Barbara Parker
Pokład Śmierci
(Suspicion of Malice)
Przekład Agnieszka Jacewicz
1.
Obudził ją pies. Wycie. Rozpaczliwy skowyt przechodzący w szczekanie. Potem nic.
Znowu odpłynęła w sen, wsłuchując się w cichy szum klimatyzatora. Deszcz bębnił
w dach. Przez okno wpadało do środka blade światło. Znowu rozległo się szczekanie.
Diana pomyślała, że Jack mógłby wstać i sprawdzić, co się dzieje. W końcu, do
cholery, Buddy był jego psem. Przypomniała sobie, że Jack urządził poprzedniego
wieczoru imprezę i kiedy o północy wróciła do domu, był już pijany. Dopiero o trzeciej
nad ranem muzyka i śmiechy ucichły.
Hau-hau-hau. Hau-hau. Łuuuuuu...
Ściągnęła poduszkę z głowy i mrużąc oczy, spojrzała na budzik. Szósta czterdzieści
pięć.
Wspaniale.
Ubrana w kraciaste szorty i koszulkę wyszła na werandę. Na dziedzińcu nic się nie
działo. Ze swego miejsca widziała tylko stopnie prowadzące na osłoniętą werandę domu
Jacka. Po przeciwnej stronie, za niskim murkiem, Zatoka Biskajska lśniła przyćmionym
blaskiem starej monety.
Nigdzie nie było widać psa.
– Głupie bydlę.
Przez ogród biegła brukowana ścieżka, znikająca pod cedrową pergolą. Prowadziła
ku gęstwinie drzew palmowych. Stamtąd dochodziło szczekanie. Hau-hau. Hau.
– Buddy! Chodź tutaj!
Co on tam robi? Wyobraziła sobie wielkie ropuchy, oślizłe stwory o trującej skórze.
Buddy potrafił zjeść wszystko. Zbiegła po stopniach, szybko przeszła przez ogród
i przemknęła pod pergolą. Wieloletnie pnącza chroniły przed deszczem i przepuszczały
niewiele światła. Opadłe liście przyklejały się do bosych stóp. W głębi ogrodu
zbudowano fontannę. Diana słyszała jej plusk. Za zakrętem ścieżka kończyła się przy
stojących półkolem, tekowych ławkach, klombach i wiszących koszach orchidei.
Czarny labrador Jacka stał dokładnie pośrodku alei. Odwrócił głowę, spojrzał na nią
i zamachał ogonem. Podeszła bliżej. Dostrzegła coś tuż obok psa. Nisko zawieszone,
przesłonięte chmurami słońce ledwo tu docierało, rozpraszając cień, a to – cokolwiek to
było – leżało do połowy ukryte w zaroślach. Powoli wyławiała z półmroku szczegóły.
Nogi mężczyzny w luźnych spodniach. Stopy skierowane ku górze. Ramię.
Pies, szczekając, podszedł do niej. Diana potknęła się, złapała równowagę i popędziła
z powrotem ścieżką pod pergolą, przez mokry trawnik do domu Jacka, po schodach
w górę. Związane włosy rozsypały się i przesłoniły jej oczy. Buddy tańczył wokół niej.
Gwałtownie otworzyła siatkowe drzwi, zostawiając psa przed domem.
Zapasowy klucz leżał schowany w muszli. Wyjęła go drżącymi palcami i wsunęła
w zamek. Tylne drzwi prowadziły do kuchni.
– Jack! Jack!
Przebiegła przez korytarz, pośliznęła się na zakręcie. Lampa w kształcie kuli
przymocowanej do nagiej figury z brązu roztaczała blade światło.
– Jack! – Jej stopy zadudniły po schodach. – Jack, wstawaj!
Drzwi sypialni otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Jack ubrany w stare
spodenki.
– Przecież nie śpię! Wstałem! Co się na Boga stało?
