uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Barbara Parker - Gail Connor 01 - Krąg podejrzanych

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Barbara Parker - Gail Connor 01 - Krąg podejrzanych.pdf

uzavrano EBooki B Barbara Parker
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 351 stron)

Barbara Parker Krąg podejrzanych (Suspicion of Innocence) Przełożyła Maciejka Mazan Z miłością dla Jeanne i Billa, którzy są przy mnie zawsze, kiedy piszę Prolog Jimmy Pantera przesunął drążek. Wodolot śmignął po wodzie, okrążył kołyszący się na falach palmowy liść. Wszyscy pochylili się na lewo, potem na prawo. Turzyca wyglądała jak zielona smuga. Marie ze sklepu z pamiątkami skopałaby mu tyłek, gdyby to widziała, ale przecież to ona sprzedała im bilety, wiedząc, że Jimmy nie lubi wypływać tak wcześnie, zwłaszcza w poniedziałek. Postanowił, że wycieczka będzie krótka; parę kilometrów w głąb parku Everglades i z powrotem. Czwórka turystów siedziała na dziobie. Dzieci upchnięte między kolanami rodziców, jakby pęd powietrza miał je rzucić do wody – przy trzydziestu kilometrach na godzinę! Mężczyzna krył oczy pod daszkiem, jasne włosy kobiety powiewały wokół głowy. Jimmy siedział za nimi, dwa metry nad wodą, obok potężnego silnika chevy. Hałas był ogłuszający – albo byłby, gdyby Jimmy nie miał na uszach ochraniaczy. Pasażerom rozdał tampony z waty – z uszu wystawały im białe kłębki. Dziewczynka wychyliła się na tyle, by spojrzeć ponad ramieniem ojca. Uśmiechnęła się, mysie ogonki zatrzepotały na wietrze. Jimmy wiedział, że mała czeka na jego reakcję, więc też się uśmiechnął. Na głowie nosił czapkę bejsbolową, żeby włosy nie wpadały mu do oczu. Marie powiedziała pewnego razu, że bandana wyglądałaby bardziej stylowo. Roześmiał się wtedy. A może od razu pióropusz z indyczych piór? Marie upierała się także, żeby nosił kurtkę Miccosukee i tu jej posłuchał. Miał na sobie kurtkę roboty jego ciotki, zszywaną z kawałków.

Czerwone, żółte i niebieskie łaty ułożone w geometryczne wzory i zaakcentowane rzędami białych zygzaków. Skręcił ostro, mocno napierając na drążek; wodolot zachybotał się na boki, bryznął wodą na zarośla turzycy. Dzieci pisnęły i przykucnęły. Rodzice przytulili je do siebie. To pewnie Szwedzi, pomyślał, bo ich głosy na zmianę brzmiały wysoko i nisko. Może zrobili sobie jednodniowe wagary z wycieczki do Miami. Nosy i policzki mieli już czerwone. Nie są stworzeni do tego klimatu. Miejscowi, którzy się z nim zabierali, byli zwykłe młodsi, przeważnie mieli parkę dzieciaków. Starzy ludzie woleli wynajmować większe łodzie z Wakacyjnego Parku; mogli w nich siedzieć po dwanaście lub więcej osób, za szybami z pleksiglasu, pod dachem, który daje cień. Kubańczycy lubili wodoloty. Płacili mu dodatkowo za dłuższy rejs. Czarni z jakiegoś powodu w ogóle prawie się nie pokazywali. Przyhamował; łódź zwolniła, dziób opadł na wodę. Wpłynęli na płyciznę, a Jimmy nie chciałby aluminiowe dno szorowało po kamieniach. Wyprowadził wodolot na głębszą wodę i dodał gazu. Łódź znów wynurzyła się na powierzchnię, turzyca zachrobotała o kadłub. Po chwili byli już na otwartej przestrzeni, wodolot zakreślił szeroki łuk na gładkiej tafli wody. Jimmy widział parę razy Everglades z samolotu – migotliwe lustro, niebo i chmury odbijały się w nim tak wyraźnie, jakby patrzyło się w górę, nie w dół. Ciemne krzywizny lądu wynurzającego się z wody znajdowały się na tyle daleko, że wydawały się suche. Proste, szare linie dróg, wzdłuż nich lśnienie kanału. Bliżej Miami było widać długie szramy po oponach samochodów terenowych. Miasto podchodziło coraz bliżej. Osuszano mokradła, cięto je na schludne prostokąty, oskrobywano aż do białego kamienia, który nie poddawał się niczemu z wyjątkiem dynamitu. Zbliżając się do linii drzew, wyłączył silnik. Hałas uniósł się znad łodzi jak ciężki kaptur. Jimmy odłożył ochraniacze na hak przy siedzeniu. Jedna z kobiet wstała i przeciągnęła

się, chichocząc i przytrzymując się ramienia mężczyzny, kiedy wodolot się zakołysał. Miała koło trzydziestki, była ubrana w szorty i żółtą koszulkę z napisem “Bayside Marketplace”. Wyjęła z uszu waciki. Mężczyzna poszedł w jej ślady, potem zdjął czapkę z daszkiem, otarł czoło rękawem. Uśmiechnął się do Jimmy’ego. – Jest ciepło dziś. Jimmy wzruszył ramionami. Dopiero pierwszy tydzień marca. Powinni tu przyjechać w sierpniu. Łódź minęła kępę lilii wodnych. Pomiędzy płaskimi liśćmi płynął ptak rozmiarów gołębia. Miał śliwkowe upierzenie i czerwony dziób. – Co to jest za ptak? – spytała kobieta. – Kurka wodna – wymówił Jimmy wyraźnie i powoli. Mężczyzna zrobił zdjęcie. Ptak zniknął w zaroślach, nie czekając na drugie ujęcie. Jimmy zatoczył ręką szeroki łuk, wchodząc w rolę indiańskiego przewodnika. –Ten teren ukształtował się tysiące lat temu. Pierwsi mieszkańcy przybyli z półwyspu. Polowali na jelenie, łowili ryby. Mieszkali na wyspach, takich jak ta. – Wskazał zarośla o parę metrów od nich, kępę zieleni wystającą wprost z wody. – W podobnych miejscach mieli swoje obozy. Gdybyście zajrzeli do takiego zagajnika, może znaleźlibyście obozowisko dawnych plemion, Tequesta. Moglibyście znaleźć narzędzia, jakie robili z muszli, albo garnki. Zostało jeszcze parę takich nietkniętych miejsc. Cztery pary błękitnych oczu wpatrywały się w niego bez zrozumienia. Turyści uśmiechali się i kiwali głowami, nie pojmując ani słowa. Potem mężczyzna odwrócił się w stronę drzew i zrobił parę zdjęć przez teleobiektyw. Dochodziło wpół do dziesiątej. Powinni już wracać. Teraz pójdą pewnie do baru, zamówią na śniadanie grzanki z żabimi udkami, żeby poczuć się prawdziwymi podróżnikami. On nigdy ich nie jadł. Marie robiła je dla turystów, tak jak wszystko inne w sklepie z pamiątkami.

