uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Barbara Parker - Gail Connor 04 - Zasada domina

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :933.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Barbara Parker - Gail Connor 04 - Zasada domina.pdf

uzavrano EBooki B Barbara Parker
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 207 stron)

Barbara Parker Zasada Domina Suspicion of Betrayal Przełożyła Maciejka Mazan

1 Gail Connor, jak wszyscy posiadacze telefonów, rozmawiała od czasu do czasu z szaleńcami, ale do tej pory jeszcze żaden nie zniekształcał swojego głosu, nie nazywał jej dziwką i nie groził śmiercią. Kiedy wreszcie się jej to przytrafiło, była bardziej zdenerwowana niż przestraszona. Miała trzydzieści cztery lata, była doświadczonym adwokatem i nie należała do osób, które łatwo jest przestraszyć. Wydawało jej się, że wie kto to robi — chłopaczek z naprzeciwka. Miał czternaście lat i niedawno nawrzeszczała na niego, żeby trzymał się z daleka od jej domu. Palił w krzakach w jej ogrodzie. Co gorsza, była z nim Karen i jej dwie przyjaciółki, a żadna nie skończyła jeszcze jedenastu lat. Później zastanawiała się, skąd ten wybuch. W jej życiu zaszło ostatnio zbyt wiele zmian w zbyt krótkim czasie. Rozwód, zaraz potem miłość do innego mężczyzny. Założenie własnej firmy. Przeprowadzka do starego domu, który doprowadzał ją do szału. Mieszkała tu niespełna miesiąc. Nie przywykła do wysokich belkowanych sufitów i grubych ścian, do wąskich schodków, ani do olbrzymiej kuchenki gazowej, która najpierw syczała, a dopiero potem się zapalała. W rurach gulgotało, klimatyzacja rzęziła. Spaczone okna nie chciały się otwierać. Trzeba było wyjść na zewnątrz i mocno szarpnąć, podczas gdy druga osoba pchała od wewnątrz. Kiedy padało, musiała kłaść ręczniki na parapetach. Tłumaczyła Karen, że to taka przygoda, a Karen tylko przewracała oczami. Matka Gail twierdziła, że nie należało tak gwałtownie przenosić dziecka ze starej dzielnicy. Gail przyznała jej rację, niestety poniewczasie. Teraz nie mogła już naprawić błędu. Na pociechę pozwoliła Karen przygarnąć kociaka ze schroniska, czarno–białą Missy. Do tej pory mały potwór zdążył dwa razy obrzygać dywan w sypialni i obsikać najlepszą marynarkę Anthony’ego. Zamierzali przenieść się tutaj dopiero po ślubie, gdy dom będzie odmalowany i wyremontowany, z nową kuchnią i dębowymi podłogami. Karen miała sama urządzić swój pokój. Jednak tydzień po wystawieniu domu Gail na sprzedaż zgłosiło się pewne brazylijskie małżeństwo. Zaproponowali pełną cenę, jeśli natychmiast podpiszą umowę. Gail nie mogła przepuścić takiej okazji. Wezwała firmę zajmującą się przeprowadzkami i kazała przenieść cały dobytek z nowoczesnego mieszkanka w południowym Miami do zabytku z 1927 roku w Coconut Grove, gdzie na przeciekającym dachu rosły chwasty, a krzaków nikt nie przycinał od wieków. Spodziewała się, że niewygoda potrwa najwyżej parę tygodni. Bardzo się pomyliła. Robotnicy — tylko niektórzy z nich mówili po angielsku — zażądali przerażających stawek za pracę po godzinach. Nie można było pomalować ścian, dopóki cieśle nie ukończą pracy, a cieśle musieli poczekać na hydraulika. Ślub miał się odbyć za dwa miesiące. Gail wyobrażała sobie najgorsze: wracają do domu z podróży poślubnej, Anthony bierze ją na ręce i tuż za progiem oboje wpadają do piwnicy, bo nie położono jeszcze podłóg. Człowiek, który życzył jej śmierci, zadzwonił w czwartek, w połowie czerwca. Oficjalnie Anthony mieszkał jeszcze w mieście o dziesięć kilometrów dalej, ale często przyjeżdżał po pracy. Tego wieczoru wpadł po drodze do delikatesów. Otworzył aluminiowy pojemnik z gotowym daniem i podał go Karen, która siedziała okrakiem na krześle, z brodą na poręczy. — Proszę, lasagna. — Eeee. — Qué pasa, mamita? — Nienawidzę grzybów.

— Karen! — Gail odwróciła się z ręką na biodrze. — Jeśli nie umiesz się grzecznie zachować, idź na górę i nie schodź, dopóki się nie nauczysz. — Proszę bardzo! To umrę z głodu. — Wykąp się! — zawołała za nią Gail. — Zaraz do ciebie zajrzę. — Bez łaski. I tak umrę. — Dziewczynka zabrała kotka, który bawił się pod stołem gumową jaszczurką. Trampki zadudniły na schodach, zaraz potem trzasnęły drzwi. — Przepraszam — mruknęła Gail. Szarpnęła oporną szufladę i wygarnęła z niej sztućce. Szafki były z ciemnozielonego laminatu. Podczas remontu miały trafić na śmietnik — zakładając, że zdołają zdecydować, co kupić na ich miejsce. Podała sztućce Anthony’emu — trzy komplety, na wypadek, gdyby Karen spuściła z tonu. Anthony ciągle spoglądał na schody, po których uciekła chuda dziewczynka z długimi brązowymi włosami, ubrana w dżinsy tak obszerne, że wlokły się za nią po podłodze. — Co się z nią dzieje? Jest na mnie zła? — Nie, na mnie. Powiedziałam jej, że nie może wyjść z Jennifer i Lindsay. — Que va. Już prawie ciemno. — Zerknął na sufit. Trząsł się od muzyki nastawionej na cały regulator. — Nie zwracaj na nią uwagi — poradziła Gail. — Ma prawie jedenaście lat, a dziewczynki podobno tak się zachowują, kiedy zaczynają dojrzewać. To naturalna faza rozwoju. Mam nadzieję. — Ach… — mruknął Anthony pod nosem. — Ta nieznośna faza. Gail skrzywiła się lekko, włożyła lasagnę do kuchenki mikrofalowej i zajęła się sałatką. Rozerwać plastikowe opakowanie mrożonych warzyw, dorzucić parę orzechów, małych pomidorków i pokruszoną gorgonzolę. Do tego gotowy sos vinaigrette, ale ten droższy. Jak każda prawniczka Gail miała cały wachlarz przepisów na posiłki do przyrządzenia w dziesięć minut. Było idealnie, kiedy ktoś przyniósł jeszcze danie główne. Anthony wyjął z szafki dwie szklanki. — Na co masz ochotę? — Tylko na wino. Po czymś mocniejszym od razu usnę, a muszę jeszcze popracować. Kieliszki znajdowały się w którymś z pudeł, piętrzących się w salonie. Anthony nalał białego wina do szklanki, do drugiej — ciemnego rumu z lodem. — Miałam przejrzeć te akta, kiedy zadzwonił hydraulik. Wziął sto dolarów, ale przynajmniej naprawił zlew. W odpływie utknęła kocia zabawka. Nie pytaj mnie, jak to możliwe. Anthony stuknął szklanką jej szklankę. — Salud. Gail pociągnęła z ulgą łyk wina, pochyliła się i obdarzyła przyjaciela przelotnym pocałunkiem. — Dziękuję. I witaj, mi cielo, którego nie widziałam od dwóch dni. Powiedz, czy twoja sekretarka mnie nie okłamuje? Twierdzi, że nie może cię złapać. Dlaczego to zawsze ja muszę się użerać z robotnikami? — Bo tu mieszkasz. — Anthony oparł się o stół i pociągnął łyk drinka. Miał piękne, silne ręce. Na małym palcu nosił pierścień — granat oprawny w złoto. — Błędna odpowiedź. — Pociągnęła go za rozluźniony krawat. Czerwony wzorzysty jedwab, kolorem pasujący do pierścienia i monogramów na kieszonce szytej na zamówienie koszuli. Zmrużyła oczy. Odstawił drinka i pocałował ją. Miał miękkie, pełne usta, zimne od lodu i piekąco–słodkie od alkoholu. Wsunął dłonie pod jej bluzkę. Nie miała stanika. Od razu to odkrył i przyparł ją do stołu.

W przerwie dla nabrania oddechu szepnęła: — Zostań na noc. Powiedz, że zostaniesz. — Obsypała go deszczem lekkich pocałunków. — Zostań. Zostań. Zostań. Czeka cię wiele egzotycznych rozkoszy… — Możemy? Masz pracę, a skoro Karen ma takie humory… Zostanę, jeśli chcesz, ale czy to rozsądne? — Pewnie nie. Przy tobie robię się bardzo nierozsądna. Szaleję za tobą. Zupełnie mi odbiło. Położył jej dłoń na swojej i pocałował jej palce. Przy każdym ruchu jej pierścionek zaręczynowy migotał w lodowatym jarzeniowym świetle. Kamień był bez skazy, brylant noszony niegdyś przez Anthony’ego i osadzony w innej oprawie. Anthony spojrzał jej w oczy. — Powiesz mi w końcu, co się wydarzyło w sądzie? Od samego rana ten problem towarzyszył jej jak ćmiący ból. Sięgnęła po wino. — Sędzia zażyczył sobie, żeby Karen porozmawiała z psychologiem. Jeszcze jej o tym nie powiedziałam. — Jak to z psychologiem? Chodzi o opiekę nad nią. — No tak, ale kiedy sędzia powiedział, że pięć spotkań w tygodniu to za dużo, i tak wnieśli wniosek. Stwierdzili, że to ze strachu przede mną Karen nie chce przyznać, iż woli mieszkać z ojcem. Ze strachu przede mną! O co mnie oni podejrzewają, na rany Chrystusa, że ją biję? A najbardziej wkurza mnie Dave. W ogóle nie pomyślał, jak to wpłynie na Karen. Bez względu na jej uczucia zamierza się odegrać na mnie. Nasze małżeństwo się rozpadło, w dodatku z mojej winy, a jednak to ja zatrzymałam dom i dziecko. Bardzo przepraszam, ale to Dave chciał się rozstać. Potem wyruszył tą swoją cholerną łodzią i zniknął na pół roku. Mieszkał z jakąś dziewczyną w San Juan. Do Karen nie napisał ani słowa. Nie wyobrażasz sobie, ile razy płakała z tęsknoty za nim, a ja musiałam wymyślać jakieś bajeczki. „Tak, kochanie, tatuś cię kocha, ale na wyspach nie ma skrzynek pocztowych”. Teraz wrócił i nagle to ja stałam się złą matką, i to tak, że trzeba angażować psychologa, żeby ocenił rozmiary szkód. — Opuściła bezradnie ręce. — Przepraszam. Czuła, że Anthony jest spięty. — Daj spokój. Nie chodzi o ciebie. Dave jest zły na mnie. Ty jesteś tylko dodatkową premią. Uniesione brwi Anthony’ego zdradzały, że nie do końca jej wierzy. — Karen jest już na tyle duża, że może zdecydować, z kim chce mieszkać, nie sądzisz? Dlaczego sędzia nie zostawi jej prawa wyboru? — Karen nie może podjąć decyzji. Nie chce zrobić przykrości żadnemu z nas, więc nic nie powie. — Nie pytałaś jej? — Nie chcą wywierać na nią presji. — To nie dziecko. Zastanów się. Dziewczynce lepiej jest z matką, która może jej opowiedzieć o… — zastanowił się, szukając odpowiedniego słowa — …o kobiecych sprawach. Może odwiedzać ojca, kiedy tylko się jej spodoba, ale jej dom jest tutaj, przy tobie. Możesz jej to powiedzieć najdelikatniej na świecie, ale nie ukrywaj tego przed nią. Masz na nią większy wpływ niż on. — Może i tak, ale nie mówmy już o tym. Chwyciła ściereczkę i pobiegła do kuchenki, by wyjąć lasagnę. Musnęła kciukiem rozgrzany metal. — Auć! Cholera! — Zatrzasnęła drzwiczki tak mocno, że na kuchence podskoczyły garnki. Rzuciła aluminiowy pojemnik na stół i machała ręką. — Bardzo boli?