Wciągnął wypłowiałą, zieloną koszulkę i obciągnął ją na brzuchu. Miał zapuchnięte
oczy. Wielkie wąsy koloru piasku z jednej strony zakręciły się w górę, z drugiej w dół.
– Obok fontanny leży jakiś mężczyzna. Na ścieżce... o Boże, Jack... on nie żyje!
Usłyszałam szczekanie Buddy’ego. Poszłam zobaczyć... – Diana przytrzymała się
ramienia Jacka – a tam leżał na ziemi człowiek. Chyba nie żyje.
– Jak to nie żyje?
– No, nie oddycha! Nie rusza się.
– Może śpi.
– Nie! Buddy szczeka od dłuższego czasu.
– Kto to?
– Nie wiem! Bałam się zobaczyć!
– Uspokój się. – Jack potarł dłońmi twarz. – Co za brak kultury. Akurat w moim
ogrodzie. Pewnie zasnął. Zaczekaj na mnie na dole. Włożę tylko jakieś buty.
– Mam zadzwonić na policję?
– Nie. Jeśli chcesz mi jakoś pomóc, moja mała, zrób kawę.
Drzwi się zamknęły. Diana usłyszała głos kobiety, potem ciche pomruki Jacka. Kilka
sekund później wyszedł z sypialni w starych, skórzanych butach. Drzwi zamknęły się, ale
nie dość szybko, aby Diana nie zauważyła potarganych rudych włosów i prześcieradła,
przesłaniającego czyjeś piersi.
Jack posłał jej surowe spojrzenie z pretensją, że jeszcze nie zeszła na dół.
– To była Nikki – wyszeptała, gdy byli w połowie schodów.
– Cii. Nic nie widziałaś, dziecino. – Lekko pchnął ją do przodu.
Wyjrzał przez kuchenne okno tak, jakby bujna roślinność mogła się rozstąpić
i odsłonić to, co kryła. Jedną dłonią przytrzymał zasłonę, a drugą podkręcił końce
wielkich wąsów by nadać im spiczasty kształt.
– Miałem nadzieję, że taką deszczową niedzielę będę mógł spędzić w domu, na luzie.
Teraz chyba nie ma na to szans. – Opuścił zasłonę. – Jeśli moja znajoma zejdzie na dół,
niech tu zaczeka. Muszę się rozejrzeć.
– A kawa?
– Pewnie. Zrób kawę, choć, prawdę mówiąc, nie potrzebuję jej po takim szoku.
Jack pchnięciem otworzył tylne drzwi. Pies wstał z wycieraczki i machając ogonem,
przewrócił butelkę po piwie. Wiele innych zaśmiecało werandę. Wszędzie stały pełne
popielniczki. Trup? Raczej pijany na umór. Zdarzało się, że goście zostawali w ogrodzie,
odsypiali nocne libacje, ale nie o tej porze roku, kiedy komary wpijają się w każdy
skrawek odsłoniętej skóry, a wilgotność powietrza jest tak męcząca, że człowiek poci się,
gdy oddycha.
Mżawka zmieniła się w deszcz. Jack przez materiał kieszeni dotknął krótkiej
trzydziestki ósemki. Okolica w zasadzie była bezpieczna. Nie spodziewał się zobaczyć
nikogo obcego – przytomnego czy nie – ale nigdy nie wiadomo. Buddy biegł tuż obok
niego.
Główna aleja, brukowana kamieniami, prowadziła od domu ku niskiemu murkowi
nad morzem i hangarowi, w którym Jack trzymał łódź rybacką. Ścieżka skręcała w lewo
w stronę domu Diany. Inna wiła się wśród oryginalnych odmian kwiatów i palm, wiodąc
ku grocie, zwariowanemu dziełu kuzynki Jacka, Maggie. Ułożyła okruchy z rafy
koralowej w stos i ozdobiła je kiczowatymi pamiątkami z Florydy. Wykonaną z brązu
figurę krowy morskiej ustawiła na ogonie. Z hipopotamiego pyska zwierzęcia woda
tryskała do oczka, w którym gruby karp pływał wśród purpurowych bagiennych lilii.