Sprowadzała włócznie z cyprysowego drewna, mokasyny z twardymi podeszwami, dzieło Indian Cherokee z Karoliny Północnej, gumowe aligatory, podkoszulki z nadrukami, pocztówki. Nawet szklane kule, w których po potrząśnięciu zrywała się burza śnieżna nad Miami. To prawdopodobnie najmniej zafałszowana pamiątka z Miami, powiedział kiedyś Marie, ale ona tego nie zrozumiała. Usiadł na ławeczce, wyprostował nogi. Zerwał się lekki wiatr, który zakołysał czubkami drzew i zmącił odbicie chmur w krystalicznej wodzie. Wodolot sunął z prądem, źdźbła turzycy drapały o burty. Dziewczynka sięgnęła po długą łodygę, dotknęła ząbkowanej krawędzi. – Ostrożnie, możesz się skaleczyć. Za pomocą długiej żerdzi przepchnął wodolot do miejsca, w którym turzyca była krótsza, rzadsza, ledwie sięgająca burt. Za kępą łozin znajdował się rezerwat, zbyt mały, by przyciągnąć wielu turystów. Mężczyzna wpatrywał się w wodę. – Tu aligatory są? Aligatory. Zawsze pytają o aligatory. Jimmy skinął głową, sięgnął do skrzynki pod siedzeniem dla pasażerów i wyjął z niej bochenek czerstwego białego chleba. – Spójrzcie tam. Lubią się kryć w tamtym stawie, pod krzakami. Rozsupłał torbę, rzucił kawałek chleba. Zakołysał się na falach; natychmiast obstąpiły go chmary cierników. Dziewczynka wychyliła się nad burą wodą, prawie dotykając powierzchni końcami mysich ogonków. Matka pociągnęła ją za koszulkę. – Dam ci znak, jak się któryś pokaże. – Jimmy poklepał dziewczynkę po ramieniu i wskazał kciukiem na siedzenie dla pilota. – Usiądź tam. Dziewczynka w mgnieniu oka wspięła się na jego ławkę, za nią ruszył jej rozchichotany brat. Kobieta zaniepokoiła się, powiedziała coś po szwedzku. – Nie, w porządku – uspokoił ją Jimmy. – Nic im nie będzie. – Dzieciaki usiadły obok siebie na wyściełanej ławeczce, chwyciły się metalowych poręczy i zaczęły bawić się drążkiem.

– Tylko nie ruszajcie kluczyka. Naparł na żerdź, pokonując opór wodolotu. Mężczyzna wycelował w niego obiektyw, strzeliła migawka. Indiański przewodnik na swojej łodzi. W albumie znajdzie się tuż obok kurki wodnej. Rzucił przed siebie drugi kawałek chleba. Mężczyzna skierował obiektyw na wodę, gotowy uchwycić ten podłużny mroczny kształt, sunący ku nim z cieni mangrowców. Tę zbliżającą się coraz bardziej srebrzystą zmarszczkę na wodzie. To po to tu przyjechali. Po te szparki oczu tu nad powierzchnią wody. Po syk, błysk zębów. Cofnięcie ręki, śmiech, bo ten sukinsyn był już o, tak blisko! Szkoda, że prawie nie rozumieją po angielsku. Mógłby im opowiedzieć o tej kobiecie z parku narodowego. Wychyliła się z kamerą ciut za daleko, pośliznęła na metalowym pokładzie, mąż nie zdążył jej złapać. Wciągnęli ją z powrotem, ale aligatory trochę ją nadszarpnęły. Rzucił następny kawałek chleba. Turyści przestali rozmawiać. Nad łoziną zawisła ważka. Łódź zakołysała się lekko. Dziewczynka stanęła na ławeczce. Przytrzymywała się obudowy śruby napędowej i bez słowa patrzyła na lukę w łozach. Woda chlupotała wokół łodzi. Dziewczynka mrużyła oczy, obejrzała się na brzeg. Patrzyła, milcząca, nieruchoma. Chłopiec stanął obok niej, spytał ją o coś. Jej odpowiedź sprawiła, że głowy rodziców odwróciły się w tym samym kierunku. Kobieta wspięła się na palce, osłoniła oczy ręką. Jimmy dźgnął żerdzią dno, naparł na nią mocno, przepchnął łódź bliżej. Teraz on także to widział, jakieś sześć metrów dalej. Koniec drewnianego pomostu, poszarzałe od deszczu masywne drewno. Ktoś je ochlapał rdzawą farbą, która poplamiła deski i jeden filar. A obok filara na falach unosił się jakby węzełek starych ubrań. Obijał się o białą wyszczerbioną skałę. Jimmy wytężył wzrok. Fale uderzały o burty. Doszło go bzyczenie roju much. Powoli, jak obrazek wyłaniający się z mroku, docierało do niego, co widzi. Mężczyzna pociągnął go za rękaw. – Idź już. My wracamy.

Jimmy wyszarpnął rękę. Wodolot podryfował w stronę łozin zwrócony ku nim burtą. Z zarośli zerwało się stadko wrzeszczących wniebogłosy kosów. To kobieta. Widział jej ramię, rękę. Blada, upstrzona cętkami skóra. Czerwona bluzka. Jasne włosy, pływające wokół głowy. Ciało obróciło się do góry. Twarz była pozbawiona nosa i warg. Dziewczyna była drobna jak dziecko. Jimmy Pantera zacisnął zęby, żeby nie zwymiotować. Znał ją. Rozdział 1 Parę minut po pierwszej po południu Gail Connor otworzyła ciężkie, mosiężne drzwi Hartwell Building i skręciła na zachód. Miami lśniło oślepiającym blaskiem – białe chmury przepływały przez szklane tafle wieżowców, wąskie uliczki pławiły się w słońcu. Gail zmrużyła oczy i sięgnęła do kieszeni po okulary słoneczne. O wpół do drugiej miała wystąpić z wnioskiem w sądzie. Nie zamierzała być uprzejma wobec adwokata strony przeciwnej. O ile zdołała się zorientować, pewnie także i teraz będzie coś dukać i wpatrywać się w dokumenty, jakby ktoś wetknął mu między nie “Playboya”. Nie lubiła odgrywać się na prawnikach – takie zachowanie zwykle się mści – ale dziś miała ochotę rozerwać go na strzępy. Tę sprawę od dawna powinno się rozstrzygnąć. Albo rozpocząć proces. Powiew chłodnego wiatru opłynął jej twarz i szyję. Drzwi sklepu obuwniczego były szeroko otwarte, klimatyzatory pracowały pełną parą. Ekspedient w złotej jedwabnej koszuli i spodniach z zakładkami stał przy stole z przecenionymi szpilkami. Wątły wąsik i gładkie policzki świadczyły, że nie skończył nawet dwudziestu lat. Omiótł spojrzeniem twarz Gail, jej sylwetkę, znowu twarz. – Oye, mamacita – rzucił za nią cicho. Tak, jakby była w jego typie: wysoka, z kędzierzawymi włosami sięgającymi ramion, maszerująca przez Flagler Street w granatowym

