedtem. A tuż potem w Lelonii demokracja nastała. I już nigdy więcej tysiąc lelońskich rycerzy nie stanęło murem w polu. – Trapenakis postukał motyką w ziemię. – Tam coś jest, konfraterko, coś żelaznego. Nie mam ani ćwierci twojej mocy, ale tyle potrafię wysondować. I wykopię to. – Jako przełożona praktyki, zabraniam – oznajmiła oficjalnym tonem Margelina.
– Na podstawie? – upomniał się Trapenakis. – Zagrożenia życia. Jeśli zwłoki mają czterdzieści lat, wciąż możemy się natknąć na przetrwalniki ścierwojada. – Studiuję archeologię. Uprawnienia do kopania w strefie zagrożonej przetrwalnikami robimy na czwartym roku. – Tu giną ludzie – przypomniał nieśmiało Debren. – Upiór. – Trepek wzruszył ramionami. – Albo wampir. Za dnia nieszkodliwe. Ale nie zatrzymuję. Sam się dokopię. Dziewczyna bez słowa zeskoczyła do dołu, niemal otarła się o Debrena. Aż mu zawirowało w głowie: nigdy nie byli tak blisko. Jej koszula pachniała potem, ona sama resztkami mydła – szarego, ale i tak trudno dostępnego na kulejącym rynku – a jej kuse spodnie... – Posuń się – burknęła. – To zakreślne. Zakreślne zaklęcia wymagały ruchów rąk i przestrzeni. Lecz nie dlatego odskoczył jak oparzony. Pachniała kobietą, pragnął jej i było to dostatecznie silne, by nawet zajęta rzucaniem czaru magiczka mogła się zorientować. * Walczył z myślami, wyobraźnią, z sercem walącym jak szalone. Chyba wygrał, ale przegapił całe zaklęcie. Dopiero widok opiętych lnem pośladków uzmysłowił mu, że dziewczyna zrobiła swoje i wyłazi z dołu.
– Nic tu nie ma – mruknęła. – Wracamy do roboty. Przez was mamy zaległości, więc do zmroku nam zejdzie. Nie pójdziesz! – Debren demonstracyjnie zasunął rygiel. Kuźnia w obejściu chroniła oberżę przed Kummonami, ale na pograniczu nigdy nie było bezpiecznie i budynek mocno przypominał fortecę: okienka maleńkie, w każdej izbie okute drzwi. – Po cholerę? Margelina mówi... – Ze nic tam nie ma? Jakoś jej nie wierzę. – Księżyc prawie w pełni! Jak to upiór albo wampir... – Bezdomny upiór żyje góra ćwierć wieku, – Trapenakis rozsmarował resztkę czosnkowej pasty po ostrzu topora, wstał z zydla. – A ruin ani grot tu nie ma. Na wampira mam to – machnął bronią. – Więc z drogi, jeśli łaska. Debren oparł się plecami o drzwi. – Jeden szkielet – rzucił błagalnym tonem. Chciał szyderczym, ale nie wyszło. – Sovrojski strzelec z końca największej wojny. Wiesz, ile się taki wcześniej naoglądał? – Lelońskiego rycerstwa stojącego ławą w dolinie rzeki, co przez step płynie? – zakpił łagodnie Trepek, – Niby gdzie? Znasz historię. Brenek z kalasza do nich strzelał, a oni w niego zielonym ogniem. Wiesz, jakie widełki datowania to daje? Nie lata, nie miesiące nawet. Tygodnie. – To nie mógł być kalasz. – Odsuń się, a za pól klepsydry ci go przyniosę.