— Nie bardzo. — Spojrzała na aluminiowe pudełko. — Powinnam podać to na jakimś ładniejszym talerzu, ale nie potrafię nic znaleźć. — Westchnęła. Dopiero teraz zauważyła teczkę, którą Anthony położył na stole zaraz po wejściu. — Co to? Projekty? — Pomyślałem, że możemy je obejrzeć przy kolacji. * * * Ulice w Coconut Grove, z dala od tłumów turystów, wiły się pod zwisającymi gałęziami drzew i wśród bujnych tropikalnych zarośli — małe uliczki o dziwnych nazwach, takich jak Ye Little Wood, Battersea i Kiaora. Teren wznosił się i opadał. Obok zrujnowanych chatek stały nowoczesne domy ze szkła i betonu. Inne kryły się za ogrodzeniami, uginającymi się od wrzaskliwie różowych bugenwilli. Na jednym dachu trzepotała flaga kubańska, na innym amerykańska. O tej porze roku wszystkie rośliny pięły się ku górze, zasłaniały światło, splatały się, wybuchały pąkami, pędami, kwiatami i liśćmi wielkimi jak talerze. Clematis Street była ślepym zaułkiem biegnącym wzdłuż kanału prowadzącego do Zatoki Biscayne. Tutejsze domy były na ogół utrzymane w stylu śródziemnomorskim, choć trafiło się i parę nowoczesnych, i jeden kolonialny, z białymi kolumnami. Dom Gail i Anthony’ego miał okrągły podjazd i zadaszone tarasy z przodu i na zapleczu, z posadzkami wyłożonymi dla chłodu ceramicznymi płytkami. Na dole i w głównej sypialni znajdowały się dwa kamienne kominki, na wypadek gdyby ktoś zatęsknił zimą za blaskiem ognia. Pani z agencji nieruchomości nadużywała słów: „czarujący” i „przytulny”. Anthony rozłożył na stole projekty — piórko i odrobina koloru — na widok których Gail zaczęła się zastanawiać, czy architekt nie pomylił domów. Wyszedł daleko poza zaaranżowanie kuchni. Długi i wąski salon podwoił swoją powierzchnię. Ściana została odsunięta o sześć metrów, a z sufitu zwisał masywny mosiężny żyrandol. Schody, rozebrane i przesunięte na drugi koniec pokoju, sięgały do balkonu na pierwszym piętrze. Gail delikatnie odłożyła widelec na talerz. Anthony pokazał jej projekt nowej sypialni. — To widok z tarasu w naszym pokoju. Jest ogrodzony ze wszystkich stron. Pokój Karen i dwie inne sypialnie będą miały balkony. Obok basenu stanie domek gościnny, oddzielny lub połączony z dużym domem, to zależy od nas. — Basen? Anthony przekartkował szkice, jakby wreszcie zdał sobie sprawę, co jej pokazuje. — Architekt uznał, że to podniesie walory domu. Nie chcesz basenu? — Mieliśmy tylko przerobić kuchnię i dokonać kilku drobnych poprawek, a nie przebudowywać cały dom. Nie mamy czasu! — To wszystko zrobią robotnicy. — Ale ktoś tu musi być, żeby nad nimi czuwać. I to nie będziesz ty. Wiem, bo to ja tu mieszkam. — Nie chcę mieszkać w takim domu, a lepiej to zrobić teraz niż… — Anthony, zróbmy tylko kuchnię. — Dlaczego tak komplikujesz? — Nie komplikuję, ale to szaleństwo! Ile to będzie kosztować? Podaj w przybliżeniu. Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Dwa i pół tysiąca. Trzy… — Co najmniej. — Podparła brodę na dłoni. — Przykro mi to mówić, ale cierpię na starą hawajską chorobę, zerokasę. — A kiedy nie zareagował, powtórzyła: — Zerokasa. Zero…

— Tak, rozumiem. — Miriam poprosiła o podwyżkę, komputery kosztują fortunę, a ja nie chcę trwonić pieniędzy. Chwycił ją za rękę. — Kochanie, posłuchaj. To ja wymyśliłem, żeby wynająć architekta, a co do zmian… tych nieplanowanych… sam się nimi zajmę. Nie musimy płacić za wszystko po połowie. Nie oczekuję tego od ciebie. — Ale ja chcę. — Dlaczego? — Bo… chcę. I już. Roześmiał się lekko poirytowany. — Chcesz mi coś udowodnić? — Nie. Ale kiedy zaczynasz tak po prostu rozmawiać o trzech tysiącach dolarów… Zwinął rysunek. — Może nie powinniśmy kupować tego domu. Trzeba było znaleźć coś innego. — Nie powiem, żeby mi to nie przeszło parę razy przez myśl, kiedy czekałam na fachowca od naprawy dachów. — O to ci chodzi? W porządku. Vamos a venderla. Jutro zadzwonię do agenta. — Znowu przesadzasz… Poprzez szum klimatyzacji — o tej porze roku pracowała na okrągło — rozległ się cienki pisk. Dopiero po chwili Gail zdała sobie sprawę, że to krzyk, a nie muzyka. Zerwała się na równe nogi. — Co to? — krzyknął Anthony. — Karen! Odruchowo spojrzał w górę i rzucił się ku schodom. Krzyk rozległ się znowu — bliżej, dochodził z podwórka. Gail wybiegła przez kuchnię na taras. Na zewnątrz ujrzała tylko splątany gąszcz drzew i migotanie wody pomiędzy gałęziami. Z ciemności z głośnym tupotem wybiegła Karen, za nią inna dziewczynka. Gail chciała przebiec przez taras, ale potknęła się na wyłamanej płytce i omal nie upadła. Z mroku wyłoniła się trzecia dziewczynka. — Nie wygłupiajcie się, on żartował! Karen odwróciła się z zaciśniętymi pięściami. Jej koleżanka zachichotała, nieprzytomna z podniecenia. Gail objęła córkę, by sprawdzić, czy nic jej się nie stało, stanęła przed nią, zasłaniając ją własnym ciałem. Na trawniku widniała plątanina jasnych linii. W ciemnościach zarysował się łukowaty pomarańczowy ślad — wyrzucony papieros. — Kto tam jest? Trzecia dziewczynka zwolniła kroku. — Mój brat. Nie chciał zrobić nic złego. Do tarasu zbliżył się chłopak. W ciemnościach widać było tylko szczupłą sylwetkę i jasne kędzierzawe włosy. W ciężkim, wilgotnym powietrzu głos niósł się wyraźnie. — Mama posłała mnie po Lindsay. Gail rozpoznała go. To on dzień wcześniej zniszczył świeżo zasadzoną trawę, jeżdżąc po niej na motocyklu starszego brata. — Wracaj do domu. I to już. Żebym cię tu więcej nie widziała. — Nic nie zrobiłem, po co te nerwy? — Wracaj do domu! Bo zadzwonię do twoich rodziców. — A proszę bardzo. — Payton, ty palancie! — wrzasnęła Karen.

Gail chwyciła ją za ramię. — Niemów tak! — Auuu! — Wcale cię to nie boli. — Gail pochyliła się i powąchała włosy córki. — Co wyście tam robili? Paliliście? — Potrząsnęła nią. — Odpowiedz! Chłopak zniknął w zaroślach. Siostra pobiegła za nim. — Nie paliliśmy! — Karen usiłowała wyrwać się matce, ale pośliznęła się, straciła równowagę i klapnęła z rozmachem na posadzkę. Jej koleżanka szybko się odsunęła. Była niska i pulchna, a jej obcisła bluzeczka wskazywała, że najwyższy czas na stanik. Karen zaczęła płakać. — Och, przestań dramatyzować! Drzwi otworzyły się i z hukiem uderzyły o ścianę. W progu stanął Anthony. — Qué en el demonio…? — Jennifer! Na podwórku stała kobieta. Gail ją znała — pani Cabrera, matka Jennifer. Mieszkała o parę domów dalej. — Jennifer — powtórzyła z naciskiem. — Ven aca. Do domu! Szybko! Gail chwyciła Karen za ramię i podniosła ją z ziemi. — Były w ogrodzie — wyjaśniła, czując na sobie oskarżycielskie spojrzenie kobiety. — Z kolegami. Nie wiem, co zaszło. — Nic! — wrzasnęła Karen. — Puść mnie! Jennifer pomachała jej z przepraszającą miną. — To na razie. Pani Cabrera rzuciła im jeszcze jedno miażdżące spojrzenie, po czym pociągnęła ostro córkę ku sobie i rzuciła cierpko: — Dobranoc. Gail zaprowadziła Karen do kuchni. — Słuchaj no, idź do pokoju i przygotuj się do snu. Zaraz tam przyjdę. Porozmawiamy sobie. Odwróciła ją twarzą w kierunku schodów i lekko popchnęła. Anthony zamknął drzwi na klucz. — O co poszło? — Sama bym chciała wiedzieć. Były z Paytonem Cunninghamem, który palił. Ciekawe, ile znajdę tam niedopałków i niech ich Bóg ma w swojej opiece, jeśli będzie tam coś jeszcze. Payton ma czternaście lat, to ten podrostek, który stratował nam trawnik. — Odgarnęła włosy z czoła i jęknęła. — Witaj w rodzinie. — Wiem, jak to jest. Też mam dzieci. — Tak, ale twoje są na szczęście w New Jersey. — Spojrzała na projekty na stole. — Muszę się zająć Karen. Możemy porozmawiać o domu później? Nie dziś. Muszę się zabrać do roboty. Możesz zostać na noc. — Nie. — Anthony spojrzał na taras, jakby szukając odpowiednich słów. — Pozwalasz jej na zbyt wiele. — Ja? Nie pozwoliłam jej wyjść… — Ale wyszła i wiedziała, że się jej to upiecze. Kiedy tu zamieszkam, to się zmieni. — Coś podobnego. No, powodzenia. * * * Wyszedł jakieś pięć minut później. Odprowadziła wzrokiem jego samochód. Czerwone

światła rozbłysły i oddaliły się. Pocałunek na dobranoc był bardziej formalnością niż wyrazem uczuć. Zamknęła drzwi i oparła się o nie. Lampa na stoliku ze szklanym blatem świeciła zbyt słabo, by rozproszyć mrok w salonie. Jej meble wyglądały tu idiotycznie, białe sofy i krzesła z jasnego drewna. W głowie dźwięczały jej słowa, których nie wypowiedziała: tak, sprzedajmy tę ruderę. Żałuję, że ją kupiliśmy. Dwudziestopięciowatowe żarówki w brązowych kinkietach w kształcie lejków rzucały mdłe światło na schody. Spojrzała na nie niechętnie, przysięgając w duchu, że przy pierwszej okazji wyrwie je ze ściany i wyrzuci. W pokoju Karen było cicho. Nacisnęła klamkę. — Karen? Wpuść mnie. — A kiedy nie doczekała się odpowiedzi, uderzyła dłonią w drzwi. — Karen! Otwórz w tej chwili! Kliknął zamek. Karen była w piżamie, w pokoju było ciemno. — Spałam. — Nieprawda. — Gail zapaliła światło. — Nigdy więcej się nie zamykaj! — Ty się zamykasz. — Karen usiadła na łóżku. Podciągnęła kolana pod brodę i oplotła je chudymi ramionami. — Kiedy przychodzi Anthony, zamykasz się z nim w pokoju, więc dlaczego ja nie mogę? Gail odetchnęła głęboko. — Co robiłaś na dworze? — Nic. — Kociak miauknął cicho, dając znak, że chce do łóżka. Karen podniosła go z podłogi; czarno–biały kłębuszek. — Mam oczy, Karen. Widziałam, że Payton palił. — Mamo! — Dziewczynka oparła czoło na kolanach. — Ja nie! Papierosy śmierdzą! Kotka wyciągnęła łapkę i trąciła nią opadające pasmo włosów Karen. — Prosiłam cię, żebyś nie wychodziła, ale nie posłuchałaś. Masz szlaban na tydzień. — Mamo! — Mówię poważnie. Powiem o tym ojcu. — To niesprawiedliwe! Zadzwoniłam do Lindsay, że nie mogę wyjść, a ona powiedziała, że muszę jej oddać lalkę. Wyszłam, oddałam i tyle. — Byłaś w ogrodzie z Paytonem Cunninghamem. — To on powinien dostać szlaban! Jest idiotą! Nienawidzę go! Nienawidzę wszystkich tutaj! Nienawidzę tego domu! Nienawidzę ciebie i Anthony’ego! — Dość! Karen spojrzała na nią wielkimi, zaczerwienionymi oczami. Usta jej drżały. W tym spojrzeniu było coś więcej niż tylko bunt. — Co się tam stało? — spytała Gail cicho. — Dlaczego krzyknęłaś? Karen zawahała się. — Nie bój się. Czy Payton coś ci zrobił? — Gail usiadła obok niej. — Pocałował mnie. Wcale nie chciałam! — Do oczu napłynęły jej łzy — Jennifer mu pozwoliła, ale ja nie chciałam. Złapał mnie! Śmiał się! Gail chwyciła ją w objęcia. — Och, kochanie… Już dobrze. Dobrze zrobiłaś, że się nie zgodziłaś. Nigdy nie pozwalaj chłopcu na coś, czego sama nie chcesz. — Pocałowała ją w czubek głowy. — Jesteś dobrym, bardzo dobrym dzieckiem. Jestem z ciebie dumna. — Mamo… przepraszam… — Karen uniosła zaczerwienioną buzię. — Nie chciałam tego powiedzieć. Nie nienawidzę ciebie ani Anthony’ego, przysięgam.

— Hm. I tak masz szlaban. — Wiem. Letnie słońce nadało skórze dziewczynki czekoladowy odcień, a w jej włosach wyczarowało jasne pasma. Były zmierzwione. Gail przeczesała je palcami. — Aż tak ci tu źle? Dopiero się zaprzyjaźniasz. Wiesz, dziś rozmawiałam z Anthonym o domu. Chce zrobić basen na podwórku. Co o tym sądzisz? Mogłabyś tu zaprosić koleżanki. Z dawnego domu. — Fajnie by było. — Na początku ci się tu spodobało, pamiętasz? Tobie i Anthony’emu. Zgodziłam się chyba dlatego, że oboje byliście zachwyceni. — Przez chwilę siedziała w milczeniu, kołysząc Karen w objęciach. — Jesteś głodna? Nie zjadłaś kolacji. — Umieram z głodu. — Coś ci przyniosę. Karen przywarła do niej. — Mogę dziś z tobą spać? Boję się. Mogę? — Kochanie… — Gail wyzwoliła się z jej uścisku. — Nikt cię nie skrzywdzi. — Sksywdzi! Bojem się! — Och, dziecko… — Zadziwiające, jak szybko potrafiła przechodzić od dorosłości do dziecinnego seplenienia. W jednej chwili nic jej nie przerażało, w drugiej bała się wszystkiego. Gail nie miała pojęcia, co robić. Jeśli Anthony tu zamieszka, nie będzie zachwycony nocnymi wizytami Karen. Raz jej pozwoli i nie będzie odwrotu. Ale Karen jej potrzebowała. — No dobrze — powiedziała w końcu. — Ale tylko dziś. Karen rzuciła się jej na szyję, oplotła jej talię długimi nogami. Jej ciało było napięte jak struna. — Zanieś mnie! Zanieś mnie, mamusiu. Gail dźwignęła ją, poszła do pokoju i upuściła Karen na ogromne łoże. Dziewczynka odbiła się od sprężystego materaca, po czym zanurkowała pod cienką letnią kołdrę. — Missy! Przynieś mi Missy! Gail wróciła do pokoju Karen, znalazła koteczkę pod krzesłem i przyniosła ją córce. — Tylko żeby mi nie nasiusiała do łóżka! — Włożyła Missy pod kołdrę. — Zaraz wrócę. — Dokąd idziesz? — Po coś do jedzenia. Zaraz będę z powrotem. — Opowiedz mi bajkę. — Karen, dzisiaj naprawdę nie mogę. Muszę pracować. — Tatuś mi zawsze opowiada. — Wątpię. — Gail włączyła wentylator pod sufitem. — Przyniosę ci książkę, dobrze? Pospiesznie wybrała jedną z biblioteczki Karen i jeszcze raz powtórzyła, że zaraz wróci. Do kuchni dotarła prawie biegiem. Rano miała rozprawę, a przedtem spotkanie z klientką. Że też nie przygotowała się wcześniej! Tyle się wydarzyło, że nie miała czasu. Sprawa rozwodowa, Wendell i Jamie Sweetowie. Sweet. Śmieszne nazwisko dla ludzi, którzy się nienawidzą. Sędzia miał wyznaczyć wysokość alimentów i gaży adwokata. Gail miała nadzieję na co najmniej dwadzieścia tysięcy dolarów. Gdyby sędzia się zgodził, mogłaby zapłacić rachunki — te zaległe i za miesiąc z góry. Zrobiła kanapkę i kakao, włączyła gaz pod czajnikiem. Czekając, aż woda się zagotuje, schowała resztki kolacji do lodówki i umyła naczynia. Niebo na wschodzie rozbłysło — burza nad oceanem, zbyt daleka, by było słychać grzmot. Palmy wyglądały jak rozcapierzone dłonie. Z mrocznej szyby spojrzało na nią własne odbicie — wysoka kobieta z potarganymi jasnymi włosami.

Telefon zadzwonił w chwili, kiedy zaczęła wchodzić z tacą po schodach. Była godzina dziewiąta pięćdziesiąt dwie. O tej porze mogły dzwonić tylko trzy osoby: matka, zdenerwowany klient lub Anthony. Oby to był Anthony. Porozmawialiby przez chwilę i wszystko by się ułożyło. W kącie salonu stał drugi aparat telefoniczny. Przez żaluzje sączyło się światło latarni, rysując na podłodze pasiasty wzór. Odstawiła tacę. — Halo? Usłyszała tylko szum połączenia. Jakieś hałasy w tle, jakby warkot samochodów na ulicy. — Halo? Anthony? Przez chwilę myślała, że coś się psuje na linii. Słyszała chrypienie i pogłosy. Potem wyłonił się z nich jakiś bełkot. Rozpoznała słowa. Mechaniczne. Jakby mówił komputer. Metaliczna monotonia. Wreszcie rozróżniła własne nazwisko. — Gailconnor. I następne słowo: „Zabiję”. — Zabijecie, suko. Zabiję cię. Rzuciła słuchawkę, jakby ją oparzyła. I roześmiała się. Śmiała się ze swojego strachu. — Ty gówniarzu. — Podeszła do okna, odsunęła żaluzje. Przez wysoki żywopłot widać było światła w oknach domu Cunninghamów. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do rodziców Paytona, ale nie miała dowodu, więc co mogła powiedzieć? Poszła na górę. Karen już spała; na jej brzuchu leżała otwarta książka. — Dzięki ci, Boże. Gail podeszła cichutko do telefonu i wykręciła numer identyfikacji rozmówcy. Zabłysło czerwone światełko, oznaczające nowy numer. Wcisnęła guzik. W okienku pojawił się napis: automat telefoniczny. — Spryciarz — szepnęła. Wcisnęła guzik, by wymazać numer z pamięci telefonu. I własnej. Wyłączyła dzwonek. Pochyliła się i pocałowała Karen w policzek. — Bajka będzie jutro, obiecuję. Cicho rozpakowała aktówkę z dokumentami. Sweet Jamie, sprawa rozwodowa. Rozłożyła kartki na łóżku, w miejscu gdzie sypiał Anthony — cichutko, by nie budzić małej istotki pochrapującej pod kołdrą. Wyłączyła światło dopiero o drugiej nad ranem.

2 Pani mecenas… — prawnik zerknął do notesu, leżącego na pulpicie pomiędzy jego dłońmi. — Pani mecenas, czy naprawdę sądzi pani, że towarzyszenie pani Sweet przy szukaniu pomocy domowej zalicza się w poczet pani obowiązków? Widzę na stronie szesnastej wyszczególnioną jedną godzinę. Czy rzeczywiście sąd ma zapłacić pani dwieście pięćdziesiąt dolarów za godzinę za poszukiwanie sprzątaczki dla pani Sweet, która nawet nie ma stałego zatrudnienia? Rachunek za usługi — jakieś trzydzieści kartek — leżał na balustradzie miejsca dla świadków. Gail powoli otworzyła go na wskazanej stronie, choć znała go na pamięć. — Panie mecenasie, jeśli uważniej przeanalizuje pan wymienioną pozycję, okaże się, że przez godzinę badałam sytuację finansową mojej klientki, by ocenić, czy nadal stać ją na pomoc domową — odpowiedź jest odmowna. Jak pan wie, państwo Sweet wynajęli gosposię, która miała pomagać im przy dzieciach. Pani Sweet miała pracę, ale ją straciła. Szuka następnej. A skoro hipoteka domu jest poważnie zadłużona, nie ma większego wyboru. A zatem oskarżenie, iż żona jest leniwa zderzyło się z kontroskarżeniem o skąpstwo i mściwość męża. Potyczka pomiędzy Gail i jej adwersarzem, Marvinem Ackerem, toczyła się od piętnastu minut. Gail, żądająca zapłaty za swoje usługi, została poproszona o zdanie z nich raportu. Sprężyny fotela sędziego Ramireza skrzypnęły niecierpliwie. Wysoki Sąd się nudził. Można się było spodziewać, że spotkanie nie przeciągnie się dłużej. Z Flagler Street dwanaście pięter niżej dochodziło odległe trąbienie klaksonów. Acker poprawił okulary, polizał kciuk i długo kartkował rachunki, aż wreszcie znalazł to, o co mu chodziło. — Tutaj widzę następującą pozycję… jeden koma trzy godziny rozmów telefonicznych z bratem Jamie Sweet w Pascaguola w Missisipi. Odgrywa pani rolę doradcy rodzinnego? — Nie, panie mecenasie — powiedziała Gail wprost do mikrofonu. — Zastanawialiśmy się, czy brat pani Sweet powinien pojawić się na rozprawie. Był świadkiem, jak Wendell bił swoją żonę… — Sprzeciw — przerwał jej Acker zmęczonym głosem. — Nieistotne dla sprawy. Proszę, by usunięto tę uwagę z akt. Sędzia bębnił palcami po blacie. — Dziś pytanie, dziś odpowiedź. Proszę dalej. Acker przystąpił do dalszych pytań. Widać było, że nie ma serca do tej sprawy, co można było tłumaczyć dwojako: albo nie dostawał pieniędzy, albo nie lubił swego klienta. Gail stawiała na to drugie. Marv Acker znany był z wysokich stawek i tendencji do przyjmowania zapłaty z góry. A to znaczyło, że Wendell Sweet kłamał, twierdząc, że nie ma pieniędzy. Gail spojrzała na Sweeta, który patrzył w okno, udając, że nic go to nie o nim tyle, ile się dowiedziała od Jamie. Miał trzydzieści osiem lat, urodził się w Brownsville w Teksasie. Jego matka była w połowie Meksykanką. Ojciec pracował przy szybach naftowych i Wendell poszedł w jego ślady. Ukończył studia i rozpoczął badania geologiczne. Na północnym wybrzeżu Wenezueli parę razy mu się poszczęściło; podobno potrafił znajdować ropę na podstawie przypływów i odpływów. Zabrał się za doradztwo, nadzorował układy Amerykanów z wielkimi wenezuelskimi koncernami naftowymi. Pięć lat temu Sweetowie przeprowadzili się do Miami, centrum handlu pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Ameryką Łacińską. Jego żona, klientka Gail, siedziała sztywno wyprostowana na brzeżku krzesła. Miała trzydzieści dwa lata, naturalnie rade włosy, piegowatą twarz, szerokie biodra i obfity biust. Na

kołnierzu różowego kostiumu, zbyt fantazyjnego do sądu, połyskiwały cekiny. Jamie Sue Johnson ubierała się jak kobieta, która uciekła ze slumsów i nie zamierzała tam powrócić, chyba że po własnym trupie. Najstarsza z siedmiorga rodzeństwa, jako szesnastolatka uciekła ze szkoły i wyruszyła do Atlanty z kierowcą TIR–a. Zaszła w ciążę, a miesiąc później znalazła na nocnym stoliku kopertę z pięciuset dolarami i adresem kliniki ginekologicznej. Wyjechała do Naslwille, potem do Memphis i Dallas, żyła z paroma nieudacznikami, wreszcie skończyła jako tancerka w Nowym Orleanie. Upiła się i kazała sobie wytatuować na udzie różową różyczkę. Wendell był zachwycony. Wendell. Czarne włosy, śliczna buzia, słodkie słówka. „Mała, będziesz moją królewną”. Wendell Sweet nadal był przystojny, jeśli lubi się zbyt blisko osadzone oczy i podbródek szeroki jak łopata. Miał grube przeguby i szerokie bary człowieka przyzwyczajonego do ciężkiej fizycznej pracy. Uśmiechał się leniwie i mówił z uroczym akcentem. Umiał nosić garnitur, spinki w mankietach miał błyszczące, ale Gail przypuszczała, że z bliska byłoby pewnie widać ropę naftową pod jego paznokciami. Po ślubie Jamie pracowała jako kelnerka i sprzedawała kosmetyki, żeby opłacić czesne Wendella. Po pijanemu robił się agresywny, więc nauczyła się schodzić mu z drogi. Minęło dziesięć niełatwych lat, zanim pojawiły się pieniądze, a kiedy wreszcie się tak stało, wydali je natychmiast. Kupili piętrowy dom z basenem w Miami. Kupili land rovera, żeby wozić dzieci do szkoły, oraz cadillaca na wyjazdy. Ale Wendella prawie nigdy nie było w domu. Jamie z nudów zaczęła zmieniać wystrój domu. Zrobiła to trzy razy. Uczyła się gotowania, przytyła, schudła piętnaście kilo, przyjmując cudowne pigułki, trafiła do szpitala po przedawkowaniu i znowu przytyła. Przyłapała go na zdradzie i wybaczyła mu. Wybaczała mu także to, że ją bił, ponieważ miała troje dzieci, żadnego wykształcenia i silne przekonanie, że Wendell ją pokocha, jeśli tylko uda jej się zmienić na lepsze. Żeby nie oszaleć, zaczęła pracować. Pewnego dnia Wendell oświadczył, że ma dość małżeństwa z wieśniaczką, która wyraża się niegramatycznie i przynosi mu wstyd przed klientami. Wtedy dopiero w Jamie coś pękło. Miała dosyć. Jej szef skontaktował się z Anthonym Quintaną, a ten odesłał ją do Gail. Sąd zmusił Wendella do wyprowadzenia się z domu. Wendell usiadł w samochodzie i zadzwonił do Jamie z komórki, na zmianę błagając ją, żeby mu pozwoliła wrócić i grożąc jej śmiercią. Śledził ją. Widziała go za rogiem sklepu, w domu towarowym… Sąd wydał mu zakaz zbliżania się do niej. Wendell zatrudnił prawnika. Rozpoczęły się negocjacje. Po pięciu miesiącach dobrnęli dopiero do sprawy o alimenty i ustalenia honorarium dla prawników. Wendell oznajmił, że plajtuje. Jego firma przeżywała zastój w związku z sytuacją na rynku i niestabilną sytuacją polityczną w Wenezueli. Przyjaciółka Gail, Charlene Marks, specjalizująca się w prawie rodzinnym, stwierdziła, że jest to typowy objaw PAN — Piorunującego Ataku Niewypłacalności. W chwili rozpoczęcia sprawy rozwodowej mężowie z zasady ogłaszają upadek finansowy. Sędzia Ramirez przerwał prawnikowi Wendella w pół słowa. — Panie mecenasie, chyba już dość usłyszeliśmy. Acker wyglądał, jakby mu ulżyło. Westchnął, zdjął okulary i schował je do kieszeni na piersiach. Gail zamknęła akta i wróciła na swoje miejsce. Siadając, uśmiechnęła się do Jamie i nieznacznie mrugnęła. Ramirez przejrzał niedbale dokumenty. — No i dobrze. Jest pani gotowa? — zwrócił się do stenotypistki. Kobieta skinęła głową i powiedziała, że jest gotowa na wszystko. Rozległy się śmiechy, po czym Ramirez powiedział:

— Sąd nie jest przekonany, jakoby strona pozwana w osobie Wendella Sweeta w pełni ujawniła swoje dochody. Zeznanie księgowego dowodzi, że ma udział w… powiedzmy, że prowadził działalność niezgłoszoną do urzędu podatkowego. Dlatego, wziąwszy pod uwagę dochody pana Sweeta oraz wydatki obu stron, sąd ustala następujące warunki: strona pozywająca Jamie Sue Sweet ma otrzymywać trzy tysiące dolarów miesięcznie w charakterze tymczasowych alimentów oraz pięćset dolarów miesięcznie dla każdego dziecka. Pan Sweet ma spłacać hipotekę domu, pani Sweet — raty za samochód oraz wszystkie opłaty związane z leczeniem. Wszystkie świadczenia mają być opłacane w terminie. Gail uścisnęła pod stołem spoconą, zimną dłoń Jamie Sweet. Dokładnie o to im chodziło. — Powódka — ciągnął sędzia — zgłosiła także potrzebę uiszczenia honorarium swojego adwokata w wysokości dwudziestu dwóch tysięcy pięciuset dolarów. Następna rozprawa odbędzie się za miesiąc i wtedy zostanie podjęta decyzja co do honorariów oraz ponowne rozpatrzenie alimentów przyznanych powódce, w oparciu o sytuację finansową jej męża. Gail słuchała z nieprzeniknioną twarzą, usiłując ukryć zaskoczenie. Ramirez spojrzał w notatki. — Ponadto sąd akceptuje wniosek strony pozywającej o ukaranie strony pozwanej. Wbrew pierwotnym ustaleniom, pan Sweet nie złożył w sądzie dokumentów dotyczących firm oraz prywatnych transakcji, jakie zawarł lub zamierza zawrzeć. Proszę przedstawić wymienione dokumenty w ciągu tygodnia, w przeciwnym razie sąd wyda nakaz aresztowania. Czy pan mnie słyszy? Pani Connor ma otrzymać te dokumenty do piątej po południu w przyszły piątek, w przeciwnym razie trafi pan do więzienia. Czy to jasne? Acker trącił swego klienta. Wendell Sweet poruszył się leniwie. — Tak, wysoki sądzie. — Doskonale. — Ramirez spojrzał na Gail i lekko się uśmiechnął. — Musi się pani ostro wziąć do roboty, skoro spodziewa się pani takiego wynagrodzenia. Wstała. — Wysoki Sądzie, rozumiem, że decyzja o przyznaniu uprawomocni się po upływie miesiąca? — Nie. Za miesiąc sąd jeszcze raz rozważy tę decyzję. Suma może pozostać taka sama. Może się też zmienić. — Rozumiem. — Połowiczne zwycięstwo. Jamie dostanie spore alimenty, Gail nie dostanie honorarium. Na razie. Wszystko zależy od tego, czego zdoła się dowiedzieć o Wendellu. Posłała mu chłodne spojrzenie. Wpatrywał się w nią z nienawiścią. Sędzia oznajmił koniec rozprawy. — To wszystko. Do zobaczenia na ostatecznej rozprawie w październiku. Przepraszam, że nie wcześniej. Zobaczymy, czy nie zdążycie się do tego czasu pogodzić. — Wszyscy wstali, a sędzia opuścił salę. Jamie siedziała nieruchomo, oszołomiona. Kiedy się odezwała, z trudem poruszała wargami. — Boże… Wygrałyśmy? — Mniej więcej. Pogadamy na zewnątrz. Gail podeszła do Marva Ackera. Nie czuła do niego wrogości. Oboje wykonywali swoje obowiązki. Acker stał tyłem do swego klienta. — Mówię ci, Gail — powiedział cicho. — Nie wydusisz z niego pieniędzy, bo ich nie ma. Jeśli ma jakąś sumkę w banku w Nassau czy gdzieś, to mi nie powiedział. — Klienci nie zawsze lubią się zwierzać. — Zajrzyj w dokumenty, ale wydaje mi się, że nic z niego nie wyciśniesz. Jak ci idzie? Chętnie bym zajrzał do twojej kancelarii.

— Zapraszam. Jest świetnie. Sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Po ośmiu latach w wielkiej firmie nie jest łatwo. — Skąd ja to znam. — Obejrzał się; na jego twarzy znów pojawił się kwaśny uśmiech. — Dobrze, Wendell, chodźmy stąd. Musimy przedyskutować apelację. — Ostatnie zdanie powiedział na tyle głośno, by dotarło do Gail, choć wydawało się, że zrobił to raczej ze względu na swego klienta. Jamie Sweet pomogła Gail załadować wózek bagażowy, jaki Gail wtoczyła tu przed dwoma godzinami. Nie spieszyły się, dając Wendellowi czas na wyjście. Nie chciały spotkać się z nim w windzie. Podczas gdy Acker się pakował, Wendell Sweet ruszył niedbałym krokiem w ich stronę. Miał wydęte czerwone usta, całkiem jak Elvis Presley. Jamie wyprostowała się i spojrzała na niego wyzywająco, ale pobladła tak, że piegi wydały się ciemnobrązowe. — Proszę pana… — zaczęła Gail. — Wynajęłaś sobie niezłą specjalistkę — powiedział do Jamie. — Wystawiła rachunek na dwadzieścia tysięcy dolarów i myśli, że zapłacę. — Wendell, sędzia powwiedział… — Powiedział, ty królowo piękności z Zadupia Wielkiego. Powiedział. — Proszę nie rozmawiać z moją klientką. Blisko osadzone piwne oczy — z tej odległości wydawały się niemal zezować — spojrzały prosto na nią. — Tam, skąd pochodzę, znają powiedzenie o takich kobietach, jak pani. Facet na tyle głupi, żeby im wsadzić, odmrozi go sobie. Acker chwycił go za ramię. — Wendell, zamknij się! — Panie Acker, pański klient najwyraźniej nie zrozumiał określenia „obraza sądu”. Sędzia jest w swoim gabinecie. Jeśli go tu poproszę, na pewno zgodzi się to jeszcze raz wyjaśnić. Acker wywlókł Sweeta z sali. Jamie patrzyła za nimi osłupiałym wzrokiem. Osunęła się na krzesło. Odgarnęła grzywkę z lśniącego od potu czoła. — Jezu. Gail uśmiechnęła się do niej. — Nic się nie stało. Wendell po prostu musiał zrobić taką uwagę, jego męska duma od tego zależy. I tak było lepiej niż poprzednio, prawda? — Po złożeniu zeznania rzucił się na Jamie, która schowała się przed nim pod stołem. Maszyna stenotypistki zwaliła się z hukiem na ziemię, wszyscy krzyczeli. — Aha. Przynajmniej mogę już siedzieć z nim w jednym pokoju i nie trząść się ze strachu. — Wzięła rękę Gail w obie dłonie. — Dziękuję. Strasznie ci dziękuję. — I roześmiała się, aż twarz jej pojaśniała. — Wiesz co? Zaczyna mi się wydawać, że to przetrwam. — Jeszcze długa droga przed nami. Wyrok jest tymczasowy. Sędzia rozważy go ponownie za miesiąc. Na razie Wendell ma przynieść mi wszystkie dokumenty dotyczące jego interesów, każdy świstek ze swojego biura, łącznie z chusteczkami higienicznymi. Chciałabym, żebyś mi przy tym pomogła. Jamie zgodziła się. Gail spytała, czy ma jeszcze jakieś wątpliwości. — Nie, wszystko jasne. Gail, nie wiem, czy ci się na coś przydam. To Wendell zajmował się pieniędzmi. Jeśli coś kręcił z podatkami, to ja o tym nie wiem. Nie opowiadał mi o swoich sprawach. Mógł sobie pozakładać konta gdziekolwiek. Boże, ależ byłam głupia, nie odłożyłam ani grosza dla siebie albo dzieci.

— Tak przeważnie bywa, nie zadręczaj się. — Gail wrzuciła sfatygowany kodeks cywilny do pudełka i zamknęła je. — Prawdę mówiąc, nie wierzę, żeby Wendell dał nam wszystkie dokumenty. A jeśli da, to nie wiem, co tam znajdziemy. Jamie przytrzymała wózek, podczas gdy Gail pakowała na niego pudełka. — Wiesz, co myślę? Powinnyśmy pogadać z Harrym Lasko. Harry Lasko był szefem Jamie. Byłym szefem. Jamie pracowała jako recepcjonistka w firmie Premier Resorts Inc. do czasu, gdy prokurator generalny oskarżył Lasko o pranie brudnych pieniędzy. Teraz były szef Jamie oczekiwał na proces, a jego obrońcą był Anthony Quintana. To właśnie Harry Lasko zaproponował Jamie parę miesięcy temu, żeby znalazła sobie prawnika. — Co Harry wie o Wendellu? — spytała Gail. — No, byli kolegami. Nie takimi prawdziwymi, niby że kumplami, ale znali tych samych ludzi i pamiętam, że Wendell parę razy wspomniał, jak to wypłynął z Harrym jachtem. Wiesz, jak faceci o tym mówią. Gail pokiwała głową. Już widziała Wendella Sweeta i Harry’ego Lasko na jachcie zakotwiczonym w krystalicznie przejrzystej zatoce, łowiących ryby i porównujących sposoby robienia w bambus urzędu skarbowego. — Wiemy, że Harry jest przestępcą finansowym, więc Wendell pewnie też. — Harry nie jest taki! Może popełnił błąd, ale nie jest przestępcą! Powinnaś zobaczyć, ile ma u siebie zdjęć wnuków. Uwielbia te maluszki. Harry był dla mnie dobry. Dał mi pieniądze, żebym mogła ci zapłacić. Gail wycofała się pospiesznie. — Na pewno znasz go lepiej. Jamie sięgnęła ponad wózkiem i ujęła jej rękę. — Nie chciałam na ciebie naskoczyć. Strasznie mi żal Harry’ego. Może pan Quintana mu pomoże. Modlę się co wieczór, żeby nie posłali go do więzienia. W tym wieku…Mógłby już nie wyjść. Powiedz panu Quintanie, żeby się bardzo, bardzo starał, dobrze? Powiedz, że to ja poprosiłam. — Powiem. — Gail przechyliła wózek do tyłu i popchnęła go nogą. Jamie otworzyła drzwi. — Jeśli Harry Lasko tak cię lubi, może nam pomoże. Właściwie najpierw powinnam spytać Anthony’ego, ponieważ w grę wchodzi sprawa kryminalna, ale nie przewiduję większych problemów. * * * Charlene Marks parsknęła niskim, chrapliwym śmiechem, od którego zatrzęsły się jej złote kolczyki. — Zaraz. Facet, na tyle głupi, żeby im wsadzić… jak dalej? — Odmrozi go sobie. — Boże. Niesamowite. — Uderzyła w biurko otwartą dłonią. — No tak. Gratulacje. I powodzenia w drugiej rundzie. — Dziękuję. Będę bardzo wdzięczna za jakąś pomoc, poradę, cokolwiek. — E tam. Dobrze sobie radzisz. Widziałam cię na sali. Wyprałaś flaki jakiemuś biednemu palantowi. — Ale to co innego. Rozwody są strasznie intymne. I brutalne. Ludzie rzucają się sobie do gardeł. — Zwyrodniała miłość. — Charlene odepchnęła się od biurka cienkim jak sztylet i zawrotnie wysokim czarnym obcasem, odwróciła się w skórzanym fotelu i sięgnęła do szafy po niewielką

srebrną piersiówkę. — Poczęstujesz się? — Co to? — Woda ognista. — Wódka? O jedenastej rano? — Przecież nie sama. Fu! — Charlene wcisnęła guzik telefonu. — Ruth, bądź tak miła i przynieś nam… — Gail pokręciła głową i wymówiła bezgłośnie: „Ja dziękuję”. — I przynieś mi red bulla i lodu, dobrze? I jeszcze spory kawałek selera. — Uśmiechnęła się do Gail. — Jestem na diecie. Sałatka. W lekko ochrypłym głosie Charlene Marks ciągle można było wychwycić nowojorski akcent. Charlene miała kędzierzawe siwe włosy, brzydką cerę, którą kryła pod grabą warstwą podkładu oraz niewiarygodnie zgrabne nogi. Była prokuratorem, a kiedy zrezygnowała z tej funkcji i zajęła się własną praktyką, wszyscy miejscowi obrońcy upili się z radości. Przespała się z sędzią sądu apelacyjnego na tydzień przed rozpoczęciem sprawy rozwodowej multimiliardera, a kiedy wygrała, była tak zdumiona, że jej przeciwnik nie mógł się nawet gniewać. Na pięćdziesiąte urodziny kupiła sobie jaskrawoczerwone porsche turbo–carrera. Dwa lata później zmieniła je na mniej rzucającego się w oczy jaguara sedana. „Jestem za stara na takie pierdoły” — powiedziała. Gail nie pamiętała już, ile razy Charlene wychodziła za mąż, rozwodziła się lub zostawała wdową. To było zanim zabrała się za prawo małżeńskie. „Teraz zmądrzałam” — oświadczyła. Sekretarka wniosła napój, położyła na biurku parę wiadomości i wyszła. Gail wyjaśniła, dlaczego według niej sędzia opowiedział się tak zdecydowanie po stronie Jamie Sweet. — Po pierwsze — nie lubi Wendella. Uważa, że kłamie. Spojrzałam na Wendella, wiedziałam, że go mamy i to było wspaniałe uczucie. — Jeszcze go nie macie. Najpierw dowody, potem kara. — Charlene wlała wódkę do szklanki. — I jeszcze ostrzeżenie: nie angażuj się w to emocjonalnie. Jeśli musisz, współczuj tej Jamie Sweet, ale jej tego nie okazuj. Musisz zachować zdrowy dystans do klienta. Nie bądź jego kochanką, matką ani przyjaciółką. — Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami. — Jesteśmy. Powinnam się bardziej pilnować. — Więc co o tym myślisz jako mój adwokat? Tuż po powrocie z sądu Gail dostała wiadomość, że Charlene Marks chce z nią porozmawiać, więc zawróciła od progu, wsiadła do windy i wjechała na najwyższe piętro. Widok z okna był tu o wiele lepszy niż na czwartym piętrze. Charlene zamieszała drinka selerem. Jej wysadzany diamencikami zegarek zamigotał. — Sędzia dodatkowy przy twojej sprawie zadzwonił do mnie i podał namiary psychologa, który ma porozmawiać z Karen. Przykro mi, że ci przynoszę złe wieści. — Dlaczego są złe? — Bo ten facet to kompletny palant. A poza tym jest małą ambitną szują o nazwisku Evan Fischman. Lubi, kiedy dzieci nazywają go doktor Fish. Dzięki temu rozmowy z nim są takie milutkie, że aż się chce rzygać. Ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu i nadrabia to jak wściekły. — Charlene odgryzła z głośnym chrupnięciem kawałek selera. — Według mnie nienawidzi kobiet. — Cudownie. I co, mam z nim umówić Karen? — W dowolnym czasie. Chce też porozmawiać z tobą i Dave’em, no i pewnie z Anthonym. Żeby mieć pełny obraz rodziny. — Mam się martwić? — Jeszcze nie. Jeśli się do ciebie uprzedzi, zaangażujemy kogoś, kto nie potwierdzi jego opinii. Znam wielu psychiatrów. Gail roześmiała się.

— Tak, wiem… Proszę się rozebrać, włożyć papierową koszulkę, pan doktor za chwilę przyjdzie. W ciepłych brązowych oczach pojawiło się współczucie. — Wiem, to nieprzyjemne. Prawdę mówiąc, wręcz ohydne. I skłamałabym, moja kochana, gdybym ci obiecała, że z całą pewnością zachowasz prawa do opieki nad córką. Gail mimo woli splotła ręce na piersi. — Możemy sięgnąć po drastyczne środki. Mogę podwyższyć mu koszta tak, że ta sprawa wyjdzie mu nosem. Ale wiesz, co uważam? Powinnaś z nim porozmawiać. Dowiedzieć się, o co mu chodzi. — Porozmawiać? Jak? — Znajdź jakiś pretekst. Nie chcę, żeby jego prawnik do mnie zadzwonił z awanturą. Słuchaj: do końca życia będziesz z nim związana. Nie tylko poprzez Karen. Kiedyś, da Bóg, pojawi się zięć i wnuki, i wszyscy będą zadowoleni, jeśli ty i Dave nie będziecie się sobie rzucać do oczu. To bardzo psuje atmosferę. Wiesz, jak nie lubię kompromisów, więc jeśli chcesz, żebym mu skopała tyłek, nie będę żałować butów. Ale co ci z tego przyjdzie na dłuższą metę? Uważam, że powinnaś się dowiedzieć, o co naprawdę mu chodzi i jeśli się od tego nie porzygasz, daj mu to i niech spada. — Według mnie chodzi mu o Karen. — Naprawdę? Trzydziestosześciolatek, właściciel baru, który lubi całymi dniami pływać na łódce i przyglądać się kobietom w bikini? Ślicznie opalony facet, który grywa w tenisa z bogaczami? Naprawdę chce, żeby dziecko mu w tym przeszkadzało? Może tak mu się teraz wydaje, ale nie, Karen jest tylko substytutem. — Substytutem czego? — Jezu, nie wiem. To ty byłaś jego żoną. Dowiedz się. — Charlene skrzyżowała długie nogi i poruszyła powoli stopą; ostry czubek szpilki zatoczył leniwy krąg. — I nie pytaj go wprost, szkoda czasu. Mężczyźni rzadko zastanawiają się nad sobą na tyle, żeby wiedzieć, co nimi kieruje. Chodzi albo o pieniądze, albo o seks. Zacznij od tego.

3 Przez następny miesiąc powrót do domu oznaczał dla Gail ujrzenie furgonetki dekarza. Albo nie. Trudno powiedzieć, co było gorsze. Pusty podjazd oznaczał, że nic nie zostało zrobione. Stojąca furgonetka gwarantowała zdenerwowanie lub co najmniej niewygodę. Duszący odór smoły. Monotonne hałasy. Porozrzucane w krzakach plastikowe kubeczki po kubańskiej kawie. Furgonetka stała. Zardzewiały gruchot z reklamą na dachu. Na podwórku porozrzucane pakiety hiszpańskich dachówek. Z braku miejsca Gail zaparkowała na wąskiej uliczce, na której tańczyły słoneczne plamy. Furgonetka rozorała kołami świeżo zasianą trawę. Mały krzaczek migdałowca, przeniesiony z ogródka matki, wyglądał jakby ktoś go stratował. Gail podniosła gałązkę. Różowe kwiatki zwisały bezwładnie. Zaklęła pod nosem. Karen spojrzała na nią. — Mamo! Z dachu schodzili dwaj mężczyźni. Na dziś fajrant. — Patrzcie! — zawołała Gail, wskazując palcem. Spojrzeli, ale najwyraźniej się nie przejęli. — Aqui. Patrzcie! Mira. Jeden z mężczyzn podszedł, żeby spojrzeć. Gail uznała go za majstra — brzuchaty facet w przepoconym podkoszulku. Gumiaki miał czarne od smoły. — O co chodzi? — Czy to pan prowadził furgonetkę? — A kiedy wzruszył ramionami, dodała: — Rozjechał pan krzak! Tutaj! Nie widział pan? — Krzak… Machnęła w jego stronę ułamaną gałęzią. — Posadziła go moja matka. A w zeszłym tygodniu zepsuł pan — albo któryś z pracowników — dwa zraszacze. Mówiłam, żebyście się trzymali z dala od trawnika. — Wskazała na palety z dachówkami. — A to powinno stąd zniknąć! Dopiero co zasadziliśmy trawę. Nie mogą tu leżeć przez cały weekend, bo trawa się zeschnie. — Teraz nie mogę ich przenieść. Wózek jest gdzie indziej. Za jej plecami rozległo się szydercze parsknięcie. Robotnicy może nie rozumieli, o czym jest mowa, ale doskonale się bawili. Odwróciła się i ujrzała długonogą postać, wspinającą się na skrzynię furgonetki. — Boże! Karen, zejdź! Karen zawisła na palcach, po czym zeskoczyła, aż zakołysał się jej koński ogon. — Wejdź do domu, kochanie, umyj się. — Drzwi są zamknięte. — Klucz masz w plecaku. Gail odwróciła się do mężczyzn, mrużąc oczy w palących promieniach słońca. Było upiornie gorąco; czuła pot na karku. Ci mężczyźni przez cały dzień tkwili na dachu, piekli się jak na patelni, taplali w smole, a teraz musieli jeszcze wysłuchiwać biadolenia paniusi, która dopiero co wysiadła z małego mercedesa z klimatyzacją. Upuściła gałąź. — Mniejsza o to. Robotnicy wsiedli do furgonetki, dwaj z przodu, reszta z tyłu. Przez otwarte okna buchnęła salsa. Samochód przetoczył się po obrzeżu trawnika, po czym zniknął w obłoku spalin,

zahaczywszy zwisające nisko gałęzie drzewa oliwnego. Wrzask radia i silnika ucichł w oddali. Gail wyjęła kluczyki, by przestawić samochód. W ciszy rozległ się nowy dźwięk. Cyk–cyk–cyk. Po drugiej stronie ulicy poruszały się krzaki, drżały wysokie czerwone kwiaty. Ktoś pracował w ogrodzie za niskim murkiem. Pomiędzy wielkimi liśćmi w kształcie serca widać było białą opaskę i okulary przeciwsłoneczne. A za okularami oczy kobiety, udającej, że nie widziała, jak nowa sąsiadka kłóci się z dekarzami. Gail podeszła i stanęła na żwirze pod murkiem. Chodników nie było. — Cześć, Peggy. Dłoń w żółtej rękawicy skinęła przyjaźnie; Peggy Cunningham wyłoniła się spomiędzy liści. Miała złocistą opaleniznę kogoś, kto dużo czasu spędza przy basenie. — Cześć. Ale dziś gorąco. I duszno, prawda? — Prawda. Słuchaj, Peggy, czy koło dziesiątej wieczorem twój syn był wczoraj w domu? — Payton? Bo co? — Ktoś do mnie zatelefonował i powiedział mi parę brzydkich rzeczy. Nie rozpoznałam głosu. Mówił przez jakieś elektroniczne urządzenie. Tak mi się wydaje. Peggy przysunęła się bliżej. — Zboczeniec? — Nie, nie zboczeniec, tylko ktoś… niegrzeczny. A wczoraj wieczorem Payton był na moim podwórku z Karen, która miała zakaz wychodzenia. Kazałam mu wracać do domu. Może się na mnie wściekł… — Tak, powiedział, że na niego nawrzeszczałaś. Gail uśmiechnęła się z przymusem. Nie podobał jej się kierunek, w którym rozwijała się ta rozmowa. — Może według niego to był dobry dowcip? W odpowiedzi ujrzała lodowaty uśmiech. — Nie. Payton nie robi takich dowcipów. — W tym wieku? Kto to może wiedzieć. Dzieci potrafią nas zaskakiwać. Gdybym zyskała całkowitą pewność, mogłabym się przestać martwić. Nie gniewam się, naprawdę. — Nie sądzę, żeby Payton mógł zrobić coś takiego. — Więc był w domu czy nie? Peggy Cunningham roześmiała się lekko i odpędziła muchę, krążącą wokół jej twarzy. — Czuję się jak na przesłuchaniu. — Czy miałabyś coś przeciwko temu, żebym go zapytała? — Owszem, miałabym. Nie podobają mi się te oskarżenia. Payton by tak nie postąpił. Znam moje dziecko. — Naprawdę? A wiesz, że pali? — Payton nie pali. — Wczoraj stał w moim ogrodzie z papierosem. Ciemne okulary skierowały się prosto na Gail. — Jeśli tak było, przypisałabym to młodzieńczej ciekawości. — Czy także z młodzieńczej ciekawości pocałował moją córkę? Zapadło milczenie, przerwane tylko szczebiotem jakiegoś ptaka: tuip–tuip–tuiiii. — Tak ci powiedziała? — odezwała się Peggy Cunningham. — No, nie wiem, czy naprawdę tak to było. Karen jest bardziej doświadczona w tych sprawach niż inne dziewczynki w jej wieku. — Kto? Karen? — Tak. W zeszłym tygodniu usłyszałam, jak rozmawiają o seksie. Bardzo szczegółowo. Karen opowiadała im, co się u was dzieje, kiedy przychodzi twój narzeczony. Weszłam i

zamieniłam z nimi parę słów, ale nie chciałam ci tym zawracać głowy. — Podniosła z ziemi koszyk z narzędziami ogrodniczymi. — Na twoim miejscu, zanim zaczęłabym oskarżać innych, zajęłabym się własnymi sprawami. Gail wpatrywała się w nią, oniemiała. Peggy Cunningham przechyliła głowę na bok i uśmiechnęła się. — Ale pewnie to niełatwe, skoro ma się tak absorbujący zawód. — Odwróciła się, ale jeszcze rzuciła przez ramię. — I jeszcze jedno, gdybyś była tak uprzejma… Powiedz dekarzom, żeby nie wyrzucali śmieci przed dniem objazdu śmieciarki. Staramy się, żeby ta ulica jakoś wyglądała. — Na pewno. Jak to miło, że na wszystko zwracasz uwagę. Ale Peggy Cunningham była już tylko mgnieniem bieli pomiędzy kołyszącymi się krzakami. — Suka — mruknęła Gail pod nosem. Odwróciła się na pięcie i przeszła przez ulicę, stukając mocno obcasami o asfalt. Ciekawe, co naprawdę wydarzyło się w jej ogrodzie. Może Karen chciała, żeby Payton ją pocałował? Może go sprowokowała, bo wydawało jej się, że do niczego nie dojdzie, a jeśli Payton się ośmieli, ona zdoła go odepchnąć i wyśmiać. Ale dotąd nie znała żadnego czternastoletniego chłopca z prawdziwymi bicepsami i głową pełną rojeń o seksie. I ta druga dziewczynka, Jennifer. Ta z uśmiechem zdradzającym nieczyste sumienie. Najprawdopodobniej to ona zaczęła, a winę zrzuciła na Karen. Przykre, że Karen mogła ją okłamać. Aż do tej pory Gail nie miała najmniejszych wątpliwości, że ich związek pozwala na całkowitą otwartość. Nauczyła córkę, że seks jest naturalną, dobrą rzeczą — oczywiście zależnie od okoliczności. Ale może za wiele było tej otwartości. Co Karen mogła usłyszeć? Parę razy Anthony musiał zasłonić ręką usta Gail, kiedy za głośno jęczała. Może jeszcze jakieś śmiechy? Gail wzdrygnęła się na myśl o Karen z uchem przy drzwiach. Przestań, zganiła się surowo. Wystarczy parę słów Peggy Cunningham i od razu dostajesz amoku. Nieważne, co usłyszała Karen. To była miłość. Biedne dzieci Jamie Sweet musiały zasłaniać uszy, by nie słyszeć odgłosów uderzeń i przekleństw. Wsiadła do samochodu, zaparkowała go na podjeździe i weszła do domu. Pobiegła na górę. Piąta piętnaście. Kiedy Dave miał dzień spotkania z Karen, zwykle po nią przyjeżdżał, ale dziś Gail powiedziała, żeby się nie fatygował, ona podwiezie Karen na przystań. Dzięki temu będzie miała okazję z nim porozmawiać. Tyle tylko, że nie miała dużo czasu. O siódmej miała być u dziadków Anthony’ego. W Miami krążył stary dowcip o kubańskim poczuciu czasu, pozwalającym na godzinne spóźnienia, ale w przypadku Pedrosów nie miał zastosowania. Starszy pan był słabego zdrowia i żona musiała go zawozić do pokoju o dziewiątej. Mijając łazienkę, usłyszała szum wody. Zajrzała do środka. Drzwi prysznica były zaparowane, ale i tak widać było za nim różowe lśniące ciałko Karen, gnące się w figurach z teledysku Spice Girls. — Kończysz? Cienki wrzask. — Mamo, jestem goła! — Mam nadzieję. Pod prysznicem? — Wyjdź! — Przepraszam. Pospiesz się, dobrze? — Dobrze! Gail zamknęła drzwi i obiecała sobie, że porozmawia z Karen o tym tonie głosu. W sypialni rozebrała się i weszła pod prysznic. Czym zajmował się wczoraj Payton Cunningham — siedział w domu czy wpychał drobniaki w telefon na ulicy? Matka nie chciała powiedzieć. To może świadczyć o poczuciu winy. Albo o

tym, że nie chciała wydawać syna na żer kobiecie, która naskoczyła na Bogu ducha winnego robotnika za rozjechanie krzaczka. A jeśli to nie Payton dzwonił? W takim razie kto? Na myśl przyszedł jej Wendell Sweet. To jego nienawistne spojrzenie. Mógł jakoś zdobyć jej zastrzeżony numer. Ale po co dzwonił przed rozprawą, zanim zrozumiał, że sprawy obracają się przeciwko niemu? Nie, to bez sensu. Przypomniała sobie, co matka radziła jej w sprawie takich telefonów. Nie zwracać uwagi. Jeśli facet po drugiej stronie nie doczeka się reakcji, znajdzie sobie inną ofiarę. Zdjęła czepek, przeczesała włosy i wytarła się, po czym włożyła różowy koronkowy biustonosz i takież figi bikini. Prezent od Anthony’ego. Lubił zostawiać jej niespodzianki w szufladzie z bielizną. Roztarła kroplę perfum między piersiami, bardzo prześwitującymi przez cienki materiał. Potem jeszcze muśnięcie pod koronką przecinającą jej brzuch. Figi sięgały na tyle wysoko, że zakrywały srebrzyste rozstępy. Anthony powiedział, że to oznaka macierzyństwa, pocałował je, a ona była wniebowzięta. Wytarła parę z lustra i przyjrzała się swojemu odbiciu. Za chuda, za blada. Rozpłaszczyła piersi dłońmi. Brylanty zamigotały. Spojrzała na kości miednicy. Jakie wystające! I kościste kolana. I to, co pomiędzy. Mi girafa linda. Moja śliczna żyrafa. Woda w drugiej łazience przestała szumieć. — Karen, jesteś ubrana? Niewyraźna odpowiedź, rozdrażnione potwierdzenie. Gail odnalazła w szufladzie toaletki odpowiedni cień do oczu i pochyliła się do lustra. — Nie zapomnij spakować kostiumu kąpielowego! Poprzednim razem przywiozłaś go od taty, a teraz też ci się chyba przyda. Karen stanęła w drzwiach. Ubrana była w białe szorty i małą bluzeczkę w paski. — Aha! Jestem pierwsza! Mam u ciebie dwadzieścia pięć centów, cieniasie! — Wygrałaś — przyznała Gail, malując rzęsy i jednocześnie spoglądając na Karen. Chude nogi i wielkie trampki. Już teraz metr pięćdziesiąt pięć, a jeszcze nie zaczęła naprawdę rosnąć. — Wejdź, pogadamy. Karen przysiadła na zamkniętym wieku toaletki. Gail kończyła makijaż. — Chciałabym, żebyś dziś ze mną była, kochanie. — Trudno. I tak bym się nudziła z tymi starcami. To znaczy, nie z tobą. — Myślisz, że Anthony jest stary? — Hm… W średnim wieku. — Dziewczynka pociągnęła nosem. — Ładnie pachniesz. — Dzięki. Możesz też się poperfumować, ale tylko troszkę. — Podała buteleczkę Karen. — Pan Pedrosa ma osiemdziesiąt cztery lata. On jest stary. Jego żona ma osiemdziesiąt jeden. Wzięli ślub sześćdziesiąt lat temu. Pomyśl tylko! — Karen pocierała szklanym korkiem Fabergé po gołej ręce. — Małżeńska miłość to piękna rzecz. — Ty nie jesteś mężatką. — Wiesz, o czym mówię. Jest też rzeczą bardzo prywatną. Nie trzeba o niej rozmawiać z koleżankami. Karen zerknęła na nią i dotknęła się korkiem za uchem. Gail uczesała włosy, uniosła je w górę, ułożyła szybkimi, wprawnymi mchami grzebienia. — Jeśli będziesz miała jakieś wątpliwości, spytaj mnie. Dobrze? — Wiem. Gail spryskała włosy lakierem, zamykając jedno oko. Skinęła na Karen. — Chodź do mnie. — Rozwiązała jej koński ogon. — Trochę przyczeszemy na czubku. Karen spojrzała w lustro. Głowa lekko jej podskakiwała od energicznych ruchów szczotki. — Jestem ładna? Tylko nie kłam.

— Oczywiście, że jesteś. Masz piękne niebieskie oczy. I śliczny uśmiech — jeśli zdecydujesz się uśmiechnąć. — Wyjąwszy budowę ciała, Karen wyglądała jak kopia swego ojca. Miała proste brwi, kwadratową szczękę i duży nos. Jak na dziewczynkę, wyraziste rysy. Niezapomniane. — Jesteś bardzo ładna. — Poprawiła grzywkę córki, odgarniając ją z oczu. — Widzisz? — Nie taka, jak ty. — Och, kochanie… Jesteś. Jesteś jedyna na świecie i śliczna. Karen spojrzała w oczy Gail w lustrze. — Przepraszam, mamo, ale naprawdę nie powinnaś chodzić w samej bieliźnie. * * * Ojciec Karen kupił i wyremontował restaurację w pobliżu publicznej przystani w Coconut Grove. Od Clematis Street dzielił ją tylko kilometr, ale o tej porze dnia nie dało się przebyć go zbyt szybko. Po drodze Gail opowiedziała córce o doktorze Fischmanie. Sędzia kazał mu porozmawiać z Karen — i resztą rodziny — oraz wydać opinię. Potem sąd zdecyduje, gdzie Karen powinna zamieszkać. To rutynowa sprawa, powiedziała Gail. Skłamała, ale nie chciała, żeby Karen czuła, iż sprawia kłopoty. — Masz jakieś pytania? Uwagi? Cokolwiek? — Nie. — Karen z uwagą stukała się tenisową rakietą w czubek buta. Jej oczy kryły się pod daszkiem turkusowej czapki. — Gdybyś miała, od razu mów. Szosa, wąski paseczek asfaltu, nazywany główną autostradą, zakręcała na północny wschód przez zielony tunel drzew figowych. Prowadziła obok teatru z lat dwudziestych, szeregu restauracji i sklepików. Był piątek, wieczorem w Coconut Grove nie będzie gdzie wetknąć szpilki. Nastolatki jeżdżące tu i tam, kolejki przed kinami, turyści przeczesujący sklepy Gapa, Ralpha Laurena i Hooters, wydający niesamowite ilości pieniędzy, albo zadowalający się drewnianą papugą i hamburgerem w Planet Hollywood. Po jakimś czasie Karen odezwała się cicho: — Tęsknisz czasem za czymś, czego nie możesz mieć? Gail zerknęła na nią i wróciła spojrzeniem na drogę. — Wszyscy tak mają. Chyba. A ty czego chcesz? — Obiecaj, że się nie pogniewasz. — Obiecuję. — Chciałabym, żebyśmy byli znowu razem. Ty, ja i tatuś. O to mi chodzi. — Daszek czapki odwrócił się w stronę okna. — Wiem, że to niemożliwe. Minęło parę chwil, zanim Gail dobrała odpowiednie słowa. — Tak. To niemożliwe. Ale to nie jest ważne… dopóki pamiętamy, że jesteśmy rodziną. Musimy o sobie myśleć. — A ty myślisz o tacie? — niebieskie oczy wpatrywały się w nią uważnie. Gail oderwała wzrok od drogi i spojrzała na Karen. — Ja teraz… nie jestem z nim szczęśliwa. Ty też czasami kłócisz się ze swoimi koleżankami. Karen spoważniała. — Ty się z nim nie kolegujesz. Nienawidzisz go. Gail odczekała, aż ostatni pieszy zejdzie z pasów. — Nieprawda. Oboje usiłujemy zrobić to, co jest dla ciebie najlepsze, a trudno się zorientować, co to takiego.

Karen znowu się odwróciła. — Bardzo cię kocham. — Gail zawahała się i dodała. — Anthony’ego też. On cię uwielbia. Uważa, że jesteś świetna. — Karen prychnęła. — Postaraj się. Dla mnie. Proszę. — Dobrze. Gail wypuściła wstrzymywane powietrze, skręciła i zjechała w dół za biblioteką i zielonymi pagórkami parku. Zatoka znajdowała się tuż za nim, oddzielona od przystani rojem mangrowych wysepek. Łodzie stały na kotwicy, na wodzie iskrzyło się słońce. Ulica skręcała w lewo koło starego klubu żeglarskiego, do którego należała rodzina Gail przed śmiercią jej ojca. Gail miała wtedy trzynaście lat. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że mogłaby zrezygnować. Jeśli Karen chce mieszkać z Dave’em, może tak będzie najlepiej. Dave nie będzie się sprzeciwiał odwiedzinom. W zasadzie — nadal mogła to powiedzieć z czystym sumieniem — był miłym facetem. Według Karen był idealny. Kupował jej nową lalkę za każdym razem, gdy się z nią spotykał, podarował jej telewizor. Jadali kolacje kiedy im się spodobało, a Karen mogła jeść wszystko. W mieszkaniu było czysto. Dave pozwalał jej kłaść się późno. Zawsze czytał jej bajkę na dobranoc. W bloku miała mnóstwo znajomych. Grali w tenisa. Pływali na łódkach. Dave nigdy nie miewał złego humoru. Świetnie się razem bawili. Gail poznała Davida Metzgera na uniwersytecie. Spodobał się jej głównie dzięki opiętym białym tenisowym szortom. Był gwiazdą drużyny. Zakochała się w nim nie od pierwszego wejrzenia, jak w Anthonym, lecz stopniowo, aż pewnego dnia wzięli ślub. Po skończeniu studiów Gail podjęła pracę w prestiżowej firmie na Flagler Street. Dave prowadził sklep ze sprzętem żeglarskim. Po pewnym czasie kupili małą przystań, lecz interesy nie szły dobrze. Gail usiłowała mu pomóc, ale źle znosił jej interwencję. Weekendy wypełniał sobie grą w tenisa. Ona przynosiła do domu coraz więcej pracy, aż wreszcie Dave powiedział, że chce rozwodu. Sprzedali sklep, zarobiwszy na nim zaledwie parę tysięcy. Gail wzięła dom i Karen, Dave jacht „Księżniczka”, na którym odpłynął w siną dal. Przez wiele tygodni nie dawał znaku życia. Potem zaczęły przychodzić pocztówki ze znaczkami z St. Thomas, Antiguy, Grenady, Martyniki, Curacao — Karen wyznaczała jego trasę na mapie. Kartki pochodziły z miejscowości wypoczynkowych, gdzie Dave dawał lekcje tenisa lub wynajmował łódź na wycieczki. Gail miała wrażenie, że tak naprawdę chce jej przekazać jedno: widzisz, jak dobrze się bez ciebie bawię? Rzadko dzwonił do córki, a kiedy już dzwonił, rozmowy kończyły się zwykle kwestią Karen: „Też cię kocham. Tęsknię za tobą”. Gail nigdy się nie dowiedziała, co właściwie się stało, ale Dave wrócił do Miami, zostawiwszy „Księżniczkę” w Puerto Rico. Prawdopodobnie zarobił na niej tyle, że mógł zapłacić pierwszą ratę za restaurację. Nie zdradził szczegółów, a Gail nie pytała. Początkowo ucieszyła się z jego powrotu. Tak było lepiej dla Karen, potrzebowała ojca. Gail pozwalała im na częste spotkania, nie protestowała, zgadzała się na wszystko. I nagle ta sprawa o prawo do opieki nad dzieckiem! Rada Charlene Marks jest bardzo dobra. Należy sprawdzić, co się za tym naprawdę kryje. Przejechała przez szeroką bramę w ogrodzeniu otaczającym przystań, zaparkowała pod palmą. Wzięła torebkę, powiedziała Karen, że przez parę minut musi porozmawiać z jej ojcem i poradziła, żeby znalazła w kuchni krakersy, które będzie można rzucać rybom. Klub Old Island wychodził na zatokę. Znajdowała się w nim sala z wielkimi oknami, ale większość stołów stała na dworze. Nowe drewniane deski pachniały jeszcze sosnową żywicą, dwadzieścia pasiastych parasoli trzepotało na popołudniowym wietrze. Karen rzuciła plecak i rakietę na krzesło i wbiegła przez podwójne drzwi, za którymi znajdowała się kuchnia. Dochodził z niej szczęk talerzy. Gail znalazła stołek przy barze, wyglądającym jak prosto z disneyowskiego

filmu o tropikalnej restauracji. Cukierkowe pastele, wentylatory pod sufitem, reggae płynące z głośników w kształcie orzechów kokosowych. Kelnerka w koszuli w jaskrawe kwiaty podeszła, żeby spytać, co podać. — Dziękuję, nie zostanę tu długo. Czy jest pan Metzger? — Tak. Widziałam go przed chwilą. — Pochyliła się nad lodówką i napełniła szklankę lodem. Nie spuszczała oczu z Gail. — Pani jest matką Karen tak? Gail przytaknęła i uśmiechnęła się grzecznie. Dziewczyna miała dwadzieścia parę lat, była muskularna, z niedbale uczesanymi kasztanowymi włosami. Nie w typie Dave’a, pomyślała. Potem zaciekawiło ją, co Dave opowiada ludziom o swojej byłej. Pewnie że jest zimna jak ryba. Przejrzała menu, w którym znajdowały się frytki a la Floryda, wodorosty i ryż. Grillowany kurczak z orientalnymi przyprawami oraz wieprzowina. Zupa kapitana Dave’a, trzy dolary dziewięćdziesiąt pięć centów. Zegar nad barem tkwił w paszczy miecznika w skoku: szósta dziesięć. Gail postukała paznokciami w kontuar; w syntetycznej żywicy unosiły się muszle, piasek i złote monety, skarb piratów. Urocze. Za towarzystwo miała bardzo zróżnicowany zestaw — żylasty starszy pan w żeglarskiej czapce, zatopiony w lekturze sportowej gazety. Paru urzędników, wyciskających limonki do corony. Stół najbliżej wody zajęty był przez trzech bardzo opalonych mężczyzn w szortach i podkoszulkach, obwieszonych taką ilością złotej biżuterii, że każdemu pracownikowi urzędu skarbowego powinien zadzwonić na ich widok dzwonek alarmowy. Gail podejrzewała, że to do nich należy potwornie wielki ślizgacz przycumowany tuż obok. Karen szła wzdłuż falochronu, rzucając kawałki krakersów wszystkim stworzeniom, śmigającym pod powierzchnią wody. Nieco dalej, w trawie, obok niedawno posadzonej palmy, jeszcze w drewnianym stojaku, spokojnie spał jakiś pies. Obok dla różnorodności dodano kępę bananowców, a po turkusowym żelaznym ogrodzeniu pięły się bugenwille. Ruch powoli zamierał. Gail spojrzała jeszcze raz na Karen i ujrzała przy niej Dave’a. Karen coś powiedziała. Dave odwrócił się w stronę baru. Nawet z tej odległości widziała kolor jego oczu. Stał przez chwilę nieruchomo, a potem ruszył pomiędzy stolikami. Słońce rozpaliło bielą jego klubową koszulę. Był bardzo opalony, a włosy na rękach i nogach mu pojaśniały. Trochę przytył, ale szorty nadal dobrze na nim leżały. — Witaj, kapitanie. — Cześć — powiedział nieufnie. — O co chodzi? Karen powiedziała, że chcesz ze mną pogadać. — Mam dla ciebie numer telefonu. Doktor Evan Fischman. Wybór sędziego. — Sięgnęła do torebki i wyjęła karteczkę. — Mój prawnik już mnie powiadomił. — Och… Hm. Pomyślałam, że powinniśmy uzgodnić, kiedy Karen ma się z nim spotkać. — Joe Erwin powiedział, żeby kontaktować się przez niego. — Oczywiście. Wtedy wciągnie to do cennika i policzy za wszystko. Tak to wygląda. — Na pewno wiesz, o czym mówisz. Gail wrzuciła karteczkę do torebki. — Dave, to nie problem, to tylko pytanie. Kto zabierze Karen do doktora Fischmana? Ja mam to zrobić? A może razem? Odczekał parę chwil. — Może ja. Może ty. Zastanowię się i dam ci znać. W porządku? — Jasne. Zadzwoń. Przyjrzał się jej uważniej. — Wystroiłaś się. W perspektywie wielki wieczór?

— Zwykła rodzinna kolacja w domu dziadków Anthony’ego. — Miała na sobie wąską czarną sukienkę, złote kolczyki i naszyjnik. Dave oparł na balustradzie baru stopę w płóciennym espadrylu, podparł się na łokciu. — I tak zamierzałem do ciebie zadzwonić. W przyszłym tygodniu w Zatoce Biscayne jest turniej tenisowy. Chciałbym pojechać z Karen. — Chcesz ją zabrać też na następny weekend? — Tylko na jeden dzień, sobotę albo niedzielę, jak wolisz. Chyba, że masz inne plany. — Nic szczególnego. Niech ona zadecyduje. — Powinna zobaczyć, jak grają zawodowcy. Ma talent i nie mówię tego dlatego, że jestem jej ojcem. Jest urodzoną tenisistką. Ale nie zamierzam jej zmuszać do treningów. Za dużo już widziałem takich dzieci. Chcę tylko tego, co dla niej najlepsze. — Ja też. — Aby jak najbardziej przedłużyć rozmowę, udała, że dopiero teraz zauważyła bar. — Jejku, a to dopiero. Tyle tu zrobiłeś… Jak interesy? — Dobrze. — Mam nadzieję. — Nigdy we mnie specjalnie nie wierzyłaś, co? — Och, Dave, przestań. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Chcę, żebyś odniósł sukces. Wystukał jakiś rytm na barze, zakończył fantazyjnym gestem. — Ta knajpa będzie kopalnią złota. W weekendy nie można tu znaleźć wolnego miejsca. W zeszły weekend wpadł nawet Jimmy Buffett. — Fantastycznie. — Gail zdała sobie sprawę, że się uśmiecha. To ją zdumiało. Odwróciła twarz i znowu wzięła menu. — Klub Old Island. Chwytliwe. Dave skinął głową w stronę mapy Karaibów. — Widzisz? Prawdziwy klub Old Island znajduje się na Szafirowej Plaży w St. Thomas. Białe plaże, dobra przystań — wodniacy to kochają. Mają wielki telewizor, w którym można oglądać sport, podają kokosy prosto z drzewa i robią rumowy koktajl, Zielony Błysk. Ludzie balangują całymi nocami. Jeśli tam byłaś, widziałaś to wszystko. — I pozwolili ci użyć ich nazwy? Dave wyszczerzył zęby. — Kupiłem ją. Za „Księżniczkę”. — Kosztowała sto tysięcy dolarów! — Warto było, wierz mi. Znowu pojawiła się kelnerka. — Dave, przepraszam… Mogę ci coś podać? — Brwi w kształcie skrzydeł uniosły się wyczekująco. — Gail, nadal lubisz red stripe? Ja stawiam, za stare czasy. — Nie, nie mogę zostać. — Sięgnęła po małą czarną torebkę. Położył jej rękę na ramieniu. — Pięć minut. Ja też się spieszę, muszę zawieźć Karen na lekcję tenisa. Jeden red stripe i dwa kufle z zamrażarki. — Aha. — Kelnerka posłała im zawodowo przyjazny uśmiech. Odeszła, ale zanim zniknęła w kuchni, rzuciła Dave’owi spojrzenie przez ramię. Nie była nieatrakcyjna. Gail zobaczyła tę sytuację w nowym świetle. — Coś jest między wami? — Między mną i Vicki? Nie. — A może? — Już nie. Parę razy się umówiliśmy, ale muszę myśleć o Karen. Nie zwiążę się z byle kim.