kostiumie. Ścisnęła mocno uchwyt aktówki, ominęła grupkę japońskich turystów, przeszła między dwiema misjonarkami, ciemnowłosymi kobietami w białych habitach i wysokich, spiczastych kornetach, sprzedającymi religijne teksty w języku hiszpańskim. Sprzedawcy ustawili stragany przed sklepami, zapach dojrzałych owoców unosił się słodko w powietrzu – brzoskwinie, winogrona, mango i dziwne tropikalne owoce o nieznanych nazwach i smaku. Na Miami Avenue stanęła na czerwonym świetle. Spojrzała ponownie na zegarek. Dziesięć po pierwszej. Nieźle. Za pięć minut dotrze do gabinetu sędziego na dwunastym piętrze, gdzie zamelduje się u strażnika. Jeśli będzie miała szczęście, będzie pierwsza lub druga w kolejce. George Sanchez to Latynos – dokładnie mówiąc, Kubańczyk w drugim pokoleniu – ale punktualny jak amerykański bankier. Może nie będzie go na miejscu, kiedy Gail się zjawi, lecz z pewnością zgłosi się przed rozprawą. Zapaliło się zielone światło, tłum przechodniów runął przez przejście. Sąd okręgu Dade mieścił się w kompleksie budynków z szerokimi schodami wiodącymi na biegnący wzdłuż nich taras i greckimi kolumnami od frontu i z tyłu. Szare bloki granitu piętrzyły się na wysokość dwudziestu trzech pięter i kończyły się stromą, najeżoną antenami piramidą. Amerykańskie sępy zrobiły sobie na nich grzędę; według miejscowego żartu były to dusze zmarłych prawników. Siedziały tam, przygarbione, po czym zrywały się z łopotem. Nie lubiły sezonu turystycznego, w listopadzie przylatywały z jakiegoś rejonu w Ohio, by zniknąć przed nadejściem lata. Gail weszła przez obrotowe drzwi do wykładanego terakotą holu, rozbrzmiewającego echem wielu głosów. Położyła aktówkę na pasie transmisyjnym, wiodącym do aparatu rentgenowskiego, a sama stanęła w kolejce do wykrywacza metalu – rzecz zwykła w sądach Miami.

Na dwunastym piętrze było pusto, tylko przed gabinetem sędziego Coakleya zgromadziła się grupka prawników. Gail znała niektórych z widzenia. Było szesnaście minut po pierwszej. Nie będzie pierwsza w kolejce, ale i nie ostatnia. – Gail Connor – powiedział niski kobiecy głos, dochodzący od strony windy. Gail odwróciła się i ujrzała Charlene Marks, siwowłosą kobietę w czerwonej sukience w białe grochy. – Cześć, Charlene. – Coś podobnego, właśnie dziś zamierzałam do ciebie zadzwonić. – Charlene rzuciła akta na drewniane krzesło. Na sąsiednim miejscu siedziała młoda blondynka ściskająca w dłoni chusteczkę higieniczną. Była ubrana w sukienkę z białej skóry, z dekoltem ozdobionym białymi piórkami. Na nogach miała kozaczki z frędzlami. Sprawa rozwodowa, pomyślała Gail bez wahania. Charlene specjalizowała się w bogaczach i szaleńcach. Ta klientka pasowała do obu kategorii. Podniosła głowę i zmarszczyła brwi. – Czekaj! A jak nas wezwą? Dokąd idziesz? – Na drugi koniec korytarza. – Charlene poklepała ją po ramieniu. – Dwie minutki i wracam. Gail zerknęła na drzwi do gabinetu sędziego Coakleya. Charlene zapaliła papierosa, dyskretnie, ponieważ palenie było tu zabronione. – Mam sprawę, którą mogę ci dać, jeśli jesteś zainteresowana. – Zawsze jestem. Tylko daj mi chwilkę. Muszę się zameldować u Eddiego. Strażnik siedział tuż za drzwiami gabinetu. Podniósł głowę znad gazety. – Którą sprawę pani prowadzi? – Darden przeciwko Pedrosa Development – odparła. Wskazała na wydruk komputerowy. – Tutaj, na dole pierwszej strony. Eddie kliknął długopisem. – Sanchez tam jest? – Nie, jeszcze nie, ale… – Nie mogę pani zapisać, jeśli nie ma was w komplecie. – Daj spokój, Eddie, przyjdzie. – Przepraszam, nowe przepisy. – Eddie zrobił znaczek przy nazwisku Gail i spojrzał na nią. – Proszę, niech pani zajrzy do dokumentów. – Na jego biurku piętrzyły się dwa stosy kartek.

Gail otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale pojawił się inny prawnik, który podał Eddiemu numer swojej sprawy. Zostawiła akta Dardenów – pełne skarg, nakazów i wniosków – tam, gdzie leżały. Zegar na biurku sekretarki wskazywał dziewiętnaście po pierwszej. Gail wybłagała od kobiety dwie aspiryny i przyniosła sobie wodę w papierowym kubku. – Co z tobą? – spytała Charlene Marks. – Eddie nie da mi numerka, dopóki nie przyjdzie drugi prawnik. – Czyli? – George Sanchez. – Nie znam. – Charlene wydmuchnęła kątem ust obłoczek sinego dymu. – Może działa według kubańskiego zegara. – Robi to umyślnie, wiem to. – Gail spojrzała na pary czekające w kolejce pod drzwiami. – Więc jeśli się nie pokaże, wygrasz. – Akurat. Już pewnie zgłosił wniosek o wyznaczenie innego terminu, ponieważ napadnięto go w drodze do sądu. Charlene roześmiała się głośno. Potem zniżyła głos i wskazała papierosem. – Tamta dziewczyna. Moja klientka. – Ta dziewczyna kowboja? – Nie bądź niemiła. Nazwisko Marcanetti coś ci mówi? – Bez żartów – szepnęła Gail po sekundzie namysłu. Dennis Marcanetti wyleciał z Delfinów Miami po trzecim wyroku za jazdę po pijanemu. Tym razem wykonał skok corvettą do zatoki Biscayne, idealnym łukiem przeskoczywszy jacht, na którym przebywał konsul kanadyjski. Podobno Marcanetti leżał teraz w szpitalu z obiema nogami na wyciągu. Pytanie tylko, czy Charlene zdobyła jego podpis na papierach rozwodowych, zanim wybrał się na samochodową wycieczkę. – Missy ma problemy z nieuczciwymi wspólnikami. Gail zerknęła ponad jej ramieniem. Przyszła była pani Marcanetti nerwowo kołysała stopą frędzle na kozaczku podskakiwały miarowo. – I to pewnie jej prawdziwe imię, co? – A jakże. Razem z Dennisem i jeszcze innym małżeństwem zainwestowała w butik na

South Beach. – Charlene zaciągnęła się po raz ostatni i zgniotła niedopałek w donicy uschniętej palmy. Uśmiechnęła się krzywo. – Postindustrialny szyk. Tak to określiła. – To taki sklep, w którym płaci się sto dolarów za stanik z metalowych durszlaków? – A, więc się tam ubierasz. Dennis dał Missy swój udział w butiku w ramach podziału majątku, ale tamta para postanowiła wszystko zagarnąć dla siebie. Nie zajmuję się sprawami handlowymi, w przeciwnym razie sama bym to wzięła. – Jak idą interesy? Mają dochody? Charlene wzruszyła ramionami. – Podają klientom wino. I mają stałych bywalców. Faceci lubią skórzane spodnie z dziurami na pośladkach. Gail oderwała spojrzenie od Missy, która bezmyślnie wertowała gazetę prawniczą, pewnie w poszukiwaniu zdjęć. – No, nie wiem. Czymś takim powinna się zająć mniejsza kancelaria. Rozległ się dzwonek windy; obejrzała się. Z windy wysiadła urzędniczka z aktami, prawniczka, z którą Gail była na jednym roku studiów, i wysoki, śniady mężczyzna około czterdziestki, w drogim garniturze i z lśniącą aktówką ze skóry jakiegoś zagrożonego wymarciem gada. Rozejrzał się, jakby nie znał terenu. Ani śladu George’a Sancheza, niech go jasny szlag. – My zajmujemy się większymi firmami, chyba że klient może sobie pozwolić na nasze stawki – dodała. – Matko Boska, nigdy nie bierzesz sprawy dla rozrywki? – Charlene udała, że wzdryga się ze zgrozy. – Biedactwo, sama w tej wielkiej firmie. Ja pracuję na własny rachunek, sama sobie ustalam godziny, a jeśli chcę wziąć urlop, nie pytam nikogo o zgodę. Spojrzała ponad ramieniem Gail, uniosła wydepilowane brwi. Gail odwróciła się. Za jej plecami stał mężczyzna z aktówką. Charlene wyciągnęła do niego rękę. – Cómo andas, mi amor? – Bień, hien. Y tú? – Pochylił się i musnął wargami jej policzek. – Co cię sprowadza w te strony? To nie jest sąd kryminalny. Uśmiechnął się leniwie, wokół jego ust pojawiły się dwie głębokie bruzdy. Miał bardzo białe zęby. – Wezwał mnie tu obowiązek, ale twoja obecność jest dla mnie osłodą. Gail miała ochotę

przewrócić oczami. Charlene roześmiała się i przyciągnęła go do siebie. – Cabrón! Mężczyzna spojrzał przelotnie na Gail, przyjmując jej obecność do wiadomości. Poczuła subtelny aromat kosztownej wody kolońskiej. Uśmiechnęła się chłodno. – Gail, to Tony Quintana – powiedziała Charlene. – W zeszłym roku bronił paru moich niesfornych klientów. Ciemnobrązowe oczy szybko omiotły jej twarz, nie pomijając żadnego szczegółu. Nawet najlepsze wychowanie nie może pozbawić Latynosa seksapilu. Co zresztą jej nie przeszkadzało. Miło jest na nich patrzeć. Wyciągnęła rękę, zanim zdążył się pochylić nad jej policzkiem. – Miło mi. – To moja przyjaciółka, Gail Connor, z Hartwell, Black i Robineau. Nadal patrzył na nią grzecznie, ale w jego oczach pojawił się jakiś nowy wyraz. – Ach, pani Connor. Zdaje się, że to pani szukam. Gail miała ochotę skopać się za spóźniony refleks. To ten Quintana! – Rozumiem, że George Sanchez nie mógł się zjawić. – Niestety. Pojawił się pewien konflikt. George poprosił, żebym go zastąpił. – Mówił z ledwie słyszalnym hiszpańskim akcentem. Uśmiechnął się, znów czarujący. – Miał nadzieję, że dojdziemy do porozumienia. – Tak? Jest wielkim optymistą. – Z pewnością nie jest to sprawa, o którą warto walczyć. I na pewno nie warto na nią marnować czasu pani kancelarii – i pani. Gail była gotowa się założyć, że mecenas Anthony Luis Quintana polecił George’owi, żeby nie przychodził, a on sam krył się w męskiej toalecie tak długo, żeby sprawa Dardena znalazła się ostatnia na liście. – Zapewniam pana, że honorarium nie ma tu żadnego znaczenia. – Nie? – Quintana wzruszył lekko ramionami. – Ale we wniosku pyta pani, czy mój klient uiści pani honorarium. – Zgadza się. W związku z waszymi opóźnieniami w…

– Moimi? – Pańskiej kancelarii. Pańskiego klienta. Uniósł brwi, zdziwiony. – Ale przecież się stawiłem. Punktualnie. Zrewanżowała się uśmiechem. – Wobec tego proszę się zameldować u strażnika. – Boże – mruknęła do Charlene, kiedy odszedł. – Chętnie bym go stłukła. Charlene uśmiechnęła się kącikiem ust. – Muszę lecieć. Pora dać wody Missy. Zdzwonimy się. Zajęli miejsca w wąskim pomieszczeniu; Quintana koło drzwi, z aktówką na podłodze, Gail koło okna. Wielkie biurko sędziego Coakleya stało pod przeciwległą ścianą, a obok, prostopadle do niego, znajdował się długi stół konferencyjny, po sześć krzeseł z każdej strony. Sędzia kołysał się w fotelu z brązowej skóry. Sprężyny cicho skrzypiały. Poza salą sądową sędzia nosił koszulę z krótkimi rękawami i krawat, toga wisiała na drewnianym wieszaku za drzwiami. Nad bladoszarymi oczami Coakleya jeżyły się krzaczaste brwi. Włosy, niegdyś kasztanowe, wyblakły i stały się siwo-rdzawe. – Dzień dobry, panie i panowie – odezwał się sędzia. – Zastępuję o trzeciej sędziego Pottera, więc nie marnujmy czasu. Dzięki Bogu, pomyślała Gail. Oparła aktówkę o ścianę i splotła ręce na piersiach. Spojrzała przez okno; na tej wysokości widać było tylko błękit nieba. Szyba była brudna. Jakiś cień przesunął się z łopotem na jej tle, uniósł się w górę. Leniwie powiodła wzrokiem po zdobiących ściany fotografiach, często pożółkłych ze starości. Na jednej z nich sędzia stał z gubernatorem Le Royem Collinsem w Tallahasee. Za nimi na schodach widać było tuzin innych mężczyzn, w tym dziadka Gail, Johna B. Stricklanda. Ani jednej kobiety. Wszyscy w garniturach z wąskimi klapami i w równie wąskich krawatach. Gail poruszyła ramionami, rozmasowała mięśnie karku, prawie nie słuchając szemrzących głosów. Nad prawą brwią czuła pulsujący ból, od którego pękała jej głowa. Wiedziała, co jest jego przyczyną: leżała bezsennie do trzeciej nad ranem, jeszcze raz przeżywając sobotnie

przyjęcie urodzinowe matki. Było tak, jakby prowincjonalni aktorzy odgrywali sztukę Tennessee Williamsa. Matka udawała, że wcale nie ma pięćdziesięciu siedmiu lat. Jej siostra, Renee, mała pijana dziwka w obcisłej bluzeczce. I mąż Gail, Dave, w roli czułego zięcia, zachowujący się jak palant. Tylko siebie Gail nie potrafiła obsadzić w żadnej roli, chyba że jako zdegustowanego widza, świadka tego męczącego melodramatu. Anthony Quintana przeglądał ze zmarszczonymi brwiami gruby plik dokumentów sprawy Dardenów przeciwko Pedrosie. Co on kombinuje, jakiś numer w ostatniej chwili? Pewnie nawet nie wiedział, że pakuje się w przepychankę między dwiema grupami klientów – budowniczym i nabywcami domu – którzy z całą pewnością znajdowali się na liście największych palantów w okolicy. Gail reprezentowała nabywców, Nancy i Billa Dardenów. Kiedy zobaczyli w gazecie reklamę osiedla Cotswold Estates, nawet nie podejrzewali, że budowniczy jest Kubańczykiem. Nancy spytała: “Czy to nie jakiś oszust?” Podpisali umowę, ponieważ domy były “rozkoszne”, a także dlatego, że osiedle znajdowało się o pięć minut od nowego centrum medycznego, w którym pracował Bill, na dalekich przedmieściach West Kendall, gdzie na wypielęgnowanych i dobrze podlewanych trawnikach nadal można spotkać zębatych gości z Everglades. Fundamenty zostały wylane, stanęły ściany, wykopano dół na basen, ale Dardenom nie spodobał się dach. “Był strasznie wysoki”, narzekała Nancy przeciągłym, jęczącym tonem. “Zrobiłam zdjęcia. Proszę, niech pani sama zobaczy. Boże, gdyby znowu pojawił się huragan, normalnie by go zdmuchnął”. Gzymsy nad drzwiami nie były z masywnego dębu, który widzieli na modelu, ale z sosny. Kierownik przedsiębiorstwa Pedrosy zaznaczył, że dębowe będą droższe. Bill kazał je wymienić i dodać koszta do kolejnej raty. Następnie budowniczy kazał