Przechodząc pod pergolą, Jack słyszał plusk wody, zagłuszający szum deszczu. Od
czasu do czasu krople padały na kamienny bruk pod listowiem. Jack starł z twarzy
pajęczynę i w tej samej chwili zobaczył nogi mężczyzny. Białe, płócienne buty żeglarskie
ze skórzanymi sznurówkami. Spodnie koloru khaki pobrudzone ziemią i kawałkami
zgniłych liści. Resztę zasłaniała kępa filodendronów.
– Hej! – Jack już wiedział, ale mimo to zawołał: – Hej, obudź się! Krople wody
padały z pergoli na liście krzewów, które poruszały się lekko, jakby drżały ze strachu.
Buddy zaskowyczał. Jack wskazał dom.
– Do domu! – Pies odwrócił się, machając ogonem.
Jack podszedł bliżej filodendronów. Coś głośno zachrzęściło pod jego butem –
skorupa ślimaka pękła niczym maleńka, brązowa filiżanka z porcelany. Lśniące ślady
przecinały zygzakiem ścieżkę w wielu miejscach. Jack stanął przy udach leżącego
i powoli zajrzał przez ogromne liście krzewu. Złapał krawędź jednego z nich i odsunął na
bok. Zobaczył drugie ramię – umięśnione, pokryte blond włosami – i zakrwawioną dłoń.
Zmiażdżone kości nadgarstka prześwitywały purpurą przez skórę.
Bezwiednie przeniósł wzrok wyżej. Szybko ogarnął szczegóły łączące się
w potworny obraz. Tułów w białej koszuli naznaczonej małymi, czerwonymi dziurami.
Wszędzie mnóstwo krwi. Nie na koszuli. Na twarzy. Jej lewa połowa tonęła w czerwieni,
której strumyki spłynęły do ucha i zmatowiły włosy mężczyzny. Jedno niebieskie oko
patrzyło w górę. Z drugiego została tylko czarno połyskująca miazga. Jack miał
wrażenie, że twarz leżącego się rusza. Potem dostrzegł mrówki. Zastępy mrówek.
– O Chryste – jęknął, puszczając liść, który się zakołysał i wrócił na miejsce.
Pochylony, z dłońmi opartymi o kolana, zaczekał, aż ustąpią mdłości i dopiero potem się
wyprostował. – Buddy, chodź! – zawołał łamiącym się głosem.
Idąc powoli w deszczu, próbował zebrać myśli. Woda skapywała mu z brwi
i podbródka. Koszulka przykleiła się do pleców. Diana stała na werandzie. Szeroko
otworzyła siatkowe drzwi i śledziła go wzrokiem.
– Nie żyje, prawda? – wyszeptała.
Jack wszedł do domu. Potrząsnął głową, gdy spytała, kto to jest. Wytarł twarz i szyję
ścierką do naczyń. Kuchnię wypełniał aromat kawy, ale teraz nie miał na nią ochoty.
Nikki siedziała przy stole, wpatrując się w niego wielkimi, zielonymi oczami. Jack
w zamyśleniu pogładził wąsy i rozejrzał się po kuchni.
– Jack? Kto to jest? – spytała znowu Diana.
Skinął na Nikki.
– Chodź ze mną na sekundę do gabinetu. Diano, bardzo cię proszę, posprzątaj
werandę, dobrze? Nigdzie sama nie chodź, za chwilę wrócę.
Poprowadził Nikki korytarzem. Stary, orientalny, wystrzępiony dywan tłumił ich
kroki. W domu było za chłodno. Zanim Nikki, chichocząc, wśliznęła się do jego łóżka,
nastawił klimatyzację na prawie dwadzieścia stopni. W gabinecie szarawe światło
sączyło się przez drewniane żaluzje.
– Co się dzieje Jack? Powiedz coś. Co się tam stało? Ktoś nie żyje? – Błyszczące,
różowe wargi rozchyliły się.
Mocno zacisnął dłonie na jej ramionach.
– Musisz zachować spokój. Dasz radę? – Nikki skinęła głową. – To Roger. Ktoś go
zastrzelił.
Popatrzyła na niego, mrugając powiekami.
– Roger? Roger... nie żyje? – Opadła na kanapę. – O Boże!
Usiadł przy niej.
– Kochanie. Wszystko się poplątało.
2.
Deszcz syczał pod oponami. Wycieraczki na przedniej szybie kiwały się miarowo.
Przez chwilę mżawka, zaraz potem ulewa. Poszarpane chmury toczyły się po niebie. To
się musiało wkrótce skończyć. A może nie. O tej porze roku niczego nie można być
pewnym.
Anthony Quintana oparł łokieć o boczną szybę, przytknął dłoń do czoła i zacisnął ją.
Długie palce przesunął w górę skroni, jakby chciał sprawdzić, czy nie ma pęknięć
w czaszce. Wolałby teraz leżeć w łóżku. Spać albo odpoczywać, wszystko jedno. Nie
lubił marnować niedzielnych poranków na pracę, jeśli następnego dnia nie miał rozprawy
w sądzie. Cresswellowie nie byli nawet jego klientami – jeszcze nie. Mogli przyjść do
jego biura w normalnych godzinach pracy. Nie pamiętał już, dlaczego się na to zgodził.
Aha, tak. Prosił go oto Nate Harris.
Radiowy prezenter muzyczny puścił kolejny kawałek. „Uuuu-ła-ła, bop – bop-aaaa”.
Nate bezgłośnie poruszał wargami i wystukiwał rytm na kierownicy. Obserwował drogę
przez okrągłe okulary w rogowej oprawie.
Dziesiąta czterdzieści pięć. Słuchając idiotycznej muzyki, mknęli białym fordem
taurusem sedanem Nate’a na północny wschód, w okolice, których Anthony nienawidził.
Wiecznie zakorkowane drogi, niekończące się centra handlowe i pretensjonalne
wieżowce, walczące o skrawek widoku na Atlantyk.
Porter i Claire Cresswellowie mieszkali w jednym z nich. Porter zajmował się
budową łodzi motorowych, więc miał masę pieniędzy. Całe doki, jak przypuszczał
Anthony. Ostatnio Porter często przebywał w szpitalu, więc powierzył kierowanie firmą
synowi Rogerowi. Rak wpłynął chyba na sprawność umysłową starego Cresswella, tak
przynajmniej uważał Nate. Porter był przekonany, że jego syn okradał firmę albo
potajemnie sprzedawał aktywa, a może nawet – Bój jeden wie – zamierzał przekształcić
przedsiębiorstwo w międzynarodową spółkę produkującą kosiarki. Bał się, że urząd
podatkowy zamrozi mu konta w banku. Nie chciał na progu zobaczyć agentów FBI.
Błagał Nate’a, aby znalazł mu dobrego adwokata, specjalistę od prawa karnego.
Anthony niewiele wiedział o Porterze i Claire. Nate po śmierci żony, która umarła
trzy lata wcześniej, utrzymywał bliski kontakt z teściami, zwłaszcza z Claire, matką
Maggie. Był sędzią sądu karnego. Dobrym człowiekiem, świetnym specjalistą, niezwykłą
postacią, jakich niewiele zasiadało w salach sądowych tego okręgu. Lubił powierzać
specjalnie projekty prawnikom prowadzącym sprawy, którym przewodniczył. Wymyślał
programy edukacji społecznej, pomocy imigrantom, ochrony maltretowanych kobiet.
Trudno było odmówić Nathanowi Harrisowi.
Nate ściszył radio.
– Co jest? Boli cię głowa?
Mrugając, Anthony zdjął rękę z podłokietnika.
– Co? Nie. – Rozpiął kołnierzyk i rozluźnił krawat. – Chyba nie będę tego
potrzebował, prawda?
– No, nie wiem. Porter i Claire traktują spotkanie dość oficjalnie. Gdzie masz
rękawiczki?
– No mejodas. Mam zdjąć ten krawat czy nie?
– Ja nie mam krawata. Co właściwie znaczy to powiedzenie?
– „Nie żartuj sobie ze mnie”. – Anthony złożył krawat.
– A dokładnie?
– „Nie wkurwiaj mnie”. Wiesz, co to znaczy.
– Powinieneś napisać książkę – stwierdził Nate. – „Jak przeklinać po hiszpańsku”.
Zamawiam nieocenzurowane wydanie. Chciałbym wiedzieć, co oskarżeni mówią o mnie
podczas odczytywania wyroków.
– Chyba zgłaszając mnie na ochotnika do zajęcia się interesami Cresswellów,
uprzedziłeś Portera, że jeśli sprawa się przeciągnie, będzie musiał sobie poszukać innego
prawnika.
– Co ty mówisz?
– Prawdopodobnie nie zostanę tutaj. Chyba już ci mówiłem?
– Coś wspominałeś. Nie mów, że serio myślisz o przeprowadzce do Nowego Jorku?
– Dlaczego nie? Przez wiele lat byłem obrońcą w tamtejszym sądzie federalnym
i wciąż mam tam wielu znajomych. Mój syn mieszka z matką w New Jersey. Mógłbym
bez przeszkód się przenieść do Nowego Jorku.
– A twoja córka? Przecież niedawno tu przyjechała, żeby rozpocząć naukę
w college’u? – Okrągłe okulary upodabniały Nate’a do siwowłosej sowy. – O co
naprawdę chodzi? Nikt nie przenosi się z Florydy do Nowego Jorku. To nienormalne.
Wyjeżdżasz z powodu Gail?
– Kogo?
– No mejodas – odparował Nate.
– To nie ma z nią nic wspólnego.
– Zerwaliście, potem przepadłeś w Hiszpanii, teraz mówisz o przeprowadzce do
Nowego Jorku i twierdzisz, że to nie ma nic wspólnego z Gail?
– Nie.
Nate wrócił do obserwowania drogi. Westchnął.
– Daj spokój, przyjacielu. Wiem, przez co przechodzisz. Ciężko ci, ale to minie.
Anthony pewnie by się roześmiał, gdyby nie smutny wyraz twarzy Nate’a.
– Nate... nikt nie umarł. Po prostu zwrócono mi pierścionek. Que lastima. Szkoda.
Los ocalił mnie przed głupotą, przed poślubieniem tej kobiety. Wierz mi, nie zamierzam
wcale płakać z tego powodu.
– Posłuchaj siebie. Nie możesz nawet wymówić jej imienia.
– Proszę bardzo: Gail.
– Jesteśmy dziś trochę przewrażliwieni, co? Jakaś impreza wczoraj wieczorem?
– Tak. W towarzystwie pudła akt z mego biura.
– Fajnie było?
– Nie.
Deszcz spływał strugami po szybie od strony pasażera. Anthony patrzył przez nią na
autostradę, którą niedawno poszerzono i upiększono palmami i kwiatami. Witamy
w Aventura. Drogie samochody, białe twarze i konwersacje wyłącznie po angielsku. Przy
ogromnym centrum handlowym taurus skręcił na wschód, w stronę oceanu.
– Słuchaj – odezwał się Nate. – Jeśli dostanę nominację do federalnego, zwolni się
miejsce w okręgowym. Powinieneś się o nie ubiegać.
– Nie mam cierpliwości babrać się w tym gównie.
– Oczywiście, że masz. Nie doceniasz siebie. Bez trudu zostałbyś wybrany.
Znajomości wśród Kubańczyków, doskonała reputacja w barach. Znasz prawo. Na ławie
sędziowskiej będziesz miał szansę zrobić coś dobrego. Nie płacą takich sum, do jakich
jesteś przyzwyczajony, ale podejrzewam, że zebrałeś już dość, aby przestać się martwić
o pieniądze.
– Zebrałem dość, aby przestać się martwić o cokolwiek. – Anthony oparł głowę
o siedzenie i zamknął oczy. – Kiedy byłem w Hiszpanii, zastanawiałem się, czy
powinienem wracać. Tam jest inaczej, Nate. Nie ma takiego pośpiechu, nerwów. Nie
mają przepisów rozstrzygających każdy cholerny problem. Możesz palić cygaro
w restauracji i prawić komplementy kobiecie bez obawy, że zostaniesz oskarżony
o molestowanie. To piękny kraj. Ludzie są uprzejmi. Są dumni z siebie, ze swojej
historii, nie to, co w Miami. O tej porze roku jest tam gorąco jak w piekle, ale się
przyzwyczaiłem.
– Chyba żartujesz.
– Tak myślisz? – Anthony spojrzał przez szybę na niskie wzniesienia pola
golfowego, które powstało na dawnych mokradłach. – Szesnaście lat w zawodzie
prawnika. Za miesiąc skończę czterdzieści trzy lata. Nie mogę w to uwierzyć. Mimo to
nie jest jeszcze za późno, aby zacząć wszystko od początku. Mógłbym robić cokolwiek.
Jechać dokądkolwiek.
– Pewnie, ale Hiszpania...
– Dlaczego nie? Znam język. Jak myślisz, skąd wywodzą się Kubańczycy? Popatrz
tylko na to. – Podciągnął rękaw, odsłaniając przedramię. – Trzy tygodnie na Costa del
Sol i wyglądam jak Cygan. Kupiłbym dom nad morzem i leżałbym w słońcu. Mógłbyś
mnie odwiedzać. Tamtejsze kobiety są wspaniałe. Ale ty żyjesz jak mnich.
Nate włączył migacz. Czekał na przerwę w sznurze jadących z przeciwka
samochodów.
– Mógłbym trochę zaszaleć. Zapisz mnie do kolejki.
Zbliżali się do oceanu, którego granicę wyznaczał rząd wieżowców całkowicie
zasłaniających widok. Za nimi błękitne plamy prześwitywały spomiędzy chmur o białych
wierzchołkach.
– Opowiedz mi o Cresswell Yachts. Czym się zajmują? Kto prowadzi firmę? Chcę
przynajmniej udawać, że coś wiem.
Z apartamentu Cresswellów na dwudziestym szóstym piętrze roztaczał się widok na
krętą szosę, łuk brzegu Atlantyku i drapacze chmur w centrum Miami. Służąca wpuściła
Anthony’ego i Nate’a do środka. Marmurowe podłogi przykrywały stare, orientalne
dywany. Minęli obite jedwabiem krzesła i pozłacane stoliki, na których w porcelanowych
donicach stały orchidee. Weszli do pokoju z wiklinowymi i ratanowymi fotelami. Drzwi
balkonowe prowadziły na otoczony szklaną ścianą taras. Pod sufitem wirowały
wentylatory. Zielone rośliny rzucały tropikalny cień.
Podeszła do nich szczupła blondynka w spodniach i pastelowej, niebieskiej bluzce.
Z uśmiechem przytuliła policzek do twarzy Nate’a.
– Witaj, kochany. Nie widziałam cię od tygodni!
Odwróciła się ku drugiemu z gości. Anthony wiedział, ile miała lat – sześćdziesiąt
jeden – mimo to wciąż wyglądała pięknie. Miała młodzieńczą fryzurę z kosmykami
opadającymi na policzki. Być może za uszami czy pod brodą pozostały jakieś ślady po
operacjach, ale były niezauważalne.
– Panie Quintana, tak się cieszę, że nas pan odwiedził. Jestem Claire. – Ujęła go za
ręce.
Uśmiechnął się.
– Nie, nie. Proszę mi mówić Anthony, dobrze?
Policzki Claire zaróżowiły się.
– W porządku, Anthony. Och, Porter? Chodź, przywitaj się z gośćmi. Mąż gospodyni
przyjrzał się nowo przybyłemu uważnie. Szare oczy tkwiły głęboko w kwadratowej,
ogorzałej twarzy. Brodę przedzielał dołek.
Gdy pokonywali ostatni kilometr, Anthony zdążył się dowiedzieć, że Porter
Cresswell zarządzał firmą wspólnie z bratem Duncanem, którego wszyscy nazywali
Dubem. Porter był dyrektorem generalnym, a Dub rządził działem handlowym. Żona
Duba, Elizabeth, która awansowała w firmie z samego dołu drabiny, nadzorowała
planowanie i produkcję. We trójkę utrzymywali wszystko w równowadze, aż do choroby
Portera. Wówczas Porter przekonał syna, prowadzącego pokrewną firmę wynajmującą
jachty, aby na jakiś czas zajął fotel dyrektora. Dał mu dziesięć procent udziałów. Nowy
układ nie odpowiadał Dubowi i Liz, ale Porter zawsze robił wszystko po swojemu.
Niestety, kiedy poczuł się lepiej, Roger nie chciał zrezygnować z władzy.
Porter miał mocny uścisk dłoni. Kącik jego wąskich ust uniósł się.
– Nate mówił mi, że jesteś całkiem niezłym prawnikiem, Quintana.
– Nie chciałbym zaprzeczać sędziemu – odparł Andiony.
Claire podeszła do Nate’a, który przyniósł ze sobą dużą, płaską paczkę.
– A cóż to takiego? Wspominałeś, że zamierzasz przywieźć nam niespodziankę.
– Chcę wam podziękować. To ty i Porter poradziliście mi, abym się starał o miejsce
w sądzie federalnym. Zachęcaliście i namawialiście mnie, nie pozwoliliście
zrezygnować. Jeśli dostanę tę posadę, będzie to w dużej mierze wasza zasługa.
Porter pokręcił głową.
– Daj spokój, Nate. Nie trzeba było.
Nate podał im pakunek. Claire odkleiła taśmę. Szary papier zsunął się, odsłaniając
płótno oprawione w złote ramy.
– To obraz Maggie – powiedział Nate. – Namalowała go, zanim się pobraliśmy, więc
nigdy go nie widziałem. Wspomniałem Jackowi, że szukam czegoś, a on pokazał mi to.
Mówi, że to jedyny portret, jaki Maggie namalowała.
Anthony podszedł bliżej. Nate wspomniał, że wiezie teściom obraz. Młoda baletnica
z lśniącymi płowymi włosami, ubrana w krótką spódniczkę, stała samotnie w mroku kulis
sceny. Miała płaską klatkę piersiową, była wysoka i szczupła. Wyglądała jak dziecko,
a mimo to wydawała się urzekająco piękna. Niezwykłe niebieskawe światło sprawiało, że
jej skóra lśniła.
Claire przyjrzała się dziewczynie.
– Ależ to Diana. Tutaj jest jeszcze małą dziewczynką, widzicie? – Spojrzała na
Anthony’ego. – Diana jest siostrzenicą Portera, córką Duba i Lizzie. Ma dwadzieścia lat
i jest solistką Miami City Ballet – wyjaśniła.
– Naprawdę? Moja córka Angela chodzi tam na wakacyjne zajęcia.
– Może się znają. Jaki świat jest mały. – