Mapa morska to co´s wi˛ecej ni˙z narz˛edzie, niezb˛edne, by przemie´sci´c
si˛e z jednego miejsca na inne; to jest rycina, karta historii, czasem
powie´s´c przygodowa.
Jacques Dupuet, Marynarz
Przyjrzyjmy si˛e nocy. Jest niemal doskonała, Gwiazda Polarna widoczna jest
dokładnie na swoim miejscu, pi˛e´c odległo´sci na prawo wzdłu˙z linii wyznaczonej
przez Merak i Dubhe. Gwiazda Polarna b˛edzie trwała w tym samym miejscu przez
nast˛epnych dwadzie´scia tysi˛ecy lat i wszyscy ˙zeglarze, którzy na ni ˛a spojrz ˛a, b˛e-
d ˛a czu´c pociech˛e, widz ˛ac j ˛a tam w górze, bo dobrze jest wiedzie´c, ˙ze istnieje co´s,
co niezmiennie trwa w tym samym miejscu, gdy ludzie musz ˛a wyznacza´c tra-
sy na mapie morskiej albo w´sród zamglonych pejza˙zy swego ˙zycia. Je´sli nadal
b˛edziemy uwa˙znie wpatrywa´c si˛e w gwiazdy, bez trudno´sci odnajdziemy Orio-
na, a potem Perseusza i Plejady. To łatwe, bo noc jest pogodna, bezchmurna, nie
wieje nawet najl˙zejsza bryza. Wiatr z południowego zachodu ustał po zachodzie
sło´nca, a dok wydaje si˛e czarnym lustrem odbijaj ˛acym ´swiatła d´zwigów porto-
wych, iluminowane zamki na wzgórzach i odblask — zielony z lewej i czerwony
z prawej — latarni morskich San Pedro i Navidad.
Podejd´zmy teraz do m˛e˙zczyzny. Stoi nieruchomo, oparty o zwie´nczenie mu-
rów obronnych. Patrzy na niebo, które staje si˛e coraz ciemniejsze od wschodniej
strony, i my´sli, ˙ze jutro znów b˛edzie wiało z Lewantu, co spowoduje, ˙ze na peł-
nym morzu fala b˛edzie wysoka. M˛e˙zczyzna wygl ˛ada, jakby si˛e u´smiechał; je´sli
jednak kto´s spojrzałby na jego twarz o´swietlon ˛a od dołu odblaskiem portu, łatwo
by stwierdził, ˙ze bywaj ˛a na ´swiecie lepsze u´smiechy: mniej gorzkie i pogodniej-
sze. Ale my wiemy, o co chodzi. Wiemy, ˙ze w ostatnich tygodniach na pełnym
morzu, i to niewiele mil st ˛ad, wiatr i wysoka fala zadecydowały o ˙zyciu tego czło-
wieka. Chocia˙z teraz nie ma to ju˙z ˙zadnego znaczenia.
Nie tra´cmy go z oczu, bo b˛edziemy opowiada´c wła´snie jego histori˛e. Kie-
dy spojrzymy na port, zauwa˙zymy ´swiatła statku, który powoli odpływa od kei.
D´zwi˛ek maszyn dociera do nas przytłumiony odległo´sci ˛a i gwarem miasta, widzi-
my, jak porusza si˛e woda, krojona ruchem ´sruby, podczas gdy członkowie załogi
4
wci ˛agaj ˛a na pokład ostatnie metry cum. I obserwuj ˛ac sponad muru statek, m˛e˙z-
czyzna czuje dwa zupełnie ró˙zne rodzaje bólu: jeden rodzi si˛e w ˙zoł ˛adku z te-
go samego smutku, który rysuje na jego ustach grymas, przypominaj ˛acy — i ju˙z
wkrótce zrozumiemy, ˙ze zaledwie przypominaj ˛acy — u´smiech. Ale odczuwa jesz-
cze inny ból, ostrzejszy i bardziej konkretny, który raz wzmaga si˛e, raz słabnie,
w prawym boku, gdzie chłodna wilgo´c przylepia koszul˛e do ciała, a krew s ˛aczy
si˛e ku biodru i od ´srodka moczy spodnie, z ka˙zdym uderzeniem serca i z ka˙zdym
skurczem t˛etnic.
Na szcz˛e´scie, my´sli m˛e˙zczyzna, tej nocy moje serce bije bardzo wolno.
Rozdział 1.
Pozycja katalogowa 307
Wszelako przepłyn ˛ałem przez biblioteki i ˙zeglowałem po oceanach.
Herman Melville, Moby Dick
Mógłby mie´c na imi˛e Izmael, ale naprawd˛e nazywał si˛e Coy. Spotkałem go
w przedostatnim akcie tej opowie´sci, gdy miał zosta´c kolejnym rozbitkiem, który
dryfuje na powierzchni wody, trzymaj ˛ac si˛e trumny, kiedy wielorybniczy statek
„Rachela” poszukuje swych zagubionych dzieci. Od jakiego´s czasu unosiły go
zmienne pr ˛ady, tak˙ze tego popołudnia, kiedy poszedł do domu aukcyjnego Clay-
more w Barcelonie, po prostu ˙zeby tam sp˛edzi´c troch˛e czasu. W kieszeni miał
bardzo niewiele gotówki, a w pokoju taniego hotelu w pobli˙zu Ramblas kilka
ksi ˛a˙zek, sekstant i dyplom pierwszego oficera, którego wa˙zno´s´c Naczelna Dyrek-
cja ˙Zeglugi Handlowej cztery miesi ˛ace temu zawiesiła na dwa lata, po tym jak
„Isla Negra”, czterdziestotonowy kontenerowiec, rozbił si˛e o podwodn ˛a skał˛e na
Oceanie Indyjskim, o godzinie 4.20 rano, podczas jego wachty.
Coy lubił aukcje przedmiotów zwi ˛azanych z morzem, mimo ˙ze w tych cza-
sach nie mógł pozwoli´c sobie na udział w licytacji. Dom aukcyjny Claymore,
mieszcz ˛acy si˛e na pierwszym pi˛etrze jednego z budynków ulicy Consell de Cent,
był klimatyzowany i na zako´nczenie serwowano kieliszek szampana, a recepcjo-
nistka miała długie nogi i miły u´smiech. Lubił patrze´c na licytowane przedmioty
i wyobra˙za´c sobie kolejne katastrofy, które nimi miotały z miejsca na miejsce, a˙z
wyrzuciły je na t˛e ostatni ˛a pla˙z˛e. Podczas licytacji, siedz ˛ac z r˛ekami w kieszeniach
marynarskiej kurtki z granatowego sukna, uwa˙znie przygl ˛adał si˛e osobom kupu-
j ˛acym jego kolejnych faworytów. Cz˛esto zaj˛ecie to ko´nczyło si˛e rozczarowaniem:
pewien wspaniały skafander płetwonurka, którego miedziane okucia, powyginane
i pełne chwalebnych blizn, kierowały my´sli ku morskim katastrofom, ławicom g ˛a-
bek i filmom Negulesco, z gigantycznymi kalmarami i Sofi ˛a Loren wynurzaj ˛ac ˛a
si˛e z wody, jakby rze´zbion ˛a pod mokr ˛a bluzk ˛a, został kupiony przez antykwariu-
sza, któremu nawet nie zadr˙zała r˛eka, kiedy podnosił tabliczk˛e z jego numerem.
6
Z kolei kompas namiarowy firmy Browne & Son, bardzo stary, w ´swietnym sta-
nie i z oryginaln ˛a skrzynk ˛a, za który Coy byłby gotów odda´c dusz˛e w czasach
studiów morskich, został kupiony za cen˛e wywoławcz ˛a przez osobnika wygl ˛ada-
j ˛acego tak, jakby o morzu nie wiedział nic poza tym, ˙ze je´sli przedmiot ten sprzeda
na wystaw˛e do dowolnego luksusowego sklepu ze sprz˛etem ˙zeglarskim, dostanie
za niego kwot˛e dziesi˛eciokrotnie przewy˙zszaj ˛ac ˛a zapłacon ˛a sum˛e.
Tego popołudnia licytator sprzedał równie˙z za cen˛e wywoławcz ˛a przedmiot
o numerze katalogowym 306 — chronometr Ulysse Nardin z włoskiej Regia Ma-
rina; sprawdził notatki, poprawiwszy uprzednio palcem wskazuj ˛acym okulary na
nosie. Był to człowiek o miłym sposobie bycia, ubrany w koszul˛e koloru łososio-
wego z nieco ekstrawaganckim krawatem. Mi˛edzy kolejnymi licytacjami popijał
malutkimi łykami wod˛e ze stoj ˛acej obok szklanki.
— Kolejna pozycja: Atlas morski wybrze˙zy Hiszpanii, autorstwa Urrutii Sal-
cedo. Numer trzysta siedem.
Zapowiedzi towarzyszył dyskretny u´smiech i obserwuj ˛acy go od dawna Coy
doskonale wiedział, ˙ze u´smiech ten jest zarezerwowany dla przedmiotów, których
znaczenie licytator chce szczególnie wyró˙zni´c. Klejnot osiemnastowiecznej kar-
tografii, dodał po wywa˙zonej przerwie, akcentuj ˛ac słowo klejnot, jakby koniecz-
no´s´c rozstania z nim była du˙z ˛a przykro´sci ˛a. Jego pomocnik, młodzieniec ubrany
w niebieski kitel, uniósł nieco olbrzymi wolumin, tak aby wszyscy na sali mogli
go zobaczy´c, i Coy spojrzał na niego z odrobin ˛a melancholii: według informacji
w katalogu Claymore niezmiernie trudno spotka´c go na rynku, poniewa˙z wi˛ek-
szo´s´c egzemplarzy przechowywana jest w bibliotekach i muzeach. Ten zachował
si˛e w ´swietnym stanie, najprawdopodobniej nigdy nie znalazł si˛e na pokładzie
˙zadnego statku, gdzie wilgo´c, ´slady ołówka i pracy na jego kartach pozostawiłyby
nieusuwalne ´slady.
Licytator otworzył przetarg sum ˛a, która Coyowi pozwoliłaby prze˙zy´c pół roku
w rozs ˛adnym dostatku. M˛e˙zczyzna o szerokich plecach, odsłoni˛etym czole i dłu-
gich siwych włosach zebranych w kucyk, siedz ˛acy w pierwszym rz˛edzie, z ko-
mórkowym telefonem, który — ku rozdra˙znieniu całej sali — dzwonił ju˙z trzy-
krotnie, podniósł tabliczk˛e z numerem 11; inne dłonie unosiły si˛e kolejno i uwaga
licytatora, trzymaj ˛acego w górze mały drewniany młotek, przenosiła si˛e z jednej
osoby na drug ˛a, a jego pełen kultury głos powtarzał ka˙zd ˛a z ofert, jakby sugeruj ˛ac
nast˛epne, z monotoni ˛a profesjonalisty. Cena wyj´sciowa zbli˙zała si˛e do podwoje-
nia i kolejni ch˛etni do nabycia pozycji katalogowej nr 307 odpadali po drodze. Na
placu boju pozostał za˙zywny osobnik z siw ˛a kitk ˛a, chudy brodacz, kobieta — Coy
widział jedynie jej ´sredniej długo´sci jasne włosy i r˛ek˛e unosz ˛ac ˛a kartonik — oraz
łysy m˛e˙zczyzna, bardzo dobrze ubrany. Kiedy kobieta podwoiła cen˛e wywoław-
cz ˛a, człowiek z siwym kucykiem odwrócił si˛e w jej kierunku z min ˛a pełn ˛a irytacji,
a Coy dostrzegł zielonkawe oczy, agresywny profil z wielkim nosem i arogancki
wyraz twarzy. Dło´n unosz ˛ac ˛a tabliczk˛e zdobiły liczne złote pier´scienie. Wyra´z-
7
nie był nieprzyzwyczajony, by kto´s z nim rywalizował na licytacji, gwałtownie
obrócił si˛e w prawo, a młoda brunetka, mocno wymalowana, która szeptem odpo-
wiadała na telefon, ilekro´c dzwonił, musiała znie´s´c jego napad szału, gdy ostro,
cho´c cichym głosem, zacz ˛ał j ˛a obwinia´c o to, co si˛e działo.
— Czy kto´s jest gotów da´c wi˛ecej?
Człowiek z siwym kucykiem podniósł r˛ek˛e, a blondynka odparła atak, uno-
sz ˛ac tabliczk˛e z numerem 74. W sali zaczynało si˛e wyczuwa´c podniecenie. Chu-
dy brodacz postanowił wycofa´c si˛e z licytacji, a po kolejnych dwóch podwy˙zkach
ceny łysy, dobrze ubrany m˛e˙zczyzna, zacz ˛ał si˛e waha´c. Go´s´c z kucykiem kolejny
raz podniósł cen˛e, po czym wzi ˛ał z r ˛ak sekretarki znów dzwoni ˛acy — ku obu-
rzeniu siedz ˛acej wokół publiczno´sci — telefon, który umie´scił mi˛edzy uchem,
a ramieniem, drug ˛a r˛ek ˛a unosz ˛ac tabliczk˛e na czas, by zablokowa´c kolejn ˛a ofert˛e
blondynki. Na tych wysoko´sciach licytacji cała sala trzymała stron˛e blondynki,
marz ˛ac, ˙zeby facetowi z kitk ˛a sko´nczyły si˛e pieni ˛adze albo wyładowały baterie
w telefonie. Cena atlasu Urrutii została ju˙z potrojona i Coy wymienił rozbawione
spojrzenie z siedz ˛acym obok ciemnowłosym człowieczkiem z g˛estymi czarnymi
w ˛asami i wybrylantowanymi włosami zaczesanymi do tylu. S ˛asiad odpowiedział
na spojrzenie uprzejmym u´smiechem, trzymaj ˛ac r˛ece zało˙zone na podołku i kr˛e-
c ˛ac młynka. Był drobny i zadbany, niemal kokieteryjny, z muszk ˛a w czerwone
kropki, ubrany w dziwaczn ˛a marynark˛e, która ł ˛aczyła styl ksi˛ecia Walii i szkocki
tartan i nadawała jej wła´scicielowi przedziwnie brytyjski wygl ˛ad Turka ubranego
w sklepie Burberrys. Miał oczy melancholijne, sympatyczne, nieco wyłupiaste,
jak u ˙zab wyst˛epuj ˛acych w bajkach.
— Czy kto´s daje wi˛ecej?
Licytator trzymał młotek w górze, a jego badawcze spojrzenie skierowało si˛e
ku osobnikowi z kitk ˛a, który oddał telefon komórkowy sekretarce i patrzył na
niego ze wzburzeniem. Ostatnia propozycja, dokładna trzykrotno´s´c ceny wywo-
ławczej, została zgłoszona przez jasnowłos ˛a kobiet˛e, której twarzy Coy ci ˛agle nie
widział, mimo ˙ze z ciekawo´sci ˛a wypatrywał mi˛edzy głowami ludzi siedz ˛acych
przed nim. Nie wiadomo wła´sciwie, co bardziej zło´sciło człowieka z kitk ˛a — czy
poziom licytacji, czy te˙z zaci˛eta rywalizacja kobiety.
— Szanowni pa´nstwo, czy kto´s daje wi˛ecej? — zapytał licytator z pełnym
spokojem.
Zwracał si˛e do faceta z kitk ˛a, odpowiedzi jednak nie uzyskał. Cała sala pa-
trzyła wyczekuj ˛aco w tym samym kierunku. Coy te˙z.
— Jest to zatem, jak si˛e wydaje, cena ostateczna, po raz pierwszy... Po raz
drugi...
Siwowłosy człowiek podniósł swoj ˛a tabliczk˛e tak gwałtownie, jakby wyci ˛agał
bro´n. Przez sal˛e przebiegł szmer, a Coy znów spojrzał na blondynk˛e. Jej tablicz-
ka ju˙z była w górze, przebijała i t˛e ofert˛e. Znów pojawiło si˛e na sali napi˛ecie
i jakby to była walka na ´smier´c i ˙zycie, wszyscy obecni obserwowali przez kil-
8
ka nast˛epnych minut szybki pojedynek, za którego zawrotnym tempem — jeszcze
nie opadła tabliczka z numerem 11, a ju˙z był w górze numer 74 — nie był w stanie
pod ˛a˙za´c nawet licytator, który kilkakrotnie musiał zrobi´c przerw˛e, ˙zeby podnie´s´c
do ust stoj ˛ac ˛a na pulpicie szklank˛e wody.
— Czy kto´s da wi˛ecej?
Cena atlasu Urrutii osi ˛agn˛eła poziom pi˛eciokrotnie wy˙zszy ni˙z wyj´sciowa,
kiedy numer 11 popełnił bł ˛ad. Mo˙ze zawiodły go nerwy, cho´c by´c mo˙ze był to
bł ˛ad sekretarki, która odebrała znów natarczywie dzwoni ˛acy telefon i podała go
w krytycznym momencie, kiedy licytator z młotkiem w górze oczekiwał kolejnej
propozycji, a m˛e˙zczyzna z siw ˛a kitk ˛a zamy´slił si˛e, jakby jeszcze raz rozwa˙za-
j ˛ac cał ˛a spraw˛e. Bł ˛ad, je´sli w ogóle był tam bł ˛ad, mógł te˙z popełni´c licytator,
który zinterpretował gwałtowny gest m˛e˙zczyzny odwracaj ˛acego si˛e do sekretarki
jako rezygnacj˛e z dalszej licytacji. A mo˙ze wcale nie było bł˛edu, bo licytatorzy,
jak wszyscy ludzie na ´swiecie, maj ˛a swoje sympatie i antypatie, wi˛ec i ten mógł
sprzyja´c jednej ze stron. Jaka by nie była prawda, wystarczyły trzy sekundy, by
młotek wyl ˛adował na pulpicie, a atlas Urrutii został sprzedany kobiecie, której
twarzy Coy nadal nie widział.
* * *
Pozycja numer 307 była jedn ˛a z ostatnich i dalszy ci ˛ag licytacji przebiegł bez
wi˛ekszych emocji i szczególnych wydarze´n; m˛e˙zczyzna z kitk ˛a nie licytował ju˙z
niczego wi˛ecej, przed ko´ncem aukcji wstał i opu´scił sal˛e, wyprzedzaj ˛ac szyb-
ki stukot obcasów sekretarki; wychodz ˛ac, obrzucił w´sciekłym spojrzeniem blon-
dynk˛e. Ona te˙z nie podniosła wi˛ecej swojej tabliczki. Chudzielec z brod ˛a nabył
bardzo pi˛ekny morski teleskop, a m˛e˙zczyzna, o szorstkim wygl ˛adzie i brudnych
paznokciach, siedz ˛acy tu˙z przed Coyem, kupił minimalnie powy˙zej ceny wywo-
ławczej niemal metrowej długo´sci makiet˛e ˙zaglowca „San Juan Nepomuceno”,
w całkiem dobrym stanie. Ostatnia pozycja, komplet starych map brytyjskiej ad-
miralicji, w ogóle nie został sprzedany. Wreszcie licytator zako´nczył sesj˛e, wszy-
scy wstali i przeszli do przyległego saloniku, gdzie dom aukcyjny Claymore za-
praszał swoich klientów na kieliszek szampana.
Coy szukał wzrokiem jasnowłosej kobiety. W innych okoliczno´sciach po´swi˛e-
ciłby wi˛ecej uwagi u´smiechowi młodej recepcjonistki, która podeszła z tac ˛a, pro-
ponuj ˛ac wysmukły kieliszek. Recepcjonistka znała go ju˙z z poprzednich aukcji
i cho´c wiedziała, ˙ze nigdy nie licytuje, czuła pewn ˛a słabo´s´c do m˛e˙zczyzny w spra-
nych d˙zinsach i białych sportowych butach, ubranego w ciemnogranatow ˛a kurtk˛e
ozdobion ˛a dwoma równoległymi rz˛edami guzików, które w innych czasach miały
złoty kolor i wytłoczon ˛a kotwic˛e, symbol marynarki handlowej, a obecnie były
du˙zo dyskretniejsze — czarne i plastikowe. Równie˙z na mankietach mo˙zna było
9
dostrzec ´slady oficerskich naszywek, które niegdy´s je zdobiły. Coy lubił t˛e kurtk˛e,
mo˙ze dlatego ˙ze nosz ˛ac j ˛a, czuł si˛e mimo wszystko zwi ˛azany z morzem. Zwłasz-
cza popołudniami, gdy włócz ˛ac si˛e po okolicach portu, z rozrzewnieniem my´slał
o czasach, kiedy po prostu mo˙zna było zamustrowa´c si˛e na statek i jeszcze istniały
dalekie wyspy daj ˛ace człowiekowi schronienie: sprawiedliwe republiki, w których
nie liczyły si˛e ˙zadne zawieszenia uprawnie´n na dwa lata i do których nie docierały
wezwania z s ˛adów morskich ani nakazy aresztowania. Kurtka ta została uszyta na
miar˛e, razem z czapk ˛a i odpowiednimi spodniami, u nast˛epców Rafaela Vallsa,
przed pi˛etnastoma laty, zaraz po tym, jak zdał egzamin na drugiego oficera nawi-
gacyjnego. Kiedy jeszcze pływał, zawsze miał j ˛a ze sob ˛a i wkładał na te okazje —
coraz rzadsze w ˙zyciu oficera marynarki handlowej — gdy nale˙zało ubra´c si˛e po-
rz ˛adnie. Nazywał t˛e star ˛a kurtk˛e mundurem Lorda Jima — bardzo odpowiednio
do jego obecnej sytuacji — od pocz ˛atku tego etapu ˙zycia, który jako zaci˛ety czy-
telnik literatury marynistycznej okre´slał mianem epoki Conrada. Bo wcze´sniej
Coy prze˙zył ju˙z epok˛e Stevensona oraz epok˛e Melville’a; i z tych wszystkich
trzech epok, według których porz ˛adkował swoje ˙zycie, ogl ˛adaj ˛ac si˛e na kilwa-
ter, który ka˙zdy człowiek zostawia za ruf ˛a, ta ostatnia wydawała mu si˛e najmniej
szcz˛e´sliw ˛a. Wła´snie sko´nczył trzydzie´sci osiem lat, miał przed sob ˛a dwadzie´scia
miesi˛ecy zawieszenia w obowi ˛azkach i egzamin kapita´nski odło˙zony na nieokre-
´slon ˛a przyszło´s´c; osiadł na mieli´znie l ˛adu z takimi papierami, ˙ze ka˙zdy armator,
którego biura przekroczyłby próg, zmarszczyłby brew; a tani hotel le˙z ˛acy niedale-
ko Ramblas i całodzienne wy˙zywienie, przygotowywane na miejscu przez pani ˛a
Teres˛e, bezlito´snie wyka´nczały jego oszcz˛edno´sci. Jeszcze ze dwa tygodnie i b˛e-
dzie musiał przyj ˛a´c jak ˛akolwiek prac˛e, cho´cby zwykłego marynarza na pokładzie
jednego z tych zardzewiałych statków z ukrai´nsk ˛a załog ˛a, greckim kapitanem i ja-
k ˛a´s antylsk ˛a bander ˛a, cz˛esto wioz ˛acych fikcyjny ładunek, którym niekiedy arma-
torzy pozwalali zaton ˛a´c, ˙zeby dosta´c ubezpieczenie, najcz˛e´sciej nie daj ˛ac nawet
czasu na spakowanie worka. Miał do wyboru t˛e mo˙zliwo´s´c albo poszukanie spo-
sobu na ˙zycie na stałym l ˛adzie — ju˙z sama taka my´sl przyprawiała go o mdło´sci,
bo Coy — cho´c na pokładzie „Isla Negra” na niewiele mu si˛e to przydało — miał
w wysokim stopniu rozwini˛et ˛a podstawow ˛a zalet˛e ka˙zdego marynarza: poczucie
niepewno´sci, rozumianej jako nieufno´s´c; co´s, co pojmie tylko kto´s, kto w Zato-
ce Biskajskiej widzi, ˙ze ci´snienie na barometrze w ci ˛agu trzech godzin spadło
o pi˛e´c milibarów albo ˙ze w cie´sninie Ormuz wyprzedza go tankowiec o wyporno-
´sci pół miliona ton i długo´sci czterystu metrów, który powoli zamyka mu drog˛e.
To było to samo niejasne odczucie, czy szósty zmysł, które sprawia, ˙ze człowiek
zrywa si˛e ze snu w ´srodku nocy, bo jego ucho wyłowiło zmian˛e rytmu maszyn, lub
niepokoi si˛e na widok czarnej chmury, pojawiaj ˛acej si˛e w oddali na horyzoncie,
i które powoduje, ˙ze nagle, bez wyra´znego powodu kapitan staje na mostku, po
prostu ˙zeby si˛e rozejrze´c jakby nigdy nic. Jest to zreszt ˛a do´s´c powszechne u ludzi,
w których zawodzie podczas wachty jest norm ˛a stałe porównywanie wskaza´n ˙zy-
10
roskopu z kompasem magnetycznym, czyli inaczej mówi ˛ac — stała ´swiadomo´s´c,
˙ze kierunek obranego kursu jest inny, ni˙z wskazuje ka˙zdy z przyrz ˛adów, i ˙ze ˙zaden
ze wskazywanych kierunków nie jest prawdziwy. A w przypadku Coya, paradok-
salnie, to poczucie niepewno´sci wzrastało, kiedy przestawał chodzi´c po pokładzie
statku. Jego pech — czy mo˙ze szcz˛e´scie — polegał na tym, ˙ze był jednym z tych
ludzi, dla których jedyne nadaj ˛ace si˛e do zamieszkania miejsce znajdowało si˛e
w odległo´sci dziesi˛eciu mil od najbli˙zszego brzegu.
Wypił łyk z kieliszka, który wła´snie z kokieteri ˛a podała mu hostessa. Nie był
raczej atrakcyjnym m˛e˙zczyzn ˛a, jego wzrost, mniej ni˙z ´sredni, sprawiał, ˙ze ramio-
na wydawały si˛e jeszcze szersze, bardzo mocne; dłonie miał płaskie i twarde,
odziedziczone po ojcu, niefortunnym handlarzu wyposa˙zeniem okr˛etowym, któ-
ry z braku maj ˛atku pozostawił mu w spadku kołysz ˛acy, raczej niezdarny sposób
chodzenia, wła´sciwy ludziom nieprzekonanym, ˙ze ziemi, po której st ˛apaj ˛a, mo˙z-
na zaufa´c. Ostre linie du˙zych ust i wydatnego, agresywnego nosa łagodził wyraz
oczu, spokojnych, ciemnych i dobrotliwych, który przywodził na my´sl pewne my-
´sliwskie psy spogl ˛adaj ˛ace na swojego pana. Jego u´smiech — nie´smiały, szczery,
niemal dzieci˛ecy, pojawiaj ˛acy si˛e czasem na ustach jakby dla wzmocnienia efektu
lojalnego i smutnego spojrzenia, został nagrodzony kieliszkiem i przyjaznym ge-
stem recepcjonistki, która w tej chwili oddalała si˛e po´sród klientów, w minimalnej
spódnicy, na zgrabnych nogach, przekonana, ˙ze Coy na nie patrzy.
Ale tylko tak s ˛adziła. Poniewa˙z dokładnie w tej chwili Coy, podnosz ˛ac kie-
liszek do ust, rozgl ˛adał si˛e wokół, w poszukiwaniu jasnowłosej kobiety. Przez
chwil˛e zatrzymał wzrok na drobnym m˛e˙zczy´znie o melancholijnym spojrzeniu,
ubranym w kraciast ˛a marynark˛e, który uprzejmie skin ˛ał mu głow ˛a. I nadal rozgl ˛a-
dał si˛e po sali, a˙z wreszcie j ˛a dostrzegł: stała w tłumie, znów odwrócona tyłem,
i rozmawiała z licytatorem, trzymaj ˛ac w r˛eku kieliszek. Ubrana była w zamszow ˛a
marynark˛e, ciemn ˛a spódnic˛e i buty na płaskim obcasie. Powoli zbli˙zał si˛e do niej,
zaciekawiony, patrzył na złote, gładkie włosy, ´sci˛ete krótko na karku i opadaj ˛ace
po bokach na wysoko´s´c szcz˛eki, w dwóch liniach asymetrycznych i uko´snych,
a równocze´snie doskonałych. Kiedy rozmawiała, jej włosy łagodnie si˛e kołysały,
a ich ko´ncówki dotykały policzków, które Coy widział jedynie z boku, w skró-
conej perspektywie. Kiedy pokonał dwie trzecie odległo´sci dziel ˛acej go od niej,
stwierdził, ˙ze skóra na jej odsłoni˛etej szyi pokryta była piegami: setkami male´n-
kich plamek, odrobin˛e ciemniejszych ni˙z pigment karnacji, nie całkiem bladej,
mimo jasnych włosów, których ton ´swiadczył o kontakcie ze sło´ncem, otwartym
niebem, ˙zyciem na ´swie˙zym powietrzu. I wtedy, kiedy dzieliły go od niej ledwo
dwa kroki i ju˙z zamierzał j ˛a niepostrze˙zenie okr ˛a˙zy´c, ˙zeby zobaczy´c jej twarz,
kobieta po˙zegnała si˛e z licytatorem i odwróciła, pozostaj ˛ac kilka sekund dokład-
nie na wprost Coya — tyle czasu, ile potrzebowała, by odstawi´c na blat trzymany
w dłoni kieliszek, po czym łagodnym ruchem ramion i bioder wymin˛eła go i ode-
szła. Ich spojrzenia skrzy˙zowały si˛e na krótk ˛a chwil˛e i przez ten moment dostrzegł
11
niezwykłe, ciemne oczy z niebieskimi refleksami. A mo˙ze odwrotnie: niebieskie
oczy z ciemnymi refleksami. Granatowe t˛eczówki omiotły twarz Coya, nie zwra-
caj ˛ac na ni ˛a uwagi, podczas gdy on stwierdził, ˙ze piegi pokrywały tak˙ze jej twarz,
szyj˛e i r˛ece, co nadawało jej szczególny wygl ˛ad, atrakcyjny i niemal dziewcz˛ecy,
cho´c musiała mie´c sporo ponad dwadzie´scia lat. Na prawym nadgarstku zauwa-
˙zył m˛eski stalowy zegarek z czarn ˛a tarcz ˛a. Była jakie´s pół pi˛edzi wy˙zsza od niego
i była bardzo ładna.
* * *
Pi˛e´c minut pó´zniej Coy wyszedł na ulic˛e. Odblask ´swiateł miasta barwił
chmury p˛edz ˛ace na południowy wschód po ciemnym niebie: wiedział, ˙ze zaraz
zerwie si˛e wiatr i jeszcze mo˙ze tej nocy pada´c. Stał przed wej´sciem z r˛ekami
w kieszeniach kurtki, zastanawiaj ˛ac si˛e, czy pój´s´c w lewo, czy w prawo — co
oznaczało wybór mi˛edzy kanapk ˛a w pobliskim barze, a spacerem do Plaza Re-
al i dwiema szklaneczkami d˙zinu z niebieskiej butelki Bombay Saphire z du˙z ˛a
ilo´sci ˛a toniku. A mo˙ze jedn ˛a, szybko si˛e poprawił, przypominaj ˛ac sobie ˙załosny
stan własnego portfela. Na ulicy panował niewielki ruch i mi˛edzy li´s´cmi na drze-
wach, jak daleko si˛egał wzrokiem, długa linia ´swiateł po kolei zmieniała kolor
z pomara´nczowego na czerwony. Po dziesi˛eciu sekundach namysłu, w chwili kie-
dy ostatnie ´swiatło zmieniło si˛e na czerwone, a najbli˙zsze — na zielone, ruszył
w prawo. I to był jego pierwszy bł ˛ad tego wieczoru.
PSWNP: Prawo Spotka´n Wcale Nieprzypadkowych. Opieraj ˛ac si˛e na znanym
prawie Murphy’ego — na które powa˙zne dowody zebrał w ostatnich czasach —
Coy starał si˛e ustanowi´c na własny u˙zytek cał ˛a seri˛e malowniczych praw, którym
nadawał z cał ˛a powag ˛a nazwy techniczne. Na przykład PTZZNB: Prawo Ta´n-
czenia Zawsze Z Najbrzydsz ˛a, albo PKSZMND — Prawo Kromki Spadaj ˛acej
Zawsze Masłem Na Dół — obok innych praw stosuj ˛acych si˛e do jego smutnego
losu w ostatnich czasach. Nie słu˙zyło to niczemu, oczywi´scie poza tym, ˙ze cza-
sem wywoływało u´smiech. U´smiech nad samym sob ˛a. Pozostawiaj ˛ac u´smiechy
na boku, Coy był przekonany, ˙ze w dziwnym porz ˛adku wszech´swiata, podobnie
jak w jazzie — był zagorzałym wielbicielem jazzu — pojawiały si˛e przypadki
i improwizacje, jakby wyliczone z matematyczn ˛a precyzj ˛a, do tego stopnia, ˙ze
człowiek zaczynał podejrzewa´c, i˙z musiały zosta´c gdzie´s wcze´sniej zapisane. I tu
wła´snie mie´sciło si˛e ostatnio ogłoszone PSWNP. Bo gdy zbli˙zał si˛e do skrzy˙zowa-
nia, najpierw dostrzegł zaparkowany przy kraw˛e˙zniku ogromny samochód w ko-
lorze szary metalic, którego jedne drzwiczki były otwarte. Potem w ´swietle latarni
udało mu si˛e rozpozna´c sylwetk˛e m˛e˙zczyzny rozmawiaj ˛acego z kobiet ˛a. Najpierw
zidentyfikował m˛e˙zczyzn˛e, zwróconego do niego twarz ˛a, a po kilku nast˛epnych
krokach dostrzegł jego w´sciekł ˛a min˛e i zrozumiał, ˙ze kłóci si˛e on z kobiet ˛a, któr ˛a
12
przestała ju˙z zasłania´c latarnia i która okazała si˛e blondynk ˛a z odsłoni˛etym kar-
kiem, ubran ˛a w zamszow ˛a marynark˛e i ciemn ˛a spódnic˛e. Coy poczuł mrowienie
w ˙zoł ˛adku, ´smiej ˛ac si˛e równocze´snie w duchu. Czasami ˙zycie jest tak przewidy-
walne, ˙ze a˙z nieprzewidywalne. Pomy´slał przez chwil˛e, wahaj ˛ac si˛e, i dodał: albo
na odwrót. Nast˛epnie okre´slił kurs i mo˙zliwy dryf. Je´sli w ogóle był do czego´s
przyzwyczajony, to wła´snie do takich instynktownych oblicze´n; cho´c ostatni kurs
statku, który rzeczywi´scie wyznaczył, zaprowadził go prosto przed morski try-
bunał. Mimo wszystko zmienił kurs o dziesi˛e´c stopni, aby przej´s´c jak najbli˙zej
rozmawiaj ˛acej pary. To był jego drugi bł ˛ad: stało to w sprzeczno´sci ze zdrowym
rozs ˛adkiem ka˙zdego marynarza, który nakazuje zachowa´c bezpieczn ˛a odległo´s´c
od brzegu lub miejsca zagro˙zenia.
M˛e˙zczyzna z siw ˛a kitk ˛a wygl ˛adał na w´sciekłego. Coy pocz ˛atkowo nie słyszał
słów — rozmawiali do´s´c cicho — dostrzegł jednak, ˙ze go´s´c unosił jedn ˛a r˛ek˛e
i palcem wskazywał na kobiet˛e stoj ˛ac ˛a nieruchomo naprzeciwko niego. Nast˛epnie
palec przesun ˛ał si˛e do przodu, uderzaj ˛ac z furi ˛a w jej rami˛e, ona za´s cofn˛eła si˛e
o krok, jakby ten gest j ˛a przestraszył.
— ...A konsekwencje — udało si˛e usłysze´c Coyowi głos człowieka z kitk ˛a —
czy pani rozumie, jakie b˛ed ˛a konsekwencje?
Człowiek podniósł palec, gotów znów popchn ˛a´c jej rami˛e, ona z kolei cof-
n˛eła si˛e; facet jakby zastanawiał si˛e chwil˛e i wreszcie chwycił j ˛a za r˛ek˛e: mo˙ze
nie w sposób gwałtowny, ale po to, by j ˛a przekona´c albo przestraszy´c. Wygl ˛adał
jednak na tak w´sciekłego, ˙ze kobieta, czuj ˛ac jego dło´n na r˛ece, znów si˛e cofn˛eła
i wyrwała z uchwytu. M˛e˙zczyzna chciał złapa´c j ˛a jeszcze raz, ale nie udało mu
si˛e, bo mi˛edzy nimi stał ju˙z Coy, z bardzo bliska przygl ˛adaj ˛ac si˛e jego twarzy.
Go´s´c został z r˛ek ˛a w powietrzu, ozdobion ˛a złotymi pier´scieniami, błyszcz ˛acymi
w ´swietle latarni, i z otwartymi ustami, bo wła´snie chciał co´s powiedzie´c kobiecie,
albo dlatego, ˙ze nie mógł poj ˛a´c, sk ˛ad si˛e tu wzi ˛ał facet w marynarskiej kurtce, bia-
łych tenisówkach, o szerokich barach i dłoniach płaskich i silnych, które zwisały
z fałszyw ˛a beztrosk ˛a po obu stronach, wzdłu˙z nogawek znoszonych d˙zinsów.
— Przepraszam? — powiedział człowiek z kitk ˛a.
Mówił z trudnym do zidentyfikowania akcentem, mi˛edzy andaluzyjskim, a cu-
dzoziemskim. Patrzył na Coya zaskoczony, zdziwiony, jakby starał si˛e bezsku-
tecznie ustali´c jego rol˛e w tej scenie. Na jego twarzy malował si˛e wyraz nie w´scie-
kło´sci, ale zaskoczenia. Zwłaszcza kiedy poj ˛ał, ˙ze wcze´sniej nie znał intruza. Był
wy˙zszy do Coya — tego wieczoru niemal wszyscy byli od niego wy˙zsi — i Coy
zauwa˙zył, ˙ze ponad jego ramieniem spojrzał na kobiet˛e, jakby od niej spodziewał
si˛e wyja´snienia tej nagłej zmiany programu. Coy nie mógł jej widzie´c, bo stała
dokładnie za jego plecami, bez ruchu i bez słowa.
— Co, do licha... — zacz ˛ał facet z kitk ˛a i nagle przerwał, z min ˛a tak po-
grzebow ˛a, jakby wła´snie usłyszał jak ˛a´s naprawd˛e zł ˛a nowin˛e. Stoj ˛ac naprzeciw-
ko, z r˛ekami zwisaj ˛acymi po bokach, Coy zacz ˛ał rozwa˙za´c istniej ˛ace mo˙zliwo´sci.
13
Chocia˙z facet z kitk ˛a jest w´sciekły, to jego głos wskazuje na dobre wychowanie.
Ma na sobie drogi garnitur, z krawatem i kamizelk ˛a, na nogach dobre buty, a na
nadgarstku lewej r˛eki, tej z pier´scieniami, wida´c bardzo drogi zegarek, ze szczere-
go złota i o bardzo nowoczesnej linii. Ten facet musi podnosi´c z dziesi˛e´c kilo złota
za ka˙zdym razem, kiedy poprawia sobie w˛ezeł krawata, pomy´slał Coy. Wydaje si˛e
do´s´c przystojny, ma mocne ramiona i wysportowany wygl ˛ad; nie nale˙zy z pew-
no´sci ˛a do tej klasy bli´znich, pomy´slał, który wdaje si˛e w mordobicia na ´srodku
ulicy, przed wej´sciem do domu aukcyjnego Claymore.
Nadal nie widział kobiety stoj ˛acej za nim, jednak poczuł jej spojrzenie. Przy-
najmniej mam nadziej˛e, pomy´slał, ˙ze nie rzuci si˛e do ucieczki i zd ˛a˙zy mi po-
dzi˛ekowa´c, o ile kto´s nie zdzieli mnie w łeb. Zreszt ˛a, nawet niech by mnie kto´s
waln ˛ał. Facet z kitk ˛a odwrócił si˛e w lewo, patrz ˛ac na wystaw˛e sklepu z modn ˛a
odzie˙z ˛a, jakby oczekiwał, ˙ze kto´s wyjdzie stamt ˛ad, nios ˛ac wyja´snienie w torbie
od Armaniego. W ´swietle latarni i wystawy Coy zauwa˙zył, ˙ze jego oczy s ˛a sza-
re; zdziwił si˛e troch˛e, bo pami˛etał, ˙ze zauwa˙zył wcze´sniej, podczas licytacji, ich
zielony kolor. M˛e˙zczyzna z kolei odwrócił twarz w drug ˛a stron˛e, patrz ˛ac na ulic˛e,
i wtedy Coy stwierdził, ˙ze człowiek ten miał oczy ró˙znych kolorów, prawe by-
ło szare, a lewe — zielone: lewa burta i prawa burta. Dostrzegł jednak równie˙z
co´s bardziej niepokoj ˛acego ni˙z kolor jego oczu: przez otwarte drzwiczki samo-
chodu, ogromnego audi, wpadało ´swiatło do wn˛etrza, sk ˛ad sekretarka przygl ˛adała
si˛e całej scenie, pal ˛ac papierosa, a kierowca, olbrzym o mocno skr˛econych wło-
sach, ubrany w garnitur i krawat, w tej chwili opuszczał swój fotel, staj ˛ac przy
kraw˛e˙zniku. Kierowca nie był elegancki i nie wygl ˛adał na kogo´s, kto wyra˙za si˛e
kulturalnie, jak człowiek z kitk ˛a: miał spłaszczony nos boksera, a jego twarz robiła
wra˙zenie zszywanej przynajmniej tuzin razy, tak ˙ze niektóre fragmenty znalazły
si˛e nie na swoim miejscu. Cer˛e miał ciemnooliwkow ˛a, jakby berberyjsk ˛a. Coy pa-
mi˛etał wielu podobnych typów robi ˛acych za bramkarzy w bejruckich burdelach
i panamskich tancbudach. Zazwyczaj nosili spr˛e˙zynowe no˙ze schowane w prawej
skarpecie.
To nie mo˙ze sko´nczy´c si˛e dobrze, stwierdził z rezygnacj ˛a. POWB˙ZO: Prawo
Ostrego Wycisku Bez ˙Zadnej Obrony. Zaraz połami ˛a mu par˛e ko´sci, a dziewczy-
na rzuci si˛e do ucieczki, jak Kopciuszek, czy królewna ´Snie˙zka — Coy zawsze
mylił te dwie bajki, bo nie było w nich ani słowa o statkach — i nie zobaczy jej
nigdy wi˛ecej. Ale na razie stała na swoim miejscu, a on czuł spojrzenie jej nie-
bieskich oczu z ciemnymi refleksami, a mo˙ze na odwrót, pomy´slał — ciemnych
oczu z niebieskimi refleksami. Czuł jej spojrzenie na plecach. To wła´sciwie za-
bawne, ˙ze zaraz wytrz ˛asn ˛a z niego dusze z powodu kobiety, której twarz widział
nie dłu˙zej jak dwie sekundy.
— Dlaczego miesza si˛e pan w nie swoje sprawy? — zapytał facet z kitk ˛a.
14
To było dobre pytanie. W tonie jego głosu nie było ju˙z w´sciekło´sci, raczej sku-
pienie; był spokojniejszy i zaciekawiony. Przynajmniej tak si˛e wydawało Coyowi,
który cały czas k ˛atem oka obserwował kierowc˛e.
— No, tak... Rany boskie — podsumował tamten, widz ˛ac, ˙ze Coy nadal mil-
czy. — Znikaj˙ze st ˛ad, człowieku.
Ona pewnie my´sli to samo, wyobraził sobie Coy. Musi przyznawa´c racj˛e temu
facetowi i zastanawia si˛e, co ci˛e tu przywiało, człowieku, i my´sli, ˙ze mógłby´s ju˙z
sobie pój´s´c, nie wtykaj ˛ac nosa w nie swoje sprawy. A ty b ˛akniesz, z czerwonymi
uszami, jakie´s przeprosiny i znikniesz za zakr˛etem, a potem poder˙zniesz sobie
˙zyły, nie mog ˛ac dłu˙zej znie´s´c swojego kretynizmu. A teraz ona powie...
Ale kobieta nic nie powiedziała. Milczała tak samo jak Coy. Jakby ju˙z jej tam
nie było, jakby znikn˛eła dobr ˛a chwil˛e wcze´sniej; on nadal stał bez słowa, mi˛edzy
nimi, patrz ˛ac w dwukolorowe oczy, które miał przed sob ˛a — w odległo´sci jed-
nego kroku i ze dwie pi˛edzi powy˙zej. Zreszt ˛a nic mu nie przychodziło do głowy,
a gdyby si˛e odezwał, straciłby t˛e minimaln ˛a przewag˛e, któr ˛a nadal zachowywał.
Wiedział z do´swiadczenia, ˙ze człowiek milcz ˛acy wydaje si˛e gro´zniejszy ni˙z ga-
duła, bo nie mo˙zna odgadn ˛a´c, co te˙z mu chodzi po głowie. By´c mo˙ze człowiek
z kitk ˛a był tego samego zdania, bo przygl ˛adał mu si˛e z namysłem. Po chwili Coy
dostrzegł jakby cie´n niepewno´sci w jego oczach psa husky.
— Co´s takiego — powiedział człowiek. — Oto mamy... Prawda? Bohatera
z serialu przygodowego.
Coy nadal przygl ˛adał mu si˛e bez słowa. Jakbym si˛e postarał, pomy´slał, mógł-
bym go kopn ˛a´c w krocze, zanim przyjdzie zmierzy´c si˛e z Berberem. Ale problem
stanowi ona. Ciekaw jestem, co u diabła ona zamierza zrobi´c.
Naraz go´s´c z kitk ˛a wypu´scił powietrze z płuc z czym´s w rodzaju westchnienia,
które przypominało gorzki, wymuszony ´smiech.
— To ˙załosne — powiedział.
Wygl ˛adał na naprawd˛e zdziwionego cał ˛a sytuacj ˛a, cokolwiek ona znaczyła.
Coy powoli uniósł dło´n, ˙zeby podrapa´c si˛e w nos, który nagle zacz ˛ał go sw˛e-
dzie´c — zawsze tak si˛e działo, kiedy si˛e zastanawiał. Mo˙ze kolanem, pomy´slał.
Powiem cokolwiek, ˙zeby go zaj ˛a´c, i na koniec kopn˛e go w jaja. Ale potem pojawi
si˛e problem z tym drugim, który zd ˛a˙zy si˛e przygotowa´c. I b˛edzie miał bardzo złe
zamiary.
Ulic ˛a przejechała karetka, błyskaj ˛ac kolorowym kogutem. My´sl ˛ac, ˙ze ju˙z nie-
długo karetka b˛edzie i jemu potrzebna, Coy rozejrzał si˛e wokół i nie zobaczył
niczego, co mogłoby mu pomóc. Przyło˙zył r˛ek˛e do kieszeni d˙zinsów i dotkn ˛ał
palcami kluczy do hotelowego pokoju. Zawsze mógł spróbowa´c kluczami roz-
wali´c twarz szoferowi, jak to kiedy´s udało mu si˛e z pewnym pijanym Niemcem
w drzwiach klubu Mamma Silvana de La Spezia, gdy spostrzegł, ˙ze tamten ma
ochot˛e si˛e na niego rzuci´c, spadaj i cze´s´c. Teraz te˙z był pewien, ˙ze i ten sukinsyn
na niego si˛e rzuci.
15
Wtedy m˛e˙zczyzna, który stał przed nim, przesun ˛ał dłoni ˛a po czole w tył, jak-
by chciał przygładzi´c włosy zebrane w kitk˛e, zanim znów pokr˛eci głow ˛a w obie
strony. Na ustach bł ˛akał mu si˛e dziwny, zatroskany u´smiech i Coy stwierdził, ˙ze
człowiek ten podoba mu si˛e du˙zo bardziej, kiedy ma powa˙zn ˛a twarz.
— Jeszcze pani o mnie usłyszy — powiedział do kobiety ponad ramieniem
Coya. — Z pewno´sci ˛a usłyszy pani.
W tej samej chwili spojrzał na kierowc˛e, który ju˙z zamierzał do nich podej´s´c,
ale nagle zatrzymał si˛e, jakby tamto spojrzenie było rozkazem. A Coy, który do-
strzegł jego poprzedni ruch i ju˙z pompował mi˛e´snie adrenalin ˛a, odpr˛e˙zył si˛e, sta-
rannie maskuj ˛ac rozlu´znienie. Człowiek z kitk ˛a znów spojrzał na niego uwa˙znie,
jakby chciał go sobie zapami˛eta´c: złowrogie spojrzenie z tłumaczeniem na dole
ekranu. Podniósł upier´scienion ˛a dło´n i skierował palec wskazuj ˛acy ku jego piersi,
podobnie jak wcze´sniej robił to w stosunku do blondynki, jednak nie dotykaj ˛ac
go. Ograniczył si˛e do zawieszenia palca w powietrzu, w ge´scie gro´zby, a potem
obrócił si˛e na pi˛ecie i znikn ˛ał, jakby sobie nagle przypomniał o bardzo pilnym
spotkaniu.
Wszystko zako´nczyło si˛e krótk ˛a sekwencj ˛a obrazów, które Coy obserwował
z uwag ˛a: spojrzenie sekretarki z tylnego siedzenia samochodu, jej papieros zata-
czaj ˛acy łuk i spadaj ˛acy na chodnik, trza´sniecie drzwiczkami przez faceta z kitk ˛a,
kiedy siadał obok niej, i spojrzenie kierowcy, stoj ˛acego przy kraw˛e˙zniku: dłu-
gie i wiele obiecuj ˛ace, wyrazistsze ni˙z wzrok szefa, a potem kolejne trza´sniecie
drzwiczek i delikatny odgłos szumu ruszaj ˛acego silnika. Za cen˛e paliwa, które to
auto zu˙zywa na sam start, pomy´slał Coy ze smutkiem, ja mógłbym je´s´c na ciepło
przez kilka dni.
— Dzi˛ekuj˛e — usłyszał za sob ˛a głos kobiety.
* * *
Wbrew pozorom Coy nie był pesymist ˛a; ˙zeby nim zosta´c, trzeba straci´c wia-
r˛e w człowieka, a on bez tej wiary ju˙z si˛e urodził. Widział ´swiat na stałym l ˛a-
dzie jako po˙załowania godne, niepewne i nieuniknione przedstawienie; cały swój
wysiłek koncentrował na trzymaniu si˛e z dala od niego, ˙zeby minimalizowa´c ry-
zyko ewentualnych szkód. Mimo wszystko w owym czasie miał jeszcze pewn ˛a
doz˛e naiwno´sci: była to naiwno´s´c cz˛e´sciowa, dotycz ˛aca spraw i obszarów nie-
zwi ˛azanych z jego zawodem. Cztery miesi ˛ace w suchym doku nie zd ˛a˙zyły znisz-
czy´c specyficznej prostoty, wła´sciwej jego wodnemu ´swiatu: pełnego zamy´slenia
dystansu, jakby nawet nieobecno´sci, jaki niektórzy marynarze zachowuj ˛a w sto-
sunku do ludzi zawsze czuj ˛acych stały l ˛ad pod stopami. Na pewne sprawy nadal
patrzył niby z oddalenia albo z zewn ˛atrz, zachowuj ˛ac naiwn ˛a zdolno´s´c do za-
chwytu; podobnie jak wtedy, gdy był dzieckiem i stał z nosem przylepionym do
16
szyby wystawowej sklepu z zabawkami przed Bo˙zym Narodzeniem. Teraz jednak
miał pewno´s´c, bardziej podobn ˛a do spokoju ni˙z rozczarowania, ˙ze ˙zadna z tych
cudowno´sci nie była przeznaczona dla niego. ´Swiadomo´s´c, ˙ze jego imienia nie
ma na li´scie ´swi˛etego Mikołaja, ˙ze prezenty s ˛a nie dla niego, uspokajała go. Do-
brze jest nie oczekiwa´c niczego od ludzi i mie´c worek podró˙zny na tyle lekki, by
móc spakowa´c go i odej´s´c do najbli˙zszego portu, nie ˙załuj ˛ac niczego, co si˛e zosta-
wia za sob ˛a. Witamy na pokładzie. Od tysi˛ecy lat, zanim jeszcze wkl˛esłe łodzie
wyruszały w kierunku Troi, istnieli ju˙z ludzie ze zmarszczkami wokół ust i z listo-
padowymi sercami pełnymi deszczu — ci, którym własna natura ka˙ze wcze´sniej
czy pó´zniej zajrze´c z ciekawo´sci ˛a w czarny otwór lufy pistoletu — dla których
morze jest rozwi ˛azaniem i którzy doskonale wiedz ˛a, kiedy nadeszła pora, ˙zeby
znikn ˛a´c. Coy, zanim jeszcze zrozumiał, ˙ze nale˙zy do takich ludzi, ju˙z nim był
z instynktu i powołania. Kiedy´s, w Veracruz, w jakiej´s kantynie, pewna kobie-
ta — zawsze kobiety zadaj ˛a tego typu pytania — chciała si˛e dowiedzie´c, dlaczego
został marynarzem, a nie adwokatem albo dentyst ˛a; a on mógł jedynie wzruszy´c
ramionami i po dobrej chwili odrzec, kiedy ona ju˙z przestała spodziewa´c si˛e od-
powiedzi: „Morze jest czyste”. I taka jest prawda. Na pełnym morzu powietrze
jest ´swie˙ze, rany goj ˛a si˛e szybciej, a cisza jest wystarczaj ˛aco gł˛eboka, by móc
znie´s´c pytania, na które nie ma odpowiedzi, i usprawiedliwi´c własne milczenie.
Innym razem, w restauracji Sunderland w Rosario, Coy poznał pewnego rozbit-
ka, jedynego spo´sród dziewi˛etnastu członków załogi, który prze˙zył katastrof˛e —
przeciek o trzeciej nad ranem na statku płyn ˛acym po´srodku nurtu rzeki, wszyscy
´spi ˛a, a statek idzie na dno w pi˛e´c minut, glu, glu i tyle. To, co pora˙zało w tym
człowieku, to było jego milczenie. Kto´s spytał, jak to mo˙zliwe, ˙zeby osiemna-
stu ludzi poszło na dno, nawet tego nie zauwa˙zaj ˛ac. Człowiek popatrzył na niego
w milczeniu, z niech˛eci ˛a, jakby nie warto było tłumaczy´c, i podniósł do ust kufel
piwa.
Miasta — z chodnikami pełnymi ludzi, o´swietlone jak sklepowe wystawy
w czasach jego dzieci´nstwa — te˙z budziły w Coyu niech˛e´c; czuł si˛e tam nie-
zr˛ecznie i nie na miejscu, jak kaczka z dala od wody, albo jak tamten człowiek
w Rosario, cichy jak pozostałych osiemnastu, którzy byli jeszcze bardziej milcz ˛a-
cy. ´Swiat to bardzo skomplikowana konstrukcja, któr ˛a mo˙zna ogl ˛ada´c jedynie od
strony morza; stały l ˛ad przybiera spokojniejsz ˛a posta´c dopiero w nocy, podczas
wachty, kiedy sternik staje si˛e zaledwie niemym cieniem, a z trzewi statku docho-
dzi łagodne dr˙zenie maszyn. Kiedy miasta redukuj ˛a si˛e do w ˛atłych linii jasno´sci
w oddali, a l ˛ad jest błyskaj ˛acym ´swiatłem latarni morskiej po´sród wysokich fal.
Błyski te ostrzegaj ˛a, powtarzaj ˛a raz za razem: uwaga, trzymaj si˛e z dala, niebez-
piecze´nstwo. Niebezpiecze´nstwo.
Nie widział tych błysków w oczach kobiety, kiedy znów stan ˛ał przy niej
z dwiema szklankami w dłoniach, mi˛edzy stłoczonymi lud´zmi przy barze w Bo-
adas — i to był trzeci bł ˛ad tego wieczoru. Dlatego ˙ze nie ma map z oznacze-
17
niami latarni, niebezpiecze´nstw i znaków, pozwalaj ˛acymi bezpiecznie ˙zeglowa´c
po l ˛adzie. Nie ma planów tras, zaktualizowanych map, z płyciznami mierzonymi
w metrach czy s ˛a˙zniach, wytyczonymi przeprawami do tego czy innego przyl ˛ad-
ka, oznaczonymi bojami w kolorze czerwonym, zielonym lub ˙zółtym, ani regu-
laminów aborda˙zu, ani czystego horyzontu, który pozwalałby wyznaczy´c prost ˛a
wysoko´sci. Na ziemi zawsze sterujesz według namiarów, na wyczucie, i o rafach
dowiadujesz si˛e dopiero, kiedy słyszysz ich echo nie dalej ni˙z o jedn ˛a dziesi ˛at ˛a
mili od dziobu i widzisz, ˙ze ciemno´s´c morza nagle si˛e rozja´snia w biał ˛a plam˛e
skał stercz ˛acych tu˙z pod powierzchni ˛a wody. Albo kiedy słyszysz hałas niespo-
dziewanej skały — ka˙zdy marynarz wie, ˙ze gdzie´s le˙zy głaz czyhaj ˛acy wła´snie na
niego — skały morderczej, tr ˛acej o kadłub tak, ˙ze zgrzytaj ˛a chwiej ˛ace si˛e grodzie,
w tym straszliwym momencie, w którym ka˙zdy człowiek dowodz ˛acy jak ˛akolwiek
kryp ˛a wolałby by´c martwy.
— Szybki byłe´s — powiedziała.
— W barach zawsze jestem szybki.
Kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem. U´smiechała si˛e lekko, by´c mo˙ze
rozbawiona sposobem, w jaki Coy podszedł do baru, pomi˛edzy skł˛ebionym tłu-
mem, ze zdecydowaniem małego i zwinnego holownika, zamiast czeka´c gdzie´s
z tyłu, a˙z zauwa˙zy go który´s z kelnerów. Zamówił niebieski d˙zin z tonikiem dla
siebie i martini dry dla niej, i przeniósł je zwinnym wahadłowym ruchem r ˛ak, nie
roni ˛ac po drodze ani kropli. Co w takim miejscu jak Boadas i o tej porze było
niemałym wyczynem.
Patrzyła na niego poprzez kieliszek. Ciemny bł˛ekit za szkłem i czyst ˛a przej-
rzysto´sci ˛a martini.
— A co w ogóle robisz poza tym, ˙ze zr˛ecznie poruszasz si˛e w barach, chodzisz
na licytacje i ratujesz bezbronne kobiety?
— Jestem marynarzem.
— Aha.
— Marynarzem bez statku.
— Aha.
Przeszli na ty przed kilkoma minutami. Pół godziny wcze´sniej, w ´swietle la-
tarni, kiedy człowiek z kitk ˛a wsiadł do audi, ona powiedziała „dzi˛ekuj˛e” do je-
go pleców, a on si˛e odwrócił i stoj ˛ac na chodniku pierwszy raz naprawd˛e jej si˛e
przyjrzał, zdaj ˛ac sobie spraw˛e, ˙ze wszystko, co si˛e zdarzyło do tej pory, to była ta
łatwiejsza cz˛e´s´c, i ˙ze nie od niego zale˙zy, czy zatrzyma si˛e na nim jeszcze chwil˛e
to zamy´slone i nieco zaskoczone spojrzenie, które mierzyło go od stóp do głów,
jakby starało si˛e znale´z´c jego miejsce po´sród znanych sobie gatunków m˛e˙zczyzn.
Ograniczył si˛e do zarysowania na twarzy ostro˙znego u´smiechu, nieco skr˛epowa-
nego; podobnego do u´smiechu, z którym spogl ˛ada si˛e na kapitana, wchodz ˛ac na
nowy statek, w pierwszej chwili, gdy słowa nie maj ˛a znaczenia i obie strony wie-
dz ˛a, ˙ze czas poka˙ze, jak si˛e sprawy mi˛edzy nimi uło˙z ˛a. Coy jednak rozumiał, ˙ze
18
nie ma ˙zadnej gwarancji na to, ˙ze b˛edzie mie´c do´s´c czasu, i mo˙ze zdarzy´c si˛e tak,
˙ze kobieta jeszcze raz mu podzi˛ekuje i najspokojniej w ´swiecie odejdzie z jego
˙zycia na zawsze. Było to dziesi˛e´c długich badawczych sekund, które zniósł w ci-
szy i bez ruchu. PRR: Prawo Rozpi˛etego Rozporka. Mam nadziej˛e, ˙ze rozporek
mam zapi˛ety, pomy´slał. Potem zobaczył, ˙ze kobieta odchyla głow˛e na bok, do-
kładnie tyle, ile trzeba było, by lewa strona jej włosów, jasnych i gładkich, obci˛e-
tych asymetrycznie z precyzj ˛a chirurgicznego skalpela, dotkn˛eła policzka pokry-
tego piegami. Kobieta nie u´smiechn˛eła si˛e ani nie odezwała słowem, tylko ruszyła
chodnikiem w gór˛e ulicy, z r˛ekoma w kieszeniach zamszowej marynarki. Na ra-
mieniu miała zawieszon ˛a du˙z ˛a skórzan ˛a torb˛e, któr ˛a przytrzymywała ramieniem
przy ciele. Jej nos widziany z profilu był niezbyt ładny — troch˛e spłaszczony, jak-
by kiedy´s był złamany. To jednak — zdaniem Coya — wcale nie zmniejszało jej
atrakcyjno´sci, natomiast nadawało jej twarzy wyraz niezwykłej surowo´sci. Id ˛ac,
patrzyła na ziemi˛e przed sob ˛a i troch˛e w lewo, jakby dawała mu mo˙zliwo´s´c, ˙zeby
zaj ˛ał to miejsce. Szli w milczeniu, w pewnej odległo´sci od siebie, nie wymieniaj ˛ac
spojrze´n, wyja´snie´n, czy komentarzy; na skrzy˙zowaniu zatrzymała si˛e i Coy zro-
zumiał, ˙ze nadszedł czas na po˙zegnanie lub jakie´s słowa. Kobieta wyci ˛agn˛eła do
niego r˛ek˛e; uj ˛ał j ˛a w swoj ˛a wielk ˛a, niezdarn ˛a dło´n, czuj ˛ac u´scisk silny i ko´scisty,
pozostaj ˛acy w wyra´znej sprzeczno´sci z dziewcz˛ecymi piegami, ale w całkowitej
zgodzie ze spokojnym wyrazem oczu, co do których koloru zdecydował wreszcie,
˙ze s ˛a granatowe.
I wtedy Coy si˛e odezwał. Zrobił to z naturaln ˛a nie´smiało´sci ˛a, charakterystycz-
n ˛a dla niego w pierwszych kontaktach z obcymi lud´zmi, wzruszył ramionami
z prostot ˛a i doł ˛aczył do słów u´smiech, który — cho´c on sam o tym nie wiedział —
rozpromieniał jego twarz i łagodził ostro´s´c rysów. Odezwał si˛e, dotykaj ˛ac czubka
nosa, a potem znów co´s powiedział, nie wiedz ˛ac, czy kto´s gdzie´s na ni ˛a nie czeka,
czy jest z tego miasta, czy z jakiego´s innego. Powiedział to, co uwa˙zał, ˙ze po-
winien był powiedzie´c, a potem stał w miejscu, lekko si˛e kołysz ˛ac i wstrzymuj ˛ac
oddech, jak dziecko, które wła´snie wypowiedziało na głos zadan ˛a lekcj˛e i oczeku-
je, bez specjalnych nadziei, na ocen˛e nauczycielki. Wtedy ona znów przygl ˛adała
mu si˛e przez kolejnych dziesi˛e´c sekund, tak samo jak poprzednio pochyliła głow˛e
i włosy ponownie dotkn˛eły jej policzka. I odpowiedziała, ˙ze tak, czemu nie, ona
te˙z ch˛etnie by si˛e czego´s napiła. Poszli do placu Catalunya, potem przez Ramblas
i ulic ˛a Tallers. Kiedy zatrzymał si˛e, ˙zeby przepu´sci´c j ˛a przodem, przed drzwia-
mi do Boadas, pierwszy raz poczuł jej zapach, nieokre´slony i delikatny, który nie
wydawał si˛e pochodzi´c z perfum czy wody kolo´nskiej, ale ze skóry poznaczonej
złotymi plamkami, któr ˛a wyobraził sobie delikatn ˛a i ciepł ˛a, podobn ˛a w dotyku
do skórki nektarynki. Kiedy wchodzili, zbli˙zaj ˛ac si˛e do baru, stwierdził, ˙ze wszy-
scy — m˛e˙zczy´zni i kobiety — w całym lokalu najpierw patrzyli na ni ˛a, dopiero
potem na niego; i pomy´slał, ˙ze z jakiego´s dziwnego powodu tak m˛e˙zczy´zni, jak
i kobiety najpierw przygl ˛adaj ˛a si˛e pi˛eknej kobiecie, a dopiero potem zwracaj ˛a
19
spojrzenie na jej towarzysza, jakby badali, kto to taki. Jakby chcieli sprawdzi´c,
czy ze swoim wygl ˛adem jest jej godny i czy stanie na wysoko´sci zadania.
* * *
— I co robi marynarz bez statku w Barcelonie?
Siedziała na wysokim stołku, z torb ˛a na kolanach, oparta plecami o drewnian ˛a
balustrad˛e biegn ˛ac ˛a wzdłu˙z ´sciany, poni˙zej fotografii w ramkach i pami ˛atek po
go´sciach baru. W uszach nosiła kolczyki — dwie małe złote kuleczki, na dłoniach
˙zadnego pier´scionka. Prawie nie miała makija˙zu. Pod rozpi˛etym kołnierzykiem
białej koszuli, na tle setek piegów, Coy dostrzegł błyszcz ˛acy srebrny ła´ncuszek.
— Czeka — powiedział. Potem wypił łyk niebieskiego d˙zinu, zauwa˙zaj ˛ac, ˙ze
w tym czasie ona przygl ˛ada si˛e jego starej kurtce, zatrzymuje wzrok na dolnej
cz˛e´sci r˛ekawów, patrzy na ciemniejsze miejsce po nieobecnych dystynkcjach. —
Czeka na lepsze czasy.
— Marynarz powinien pływa´c.
— Nie wszyscy s ˛a tego zdania.
— Co´s nie wyszło?
Potakn ˛ał z nikłym, smutnym u´smiechem. Otworzyła torb˛e i wyj˛eła z niej pacz-
k˛e angielskich papierosów. Nie miała ładnych paznokci: były krótkie i szerokie,
o nierównych kraw˛edziach. Na pewno kiedy´s je obgryzała. Mo˙ze nadal to robi.
W paczce został ostatni papieros, którego zapaliła zapałk ˛a wyrwan ˛a z reklamo-
wego kartonika pewnego znanego mu belgijskiego armatora o nazwie Zeeland
Ship. Zauwa˙zył te˙z, ˙ze chroniła płomie´n dłoni ˛a, niemal m˛eskim gestem. Jej linia
˙zycia była bardzo długa, jakby ju˙z prze˙zyła na ziemi wiele ˙zywotów.
— To była twoja wina?
— Prawnie rzecz bior ˛ac — tak. Stało si˛e to podczas mojej wachty.
— Kolizja?
— Dotkn ˛ałem dna. Była tam skała nieoznaczona na mapie.
Tak wła´snie było. Marynarz nigdy nie powie: osiadłem na mieli´znie, czy roz-
biłem statek. Czasownikiem, którego si˛e u˙zywa, jest: dotyka´c — dotkn ˛ałem dna,
dotkn ˛ałem kei. Je´sli po´sród mgły gdzie´s na Bałtyku jeden statek wpada na drugi,
przecina go na pół i zatapia, mówi si˛e: dotkn˛eli´smy drugiego statku. Swoj ˛a drog ˛a,
zauwa˙zył, ˙ze ona te˙z u˙zyła terminu kolizja, a nie wypadek, czy zderzenie. Paczka
po papierosach le˙zała otwarta na barze i Coy zacz ˛ał si˛e jej przygl ˛ada´c: głowa ma-
rynarza umieszczona w kole ratunkowym niby w ramce i dwa statki. Od dawna
nie widział paczki playersów bez filtra, takiej jak ta, takiej jak zawsze. Niełatwo
było je dosta´c i nie wiedział, czy te niemal kwadratowe paczki nadal s ˛a sprze-
dawane w opakowaniach z białej bibułki. To zabawne, ˙ze pali wła´snie t˛e mark˛e:
licytacja morska, atlas Urrutii, no i on sam w tym wszystkim. PZZO: Prawo Za-
dziwiaj ˛acych Zbiegów Okoliczno´sci.
20
— Znasz jego histori˛e?
Wskazał na paczk˛e. Popatrzyła na ni ˛a i podniosła wzrok, zaskoczona.
— Jak ˛a histori˛e?
— Bohatera.
— Kim jest Bohater?
Powiedział jej. Opowiedział o nazwie na otoku czapki jasnobrodego mary-
narza, o jego młodo´sci na ˙zaglowcu, znajduj ˛acym si˛e po jednej stronie obrazka,
i o parowcu, tym z drugiej strony, który był jego ostatnim statkiem. O tym, jak
pan Player i synowie kupili jego portret po to, ˙zeby wydrukowa´c go na paczkach
papierosów. Potem zamilkł, a ona paliła — papieros dopalał si˛e mi˛edzy jej palca-
mi — i patrzyła na niego.
— To ładna opowie´s´c — powiedziała po chwili.
Coy wzruszył ramionami.
— Ale nie moja. Opowiada j ˛a Dominó Vitali Jamesowi Bondowi w Operacji
Grom. Pływałem kiedy´s na tankowcu, gdzie w biblioteczce mieli powie´sci Iana
Fleminga.
Pami˛etał te˙z, ˙ze ten statek, „Palestine”, stał przez półtora miesi ˛aca zablokowa-
ny w Ras Tanura, z powodu jakiego´s kryzysu mi˛edzynarodowego — płyty pokła-
du rozgrzewały si˛e do sze´s´cdziesi˛eciu stopni w straszliwym sło´ncu, a członkowie
załogi le˙zeli w kajutach, dusz ˛ac si˛e z gor ˛aca i nudy. „Palestine” był statkiem prze-
kl˛etym, pechowym, jednym z tych, na których ludzie staj ˛a si˛e sobie wrodzy, nie-
nawidz ˛a siebie nawzajem i wpadaj ˛a w obł˛ed: szef maszynowni w k ˛acie mamrotał
w delirium — schowali klucz do baru, wi˛ec pił po kryjomu alkohol metylowy
z ambulatorium, zmieszany z oran˙zad ˛a, a pierwszy oficer nie odzywał si˛e nigdy
do kapitana słowem, cho´cby statek był o włos od wej´scia na mielizn˛e. Coy miał
a˙z nadto czasu, ˙zeby czyta´c te i wiele innych powie´sci w tym pływaj ˛acym wi˛e-
zieniu, podczas nieko´ncz ˛acych si˛e dni w rozpalonym powietrzu, które wpadało
przez bulaje i powodowało, ˙ze łapał dech jak ryba wyci ˛agni˛eta z wody, a wstaj ˛ac,
pozostawiał odbity wilgotnym potem kształt swojego nagiego ciała na brudnym,
wygniecionym prze´scieradle na koi. Jaki´s grecki tankowiec został trafiony przez
bomb˛e lotnicz ˛a w odległo´sci około trzech mil od nich i Coy przez par˛e dni mógł
widzie´c ze swojej kabiny słup czarnego dymu wznosz ˛acy si˛e prosto do nieba,
w nocy za´s blask, barwi ˛acy na czerwono horyzont, wycinał bezbronne ciemne
sylwetki innych zakotwiczonych statków. Budził si˛e wówczas ka˙zdej nocy, prze-
ra˙zony koszmarem, ˙ze pływa w morzu płomieni.
— Du˙zo czytasz?
— Troch˛e. — Coy pogładził swój nos. — Troch˛e czytam. Ale zawsze tylko
o morzu.
— S ˛a te˙z inne ciekawe ksi ˛a˙zki.
— Mo˙ze. Ale mnie interesuj ˛a tylko te.
21
Kobieta przygl ˛adała mu si˛e, a on znów wzruszył ramionami i zakołysał si˛e
lekko na stopach. Zdał sobie spraw˛e, ˙ze w ogóle nie rozmawiali o człowieku z si-
wym kucykiem ani o tym, co ona wła´sciwie tu robi. Nawet nie wiedział, jak ma
na imi˛e.
* * *
Trzy dni pó´zniej, le˙z ˛ac na plecach w łó˙zku, w swoim pokoju hotelu La Mariti-
ma, Coy wpatrywał si˛e w plam˛e wilgoci na suficie. Kind of Blue. W słuchawkach
jego walkmana po So What, po łagodnym prze´slizgiwaniu si˛e brzmienia kontraba-
su, tr ˛abka Milesa Davisa nagle wchodziła ze swoim historycznym solo zło˙zonym
z dwóch nut — druga o oktaw˛e ni˙zsza od pierwszej — a Coy czekał, zawieszony
w tej pustej przestrzeni, na wyzwalaj ˛ace wyładowanie, jedyne uderzenie perkusji,
po wibracji talerzy i echu stukotu łagodz ˛acego, w sposób nieunikniony, powoln ˛a,
zachwycaj ˛ac ˛a lini˛e metalu tr ˛abki.
Uwa˙zał si˛e za niemal analfabet˛e muzycznego, ale kochał jazz, jego zuchwa-
ło´s´c i pomysłowo´s´c. Został wielbicielem jazzu podczas długich godzin słu˙zby
na mostku, kiedy pływał jako trzeci oficer na pokładzie „Fedallaha”, nale˙z ˛acego
do towarzystwa transportowego Zoeline, statku przewo˙z ˛acego owoce, na którym
pierwszy oficer, Galisyjczyk o nazwisku Neira, miał pi˛e´c ta´sm ze Smithsonian
Collection klasycznego jazzu, zawieraj ˛acych muzyk˛e od Scotta Joplina i Biksa
Beiderbecke po Theloniusa Monka i Ornette’a Colemana, poprzez Armstronga,
Ellingtona, Arta Tatuma, Billie Holiday, Charlie Parkera i innych: przez długie
godziny jazzu, z fili˙zank ˛a kawy w r˛eku, wpatrywał si˛e w morze, stoj ˛ac oparty
łokciami o reling na skrzydle mostku, w nocy, pod gwiazdami. Szef maszynowni,
Gorostiola, facet z Bilbao, bardziej znany jako Torpedowiec Tucumán, te˙z był fa-
natykiem tej muzyki; cał ˛a trójk˛e przez sze´s´c lat ł ˛aczyły jazz i przyja´z´n, najpierw
podczas czworobocznej trasy, któr ˛a pływał „Fedallah”, a potem kiedy we trójk˛e
przeszli na „Tasztego”, bli´zniaczy statek, te˙z nale˙z ˛acy do Zoeline, przewo˙z ˛acy
drobnic˛e — zbo˙ze i owoce — mi˛edzy Hiszpani ˛a, Karaibami, północn ˛a Europ ˛a
i południem Stanów Zjednoczonych. To była szcz˛e´sliwa epoka w ˙zyciu Coya.
Poprzez muzyk˛e brzmi ˛ac ˛a w słuchawkach z patio, na którym suszyło si˛e pra-
nie, dobiegał d´zwi˛ek radia córki wła´scicielki, ucz ˛acej si˛e zazwyczaj do pó´zna
w nocy. Córka wła´scicielki była dziewczyn ˛a ponur ˛a i sk ˛apo obdarzon ˛a wdzi˛e-
kiem, do której Coy zawsze u´smiechał si˛e uprzejmie, nie otrzymuj ˛ac w zamian
spojrzenia, czy cho´cby grymasu twarzy. La Maritima była dawn ˛a ła´zni ˛a publicz-
n ˛a — od 1844 roku, jak zapewniał napis nad drzwiami wychodz ˛acymi na ulic˛e
Arc del Teatre — przerobion ˛a na tani hotel dla marynarzy. Był on umiejsco-
wiony mi˛edzy starym portem i dzielnic ˛a chi´nsk ˛a, a matka dziewczyny, surowa
dama o włosach ufarbowanych na rudo, od najwcze´sniejszej młodo´sci zapewne
22
ostrzegała j ˛a przed niebezpiecze´nstwami gro˙z ˛acymi ze strony stałej klienteli, lu-
dzi nieokrzesanych i pozbawionych skrupułów, którzy wykorzystywali kobiety
w ka˙zdym porcie, kiedy tylko schodzili na l ˛ad, spragnieni alkoholu, narkotyków
i dziewczyn, mniej lub bardziej niewinnych.
Przez okno doskonale słyszał, mimo jazzu w słuchawkach, jak Noel Soto ´spie-
wa Noche de samba, en Puerto España; podkr˛ecił potencjometr. Był rozebrany,
miał na sobie tylko krótkie spodenki, a na brzuchu le˙zał mu Kapitan morza i woj-
ny Patricka O’Briana, otwarty, tekstem do dołu. Jednak jego my´sli kr ˛a˙zyły bar-
dzo daleko od morskich przygód kapitana Aubreya i doktora Maturina. Plama na
suficie przypominała zarys jakiego´s wybrze˙za, z przyl ˛adkami i zatokami, i Coy
przebiegał wzrokiem mo˙zliw ˛a, wymy´slon ˛a tras˛e pomi˛edzy obydwoma kra´ncami
˙zółtawego morza na płaskim niebie. Oczywi´scie, my´slał o niej.
Kiedy wyszli z Boadas, padało. Drobny deszcz, niezbyt dokuczliwy, nadawał
błyszcz ˛acy połysk powierzchni asfaltu i chodnika i wyznaczał snopy ´swiateł prze-
je˙zd˙zaj ˛acych samochodów. Kobieta zdawała si˛e nie przejmowa´c tym, ˙ze zmoknie
jej zamszowa marynarka, poszli wi˛ec pasa˙zem po´srodku ulicy, mi˛edzy kioskami
z pras ˛a i kwietnymi straganami, które powoli zamykano. Jaki´s mim, stoicko trwa-
j ˛acy bez ruchu w drobnym kapu´sniaczku, który ˙złobił rowki w białym pudrze na
jego nieruchomej twarzy, tak smutny, ˙ze deprymuj ˛acy wszystkich przechodniów
w promieniu dwudziestu metrów, spojrzał na nich, kiedy kobieta pochyliła si˛e,
˙zeby wrzuci´c do kapelusza monet˛e. Szła tak samo jak przedtem, nieco przodem,
patrz ˛ac na ziemi˛e po swojej lewej stronie, jakby pozostawiała Coyowi decyzj˛e,
czy zaj ˛a´c to miejsce, czy te˙z dyskretnie si˛e wycofa´c. On za´s ukradkiem obserwo-
wał jej twardy profil pod gładkimi włosami, kołysz ˛acymi si˛e przy ka˙zdym ruchu;
ultramaryna jej oczu zwracała si˛e ku niemu, to zapowiadaj ˛ac u´smiech, to znów
zamy´slone spojrzenie.
W Schilling było niewiele ludzi. Znów zamówił tonik z d˙zinem z niebieskiej
butelki, a ona zadowoliła si˛e samym tonikiem. Eva, brazylijska kelnerka, podała
szklanki, przygl ˛adaj ˛ac si˛e jej bezczelnie, a potem uniosła do góry brew w kierunku
Coya, b˛ebni ˛ac po barze tymi samymi polakierowanymi na zielono paznokciami,
które trzy poranki wcze´sniej z cał ˛a moc ˛a wbijała w jego nagie plecy. Coy przeci ˛a-
gn ˛ał dłoni ˛a po mokrych włosach i zachował niezmienny u´smiech, miły i spokojny,
wreszcie kelnerka mrukn˛eła: sukinsyn, te˙z si˛e u´smiechn˛eła i nawet nie policzyła
mu za drinka. Coy i kobieta usiedli przy stoliku, naprzeciwko wielkiego lustra
odbijaj ˛acego butelki stoj ˛ace przy ´scianie. Dalej prowadzili rw ˛ac ˛a si˛e rozmow˛e.
Kobieta nie była zbyt wymowna: dowiedział si˛e najpierw, ˙ze pracuje w muzeum,
a w pi˛e´c minut pó´zniej ustalił, ˙ze jest to Muzeum Morskie w Madrycie. Wywnio-
skował, ˙ze studiowała histori˛e i ˙ze kto´s bliski, mo˙ze jej ojciec, był zawodowym
wojskowym. Nie wiedział, czy wła´snie dlatego wygl ˛ada na dobrze wychowan ˛a
dziewczynk˛e. Dostrzegł w niej pow´sci ˛agan ˛a stanowczo´s´c, wewn˛etrzn ˛a pewno´s´c
siebie, dyskretn ˛a, jednak onie´smielaj ˛ac ˛a go.
23
Faceta z siw ˛a kitk ˛a Coy wspomniał du˙zo pó´zniej, kiedy szli pod arkadami
Plaza Real. Potwierdziła, ˙ze Urrutia istotnie jest atlasem bardzo warto´sciowym,
cho´c nie unikatowym; nie powiedziała jednak wyra´znie, czy kupiła go dla mu-
zeum, czy dla siebie. To bardzo wa˙zny atlas morski — powiedziała wymijaj ˛aco,
kiedy wspomniał scen˛e na ulicy Consell de Cent — i zawsze znajd ˛a si˛e ludzie
zainteresowani takimi przedmiotami. Kolekcjonerzy — dodała po dobrej chwi-
li. — Tego typu ludzie. Potem przechyliła w bok głow˛e i zapytała, jak mu si˛e
˙zyje w Barcelonie, chc ˛ac najwyra´zniej zmieni´c temat. Coy opowiedział o hotelu
La Maritima, o spacerach po nabrze˙zu, o słonecznych porankach na tarasie Uni-
versalu, naprzeciwko Kapitanatu Portu, gdzie mógł za cen˛e jednego piwa sp˛edzi´c
trzy, cztery godziny z ksi ˛a˙zk ˛a i walkmanem. Mówił te˙z o czasie, który mu jeszcze
pozostał, o tym, jak trudno mu ˙zy´c na l ˛adzie, bez pracy i bez pieni˛edzy. Wtedy od-
niósł wra˙zenie, ˙ze na ko´ncu podcieni placu widzi niskiego, w ˛asatego człowieczka
w kraciastej marynarce, z wybrylantynowanymi włosami, który po południu był
na licytacji. Obserwował go przez chwil˛e, ˙zeby si˛e upewni´c, a potem spojrzał
na ni ˛a, sprawdzaj ˛ac, czy te˙z zauwa˙zyła jego obecno´s´c; jej oczy jednak były cał-
kiem pozbawione wyrazu, jakby nie dostrzegała niczego niezwykłego. Kiedy Coy
znów spojrzał w tamtym kierunku, osobnik w kraciastej marynarce był nadal na
miejscu, spacerował z r˛ekami zało˙zonymi na plecach, jakby nigdy nic.
Byli na wysoko´sci wej´scia do Klubu Fajki, szybko wi˛ec policzył w my´slach,
ile mu jeszcze zostało w portfelu, i stwierdził, ˙ze mo˙ze pozwoli´c sobie na zapro-
szenie jej na kolejny kieliszek, a w najgorszym razie Roger, szef klubu, udzieli mu
kredytu. Wydawała si˛e zaskoczona miejscem, dzwonkiem przy drzwiach, starymi
schodami i lokalem na drugim pi˛etrze, z niezwykłym barem i kanap ˛a, o ´scianach
pokrytych rycinami przedstawiaj ˛acymi Sherlocka Holmesa. Tej nocy nie grano
tam jazzu, stan˛eli wi˛ec przy pustym barze, w którego ko´ncu Roger rozwi ˛azy-
wał krzy˙zówk˛e. Spróbowała niebieskiego d˙zinu i pochwaliła jego zapach, potem
stwierdziła, ˙ze jest zachwycona lokalem, dodaj ˛ac, ˙ze nigdy nie podejrzewała, ˙ze
w Barcelonie mog ˛a istnie´c takie miejsca. Coy powiedział jej, ˙ze wła´snie chc ˛a za-
mkn ˛a´c ten klub, bo s ˛asiedzi skar˙z ˛a si˛e na hałas i muzyk˛e — mog ˛a si˛e wi˛ec czu´c
jak na statku, który zaraz pójdzie na ˙zyletki. W k ˛aciku ust została jej kropla d˙zinu
z tonikiem, i pomy´slał, ˙ze na szcz˛e´scie wypił dopiero trzy kieliszki, bo jeszcze ze
dwa wi˛ecej, a byłby gotów wyci ˛agn ˛a´c r˛ek˛e i palcami otrze´c t˛e kropl˛e, a ona nie
wygl ˛adała na jedn ˛a z tych, co pozwalaj ˛a ociera´c cokolwiek marynarzom, których
wła´snie poznały i których obserwuj ˛a z mieszanin ˛a rezerwy, uprzejmo´sci i grzecz-
no´sci. W ko´ncu spytał, jak ma na imi˛e, a ona znów si˛e u´smiechn˛eła — tym razem
dopiero po chwili, jakby musiała przeby´c dalek ˛a drog˛e, ˙zeby to zrobi´c — a po-
tem utkwiła spojrzenie w Coyu: naprawd˛e jej oczy wpatrywały si˛e w niego dług ˛a
i intensywn ˛a sekund˛e, i wreszcie powiedziała swoje imi˛e. Stwierdził wtedy, ˙ze
imi˛e było równie niezwykłe jak jej wygl ˛ad, jednak pasowało do niej jak ulał. Po-
wiedziała je tylko raz, gło´sno i powoli, zanim jeszcze z jej ust znikn ˛ał odległy
24
ARTURO PÉREZ-REVERTE CMENTARZYSKO BEZIMIENNYCH STATKÓW
SPIS TRE´SCI SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 1 Pozycja katalogowa 307. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6 2 Gablota z pami ˛atkami z Trafalgaru . . . . . . . . . . . . . . . . 29 3 Zaginiony statek. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47 4 Szeroko´s´c i długo´s´c geograficzna . . . . . . . . . . . . . . . . . 68 5 Południk zero . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 94 6 O rycerzach i giermkach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 116 7 Dublon Ahaba . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 137 8 Pozycja zliczona. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 155 9 Kobiety z forkasztelu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 179 10 Wybrze˙ze korsarzy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 200 11 Morze Sargassowe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 222 12 Południowy zachód ku południowi . . . . . . . . . . . . . . . . 246 13 Profesor kartografii . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 269 14 Tajemnica zielonych langust . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 292 15 T˛eczówki diabła . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 311 16 Cmentarzysko Bezimiennych Statków . . . . . . . . . . . . . . . 328
Mapa morska to co´s wi˛ecej ni˙z narz˛edzie, niezb˛edne, by przemie´sci´c si˛e z jednego miejsca na inne; to jest rycina, karta historii, czasem powie´s´c przygodowa. Jacques Dupuet, Marynarz
Przyjrzyjmy si˛e nocy. Jest niemal doskonała, Gwiazda Polarna widoczna jest dokładnie na swoim miejscu, pi˛e´c odległo´sci na prawo wzdłu˙z linii wyznaczonej przez Merak i Dubhe. Gwiazda Polarna b˛edzie trwała w tym samym miejscu przez nast˛epnych dwadzie´scia tysi˛ecy lat i wszyscy ˙zeglarze, którzy na ni ˛a spojrz ˛a, b˛e- d ˛a czu´c pociech˛e, widz ˛ac j ˛a tam w górze, bo dobrze jest wiedzie´c, ˙ze istnieje co´s, co niezmiennie trwa w tym samym miejscu, gdy ludzie musz ˛a wyznacza´c tra- sy na mapie morskiej albo w´sród zamglonych pejza˙zy swego ˙zycia. Je´sli nadal b˛edziemy uwa˙znie wpatrywa´c si˛e w gwiazdy, bez trudno´sci odnajdziemy Orio- na, a potem Perseusza i Plejady. To łatwe, bo noc jest pogodna, bezchmurna, nie wieje nawet najl˙zejsza bryza. Wiatr z południowego zachodu ustał po zachodzie sło´nca, a dok wydaje si˛e czarnym lustrem odbijaj ˛acym ´swiatła d´zwigów porto- wych, iluminowane zamki na wzgórzach i odblask — zielony z lewej i czerwony z prawej — latarni morskich San Pedro i Navidad. Podejd´zmy teraz do m˛e˙zczyzny. Stoi nieruchomo, oparty o zwie´nczenie mu- rów obronnych. Patrzy na niebo, które staje si˛e coraz ciemniejsze od wschodniej strony, i my´sli, ˙ze jutro znów b˛edzie wiało z Lewantu, co spowoduje, ˙ze na peł- nym morzu fala b˛edzie wysoka. M˛e˙zczyzna wygl ˛ada, jakby si˛e u´smiechał; je´sli jednak kto´s spojrzałby na jego twarz o´swietlon ˛a od dołu odblaskiem portu, łatwo by stwierdził, ˙ze bywaj ˛a na ´swiecie lepsze u´smiechy: mniej gorzkie i pogodniej- sze. Ale my wiemy, o co chodzi. Wiemy, ˙ze w ostatnich tygodniach na pełnym morzu, i to niewiele mil st ˛ad, wiatr i wysoka fala zadecydowały o ˙zyciu tego czło- wieka. Chocia˙z teraz nie ma to ju˙z ˙zadnego znaczenia. Nie tra´cmy go z oczu, bo b˛edziemy opowiada´c wła´snie jego histori˛e. Kie- dy spojrzymy na port, zauwa˙zymy ´swiatła statku, który powoli odpływa od kei. D´zwi˛ek maszyn dociera do nas przytłumiony odległo´sci ˛a i gwarem miasta, widzi- my, jak porusza si˛e woda, krojona ruchem ´sruby, podczas gdy członkowie załogi 4
wci ˛agaj ˛a na pokład ostatnie metry cum. I obserwuj ˛ac sponad muru statek, m˛e˙z- czyzna czuje dwa zupełnie ró˙zne rodzaje bólu: jeden rodzi si˛e w ˙zoł ˛adku z te- go samego smutku, który rysuje na jego ustach grymas, przypominaj ˛acy — i ju˙z wkrótce zrozumiemy, ˙ze zaledwie przypominaj ˛acy — u´smiech. Ale odczuwa jesz- cze inny ból, ostrzejszy i bardziej konkretny, który raz wzmaga si˛e, raz słabnie, w prawym boku, gdzie chłodna wilgo´c przylepia koszul˛e do ciała, a krew s ˛aczy si˛e ku biodru i od ´srodka moczy spodnie, z ka˙zdym uderzeniem serca i z ka˙zdym skurczem t˛etnic. Na szcz˛e´scie, my´sli m˛e˙zczyzna, tej nocy moje serce bije bardzo wolno.
Rozdział 1. Pozycja katalogowa 307 Wszelako przepłyn ˛ałem przez biblioteki i ˙zeglowałem po oceanach. Herman Melville, Moby Dick Mógłby mie´c na imi˛e Izmael, ale naprawd˛e nazywał si˛e Coy. Spotkałem go w przedostatnim akcie tej opowie´sci, gdy miał zosta´c kolejnym rozbitkiem, który dryfuje na powierzchni wody, trzymaj ˛ac si˛e trumny, kiedy wielorybniczy statek „Rachela” poszukuje swych zagubionych dzieci. Od jakiego´s czasu unosiły go zmienne pr ˛ady, tak˙ze tego popołudnia, kiedy poszedł do domu aukcyjnego Clay- more w Barcelonie, po prostu ˙zeby tam sp˛edzi´c troch˛e czasu. W kieszeni miał bardzo niewiele gotówki, a w pokoju taniego hotelu w pobli˙zu Ramblas kilka ksi ˛a˙zek, sekstant i dyplom pierwszego oficera, którego wa˙zno´s´c Naczelna Dyrek- cja ˙Zeglugi Handlowej cztery miesi ˛ace temu zawiesiła na dwa lata, po tym jak „Isla Negra”, czterdziestotonowy kontenerowiec, rozbił si˛e o podwodn ˛a skał˛e na Oceanie Indyjskim, o godzinie 4.20 rano, podczas jego wachty. Coy lubił aukcje przedmiotów zwi ˛azanych z morzem, mimo ˙ze w tych cza- sach nie mógł pozwoli´c sobie na udział w licytacji. Dom aukcyjny Claymore, mieszcz ˛acy si˛e na pierwszym pi˛etrze jednego z budynków ulicy Consell de Cent, był klimatyzowany i na zako´nczenie serwowano kieliszek szampana, a recepcjo- nistka miała długie nogi i miły u´smiech. Lubił patrze´c na licytowane przedmioty i wyobra˙za´c sobie kolejne katastrofy, które nimi miotały z miejsca na miejsce, a˙z wyrzuciły je na t˛e ostatni ˛a pla˙z˛e. Podczas licytacji, siedz ˛ac z r˛ekami w kieszeniach marynarskiej kurtki z granatowego sukna, uwa˙znie przygl ˛adał si˛e osobom kupu- j ˛acym jego kolejnych faworytów. Cz˛esto zaj˛ecie to ko´nczyło si˛e rozczarowaniem: pewien wspaniały skafander płetwonurka, którego miedziane okucia, powyginane i pełne chwalebnych blizn, kierowały my´sli ku morskim katastrofom, ławicom g ˛a- bek i filmom Negulesco, z gigantycznymi kalmarami i Sofi ˛a Loren wynurzaj ˛ac ˛a si˛e z wody, jakby rze´zbion ˛a pod mokr ˛a bluzk ˛a, został kupiony przez antykwariu- sza, któremu nawet nie zadr˙zała r˛eka, kiedy podnosił tabliczk˛e z jego numerem. 6
Z kolei kompas namiarowy firmy Browne & Son, bardzo stary, w ´swietnym sta- nie i z oryginaln ˛a skrzynk ˛a, za który Coy byłby gotów odda´c dusz˛e w czasach studiów morskich, został kupiony za cen˛e wywoławcz ˛a przez osobnika wygl ˛ada- j ˛acego tak, jakby o morzu nie wiedział nic poza tym, ˙ze je´sli przedmiot ten sprzeda na wystaw˛e do dowolnego luksusowego sklepu ze sprz˛etem ˙zeglarskim, dostanie za niego kwot˛e dziesi˛eciokrotnie przewy˙zszaj ˛ac ˛a zapłacon ˛a sum˛e. Tego popołudnia licytator sprzedał równie˙z za cen˛e wywoławcz ˛a przedmiot o numerze katalogowym 306 — chronometr Ulysse Nardin z włoskiej Regia Ma- rina; sprawdził notatki, poprawiwszy uprzednio palcem wskazuj ˛acym okulary na nosie. Był to człowiek o miłym sposobie bycia, ubrany w koszul˛e koloru łososio- wego z nieco ekstrawaganckim krawatem. Mi˛edzy kolejnymi licytacjami popijał malutkimi łykami wod˛e ze stoj ˛acej obok szklanki. — Kolejna pozycja: Atlas morski wybrze˙zy Hiszpanii, autorstwa Urrutii Sal- cedo. Numer trzysta siedem. Zapowiedzi towarzyszył dyskretny u´smiech i obserwuj ˛acy go od dawna Coy doskonale wiedział, ˙ze u´smiech ten jest zarezerwowany dla przedmiotów, których znaczenie licytator chce szczególnie wyró˙zni´c. Klejnot osiemnastowiecznej kar- tografii, dodał po wywa˙zonej przerwie, akcentuj ˛ac słowo klejnot, jakby koniecz- no´s´c rozstania z nim była du˙z ˛a przykro´sci ˛a. Jego pomocnik, młodzieniec ubrany w niebieski kitel, uniósł nieco olbrzymi wolumin, tak aby wszyscy na sali mogli go zobaczy´c, i Coy spojrzał na niego z odrobin ˛a melancholii: według informacji w katalogu Claymore niezmiernie trudno spotka´c go na rynku, poniewa˙z wi˛ek- szo´s´c egzemplarzy przechowywana jest w bibliotekach i muzeach. Ten zachował si˛e w ´swietnym stanie, najprawdopodobniej nigdy nie znalazł si˛e na pokładzie ˙zadnego statku, gdzie wilgo´c, ´slady ołówka i pracy na jego kartach pozostawiłyby nieusuwalne ´slady. Licytator otworzył przetarg sum ˛a, która Coyowi pozwoliłaby prze˙zy´c pół roku w rozs ˛adnym dostatku. M˛e˙zczyzna o szerokich plecach, odsłoni˛etym czole i dłu- gich siwych włosach zebranych w kucyk, siedz ˛acy w pierwszym rz˛edzie, z ko- mórkowym telefonem, który — ku rozdra˙znieniu całej sali — dzwonił ju˙z trzy- krotnie, podniósł tabliczk˛e z numerem 11; inne dłonie unosiły si˛e kolejno i uwaga licytatora, trzymaj ˛acego w górze mały drewniany młotek, przenosiła si˛e z jednej osoby na drug ˛a, a jego pełen kultury głos powtarzał ka˙zd ˛a z ofert, jakby sugeruj ˛ac nast˛epne, z monotoni ˛a profesjonalisty. Cena wyj´sciowa zbli˙zała si˛e do podwoje- nia i kolejni ch˛etni do nabycia pozycji katalogowej nr 307 odpadali po drodze. Na placu boju pozostał za˙zywny osobnik z siw ˛a kitk ˛a, chudy brodacz, kobieta — Coy widział jedynie jej ´sredniej długo´sci jasne włosy i r˛ek˛e unosz ˛ac ˛a kartonik — oraz łysy m˛e˙zczyzna, bardzo dobrze ubrany. Kiedy kobieta podwoiła cen˛e wywoław- cz ˛a, człowiek z siwym kucykiem odwrócił si˛e w jej kierunku z min ˛a pełn ˛a irytacji, a Coy dostrzegł zielonkawe oczy, agresywny profil z wielkim nosem i arogancki wyraz twarzy. Dło´n unosz ˛ac ˛a tabliczk˛e zdobiły liczne złote pier´scienie. Wyra´z- 7
nie był nieprzyzwyczajony, by kto´s z nim rywalizował na licytacji, gwałtownie obrócił si˛e w prawo, a młoda brunetka, mocno wymalowana, która szeptem odpo- wiadała na telefon, ilekro´c dzwonił, musiała znie´s´c jego napad szału, gdy ostro, cho´c cichym głosem, zacz ˛ał j ˛a obwinia´c o to, co si˛e działo. — Czy kto´s jest gotów da´c wi˛ecej? Człowiek z siwym kucykiem podniósł r˛ek˛e, a blondynka odparła atak, uno- sz ˛ac tabliczk˛e z numerem 74. W sali zaczynało si˛e wyczuwa´c podniecenie. Chu- dy brodacz postanowił wycofa´c si˛e z licytacji, a po kolejnych dwóch podwy˙zkach ceny łysy, dobrze ubrany m˛e˙zczyzna, zacz ˛ał si˛e waha´c. Go´s´c z kucykiem kolejny raz podniósł cen˛e, po czym wzi ˛ał z r ˛ak sekretarki znów dzwoni ˛acy — ku obu- rzeniu siedz ˛acej wokół publiczno´sci — telefon, który umie´scił mi˛edzy uchem, a ramieniem, drug ˛a r˛ek ˛a unosz ˛ac tabliczk˛e na czas, by zablokowa´c kolejn ˛a ofert˛e blondynki. Na tych wysoko´sciach licytacji cała sala trzymała stron˛e blondynki, marz ˛ac, ˙zeby facetowi z kitk ˛a sko´nczyły si˛e pieni ˛adze albo wyładowały baterie w telefonie. Cena atlasu Urrutii została ju˙z potrojona i Coy wymienił rozbawione spojrzenie z siedz ˛acym obok ciemnowłosym człowieczkiem z g˛estymi czarnymi w ˛asami i wybrylantowanymi włosami zaczesanymi do tylu. S ˛asiad odpowiedział na spojrzenie uprzejmym u´smiechem, trzymaj ˛ac r˛ece zało˙zone na podołku i kr˛e- c ˛ac młynka. Był drobny i zadbany, niemal kokieteryjny, z muszk ˛a w czerwone kropki, ubrany w dziwaczn ˛a marynark˛e, która ł ˛aczyła styl ksi˛ecia Walii i szkocki tartan i nadawała jej wła´scicielowi przedziwnie brytyjski wygl ˛ad Turka ubranego w sklepie Burberrys. Miał oczy melancholijne, sympatyczne, nieco wyłupiaste, jak u ˙zab wyst˛epuj ˛acych w bajkach. — Czy kto´s daje wi˛ecej? Licytator trzymał młotek w górze, a jego badawcze spojrzenie skierowało si˛e ku osobnikowi z kitk ˛a, który oddał telefon komórkowy sekretarce i patrzył na niego ze wzburzeniem. Ostatnia propozycja, dokładna trzykrotno´s´c ceny wywo- ławczej, została zgłoszona przez jasnowłos ˛a kobiet˛e, której twarzy Coy ci ˛agle nie widział, mimo ˙ze z ciekawo´sci ˛a wypatrywał mi˛edzy głowami ludzi siedz ˛acych przed nim. Nie wiadomo wła´sciwie, co bardziej zło´sciło człowieka z kitk ˛a — czy poziom licytacji, czy te˙z zaci˛eta rywalizacja kobiety. — Szanowni pa´nstwo, czy kto´s daje wi˛ecej? — zapytał licytator z pełnym spokojem. Zwracał si˛e do faceta z kitk ˛a, odpowiedzi jednak nie uzyskał. Cała sala pa- trzyła wyczekuj ˛aco w tym samym kierunku. Coy te˙z. — Jest to zatem, jak si˛e wydaje, cena ostateczna, po raz pierwszy... Po raz drugi... Siwowłosy człowiek podniósł swoj ˛a tabliczk˛e tak gwałtownie, jakby wyci ˛agał bro´n. Przez sal˛e przebiegł szmer, a Coy znów spojrzał na blondynk˛e. Jej tablicz- ka ju˙z była w górze, przebijała i t˛e ofert˛e. Znów pojawiło si˛e na sali napi˛ecie i jakby to była walka na ´smier´c i ˙zycie, wszyscy obecni obserwowali przez kil- 8
ka nast˛epnych minut szybki pojedynek, za którego zawrotnym tempem — jeszcze nie opadła tabliczka z numerem 11, a ju˙z był w górze numer 74 — nie był w stanie pod ˛a˙za´c nawet licytator, który kilkakrotnie musiał zrobi´c przerw˛e, ˙zeby podnie´s´c do ust stoj ˛ac ˛a na pulpicie szklank˛e wody. — Czy kto´s da wi˛ecej? Cena atlasu Urrutii osi ˛agn˛eła poziom pi˛eciokrotnie wy˙zszy ni˙z wyj´sciowa, kiedy numer 11 popełnił bł ˛ad. Mo˙ze zawiodły go nerwy, cho´c by´c mo˙ze był to bł ˛ad sekretarki, która odebrała znów natarczywie dzwoni ˛acy telefon i podała go w krytycznym momencie, kiedy licytator z młotkiem w górze oczekiwał kolejnej propozycji, a m˛e˙zczyzna z siw ˛a kitk ˛a zamy´slił si˛e, jakby jeszcze raz rozwa˙za- j ˛ac cał ˛a spraw˛e. Bł ˛ad, je´sli w ogóle był tam bł ˛ad, mógł te˙z popełni´c licytator, który zinterpretował gwałtowny gest m˛e˙zczyzny odwracaj ˛acego si˛e do sekretarki jako rezygnacj˛e z dalszej licytacji. A mo˙ze wcale nie było bł˛edu, bo licytatorzy, jak wszyscy ludzie na ´swiecie, maj ˛a swoje sympatie i antypatie, wi˛ec i ten mógł sprzyja´c jednej ze stron. Jaka by nie była prawda, wystarczyły trzy sekundy, by młotek wyl ˛adował na pulpicie, a atlas Urrutii został sprzedany kobiecie, której twarzy Coy nadal nie widział. * * * Pozycja numer 307 była jedn ˛a z ostatnich i dalszy ci ˛ag licytacji przebiegł bez wi˛ekszych emocji i szczególnych wydarze´n; m˛e˙zczyzna z kitk ˛a nie licytował ju˙z niczego wi˛ecej, przed ko´ncem aukcji wstał i opu´scił sal˛e, wyprzedzaj ˛ac szyb- ki stukot obcasów sekretarki; wychodz ˛ac, obrzucił w´sciekłym spojrzeniem blon- dynk˛e. Ona te˙z nie podniosła wi˛ecej swojej tabliczki. Chudzielec z brod ˛a nabył bardzo pi˛ekny morski teleskop, a m˛e˙zczyzna, o szorstkim wygl ˛adzie i brudnych paznokciach, siedz ˛acy tu˙z przed Coyem, kupił minimalnie powy˙zej ceny wywo- ławczej niemal metrowej długo´sci makiet˛e ˙zaglowca „San Juan Nepomuceno”, w całkiem dobrym stanie. Ostatnia pozycja, komplet starych map brytyjskiej ad- miralicji, w ogóle nie został sprzedany. Wreszcie licytator zako´nczył sesj˛e, wszy- scy wstali i przeszli do przyległego saloniku, gdzie dom aukcyjny Claymore za- praszał swoich klientów na kieliszek szampana. Coy szukał wzrokiem jasnowłosej kobiety. W innych okoliczno´sciach po´swi˛e- ciłby wi˛ecej uwagi u´smiechowi młodej recepcjonistki, która podeszła z tac ˛a, pro- ponuj ˛ac wysmukły kieliszek. Recepcjonistka znała go ju˙z z poprzednich aukcji i cho´c wiedziała, ˙ze nigdy nie licytuje, czuła pewn ˛a słabo´s´c do m˛e˙zczyzny w spra- nych d˙zinsach i białych sportowych butach, ubranego w ciemnogranatow ˛a kurtk˛e ozdobion ˛a dwoma równoległymi rz˛edami guzików, które w innych czasach miały złoty kolor i wytłoczon ˛a kotwic˛e, symbol marynarki handlowej, a obecnie były du˙zo dyskretniejsze — czarne i plastikowe. Równie˙z na mankietach mo˙zna było 9
dostrzec ´slady oficerskich naszywek, które niegdy´s je zdobiły. Coy lubił t˛e kurtk˛e, mo˙ze dlatego ˙ze nosz ˛ac j ˛a, czuł si˛e mimo wszystko zwi ˛azany z morzem. Zwłasz- cza popołudniami, gdy włócz ˛ac si˛e po okolicach portu, z rozrzewnieniem my´slał o czasach, kiedy po prostu mo˙zna było zamustrowa´c si˛e na statek i jeszcze istniały dalekie wyspy daj ˛ace człowiekowi schronienie: sprawiedliwe republiki, w których nie liczyły si˛e ˙zadne zawieszenia uprawnie´n na dwa lata i do których nie docierały wezwania z s ˛adów morskich ani nakazy aresztowania. Kurtka ta została uszyta na miar˛e, razem z czapk ˛a i odpowiednimi spodniami, u nast˛epców Rafaela Vallsa, przed pi˛etnastoma laty, zaraz po tym, jak zdał egzamin na drugiego oficera nawi- gacyjnego. Kiedy jeszcze pływał, zawsze miał j ˛a ze sob ˛a i wkładał na te okazje — coraz rzadsze w ˙zyciu oficera marynarki handlowej — gdy nale˙zało ubra´c si˛e po- rz ˛adnie. Nazywał t˛e star ˛a kurtk˛e mundurem Lorda Jima — bardzo odpowiednio do jego obecnej sytuacji — od pocz ˛atku tego etapu ˙zycia, który jako zaci˛ety czy- telnik literatury marynistycznej okre´slał mianem epoki Conrada. Bo wcze´sniej Coy prze˙zył ju˙z epok˛e Stevensona oraz epok˛e Melville’a; i z tych wszystkich trzech epok, według których porz ˛adkował swoje ˙zycie, ogl ˛adaj ˛ac si˛e na kilwa- ter, który ka˙zdy człowiek zostawia za ruf ˛a, ta ostatnia wydawała mu si˛e najmniej szcz˛e´sliw ˛a. Wła´snie sko´nczył trzydzie´sci osiem lat, miał przed sob ˛a dwadzie´scia miesi˛ecy zawieszenia w obowi ˛azkach i egzamin kapita´nski odło˙zony na nieokre- ´slon ˛a przyszło´s´c; osiadł na mieli´znie l ˛adu z takimi papierami, ˙ze ka˙zdy armator, którego biura przekroczyłby próg, zmarszczyłby brew; a tani hotel le˙z ˛acy niedale- ko Ramblas i całodzienne wy˙zywienie, przygotowywane na miejscu przez pani ˛a Teres˛e, bezlito´snie wyka´nczały jego oszcz˛edno´sci. Jeszcze ze dwa tygodnie i b˛e- dzie musiał przyj ˛a´c jak ˛akolwiek prac˛e, cho´cby zwykłego marynarza na pokładzie jednego z tych zardzewiałych statków z ukrai´nsk ˛a załog ˛a, greckim kapitanem i ja- k ˛a´s antylsk ˛a bander ˛a, cz˛esto wioz ˛acych fikcyjny ładunek, którym niekiedy arma- torzy pozwalali zaton ˛a´c, ˙zeby dosta´c ubezpieczenie, najcz˛e´sciej nie daj ˛ac nawet czasu na spakowanie worka. Miał do wyboru t˛e mo˙zliwo´s´c albo poszukanie spo- sobu na ˙zycie na stałym l ˛adzie — ju˙z sama taka my´sl przyprawiała go o mdło´sci, bo Coy — cho´c na pokładzie „Isla Negra” na niewiele mu si˛e to przydało — miał w wysokim stopniu rozwini˛et ˛a podstawow ˛a zalet˛e ka˙zdego marynarza: poczucie niepewno´sci, rozumianej jako nieufno´s´c; co´s, co pojmie tylko kto´s, kto w Zato- ce Biskajskiej widzi, ˙ze ci´snienie na barometrze w ci ˛agu trzech godzin spadło o pi˛e´c milibarów albo ˙ze w cie´sninie Ormuz wyprzedza go tankowiec o wyporno- ´sci pół miliona ton i długo´sci czterystu metrów, który powoli zamyka mu drog˛e. To było to samo niejasne odczucie, czy szósty zmysł, które sprawia, ˙ze człowiek zrywa si˛e ze snu w ´srodku nocy, bo jego ucho wyłowiło zmian˛e rytmu maszyn, lub niepokoi si˛e na widok czarnej chmury, pojawiaj ˛acej si˛e w oddali na horyzoncie, i które powoduje, ˙ze nagle, bez wyra´znego powodu kapitan staje na mostku, po prostu ˙zeby si˛e rozejrze´c jakby nigdy nic. Jest to zreszt ˛a do´s´c powszechne u ludzi, w których zawodzie podczas wachty jest norm ˛a stałe porównywanie wskaza´n ˙zy- 10
roskopu z kompasem magnetycznym, czyli inaczej mówi ˛ac — stała ´swiadomo´s´c, ˙ze kierunek obranego kursu jest inny, ni˙z wskazuje ka˙zdy z przyrz ˛adów, i ˙ze ˙zaden ze wskazywanych kierunków nie jest prawdziwy. A w przypadku Coya, paradok- salnie, to poczucie niepewno´sci wzrastało, kiedy przestawał chodzi´c po pokładzie statku. Jego pech — czy mo˙ze szcz˛e´scie — polegał na tym, ˙ze był jednym z tych ludzi, dla których jedyne nadaj ˛ace si˛e do zamieszkania miejsce znajdowało si˛e w odległo´sci dziesi˛eciu mil od najbli˙zszego brzegu. Wypił łyk z kieliszka, który wła´snie z kokieteri ˛a podała mu hostessa. Nie był raczej atrakcyjnym m˛e˙zczyzn ˛a, jego wzrost, mniej ni˙z ´sredni, sprawiał, ˙ze ramio- na wydawały si˛e jeszcze szersze, bardzo mocne; dłonie miał płaskie i twarde, odziedziczone po ojcu, niefortunnym handlarzu wyposa˙zeniem okr˛etowym, któ- ry z braku maj ˛atku pozostawił mu w spadku kołysz ˛acy, raczej niezdarny sposób chodzenia, wła´sciwy ludziom nieprzekonanym, ˙ze ziemi, po której st ˛apaj ˛a, mo˙z- na zaufa´c. Ostre linie du˙zych ust i wydatnego, agresywnego nosa łagodził wyraz oczu, spokojnych, ciemnych i dobrotliwych, który przywodził na my´sl pewne my- ´sliwskie psy spogl ˛adaj ˛ace na swojego pana. Jego u´smiech — nie´smiały, szczery, niemal dzieci˛ecy, pojawiaj ˛acy si˛e czasem na ustach jakby dla wzmocnienia efektu lojalnego i smutnego spojrzenia, został nagrodzony kieliszkiem i przyjaznym ge- stem recepcjonistki, która w tej chwili oddalała si˛e po´sród klientów, w minimalnej spódnicy, na zgrabnych nogach, przekonana, ˙ze Coy na nie patrzy. Ale tylko tak s ˛adziła. Poniewa˙z dokładnie w tej chwili Coy, podnosz ˛ac kie- liszek do ust, rozgl ˛adał si˛e wokół, w poszukiwaniu jasnowłosej kobiety. Przez chwil˛e zatrzymał wzrok na drobnym m˛e˙zczy´znie o melancholijnym spojrzeniu, ubranym w kraciast ˛a marynark˛e, który uprzejmie skin ˛ał mu głow ˛a. I nadal rozgl ˛a- dał si˛e po sali, a˙z wreszcie j ˛a dostrzegł: stała w tłumie, znów odwrócona tyłem, i rozmawiała z licytatorem, trzymaj ˛ac w r˛eku kieliszek. Ubrana była w zamszow ˛a marynark˛e, ciemn ˛a spódnic˛e i buty na płaskim obcasie. Powoli zbli˙zał si˛e do niej, zaciekawiony, patrzył na złote, gładkie włosy, ´sci˛ete krótko na karku i opadaj ˛ace po bokach na wysoko´s´c szcz˛eki, w dwóch liniach asymetrycznych i uko´snych, a równocze´snie doskonałych. Kiedy rozmawiała, jej włosy łagodnie si˛e kołysały, a ich ko´ncówki dotykały policzków, które Coy widział jedynie z boku, w skró- conej perspektywie. Kiedy pokonał dwie trzecie odległo´sci dziel ˛acej go od niej, stwierdził, ˙ze skóra na jej odsłoni˛etej szyi pokryta była piegami: setkami male´n- kich plamek, odrobin˛e ciemniejszych ni˙z pigment karnacji, nie całkiem bladej, mimo jasnych włosów, których ton ´swiadczył o kontakcie ze sło´ncem, otwartym niebem, ˙zyciem na ´swie˙zym powietrzu. I wtedy, kiedy dzieliły go od niej ledwo dwa kroki i ju˙z zamierzał j ˛a niepostrze˙zenie okr ˛a˙zy´c, ˙zeby zobaczy´c jej twarz, kobieta po˙zegnała si˛e z licytatorem i odwróciła, pozostaj ˛ac kilka sekund dokład- nie na wprost Coya — tyle czasu, ile potrzebowała, by odstawi´c na blat trzymany w dłoni kieliszek, po czym łagodnym ruchem ramion i bioder wymin˛eła go i ode- szła. Ich spojrzenia skrzy˙zowały si˛e na krótk ˛a chwil˛e i przez ten moment dostrzegł 11
niezwykłe, ciemne oczy z niebieskimi refleksami. A mo˙ze odwrotnie: niebieskie oczy z ciemnymi refleksami. Granatowe t˛eczówki omiotły twarz Coya, nie zwra- caj ˛ac na ni ˛a uwagi, podczas gdy on stwierdził, ˙ze piegi pokrywały tak˙ze jej twarz, szyj˛e i r˛ece, co nadawało jej szczególny wygl ˛ad, atrakcyjny i niemal dziewcz˛ecy, cho´c musiała mie´c sporo ponad dwadzie´scia lat. Na prawym nadgarstku zauwa- ˙zył m˛eski stalowy zegarek z czarn ˛a tarcz ˛a. Była jakie´s pół pi˛edzi wy˙zsza od niego i była bardzo ładna. * * * Pi˛e´c minut pó´zniej Coy wyszedł na ulic˛e. Odblask ´swiateł miasta barwił chmury p˛edz ˛ace na południowy wschód po ciemnym niebie: wiedział, ˙ze zaraz zerwie si˛e wiatr i jeszcze mo˙ze tej nocy pada´c. Stał przed wej´sciem z r˛ekami w kieszeniach kurtki, zastanawiaj ˛ac si˛e, czy pój´s´c w lewo, czy w prawo — co oznaczało wybór mi˛edzy kanapk ˛a w pobliskim barze, a spacerem do Plaza Re- al i dwiema szklaneczkami d˙zinu z niebieskiej butelki Bombay Saphire z du˙z ˛a ilo´sci ˛a toniku. A mo˙ze jedn ˛a, szybko si˛e poprawił, przypominaj ˛ac sobie ˙załosny stan własnego portfela. Na ulicy panował niewielki ruch i mi˛edzy li´s´cmi na drze- wach, jak daleko si˛egał wzrokiem, długa linia ´swiateł po kolei zmieniała kolor z pomara´nczowego na czerwony. Po dziesi˛eciu sekundach namysłu, w chwili kie- dy ostatnie ´swiatło zmieniło si˛e na czerwone, a najbli˙zsze — na zielone, ruszył w prawo. I to był jego pierwszy bł ˛ad tego wieczoru. PSWNP: Prawo Spotka´n Wcale Nieprzypadkowych. Opieraj ˛ac si˛e na znanym prawie Murphy’ego — na które powa˙zne dowody zebrał w ostatnich czasach — Coy starał si˛e ustanowi´c na własny u˙zytek cał ˛a seri˛e malowniczych praw, którym nadawał z cał ˛a powag ˛a nazwy techniczne. Na przykład PTZZNB: Prawo Ta´n- czenia Zawsze Z Najbrzydsz ˛a, albo PKSZMND — Prawo Kromki Spadaj ˛acej Zawsze Masłem Na Dół — obok innych praw stosuj ˛acych si˛e do jego smutnego losu w ostatnich czasach. Nie słu˙zyło to niczemu, oczywi´scie poza tym, ˙ze cza- sem wywoływało u´smiech. U´smiech nad samym sob ˛a. Pozostawiaj ˛ac u´smiechy na boku, Coy był przekonany, ˙ze w dziwnym porz ˛adku wszech´swiata, podobnie jak w jazzie — był zagorzałym wielbicielem jazzu — pojawiały si˛e przypadki i improwizacje, jakby wyliczone z matematyczn ˛a precyzj ˛a, do tego stopnia, ˙ze człowiek zaczynał podejrzewa´c, i˙z musiały zosta´c gdzie´s wcze´sniej zapisane. I tu wła´snie mie´sciło si˛e ostatnio ogłoszone PSWNP. Bo gdy zbli˙zał si˛e do skrzy˙zowa- nia, najpierw dostrzegł zaparkowany przy kraw˛e˙zniku ogromny samochód w ko- lorze szary metalic, którego jedne drzwiczki były otwarte. Potem w ´swietle latarni udało mu si˛e rozpozna´c sylwetk˛e m˛e˙zczyzny rozmawiaj ˛acego z kobiet ˛a. Najpierw zidentyfikował m˛e˙zczyzn˛e, zwróconego do niego twarz ˛a, a po kilku nast˛epnych krokach dostrzegł jego w´sciekł ˛a min˛e i zrozumiał, ˙ze kłóci si˛e on z kobiet ˛a, któr ˛a 12
przestała ju˙z zasłania´c latarnia i która okazała si˛e blondynk ˛a z odsłoni˛etym kar- kiem, ubran ˛a w zamszow ˛a marynark˛e i ciemn ˛a spódnic˛e. Coy poczuł mrowienie w ˙zoł ˛adku, ´smiej ˛ac si˛e równocze´snie w duchu. Czasami ˙zycie jest tak przewidy- walne, ˙ze a˙z nieprzewidywalne. Pomy´slał przez chwil˛e, wahaj ˛ac si˛e, i dodał: albo na odwrót. Nast˛epnie okre´slił kurs i mo˙zliwy dryf. Je´sli w ogóle był do czego´s przyzwyczajony, to wła´snie do takich instynktownych oblicze´n; cho´c ostatni kurs statku, który rzeczywi´scie wyznaczył, zaprowadził go prosto przed morski try- bunał. Mimo wszystko zmienił kurs o dziesi˛e´c stopni, aby przej´s´c jak najbli˙zej rozmawiaj ˛acej pary. To był jego drugi bł ˛ad: stało to w sprzeczno´sci ze zdrowym rozs ˛adkiem ka˙zdego marynarza, który nakazuje zachowa´c bezpieczn ˛a odległo´s´c od brzegu lub miejsca zagro˙zenia. M˛e˙zczyzna z siw ˛a kitk ˛a wygl ˛adał na w´sciekłego. Coy pocz ˛atkowo nie słyszał słów — rozmawiali do´s´c cicho — dostrzegł jednak, ˙ze go´s´c unosił jedn ˛a r˛ek˛e i palcem wskazywał na kobiet˛e stoj ˛ac ˛a nieruchomo naprzeciwko niego. Nast˛epnie palec przesun ˛ał si˛e do przodu, uderzaj ˛ac z furi ˛a w jej rami˛e, ona za´s cofn˛eła si˛e o krok, jakby ten gest j ˛a przestraszył. — ...A konsekwencje — udało si˛e usłysze´c Coyowi głos człowieka z kitk ˛a — czy pani rozumie, jakie b˛ed ˛a konsekwencje? Człowiek podniósł palec, gotów znów popchn ˛a´c jej rami˛e, ona z kolei cof- n˛eła si˛e; facet jakby zastanawiał si˛e chwil˛e i wreszcie chwycił j ˛a za r˛ek˛e: mo˙ze nie w sposób gwałtowny, ale po to, by j ˛a przekona´c albo przestraszy´c. Wygl ˛adał jednak na tak w´sciekłego, ˙ze kobieta, czuj ˛ac jego dło´n na r˛ece, znów si˛e cofn˛eła i wyrwała z uchwytu. M˛e˙zczyzna chciał złapa´c j ˛a jeszcze raz, ale nie udało mu si˛e, bo mi˛edzy nimi stał ju˙z Coy, z bardzo bliska przygl ˛adaj ˛ac si˛e jego twarzy. Go´s´c został z r˛ek ˛a w powietrzu, ozdobion ˛a złotymi pier´scieniami, błyszcz ˛acymi w ´swietle latarni, i z otwartymi ustami, bo wła´snie chciał co´s powiedzie´c kobiecie, albo dlatego, ˙ze nie mógł poj ˛a´c, sk ˛ad si˛e tu wzi ˛ał facet w marynarskiej kurtce, bia- łych tenisówkach, o szerokich barach i dłoniach płaskich i silnych, które zwisały z fałszyw ˛a beztrosk ˛a po obu stronach, wzdłu˙z nogawek znoszonych d˙zinsów. — Przepraszam? — powiedział człowiek z kitk ˛a. Mówił z trudnym do zidentyfikowania akcentem, mi˛edzy andaluzyjskim, a cu- dzoziemskim. Patrzył na Coya zaskoczony, zdziwiony, jakby starał si˛e bezsku- tecznie ustali´c jego rol˛e w tej scenie. Na jego twarzy malował si˛e wyraz nie w´scie- kło´sci, ale zaskoczenia. Zwłaszcza kiedy poj ˛ał, ˙ze wcze´sniej nie znał intruza. Był wy˙zszy do Coya — tego wieczoru niemal wszyscy byli od niego wy˙zsi — i Coy zauwa˙zył, ˙ze ponad jego ramieniem spojrzał na kobiet˛e, jakby od niej spodziewał si˛e wyja´snienia tej nagłej zmiany programu. Coy nie mógł jej widzie´c, bo stała dokładnie za jego plecami, bez ruchu i bez słowa. — Co, do licha... — zacz ˛ał facet z kitk ˛a i nagle przerwał, z min ˛a tak po- grzebow ˛a, jakby wła´snie usłyszał jak ˛a´s naprawd˛e zł ˛a nowin˛e. Stoj ˛ac naprzeciw- ko, z r˛ekami zwisaj ˛acymi po bokach, Coy zacz ˛ał rozwa˙za´c istniej ˛ace mo˙zliwo´sci. 13
Chocia˙z facet z kitk ˛a jest w´sciekły, to jego głos wskazuje na dobre wychowanie. Ma na sobie drogi garnitur, z krawatem i kamizelk ˛a, na nogach dobre buty, a na nadgarstku lewej r˛eki, tej z pier´scieniami, wida´c bardzo drogi zegarek, ze szczere- go złota i o bardzo nowoczesnej linii. Ten facet musi podnosi´c z dziesi˛e´c kilo złota za ka˙zdym razem, kiedy poprawia sobie w˛ezeł krawata, pomy´slał Coy. Wydaje si˛e do´s´c przystojny, ma mocne ramiona i wysportowany wygl ˛ad; nie nale˙zy z pew- no´sci ˛a do tej klasy bli´znich, pomy´slał, który wdaje si˛e w mordobicia na ´srodku ulicy, przed wej´sciem do domu aukcyjnego Claymore. Nadal nie widział kobiety stoj ˛acej za nim, jednak poczuł jej spojrzenie. Przy- najmniej mam nadziej˛e, pomy´slał, ˙ze nie rzuci si˛e do ucieczki i zd ˛a˙zy mi po- dzi˛ekowa´c, o ile kto´s nie zdzieli mnie w łeb. Zreszt ˛a, nawet niech by mnie kto´s waln ˛ał. Facet z kitk ˛a odwrócił si˛e w lewo, patrz ˛ac na wystaw˛e sklepu z modn ˛a odzie˙z ˛a, jakby oczekiwał, ˙ze kto´s wyjdzie stamt ˛ad, nios ˛ac wyja´snienie w torbie od Armaniego. W ´swietle latarni i wystawy Coy zauwa˙zył, ˙ze jego oczy s ˛a sza- re; zdziwił si˛e troch˛e, bo pami˛etał, ˙ze zauwa˙zył wcze´sniej, podczas licytacji, ich zielony kolor. M˛e˙zczyzna z kolei odwrócił twarz w drug ˛a stron˛e, patrz ˛ac na ulic˛e, i wtedy Coy stwierdził, ˙ze człowiek ten miał oczy ró˙znych kolorów, prawe by- ło szare, a lewe — zielone: lewa burta i prawa burta. Dostrzegł jednak równie˙z co´s bardziej niepokoj ˛acego ni˙z kolor jego oczu: przez otwarte drzwiczki samo- chodu, ogromnego audi, wpadało ´swiatło do wn˛etrza, sk ˛ad sekretarka przygl ˛adała si˛e całej scenie, pal ˛ac papierosa, a kierowca, olbrzym o mocno skr˛econych wło- sach, ubrany w garnitur i krawat, w tej chwili opuszczał swój fotel, staj ˛ac przy kraw˛e˙zniku. Kierowca nie był elegancki i nie wygl ˛adał na kogo´s, kto wyra˙za si˛e kulturalnie, jak człowiek z kitk ˛a: miał spłaszczony nos boksera, a jego twarz robiła wra˙zenie zszywanej przynajmniej tuzin razy, tak ˙ze niektóre fragmenty znalazły si˛e nie na swoim miejscu. Cer˛e miał ciemnooliwkow ˛a, jakby berberyjsk ˛a. Coy pa- mi˛etał wielu podobnych typów robi ˛acych za bramkarzy w bejruckich burdelach i panamskich tancbudach. Zazwyczaj nosili spr˛e˙zynowe no˙ze schowane w prawej skarpecie. To nie mo˙ze sko´nczy´c si˛e dobrze, stwierdził z rezygnacj ˛a. POWB˙ZO: Prawo Ostrego Wycisku Bez ˙Zadnej Obrony. Zaraz połami ˛a mu par˛e ko´sci, a dziewczy- na rzuci si˛e do ucieczki, jak Kopciuszek, czy królewna ´Snie˙zka — Coy zawsze mylił te dwie bajki, bo nie było w nich ani słowa o statkach — i nie zobaczy jej nigdy wi˛ecej. Ale na razie stała na swoim miejscu, a on czuł spojrzenie jej nie- bieskich oczu z ciemnymi refleksami, a mo˙ze na odwrót, pomy´slał — ciemnych oczu z niebieskimi refleksami. Czuł jej spojrzenie na plecach. To wła´sciwie za- bawne, ˙ze zaraz wytrz ˛asn ˛a z niego dusze z powodu kobiety, której twarz widział nie dłu˙zej jak dwie sekundy. — Dlaczego miesza si˛e pan w nie swoje sprawy? — zapytał facet z kitk ˛a. 14
To było dobre pytanie. W tonie jego głosu nie było ju˙z w´sciekło´sci, raczej sku- pienie; był spokojniejszy i zaciekawiony. Przynajmniej tak si˛e wydawało Coyowi, który cały czas k ˛atem oka obserwował kierowc˛e. — No, tak... Rany boskie — podsumował tamten, widz ˛ac, ˙ze Coy nadal mil- czy. — Znikaj˙ze st ˛ad, człowieku. Ona pewnie my´sli to samo, wyobraził sobie Coy. Musi przyznawa´c racj˛e temu facetowi i zastanawia si˛e, co ci˛e tu przywiało, człowieku, i my´sli, ˙ze mógłby´s ju˙z sobie pój´s´c, nie wtykaj ˛ac nosa w nie swoje sprawy. A ty b ˛akniesz, z czerwonymi uszami, jakie´s przeprosiny i znikniesz za zakr˛etem, a potem poder˙zniesz sobie ˙zyły, nie mog ˛ac dłu˙zej znie´s´c swojego kretynizmu. A teraz ona powie... Ale kobieta nic nie powiedziała. Milczała tak samo jak Coy. Jakby ju˙z jej tam nie było, jakby znikn˛eła dobr ˛a chwil˛e wcze´sniej; on nadal stał bez słowa, mi˛edzy nimi, patrz ˛ac w dwukolorowe oczy, które miał przed sob ˛a — w odległo´sci jed- nego kroku i ze dwie pi˛edzi powy˙zej. Zreszt ˛a nic mu nie przychodziło do głowy, a gdyby si˛e odezwał, straciłby t˛e minimaln ˛a przewag˛e, któr ˛a nadal zachowywał. Wiedział z do´swiadczenia, ˙ze człowiek milcz ˛acy wydaje si˛e gro´zniejszy ni˙z ga- duła, bo nie mo˙zna odgadn ˛a´c, co te˙z mu chodzi po głowie. By´c mo˙ze człowiek z kitk ˛a był tego samego zdania, bo przygl ˛adał mu si˛e z namysłem. Po chwili Coy dostrzegł jakby cie´n niepewno´sci w jego oczach psa husky. — Co´s takiego — powiedział człowiek. — Oto mamy... Prawda? Bohatera z serialu przygodowego. Coy nadal przygl ˛adał mu si˛e bez słowa. Jakbym si˛e postarał, pomy´slał, mógł- bym go kopn ˛a´c w krocze, zanim przyjdzie zmierzy´c si˛e z Berberem. Ale problem stanowi ona. Ciekaw jestem, co u diabła ona zamierza zrobi´c. Naraz go´s´c z kitk ˛a wypu´scił powietrze z płuc z czym´s w rodzaju westchnienia, które przypominało gorzki, wymuszony ´smiech. — To ˙załosne — powiedział. Wygl ˛adał na naprawd˛e zdziwionego cał ˛a sytuacj ˛a, cokolwiek ona znaczyła. Coy powoli uniósł dło´n, ˙zeby podrapa´c si˛e w nos, który nagle zacz ˛ał go sw˛e- dzie´c — zawsze tak si˛e działo, kiedy si˛e zastanawiał. Mo˙ze kolanem, pomy´slał. Powiem cokolwiek, ˙zeby go zaj ˛a´c, i na koniec kopn˛e go w jaja. Ale potem pojawi si˛e problem z tym drugim, który zd ˛a˙zy si˛e przygotowa´c. I b˛edzie miał bardzo złe zamiary. Ulic ˛a przejechała karetka, błyskaj ˛ac kolorowym kogutem. My´sl ˛ac, ˙ze ju˙z nie- długo karetka b˛edzie i jemu potrzebna, Coy rozejrzał si˛e wokół i nie zobaczył niczego, co mogłoby mu pomóc. Przyło˙zył r˛ek˛e do kieszeni d˙zinsów i dotkn ˛ał palcami kluczy do hotelowego pokoju. Zawsze mógł spróbowa´c kluczami roz- wali´c twarz szoferowi, jak to kiedy´s udało mu si˛e z pewnym pijanym Niemcem w drzwiach klubu Mamma Silvana de La Spezia, gdy spostrzegł, ˙ze tamten ma ochot˛e si˛e na niego rzuci´c, spadaj i cze´s´c. Teraz te˙z był pewien, ˙ze i ten sukinsyn na niego si˛e rzuci. 15
Wtedy m˛e˙zczyzna, który stał przed nim, przesun ˛ał dłoni ˛a po czole w tył, jak- by chciał przygładzi´c włosy zebrane w kitk˛e, zanim znów pokr˛eci głow ˛a w obie strony. Na ustach bł ˛akał mu si˛e dziwny, zatroskany u´smiech i Coy stwierdził, ˙ze człowiek ten podoba mu si˛e du˙zo bardziej, kiedy ma powa˙zn ˛a twarz. — Jeszcze pani o mnie usłyszy — powiedział do kobiety ponad ramieniem Coya. — Z pewno´sci ˛a usłyszy pani. W tej samej chwili spojrzał na kierowc˛e, który ju˙z zamierzał do nich podej´s´c, ale nagle zatrzymał si˛e, jakby tamto spojrzenie było rozkazem. A Coy, który do- strzegł jego poprzedni ruch i ju˙z pompował mi˛e´snie adrenalin ˛a, odpr˛e˙zył si˛e, sta- rannie maskuj ˛ac rozlu´znienie. Człowiek z kitk ˛a znów spojrzał na niego uwa˙znie, jakby chciał go sobie zapami˛eta´c: złowrogie spojrzenie z tłumaczeniem na dole ekranu. Podniósł upier´scienion ˛a dło´n i skierował palec wskazuj ˛acy ku jego piersi, podobnie jak wcze´sniej robił to w stosunku do blondynki, jednak nie dotykaj ˛ac go. Ograniczył si˛e do zawieszenia palca w powietrzu, w ge´scie gro´zby, a potem obrócił si˛e na pi˛ecie i znikn ˛ał, jakby sobie nagle przypomniał o bardzo pilnym spotkaniu. Wszystko zako´nczyło si˛e krótk ˛a sekwencj ˛a obrazów, które Coy obserwował z uwag ˛a: spojrzenie sekretarki z tylnego siedzenia samochodu, jej papieros zata- czaj ˛acy łuk i spadaj ˛acy na chodnik, trza´sniecie drzwiczkami przez faceta z kitk ˛a, kiedy siadał obok niej, i spojrzenie kierowcy, stoj ˛acego przy kraw˛e˙zniku: dłu- gie i wiele obiecuj ˛ace, wyrazistsze ni˙z wzrok szefa, a potem kolejne trza´sniecie drzwiczek i delikatny odgłos szumu ruszaj ˛acego silnika. Za cen˛e paliwa, które to auto zu˙zywa na sam start, pomy´slał Coy ze smutkiem, ja mógłbym je´s´c na ciepło przez kilka dni. — Dzi˛ekuj˛e — usłyszał za sob ˛a głos kobiety. * * * Wbrew pozorom Coy nie był pesymist ˛a; ˙zeby nim zosta´c, trzeba straci´c wia- r˛e w człowieka, a on bez tej wiary ju˙z si˛e urodził. Widział ´swiat na stałym l ˛a- dzie jako po˙załowania godne, niepewne i nieuniknione przedstawienie; cały swój wysiłek koncentrował na trzymaniu si˛e z dala od niego, ˙zeby minimalizowa´c ry- zyko ewentualnych szkód. Mimo wszystko w owym czasie miał jeszcze pewn ˛a doz˛e naiwno´sci: była to naiwno´s´c cz˛e´sciowa, dotycz ˛aca spraw i obszarów nie- zwi ˛azanych z jego zawodem. Cztery miesi ˛ace w suchym doku nie zd ˛a˙zyły znisz- czy´c specyficznej prostoty, wła´sciwej jego wodnemu ´swiatu: pełnego zamy´slenia dystansu, jakby nawet nieobecno´sci, jaki niektórzy marynarze zachowuj ˛a w sto- sunku do ludzi zawsze czuj ˛acych stały l ˛ad pod stopami. Na pewne sprawy nadal patrzył niby z oddalenia albo z zewn ˛atrz, zachowuj ˛ac naiwn ˛a zdolno´s´c do za- chwytu; podobnie jak wtedy, gdy był dzieckiem i stał z nosem przylepionym do 16
szyby wystawowej sklepu z zabawkami przed Bo˙zym Narodzeniem. Teraz jednak miał pewno´s´c, bardziej podobn ˛a do spokoju ni˙z rozczarowania, ˙ze ˙zadna z tych cudowno´sci nie była przeznaczona dla niego. ´Swiadomo´s´c, ˙ze jego imienia nie ma na li´scie ´swi˛etego Mikołaja, ˙ze prezenty s ˛a nie dla niego, uspokajała go. Do- brze jest nie oczekiwa´c niczego od ludzi i mie´c worek podró˙zny na tyle lekki, by móc spakowa´c go i odej´s´c do najbli˙zszego portu, nie ˙załuj ˛ac niczego, co si˛e zosta- wia za sob ˛a. Witamy na pokładzie. Od tysi˛ecy lat, zanim jeszcze wkl˛esłe łodzie wyruszały w kierunku Troi, istnieli ju˙z ludzie ze zmarszczkami wokół ust i z listo- padowymi sercami pełnymi deszczu — ci, którym własna natura ka˙ze wcze´sniej czy pó´zniej zajrze´c z ciekawo´sci ˛a w czarny otwór lufy pistoletu — dla których morze jest rozwi ˛azaniem i którzy doskonale wiedz ˛a, kiedy nadeszła pora, ˙zeby znikn ˛a´c. Coy, zanim jeszcze zrozumiał, ˙ze nale˙zy do takich ludzi, ju˙z nim był z instynktu i powołania. Kiedy´s, w Veracruz, w jakiej´s kantynie, pewna kobie- ta — zawsze kobiety zadaj ˛a tego typu pytania — chciała si˛e dowiedzie´c, dlaczego został marynarzem, a nie adwokatem albo dentyst ˛a; a on mógł jedynie wzruszy´c ramionami i po dobrej chwili odrzec, kiedy ona ju˙z przestała spodziewa´c si˛e od- powiedzi: „Morze jest czyste”. I taka jest prawda. Na pełnym morzu powietrze jest ´swie˙ze, rany goj ˛a si˛e szybciej, a cisza jest wystarczaj ˛aco gł˛eboka, by móc znie´s´c pytania, na które nie ma odpowiedzi, i usprawiedliwi´c własne milczenie. Innym razem, w restauracji Sunderland w Rosario, Coy poznał pewnego rozbit- ka, jedynego spo´sród dziewi˛etnastu członków załogi, który prze˙zył katastrof˛e — przeciek o trzeciej nad ranem na statku płyn ˛acym po´srodku nurtu rzeki, wszyscy ´spi ˛a, a statek idzie na dno w pi˛e´c minut, glu, glu i tyle. To, co pora˙zało w tym człowieku, to było jego milczenie. Kto´s spytał, jak to mo˙zliwe, ˙zeby osiemna- stu ludzi poszło na dno, nawet tego nie zauwa˙zaj ˛ac. Człowiek popatrzył na niego w milczeniu, z niech˛eci ˛a, jakby nie warto było tłumaczy´c, i podniósł do ust kufel piwa. Miasta — z chodnikami pełnymi ludzi, o´swietlone jak sklepowe wystawy w czasach jego dzieci´nstwa — te˙z budziły w Coyu niech˛e´c; czuł si˛e tam nie- zr˛ecznie i nie na miejscu, jak kaczka z dala od wody, albo jak tamten człowiek w Rosario, cichy jak pozostałych osiemnastu, którzy byli jeszcze bardziej milcz ˛a- cy. ´Swiat to bardzo skomplikowana konstrukcja, któr ˛a mo˙zna ogl ˛ada´c jedynie od strony morza; stały l ˛ad przybiera spokojniejsz ˛a posta´c dopiero w nocy, podczas wachty, kiedy sternik staje si˛e zaledwie niemym cieniem, a z trzewi statku docho- dzi łagodne dr˙zenie maszyn. Kiedy miasta redukuj ˛a si˛e do w ˛atłych linii jasno´sci w oddali, a l ˛ad jest błyskaj ˛acym ´swiatłem latarni morskiej po´sród wysokich fal. Błyski te ostrzegaj ˛a, powtarzaj ˛a raz za razem: uwaga, trzymaj si˛e z dala, niebez- piecze´nstwo. Niebezpiecze´nstwo. Nie widział tych błysków w oczach kobiety, kiedy znów stan ˛ał przy niej z dwiema szklankami w dłoniach, mi˛edzy stłoczonymi lud´zmi przy barze w Bo- adas — i to był trzeci bł ˛ad tego wieczoru. Dlatego ˙ze nie ma map z oznacze- 17
niami latarni, niebezpiecze´nstw i znaków, pozwalaj ˛acymi bezpiecznie ˙zeglowa´c po l ˛adzie. Nie ma planów tras, zaktualizowanych map, z płyciznami mierzonymi w metrach czy s ˛a˙zniach, wytyczonymi przeprawami do tego czy innego przyl ˛ad- ka, oznaczonymi bojami w kolorze czerwonym, zielonym lub ˙zółtym, ani regu- laminów aborda˙zu, ani czystego horyzontu, który pozwalałby wyznaczy´c prost ˛a wysoko´sci. Na ziemi zawsze sterujesz według namiarów, na wyczucie, i o rafach dowiadujesz si˛e dopiero, kiedy słyszysz ich echo nie dalej ni˙z o jedn ˛a dziesi ˛at ˛a mili od dziobu i widzisz, ˙ze ciemno´s´c morza nagle si˛e rozja´snia w biał ˛a plam˛e skał stercz ˛acych tu˙z pod powierzchni ˛a wody. Albo kiedy słyszysz hałas niespo- dziewanej skały — ka˙zdy marynarz wie, ˙ze gdzie´s le˙zy głaz czyhaj ˛acy wła´snie na niego — skały morderczej, tr ˛acej o kadłub tak, ˙ze zgrzytaj ˛a chwiej ˛ace si˛e grodzie, w tym straszliwym momencie, w którym ka˙zdy człowiek dowodz ˛acy jak ˛akolwiek kryp ˛a wolałby by´c martwy. — Szybki byłe´s — powiedziała. — W barach zawsze jestem szybki. Kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem. U´smiechała si˛e lekko, by´c mo˙ze rozbawiona sposobem, w jaki Coy podszedł do baru, pomi˛edzy skł˛ebionym tłu- mem, ze zdecydowaniem małego i zwinnego holownika, zamiast czeka´c gdzie´s z tyłu, a˙z zauwa˙zy go który´s z kelnerów. Zamówił niebieski d˙zin z tonikiem dla siebie i martini dry dla niej, i przeniósł je zwinnym wahadłowym ruchem r ˛ak, nie roni ˛ac po drodze ani kropli. Co w takim miejscu jak Boadas i o tej porze było niemałym wyczynem. Patrzyła na niego poprzez kieliszek. Ciemny bł˛ekit za szkłem i czyst ˛a przej- rzysto´sci ˛a martini. — A co w ogóle robisz poza tym, ˙ze zr˛ecznie poruszasz si˛e w barach, chodzisz na licytacje i ratujesz bezbronne kobiety? — Jestem marynarzem. — Aha. — Marynarzem bez statku. — Aha. Przeszli na ty przed kilkoma minutami. Pół godziny wcze´sniej, w ´swietle la- tarni, kiedy człowiek z kitk ˛a wsiadł do audi, ona powiedziała „dzi˛ekuj˛e” do je- go pleców, a on si˛e odwrócił i stoj ˛ac na chodniku pierwszy raz naprawd˛e jej si˛e przyjrzał, zdaj ˛ac sobie spraw˛e, ˙ze wszystko, co si˛e zdarzyło do tej pory, to była ta łatwiejsza cz˛e´s´c, i ˙ze nie od niego zale˙zy, czy zatrzyma si˛e na nim jeszcze chwil˛e to zamy´slone i nieco zaskoczone spojrzenie, które mierzyło go od stóp do głów, jakby starało si˛e znale´z´c jego miejsce po´sród znanych sobie gatunków m˛e˙zczyzn. Ograniczył si˛e do zarysowania na twarzy ostro˙znego u´smiechu, nieco skr˛epowa- nego; podobnego do u´smiechu, z którym spogl ˛ada si˛e na kapitana, wchodz ˛ac na nowy statek, w pierwszej chwili, gdy słowa nie maj ˛a znaczenia i obie strony wie- dz ˛a, ˙ze czas poka˙ze, jak si˛e sprawy mi˛edzy nimi uło˙z ˛a. Coy jednak rozumiał, ˙ze 18
nie ma ˙zadnej gwarancji na to, ˙ze b˛edzie mie´c do´s´c czasu, i mo˙ze zdarzy´c si˛e tak, ˙ze kobieta jeszcze raz mu podzi˛ekuje i najspokojniej w ´swiecie odejdzie z jego ˙zycia na zawsze. Było to dziesi˛e´c długich badawczych sekund, które zniósł w ci- szy i bez ruchu. PRR: Prawo Rozpi˛etego Rozporka. Mam nadziej˛e, ˙ze rozporek mam zapi˛ety, pomy´slał. Potem zobaczył, ˙ze kobieta odchyla głow˛e na bok, do- kładnie tyle, ile trzeba było, by lewa strona jej włosów, jasnych i gładkich, obci˛e- tych asymetrycznie z precyzj ˛a chirurgicznego skalpela, dotkn˛eła policzka pokry- tego piegami. Kobieta nie u´smiechn˛eła si˛e ani nie odezwała słowem, tylko ruszyła chodnikiem w gór˛e ulicy, z r˛ekoma w kieszeniach zamszowej marynarki. Na ra- mieniu miała zawieszon ˛a du˙z ˛a skórzan ˛a torb˛e, któr ˛a przytrzymywała ramieniem przy ciele. Jej nos widziany z profilu był niezbyt ładny — troch˛e spłaszczony, jak- by kiedy´s był złamany. To jednak — zdaniem Coya — wcale nie zmniejszało jej atrakcyjno´sci, natomiast nadawało jej twarzy wyraz niezwykłej surowo´sci. Id ˛ac, patrzyła na ziemi˛e przed sob ˛a i troch˛e w lewo, jakby dawała mu mo˙zliwo´s´c, ˙zeby zaj ˛ał to miejsce. Szli w milczeniu, w pewnej odległo´sci od siebie, nie wymieniaj ˛ac spojrze´n, wyja´snie´n, czy komentarzy; na skrzy˙zowaniu zatrzymała si˛e i Coy zro- zumiał, ˙ze nadszedł czas na po˙zegnanie lub jakie´s słowa. Kobieta wyci ˛agn˛eła do niego r˛ek˛e; uj ˛ał j ˛a w swoj ˛a wielk ˛a, niezdarn ˛a dło´n, czuj ˛ac u´scisk silny i ko´scisty, pozostaj ˛acy w wyra´znej sprzeczno´sci z dziewcz˛ecymi piegami, ale w całkowitej zgodzie ze spokojnym wyrazem oczu, co do których koloru zdecydował wreszcie, ˙ze s ˛a granatowe. I wtedy Coy si˛e odezwał. Zrobił to z naturaln ˛a nie´smiało´sci ˛a, charakterystycz- n ˛a dla niego w pierwszych kontaktach z obcymi lud´zmi, wzruszył ramionami z prostot ˛a i doł ˛aczył do słów u´smiech, który — cho´c on sam o tym nie wiedział — rozpromieniał jego twarz i łagodził ostro´s´c rysów. Odezwał si˛e, dotykaj ˛ac czubka nosa, a potem znów co´s powiedział, nie wiedz ˛ac, czy kto´s gdzie´s na ni ˛a nie czeka, czy jest z tego miasta, czy z jakiego´s innego. Powiedział to, co uwa˙zał, ˙ze po- winien był powiedzie´c, a potem stał w miejscu, lekko si˛e kołysz ˛ac i wstrzymuj ˛ac oddech, jak dziecko, które wła´snie wypowiedziało na głos zadan ˛a lekcj˛e i oczeku- je, bez specjalnych nadziei, na ocen˛e nauczycielki. Wtedy ona znów przygl ˛adała mu si˛e przez kolejnych dziesi˛e´c sekund, tak samo jak poprzednio pochyliła głow˛e i włosy ponownie dotkn˛eły jej policzka. I odpowiedziała, ˙ze tak, czemu nie, ona te˙z ch˛etnie by si˛e czego´s napiła. Poszli do placu Catalunya, potem przez Ramblas i ulic ˛a Tallers. Kiedy zatrzymał si˛e, ˙zeby przepu´sci´c j ˛a przodem, przed drzwia- mi do Boadas, pierwszy raz poczuł jej zapach, nieokre´slony i delikatny, który nie wydawał si˛e pochodzi´c z perfum czy wody kolo´nskiej, ale ze skóry poznaczonej złotymi plamkami, któr ˛a wyobraził sobie delikatn ˛a i ciepł ˛a, podobn ˛a w dotyku do skórki nektarynki. Kiedy wchodzili, zbli˙zaj ˛ac si˛e do baru, stwierdził, ˙ze wszy- scy — m˛e˙zczy´zni i kobiety — w całym lokalu najpierw patrzyli na ni ˛a, dopiero potem na niego; i pomy´slał, ˙ze z jakiego´s dziwnego powodu tak m˛e˙zczy´zni, jak i kobiety najpierw przygl ˛adaj ˛a si˛e pi˛eknej kobiecie, a dopiero potem zwracaj ˛a 19
spojrzenie na jej towarzysza, jakby badali, kto to taki. Jakby chcieli sprawdzi´c, czy ze swoim wygl ˛adem jest jej godny i czy stanie na wysoko´sci zadania. * * * — I co robi marynarz bez statku w Barcelonie? Siedziała na wysokim stołku, z torb ˛a na kolanach, oparta plecami o drewnian ˛a balustrad˛e biegn ˛ac ˛a wzdłu˙z ´sciany, poni˙zej fotografii w ramkach i pami ˛atek po go´sciach baru. W uszach nosiła kolczyki — dwie małe złote kuleczki, na dłoniach ˙zadnego pier´scionka. Prawie nie miała makija˙zu. Pod rozpi˛etym kołnierzykiem białej koszuli, na tle setek piegów, Coy dostrzegł błyszcz ˛acy srebrny ła´ncuszek. — Czeka — powiedział. Potem wypił łyk niebieskiego d˙zinu, zauwa˙zaj ˛ac, ˙ze w tym czasie ona przygl ˛ada si˛e jego starej kurtce, zatrzymuje wzrok na dolnej cz˛e´sci r˛ekawów, patrzy na ciemniejsze miejsce po nieobecnych dystynkcjach. — Czeka na lepsze czasy. — Marynarz powinien pływa´c. — Nie wszyscy s ˛a tego zdania. — Co´s nie wyszło? Potakn ˛ał z nikłym, smutnym u´smiechem. Otworzyła torb˛e i wyj˛eła z niej pacz- k˛e angielskich papierosów. Nie miała ładnych paznokci: były krótkie i szerokie, o nierównych kraw˛edziach. Na pewno kiedy´s je obgryzała. Mo˙ze nadal to robi. W paczce został ostatni papieros, którego zapaliła zapałk ˛a wyrwan ˛a z reklamo- wego kartonika pewnego znanego mu belgijskiego armatora o nazwie Zeeland Ship. Zauwa˙zył te˙z, ˙ze chroniła płomie´n dłoni ˛a, niemal m˛eskim gestem. Jej linia ˙zycia była bardzo długa, jakby ju˙z prze˙zyła na ziemi wiele ˙zywotów. — To była twoja wina? — Prawnie rzecz bior ˛ac — tak. Stało si˛e to podczas mojej wachty. — Kolizja? — Dotkn ˛ałem dna. Była tam skała nieoznaczona na mapie. Tak wła´snie było. Marynarz nigdy nie powie: osiadłem na mieli´znie, czy roz- biłem statek. Czasownikiem, którego si˛e u˙zywa, jest: dotyka´c — dotkn ˛ałem dna, dotkn ˛ałem kei. Je´sli po´sród mgły gdzie´s na Bałtyku jeden statek wpada na drugi, przecina go na pół i zatapia, mówi si˛e: dotkn˛eli´smy drugiego statku. Swoj ˛a drog ˛a, zauwa˙zył, ˙ze ona te˙z u˙zyła terminu kolizja, a nie wypadek, czy zderzenie. Paczka po papierosach le˙zała otwarta na barze i Coy zacz ˛ał si˛e jej przygl ˛ada´c: głowa ma- rynarza umieszczona w kole ratunkowym niby w ramce i dwa statki. Od dawna nie widział paczki playersów bez filtra, takiej jak ta, takiej jak zawsze. Niełatwo było je dosta´c i nie wiedział, czy te niemal kwadratowe paczki nadal s ˛a sprze- dawane w opakowaniach z białej bibułki. To zabawne, ˙ze pali wła´snie t˛e mark˛e: licytacja morska, atlas Urrutii, no i on sam w tym wszystkim. PZZO: Prawo Za- dziwiaj ˛acych Zbiegów Okoliczno´sci. 20
— Znasz jego histori˛e? Wskazał na paczk˛e. Popatrzyła na ni ˛a i podniosła wzrok, zaskoczona. — Jak ˛a histori˛e? — Bohatera. — Kim jest Bohater? Powiedział jej. Opowiedział o nazwie na otoku czapki jasnobrodego mary- narza, o jego młodo´sci na ˙zaglowcu, znajduj ˛acym si˛e po jednej stronie obrazka, i o parowcu, tym z drugiej strony, który był jego ostatnim statkiem. O tym, jak pan Player i synowie kupili jego portret po to, ˙zeby wydrukowa´c go na paczkach papierosów. Potem zamilkł, a ona paliła — papieros dopalał si˛e mi˛edzy jej palca- mi — i patrzyła na niego. — To ładna opowie´s´c — powiedziała po chwili. Coy wzruszył ramionami. — Ale nie moja. Opowiada j ˛a Dominó Vitali Jamesowi Bondowi w Operacji Grom. Pływałem kiedy´s na tankowcu, gdzie w biblioteczce mieli powie´sci Iana Fleminga. Pami˛etał te˙z, ˙ze ten statek, „Palestine”, stał przez półtora miesi ˛aca zablokowa- ny w Ras Tanura, z powodu jakiego´s kryzysu mi˛edzynarodowego — płyty pokła- du rozgrzewały si˛e do sze´s´cdziesi˛eciu stopni w straszliwym sło´ncu, a członkowie załogi le˙zeli w kajutach, dusz ˛ac si˛e z gor ˛aca i nudy. „Palestine” był statkiem prze- kl˛etym, pechowym, jednym z tych, na których ludzie staj ˛a si˛e sobie wrodzy, nie- nawidz ˛a siebie nawzajem i wpadaj ˛a w obł˛ed: szef maszynowni w k ˛acie mamrotał w delirium — schowali klucz do baru, wi˛ec pił po kryjomu alkohol metylowy z ambulatorium, zmieszany z oran˙zad ˛a, a pierwszy oficer nie odzywał si˛e nigdy do kapitana słowem, cho´cby statek był o włos od wej´scia na mielizn˛e. Coy miał a˙z nadto czasu, ˙zeby czyta´c te i wiele innych powie´sci w tym pływaj ˛acym wi˛e- zieniu, podczas nieko´ncz ˛acych si˛e dni w rozpalonym powietrzu, które wpadało przez bulaje i powodowało, ˙ze łapał dech jak ryba wyci ˛agni˛eta z wody, a wstaj ˛ac, pozostawiał odbity wilgotnym potem kształt swojego nagiego ciała na brudnym, wygniecionym prze´scieradle na koi. Jaki´s grecki tankowiec został trafiony przez bomb˛e lotnicz ˛a w odległo´sci około trzech mil od nich i Coy przez par˛e dni mógł widzie´c ze swojej kabiny słup czarnego dymu wznosz ˛acy si˛e prosto do nieba, w nocy za´s blask, barwi ˛acy na czerwono horyzont, wycinał bezbronne ciemne sylwetki innych zakotwiczonych statków. Budził si˛e wówczas ka˙zdej nocy, prze- ra˙zony koszmarem, ˙ze pływa w morzu płomieni. — Du˙zo czytasz? — Troch˛e. — Coy pogładził swój nos. — Troch˛e czytam. Ale zawsze tylko o morzu. — S ˛a te˙z inne ciekawe ksi ˛a˙zki. — Mo˙ze. Ale mnie interesuj ˛a tylko te. 21
Kobieta przygl ˛adała mu si˛e, a on znów wzruszył ramionami i zakołysał si˛e lekko na stopach. Zdał sobie spraw˛e, ˙ze w ogóle nie rozmawiali o człowieku z si- wym kucykiem ani o tym, co ona wła´sciwie tu robi. Nawet nie wiedział, jak ma na imi˛e. * * * Trzy dni pó´zniej, le˙z ˛ac na plecach w łó˙zku, w swoim pokoju hotelu La Mariti- ma, Coy wpatrywał si˛e w plam˛e wilgoci na suficie. Kind of Blue. W słuchawkach jego walkmana po So What, po łagodnym prze´slizgiwaniu si˛e brzmienia kontraba- su, tr ˛abka Milesa Davisa nagle wchodziła ze swoim historycznym solo zło˙zonym z dwóch nut — druga o oktaw˛e ni˙zsza od pierwszej — a Coy czekał, zawieszony w tej pustej przestrzeni, na wyzwalaj ˛ace wyładowanie, jedyne uderzenie perkusji, po wibracji talerzy i echu stukotu łagodz ˛acego, w sposób nieunikniony, powoln ˛a, zachwycaj ˛ac ˛a lini˛e metalu tr ˛abki. Uwa˙zał si˛e za niemal analfabet˛e muzycznego, ale kochał jazz, jego zuchwa- ło´s´c i pomysłowo´s´c. Został wielbicielem jazzu podczas długich godzin słu˙zby na mostku, kiedy pływał jako trzeci oficer na pokładzie „Fedallaha”, nale˙z ˛acego do towarzystwa transportowego Zoeline, statku przewo˙z ˛acego owoce, na którym pierwszy oficer, Galisyjczyk o nazwisku Neira, miał pi˛e´c ta´sm ze Smithsonian Collection klasycznego jazzu, zawieraj ˛acych muzyk˛e od Scotta Joplina i Biksa Beiderbecke po Theloniusa Monka i Ornette’a Colemana, poprzez Armstronga, Ellingtona, Arta Tatuma, Billie Holiday, Charlie Parkera i innych: przez długie godziny jazzu, z fili˙zank ˛a kawy w r˛eku, wpatrywał si˛e w morze, stoj ˛ac oparty łokciami o reling na skrzydle mostku, w nocy, pod gwiazdami. Szef maszynowni, Gorostiola, facet z Bilbao, bardziej znany jako Torpedowiec Tucumán, te˙z był fa- natykiem tej muzyki; cał ˛a trójk˛e przez sze´s´c lat ł ˛aczyły jazz i przyja´z´n, najpierw podczas czworobocznej trasy, któr ˛a pływał „Fedallah”, a potem kiedy we trójk˛e przeszli na „Tasztego”, bli´zniaczy statek, te˙z nale˙z ˛acy do Zoeline, przewo˙z ˛acy drobnic˛e — zbo˙ze i owoce — mi˛edzy Hiszpani ˛a, Karaibami, północn ˛a Europ ˛a i południem Stanów Zjednoczonych. To była szcz˛e´sliwa epoka w ˙zyciu Coya. Poprzez muzyk˛e brzmi ˛ac ˛a w słuchawkach z patio, na którym suszyło si˛e pra- nie, dobiegał d´zwi˛ek radia córki wła´scicielki, ucz ˛acej si˛e zazwyczaj do pó´zna w nocy. Córka wła´scicielki była dziewczyn ˛a ponur ˛a i sk ˛apo obdarzon ˛a wdzi˛e- kiem, do której Coy zawsze u´smiechał si˛e uprzejmie, nie otrzymuj ˛ac w zamian spojrzenia, czy cho´cby grymasu twarzy. La Maritima była dawn ˛a ła´zni ˛a publicz- n ˛a — od 1844 roku, jak zapewniał napis nad drzwiami wychodz ˛acymi na ulic˛e Arc del Teatre — przerobion ˛a na tani hotel dla marynarzy. Był on umiejsco- wiony mi˛edzy starym portem i dzielnic ˛a chi´nsk ˛a, a matka dziewczyny, surowa dama o włosach ufarbowanych na rudo, od najwcze´sniejszej młodo´sci zapewne 22
ostrzegała j ˛a przed niebezpiecze´nstwami gro˙z ˛acymi ze strony stałej klienteli, lu- dzi nieokrzesanych i pozbawionych skrupułów, którzy wykorzystywali kobiety w ka˙zdym porcie, kiedy tylko schodzili na l ˛ad, spragnieni alkoholu, narkotyków i dziewczyn, mniej lub bardziej niewinnych. Przez okno doskonale słyszał, mimo jazzu w słuchawkach, jak Noel Soto ´spie- wa Noche de samba, en Puerto España; podkr˛ecił potencjometr. Był rozebrany, miał na sobie tylko krótkie spodenki, a na brzuchu le˙zał mu Kapitan morza i woj- ny Patricka O’Briana, otwarty, tekstem do dołu. Jednak jego my´sli kr ˛a˙zyły bar- dzo daleko od morskich przygód kapitana Aubreya i doktora Maturina. Plama na suficie przypominała zarys jakiego´s wybrze˙za, z przyl ˛adkami i zatokami, i Coy przebiegał wzrokiem mo˙zliw ˛a, wymy´slon ˛a tras˛e pomi˛edzy obydwoma kra´ncami ˙zółtawego morza na płaskim niebie. Oczywi´scie, my´slał o niej. Kiedy wyszli z Boadas, padało. Drobny deszcz, niezbyt dokuczliwy, nadawał błyszcz ˛acy połysk powierzchni asfaltu i chodnika i wyznaczał snopy ´swiateł prze- je˙zd˙zaj ˛acych samochodów. Kobieta zdawała si˛e nie przejmowa´c tym, ˙ze zmoknie jej zamszowa marynarka, poszli wi˛ec pasa˙zem po´srodku ulicy, mi˛edzy kioskami z pras ˛a i kwietnymi straganami, które powoli zamykano. Jaki´s mim, stoicko trwa- j ˛acy bez ruchu w drobnym kapu´sniaczku, który ˙złobił rowki w białym pudrze na jego nieruchomej twarzy, tak smutny, ˙ze deprymuj ˛acy wszystkich przechodniów w promieniu dwudziestu metrów, spojrzał na nich, kiedy kobieta pochyliła si˛e, ˙zeby wrzuci´c do kapelusza monet˛e. Szła tak samo jak przedtem, nieco przodem, patrz ˛ac na ziemi˛e po swojej lewej stronie, jakby pozostawiała Coyowi decyzj˛e, czy zaj ˛a´c to miejsce, czy te˙z dyskretnie si˛e wycofa´c. On za´s ukradkiem obserwo- wał jej twardy profil pod gładkimi włosami, kołysz ˛acymi si˛e przy ka˙zdym ruchu; ultramaryna jej oczu zwracała si˛e ku niemu, to zapowiadaj ˛ac u´smiech, to znów zamy´slone spojrzenie. W Schilling było niewiele ludzi. Znów zamówił tonik z d˙zinem z niebieskiej butelki, a ona zadowoliła si˛e samym tonikiem. Eva, brazylijska kelnerka, podała szklanki, przygl ˛adaj ˛ac si˛e jej bezczelnie, a potem uniosła do góry brew w kierunku Coya, b˛ebni ˛ac po barze tymi samymi polakierowanymi na zielono paznokciami, które trzy poranki wcze´sniej z cał ˛a moc ˛a wbijała w jego nagie plecy. Coy przeci ˛a- gn ˛ał dłoni ˛a po mokrych włosach i zachował niezmienny u´smiech, miły i spokojny, wreszcie kelnerka mrukn˛eła: sukinsyn, te˙z si˛e u´smiechn˛eła i nawet nie policzyła mu za drinka. Coy i kobieta usiedli przy stoliku, naprzeciwko wielkiego lustra odbijaj ˛acego butelki stoj ˛ace przy ´scianie. Dalej prowadzili rw ˛ac ˛a si˛e rozmow˛e. Kobieta nie była zbyt wymowna: dowiedział si˛e najpierw, ˙ze pracuje w muzeum, a w pi˛e´c minut pó´zniej ustalił, ˙ze jest to Muzeum Morskie w Madrycie. Wywnio- skował, ˙ze studiowała histori˛e i ˙ze kto´s bliski, mo˙ze jej ojciec, był zawodowym wojskowym. Nie wiedział, czy wła´snie dlatego wygl ˛ada na dobrze wychowan ˛a dziewczynk˛e. Dostrzegł w niej pow´sci ˛agan ˛a stanowczo´s´c, wewn˛etrzn ˛a pewno´s´c siebie, dyskretn ˛a, jednak onie´smielaj ˛ac ˛a go. 23
Faceta z siw ˛a kitk ˛a Coy wspomniał du˙zo pó´zniej, kiedy szli pod arkadami Plaza Real. Potwierdziła, ˙ze Urrutia istotnie jest atlasem bardzo warto´sciowym, cho´c nie unikatowym; nie powiedziała jednak wyra´znie, czy kupiła go dla mu- zeum, czy dla siebie. To bardzo wa˙zny atlas morski — powiedziała wymijaj ˛aco, kiedy wspomniał scen˛e na ulicy Consell de Cent — i zawsze znajd ˛a si˛e ludzie zainteresowani takimi przedmiotami. Kolekcjonerzy — dodała po dobrej chwi- li. — Tego typu ludzie. Potem przechyliła w bok głow˛e i zapytała, jak mu si˛e ˙zyje w Barcelonie, chc ˛ac najwyra´zniej zmieni´c temat. Coy opowiedział o hotelu La Maritima, o spacerach po nabrze˙zu, o słonecznych porankach na tarasie Uni- versalu, naprzeciwko Kapitanatu Portu, gdzie mógł za cen˛e jednego piwa sp˛edzi´c trzy, cztery godziny z ksi ˛a˙zk ˛a i walkmanem. Mówił te˙z o czasie, który mu jeszcze pozostał, o tym, jak trudno mu ˙zy´c na l ˛adzie, bez pracy i bez pieni˛edzy. Wtedy od- niósł wra˙zenie, ˙ze na ko´ncu podcieni placu widzi niskiego, w ˛asatego człowieczka w kraciastej marynarce, z wybrylantynowanymi włosami, który po południu był na licytacji. Obserwował go przez chwil˛e, ˙zeby si˛e upewni´c, a potem spojrzał na ni ˛a, sprawdzaj ˛ac, czy te˙z zauwa˙zyła jego obecno´s´c; jej oczy jednak były cał- kiem pozbawione wyrazu, jakby nie dostrzegała niczego niezwykłego. Kiedy Coy znów spojrzał w tamtym kierunku, osobnik w kraciastej marynarce był nadal na miejscu, spacerował z r˛ekami zało˙zonymi na plecach, jakby nigdy nic. Byli na wysoko´sci wej´scia do Klubu Fajki, szybko wi˛ec policzył w my´slach, ile mu jeszcze zostało w portfelu, i stwierdził, ˙ze mo˙ze pozwoli´c sobie na zapro- szenie jej na kolejny kieliszek, a w najgorszym razie Roger, szef klubu, udzieli mu kredytu. Wydawała si˛e zaskoczona miejscem, dzwonkiem przy drzwiach, starymi schodami i lokalem na drugim pi˛etrze, z niezwykłym barem i kanap ˛a, o ´scianach pokrytych rycinami przedstawiaj ˛acymi Sherlocka Holmesa. Tej nocy nie grano tam jazzu, stan˛eli wi˛ec przy pustym barze, w którego ko´ncu Roger rozwi ˛azy- wał krzy˙zówk˛e. Spróbowała niebieskiego d˙zinu i pochwaliła jego zapach, potem stwierdziła, ˙ze jest zachwycona lokalem, dodaj ˛ac, ˙ze nigdy nie podejrzewała, ˙ze w Barcelonie mog ˛a istnie´c takie miejsca. Coy powiedział jej, ˙ze wła´snie chc ˛a za- mkn ˛a´c ten klub, bo s ˛asiedzi skar˙z ˛a si˛e na hałas i muzyk˛e — mog ˛a si˛e wi˛ec czu´c jak na statku, który zaraz pójdzie na ˙zyletki. W k ˛aciku ust została jej kropla d˙zinu z tonikiem, i pomy´slał, ˙ze na szcz˛e´scie wypił dopiero trzy kieliszki, bo jeszcze ze dwa wi˛ecej, a byłby gotów wyci ˛agn ˛a´c r˛ek˛e i palcami otrze´c t˛e kropl˛e, a ona nie wygl ˛adała na jedn ˛a z tych, co pozwalaj ˛a ociera´c cokolwiek marynarzom, których wła´snie poznały i których obserwuj ˛a z mieszanin ˛a rezerwy, uprzejmo´sci i grzecz- no´sci. W ko´ncu spytał, jak ma na imi˛e, a ona znów si˛e u´smiechn˛eła — tym razem dopiero po chwili, jakby musiała przeby´c dalek ˛a drog˛e, ˙zeby to zrobi´c — a po- tem utkwiła spojrzenie w Coyu: naprawd˛e jej oczy wpatrywały si˛e w niego dług ˛a i intensywn ˛a sekund˛e, i wreszcie powiedziała swoje imi˛e. Stwierdził wtedy, ˙ze imi˛e było równie niezwykłe jak jej wygl ˛ad, jednak pasowało do niej jak ulał. Po- wiedziała je tylko raz, gło´sno i powoli, zanim jeszcze z jej ust znikn ˛ał odległy 24