zainstalować tańsze zlewy kuchenne. Nancy obejrzała je i oświadczyła, że chce zlewy z nierdzewnej stali. Hydraulik pokiwał głową, ale ponieważ nie rozumiał po angielsku, zainstalował porcelanowy zlew za trzysta pięćdziesiąt dolarów. Koszta rosły i rosły, obie strony miały do siebie coraz więcej pretensji. – Oni chcą nas zrujnować – powiedział Bill Darden. – Wiem to na pewno. Cholerni Kubańczycy. Powiedział to w chwili, gdy sekretarka Gail, Miriam Ruiz, przyniosła kopie dokumentów. – Nawet nie chodzi mi o te pieniądze – dodał. – Choć, oczywiście, trzysta tysięcy dolarów piechotą nie chodzi. – Wziął Nancy za rękę. Miał smukłą, opaloną dłoń z opasującą nadgarstek grubą bransoletą ze złota i brylantów. – Nan nie chce już tego domu. Jeśli teraz robią nam takie numery, co by się stało, gdybyśmy w nim zamieszkali? Gail pozwała przedsiębiorstwo o niedotrzymanie warunków kontraktu, uchylanie się od zobowiązań i niedotrzymanie terminu. Strona przeciwna natychmiast odpowiedziała kontroskarżeniem. Przez ostatnie dwa miesiące Gail usiłowała wydobyć księgi rachunkowe firmy oraz odebrać pieniądze wpłacone przez Dardenów. I słyszała same wykręty. Ciekawe, dlaczego Ferrer i Quintana tak się przejęli tą sprawą. Chodzi o latynoską dumę? Wysokie honoraria? Z pewnością zarabiali więcej niż Gail. Nancy była córką senatora Douglasa Hartwella, którego dziadek założył kancelarię Gail. Praca za darmo nie jest całkowicie zgodna z prawem, ale pozostali wspólnicy zatuszowali to w imię dalszych dobrych stosunków. Gail, w pocie czoła zarabiająca na prawo zostania wspólnikiem, musiała się miło uśmiechać i nie narzekać. W pomieszczeniu rozległo się dwukrotne ciche kliknięcie. Anthony Quintana wyjął z aktówki dokumenty. Rozpoznała na okładce gryzmoły George’a. Quintana spokojnie zaczął przeglądać papiery, robiąc na niektórych znaczki złotym piórem. Był wyższy niż przeciętny Kubańczyk, prawie metr osiemdziesiąt. Kasztanowe włosy,

gęste i lśniące, miał zaczesane do tyłu. Ubrany trochę zbyt wyzywająco jak na spotkanie w sądzie cywilnym, pomyślała Gail. Ciemnozielona marynarka była rozpięta, krawat w abstrakcyjny wzór musiał kosztować więcej niż obiad w drogiej restauracji. No i te buty. Wypolerowane, ozdobione frędzelkami. I wzorzyste skarpetki, ciemniejsze od marynarki, z rdzawą nitką w osnowie. Zamknął akta, podniósł głowę i napotkał jej wzrok. Uśmiechnęła się chłodno i odwróciła głowę. Spojrzała na parę tuż przed sędzią. Ralph Matthews, czarnoskóry prawnik reprezentujący miejski bank oraz jego przeciwnik, młody chłopak, który najwyraźniej dostawał niezłe cięgi. Sędzia Coakley mówił do niego głosem pełnym zdumionego rozbawienia. – Czego właściwie spodziewa się pan Aguilar po sądzie? Mamy wydać zakaz zbliżania się do banku? Chce pan, żebym osobiście się do niego pofatygował i powiedział, że nie wolno im nikogo wpuszczać? – Wysoki sądzie, chodzi nam o… – Wiem, o co panu chodzi, mecenasie Aguilar. Gail zauważyła, że sędzia źle wymawia nazwisko: Ag – uilar zamiast A – gilar. – Wnieśliśmy sprawę do sądu okręgowego, ponieważ warunki… – Przyszedł pan tutaj, bo dobrze pan wie, że w sądzie federalnym każą wam czekać półtora roku, tyle mają spraw związanych z narkotykami. Przedstawiciel banku siedział ze wzrokiem grzecznie odwróconym od swojego oponenta, z brodą na splecionych palcach. Sędzia wyciągnął do niego rękę. – Czy mecenas Matthews ma nakaz? Prawnik wyciągnął z teczki arkusik papieru. – Tak, panie sędzio. Sędzia Coakley wyjął pióro z odrapanego złoconego stojaka na biurku. – To nie moja jurysdykcja. A pan, mecenasie Aguilar, powinien teraz popędzić do sądu federalnego i wnieść tę sprawę tam, gdzie należy. Podpisał nakaz i zwrócił go Matthewsowi. – Co do tego sądu, cóż… muszę panom powiedzieć: pa pa. – Pokiwał dłonią. – Następni, proszę.

Matthews wstał. – Dziękuję, panie sędzio. Dopilnuję, by mecenas Aguilar otrzymał potwierdzoną kopię. – Proszę to zrobić. Kto następny? Dochodziło dwadzieścia pięć po drugiej, kiedy Gail zajęła miejsce naprzeciwko Quintany po drugiej stronie stołu. Sprężyny fotela sędziego skrzypiały powoli, miarowo. Iiii – iiii – iii. Jak małe szczurki, pomyślała Gail. Pisk biegł dreszczem wzdłuż jej kręgosłupa, pobudzał pulsujący ból w głowie. Wyprostowała się. Quintana bębnił długimi palcami o teczkę z dokumentami. Na palcu prawej dłoni miał pierścionek, złoty, z ukośnym rządkiem brylantów. Parę kamieni więcej i byłby w złym guście, pomyślała. Quintana obserwował coś za oknem. Miał rzęsy jak strużyny ciemnej czekolady. I wargi, w które chciałoby się zatopić zęby. Wydatne, choć nie za bardzo, pomyślała. Na kogoś takiego jej siostra poleciałaby w mgnieniu oka. Tak, jest dokładnie w typie Renee. Oparła czoło na dłoni, potarła je. Przed oczami stanęły jej sceny, których nie chciała widzieć – wspomnienia z urodzin matki. Klik. Renee w drzwiach wejściowych, z wyciągniętymi rękami. Tadaaaam! Gail nie widziała jej od paru miesięcy. Podejrzewała, że Renee pojawiła się tylko po to, by wyłudzić od matki następną pożyczkę. Powiedziała bezczelnie, że prezent dla Irenę jest jeszcze u grawera. Klik. Irenę wciągająca Renee do salonu, przedstawiająca ją przyjaciółkom, jakby Renee właśnie wróciła z chrześcijańskiej misji w Belize. Klik. Renee, opita alkoholem, wlokąca Dave’a do fortepianu, choć nie grał na nim od lat. Renee śpiewająca Tacy byliśmy, piosenkę, dzięki której przeszła do finału Miss Miami. Renee nie pamięta połowy słów, pada Dave’owi na kolana, oboje się śmieją, stołek się przewraca, plątanina nóg i rąk. Renee błyska majtkami. Roześmiany Dave pocałował ją w policzek i pomógł wstać. Tamtego wieczoru znowu się pokłócili. Bez wrzasków. Chłodna wymiana zdań i lodowate

milczenie. Gail spędziła noc na sofie. Dave nie obudził jej, wychodząc rano. Wstała późno, z odciśniętą na policzku fakturą tapicerki – policzek był zaczerwieniony jak od uderzenia. Odchyliła mankiet, by zerknąć na zegarek. Kiedy skończy, zadzwoni do Miriam. W żaden sposób nie zdąży na przesłuchanie świadka o trzeciej. Quintana robił notatki. Z tej odległości widziała, że pisał po hiszpańsku. Może po to, żeby nie mogła nic odczytać. Słabo znała ten język. Zauważyła, że Quintana ma wypielęgnowane ręce, zadbane, wypolerowane paznokcie. Na lewej dłoni także nosił pierścień – złoty, z ciemnozielonymi kamieniami. Spod nieskazitelnie białego mankietu koszuli wyglądał wąski zegarek na czarnym pasku z jaszczurczej skórki. Na prawym przegubie – zdziwiłaby się, gdyby jej nie było – znajdowała się złota bransoleta, której nikt nie mógłby wziąć za kobiece świecidełko. Na szyi też pewnie miał łańcuszek ze świętym medalikiem. Patron Kuby, kimkolwiek był, ukryty w splątanych czarnych włosach na piersi. Zdołała odcyfrować odwrócone do niej do góry nogami inicjały na jego lewym mankiecie: ALQP, maleńkie czerwone wyhaftowane literki. Nie zdążyła się zastanowić, co ma znaczyć to P tuż za Q – musiała się przenieść na następne krzesło. Podniosła wzrok i znów napotkała spojrzenie Quintany. Siedział pochylony do przodu, z dłońmi na kolanach. Wreszcie z ulgą przeniosła się na krzesło przed sędzią i usłyszała jego głos: – No, to chyba ostatnia para. – Gail Connor z Hartwell, Black, strona pozywająca. – Jak leci, Gail? Spojrzenie Quintany zatrzymało się na niej, gdy wręczała sędziemu akta. Ta poufałość nie uszła jego uwagi. – Anthony Luis Quintana, wysoki sądzie, z Ferrer i Quintana, strona pozwana. – Dzień dobry, mecenasie Quintana. – Znowu zła wymowa. Kuintana. – Kin – tana, wysoki sądzie – poprawił Quintana z uśmiechem. – Co? Ach, tak. Przepraszam. Muszę poprawić mój español. – Sędzia umościł się w fotelu, sprężyny skrzypnęły. – Kintana. – Otworzył akta. – Prośba o oddalenie wniosku. Proszę

mi o tym opowiedzieć. Gail drgnęła, wyprostowała się, spojrzała na sędziego. – Pedrosa Development występuje z prośbą o oddalenie wniosku strony pozywającej o przedstawienie pewnych dokumentów finansowych na podstawie… – Zaraz. – Gail powstrzymywała nerwowy śmiech. – Jaka prośba o oddalenie wniosku? Nie otrzymaliśmy niczego takiego. Quintana zmarszczył brwi, wpatrzył się w swoje dokumenty. – Nie? Na poświadczeniu nadania jest data sprzed dwóch tygodni. Znajduje się w aktach sądowych. – Niemożliwe. – Spojrzała na sędziego, ale ten podniósł tylko pierwszą kartkę ze swojej teczki. – Tu jest napisane: prośba o oddalenie wniosku. – Zachichotał. – Co, poczta znowu strajkuje? – Najwyraźniej. Ja tego nie dostałam. A prośba pana Quintany nie figuruje na komputerowej liście. Powinno się ją rozpatrzyć, kiedy zostanie formalnie zgłoszona. Quintana lekko stuknął złotym piórem o dłoń. – Pani Connor chyba nie zechce marnować czasu na kolejne spotkanie, skoro możemy przedyskutować tę sprawę już teraz. Coakley wertował dokumenty. – Z czym pani do mnie przyszła? Nie widzę tu niczego z pani kancelarii. W jej żołądku odezwał się kłujący ból. – Prośba o wydanie decyzji w dwóch sprawach. Po pierwsze: honorarium. Po drugie, od ponad dwóch miesięcy usiłujemy wyegzekwować dokumenty od Ernesto i Carlosa Pedrosy, ale… –Wysoki sądzie – wtrącił Quintana. – Ernesto Pedrosa nie ma z tym nic wspólnego. Jest właścicielem firmy, ale tylko formalnie. Przedstawiciel strony pozywającej dobrze o tym wie. – Chciałabym dostać na to dokumenty. – Gail patrzyła tylko na zaczytanego sędziego. – Jest – powiedział, otwierając jedną z teczek. – Udostępnienie ksiąg finansowych firmy nie wchodzi w grę – odezwał się Quintana. – Kodeks postępowania cywilnego stanu Floryda… – Proszę mi tu nie cytować kodeksów. – Coakley spojrzał na niego z niesmakiem. – Ta sprawa wraca jak bumerang. Nie możecie dojść do porozumienia?

– Wysoki sądzie, zaproponowaliśmy rozsądne warunki… – To, co pan mecenas nazywa “rozsądnymi warunkami” – wpadła mu w słowo Gail – w rzeczywistości było totalną kapitulacją. – Zauważyła, że sędzia spogląda na zegarek i szybko wróciła do tematu. – Ponieważ znaleźliśmy się tutaj w związku z moją prośbą, chciałabym wyjaśnić… – Nie. – Coakley zatrzasnął akta. – Oto, co postanawiam. Mecenasie Quintana, postanowieniem sądu pański klient ma przedstawić wymienione dokumenty. To wszystko trwa już zbyt długo. Mecenas Connor, proszę ustanowić termin przedstawienia dokumentów. Dla obu Pedrosów. I mają się zjawić, choćby o drugiej w nocy na środku rynku. Jeśli się nie stawią, proszę mnie powiadomić, a ja nakażę im zapłacić kwotę, którą uzna pani za właściwą. Czy to, co powiedziałem, jest jasne? Quintana wydawał się zadowolony. – Tak, wysoki sądzie. – A kiedy Ernesto i Carlos się pojawią, mają przynieść ze sobą wszystkie dokumenty. Pani Connor przejrzy je i zdecyduje, które są jej potrzebne. Uśmiech Quintany zbladł. – Wszystkie dokumenty? Moi klienci nie mogą sprowadzić wszystkich materiałów… Sędzia wstał i podszedł do wieszaka, z którego zdjął czarną togę. – Nie mam czasu. Ona wie, których dokumentów potrzebuje. Gail schowała papiery do aktówki. Z ulgi zrobiło się jej słabo. – Mam wypisać nakaz? Anthony Quintana przytrzymał drzwi windy; złota bransoleta zamigotała. Wcisnął guzik i odwrócił się do Gail. Byli w windzie sami. – Chciałbym przejrzeć tekst nakazu, zanim go pani wyśle do podpisania. – Tak, powinien pan. Mogę do pana zadzwonić, żebyśmy określili jasno, o co nam chodzi. Quintana uśmiechnął się; bruzdy wokół ust stały się głębsze. Gail była ciekawa, jak się nazywa woda kolońska, której używa. Kupiłaby ją Dave’owi. – Witamy w sądzie cywilnym – powiedziała. – Będzie pan zastępować George’a aż do końca?

– Może i tak. Umiem postępować z przysięgłymi. – Przysięgli? W takiej sprawie? – Poprosiliśmy o przydzielenie przysięgłego. – Wycofajcie się. Powoli pokręcił głową. – Mamy powierzyć los mojego klienta sędziemu Coakleyowi? – Chyba pan żartuje. W życiu nie pozwolą nam na proces z uczestnictwem przysięgłych. Drzwi windy się otworzyły. – Więc pójdźmy na ugodę – powiedział i przepuścił ją w drzwiach. – Dla Dardenów to kwestia zasad. Nie chcą płacić za coś, czego nie dostali. – Łatwo powiedzieć, kiedy zasady nic nie kosztują. – Nie rozumiem. – Znam Douglasa Hartwella i wiem, kim jest jego córka. – Quintana spojrzał na Flagler Street za szklanymi drzwiami budynku. – Zaryzykowałbym stwierdzenie, że finanse Hartwell, Blacka są… w pełni zaangażowane w tę sprawę. – Więc idźmy na ugodę. – To nie takie proste. Odwróciła się i spojrzała na niego. Uśmiechnął się. – Pedrosa Development to własność mojego dziadka, Ernesto Pedrosy. Carlos to mój kuzyn. – Ach, więc to tak. Wiedziałam, że nie może się pan tak obsesyjnie upierać bez przyczyny. Pan też to robi za darmo. Wie pan co? To śmieszne. – Wiem – westchnął. – Zapraszam panią na kawę. Zobaczymy, co da się z tym zrobić. Gail przyjrzała się mu z zastanowieniem. Wątpiła, żeby na nią leciał, choć obrączka pewnie by go nie powstrzymała. Może naprawdę nie miał nic innego do roboty niż pogaduszki przy kawie, na które ona nie mogła sobie pozwolić. A może szczerze starał się zakończyć tę sprawę. Uniósł brwi. – Chyba powiedziałem coś śmiesznego. – Nie, skąd. Chętnie napiłabym się kawy, ale muszę wracać do kancelarii. – Pozwoliła

sobie na uśmiech. – Może następnym razem. Przytaknął, oszczędny ruch głowy. – Będę niecierpliwie czekać. Odprowadziła go wzrokiem, kiedy wyszedł przez obrotowe drzwi i zgrabnie zbiegł po granitowych schodach. Słońce lśniło w jego gładko zaczesanych, brązowych włosach. Ach tak, pomyślała. To “P” wyhaftowane na mankiecie. Pedrosa, jeśli Ernesto Pedrosa jest jego dziadkiem ze strony matki. Hiszpańskie nazwiska bywają mylące. Anthony Luis Quintana Pedrosa. Nazwisko matki na końcu. Wrzuciła dwadzieścia pięć centów do automatu telefonicznego koło wind i wykręciła numer. – Hartwell, Black i Robineau. – Cześć, Gwen, tu Gail. Już wracam. Czy możesz… – Poczekaj, Miriam chce z tobą mówić. – Nie, powiedz jej… – Za późno. Zirytowana Gail musiała wysłuchać elektronicznej melodyjki Mozarta. Kliknięcie, potem głos Miriam. – Gail, przed chwilą dzwoniła twoja matka. Prosi, żebyś oddzwoniła. – Dobrze, jak wrócę. Czy klienci na trzecią już przyszli? – Jeszcze nie. Chyba powinnaś zadzwonić już teraz. Miała dziwny głos. W tonie Miriam było coś, od czego po plecach Gail przebiegł dreszcz. Odłożyła słuchawkę i wykręciła numer matki. W słuchawce zabrzmiało sześć sygnałów, zanim ktoś się odezwał. – Halo? Nie znała tego głosu. – Czy to rezydencja Connorów? – Tak. – Tu Gail Connor. Chciałabym rozmawiać z Irenę. Krótkie wahanie. – Chwileczkę. – W słuchawce zapadła głucha cisza, jakby ktoś przykrył mikrofon ręką. Gail mocniej przycisnęła słuchawkę do ucha. Na linii rozległo się słabe brzęczenie, potem ktoś cofnął rękę z mikrofonu. – Kochanie… – Teraz mówiła matka, ledwie słyszalnym szeptem. – Możesz przyjechać? Proszę cię…

– Co się stało? Co się dzieje? – Odgłosy sądowego korytarza odpłynęły gdzieś daleko. – Mamo, co się stało? – Zabiła się… Och, Gail… Moje dziecko nie żyje… Później nie mogła sobie przypomnieć uczuć, jakie ogarniały ją jedno po drugim w ciągu tych paru sekund po rozmowie z matką. Pamiętała to mgnienie niedowierzania, kiedy zamknęła oczy i usiłowała sobie przypomnieć słowa matki. Zabiła się. Nie żyje. Potem nastąpił dziwny wybuch gniewu. Renee naprawdę to zrobiła, egoistycznie, nie przejmując się cierpieniem, które spowodowała. Następnie błysk niechęci. Renee dostała dokładnie to, na co zasługiwała. A po chwili zdała sobie sprawę z tego, co czuje matka. Usłyszała łkanie w telefonie i zrozumiała, że te łzy nie ustaną tak łatwo, ponieważ były dla Renee. Zawsze dla niej były. Gail może pospieszyć ze słowami pociechy, ale łzy będą płynąć. I będzie ich więcej niż gdyby to ona… Irenę nie mogła przekazać niczego prócz ogólnych faktów: rezerwat Everglades. Znaleziono ją dziś rano. Nadgarstki. Sierżant policji przyszedł do domu, miły człowiek, bardzo uprzejmy. Gail zerknęła na zegarek i zapewniła matkę, że przyjedzie najszybciej, jak będzie mogła. Na pewno. Tak, na pewno przyjedzie. Wszystkim się zajmie. A przez cały czas inna część jej umysłu gorączkowo usiłowała sobie przypomnieć, kto może ją zastąpić podczas spotkania o trzeciej, jak, do wszystkich diabłów, ma przełożyć terminy w tym tygodniu i kto odbierze Karen od opiekunki. Odłożyła słuchawkę i odwróciła się. Musiała się przytrzymać budki telefonicznej, żeby nie stracić równowagi. Usiłowała złapać oddech. Ktoś w holu się roześmiał. Z automatu koło obrotowych drzwi z łomotem wypadła puszka gazowanego napoju. Na koniec musiała uświadomić sobie ze wstydem, że jej pierwszym uczuciem nie był smutek. A wśród tych wszystkich emocji zabrakło tylko jednego: zaskoczenia. Tego nie poczuła. Renee od lat zmierzała ku samozagładzie i teraz wreszcie dotarła do celu. Rozdział 2 Biedactwo. Taki szok. Kobieta spojrzała ponad ramieniem Gail. Irenę Connor siedziała na

długiej sofie, drobna figurka w czerni. Miejsce obok zajęła jej siostra Patsy. Goście stali w małych grupkach. – Ma szczęście, że przy niej jesteś – szepnęła kobieta. – Ktoś musi być silny. W zeszłym roku umarł mój brat Kenny. Wiesz, rak. Właściwie to było błogosławieństwo, ale nasz ojciec kompletnie się załamał. Był zdruzgotany. Tylko ja nadawałam się do załatwienia czegokolwiek. Gail nie miała pojęcia, kim jest jej rozmówczyni. Zmusiła się do uśmiechu. – Bardzo dziękujemy za przybycie. Udała, że dostrzegła w tłumie kogoś znajomego, przeprosiła i wymknęła się. Zebrali się o piątej, w tym mrocznym pomieszczeniu przesyconym chłodnym i słodkim zapachem jak kwiaciarnia. Gail przypuszczała, że niektóre kwiaty przynieśli przyjaciele Renee, ale pewnie nie rozpoznałaby ich nazwisk. Były też obowiązkowe wiązanki od przyjaciół rodziny oraz krewnych spoza miasta, ale większość kwiatów nie była przeznaczona dla Renee. Były dla jej matki. Irenę Strickland Connor, pomnik miejscowej historii, wnuczka jednej z pierwszych rodzin w Miami. Nawet burmistrz przysłał wieniec. Gail widziała niektórych gości po raz pierwszy od lat. Brali Irenę za rękę, wytężali wspomnienia lub wyobraźnię, żeby powiedzieć o Renee coś miłego. Potem szli między rzędami krzeseł do niszy, w której znajdowała się trumna, lśniąca drewnem i mosiądzem. Sterty kwiatów. W głębi mahoniowy krzyż, po obu jego stronach wysokie lichtarze z czerwonego szkła, dziesiątki migotliwych płomyków. Twarze gości zdradzały zaskoczenie. Pewnie się spodziewali, że zobaczą Renee w glorii dziewiczej niewinności, przywróconej za pomocą szminek i kleju. Jasne włosy ułożone w idealne pukle na atłasowej poduszce, wargi zastygłe w smutnym uśmiechu. Pewnie myśleli, że będą zerkać na bukiet białych lilii, nie całkiem zasłaniający czarne szwy na nadgarstkach. Nikt nie spytał Gail, dlaczego trumna jest zamknięta. Może już wiedzieli.

Zajęła się ustawianiem pudełka chusteczek na stole. Jej zegarek chyba się zatrzymał na wpół do siódmej. Zastanawiała się, czy powinna znowu zadzwonić i sprawdzić, co się dzieje z Karen. Zostawili ją w domu Irenę z nastoletnią córką sąsiadów. Podniosła głowę, zauważywszy ruch przy wejściu. W drzwiach stał Ben Strickland, ulubiony kuzyn Irenę. Przygładził siwe włosy, rozglądał się, jakby się zgubił. Zobaczył idącą ku niemu Gail i wyciągnął ramiona. – Cześć, kotku. Jak się czujesz? – Chyba dobrze. – Na chwilę oparła głowę na jego ramieniu. Zaraz potem się cofnęła. – Ben, wyświadczysz mi przysługę? – Jasne. Co tylko zechcesz. – Chciałabym, żebyś się zajął spadkiem po Renee. – Ben odszedł z sądu okręgowego pół roku temu i zaczął pracować w małej kancelarii na Flagler Street. – Gail, kochanie, nigdy nie zajmowałem się sprawami spadkowymi. Myślałem, że Irenę poprosiła ciebie. – Jeszcze o tym nie rozmawiałyśmy. Ja też się tym nie zajmowałam. – Tak, ale w twojej kancelarii są ludzie, którzy sobie z tym poradzą. – Pokręciła głową. – O co chodzi? Nie chcesz? Obejrzała się na Irenę. – Wiesz, jak się kłóciłyśmy o Renee. Już dawno doszłyśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie o niej nie rozmawiać. – To niedobrze, że się nie lubiłyście. – Tak. Teraz już za późno. Czułabym się dziwnie, gdybym musiała się tym zajmować, i nie sądzę, żeby mama tego chciała. Ben zastanawiał się przez chwilę. – Musiałbym poprosić kolegę z kancelarii, żeby zajął się dokumentami. – Jego spojrzenie uciekło ku trumnie. – Boże, mój Boże – szepnął. Usta mu zadrżały. Roześmiał się cicho, zażenowany, odetchnął głęboko. – Przepraszam. Nie sądziłem, że tak będzie. Boże, miej litość. Dobrze, jeśli chcesz, porozmawiam z nią. Uścisnęła mu dłoń. – Dziękuję.

Irenę rozmawiała z przyjaciółką, trzymając ją pod rękę. Patsy zaśmiała się, Irenę odpowiedziała półuśmiechem. Ciągle była ładną, drobniutką rudą kobietką o przejrzystych niebieskich oczach. Ale dziś były zapuchnięte. Dziś poruszała się, jakby w środku była połamana. Dostrzegła Bena i chwyciła go w objęcia. Przez chwilę stali nieruchomo, jej głowa pod jego brodą. – Och, Ben. Dlaczego to zrobiła? Czy ktoś mi wytłumaczy? Niezręcznie pogłaskał ją po plecach. – Cśśś… Nie wiem. Nie wiem. – Poprowadził ją do pierwszego rzędu. – Usiądź. Gail popatrzyła na trumnę gniewnie, z zaciśniętymi ustami. Renee mogłaby mieć choć tyle przyzwoitości, żeby zostawić list. Droga mamo, życie jest zbyt trudne, poza tym jestem w ciąży i nie wiem, kto jest ojcem. Przebacz mi. To nie twoja wina. To Gail musiała zidentyfikować ciało w kostnicy – raczej to, co z niego zostało. To ona usłyszała od koronera, że Renee była w drugim miesiącu ciąży. Choć właściwie nie było to coś, co by ją załamało. Renee nie była niewinną pensjonarką. Ale Gail i tak nie zamierzała powiedzieć matce o dziecku. Wzięła z pobliskiego stolika dzbanek i potrząsnęła nim. Pusty. Zajrzała do gabinetu dyrektora zakładu pogrzebowego. Zza drzwi wyjrzał jego młody asystent, Owen Finney. Splótł przed sobą ręce. Ubrany był w ciemny garnitur i niemodny od lat krawat w paski. – Tak, słucham? Podała mu dzbanek. – Czy mogę prosić o wodę z lodem? – Oczywiście – powiedział poważnie i cicho, jakby podała mu martwe kocię. – Zajmę się tym. I papierowe kubki? – Dziękuję. – Drobiazg. W drodze powrotnej w fotelu w kącie pokoju zauważyła Dave’a, ze wzrokiem wbitym w turkusowy dywan. Tuż nad jego głową wisiał paskudny widoczek, przedstawiający ośnieżone górskie szczyty. Dziwny wybór jak na Florydę. Prawdopodobnie słoneczne promienie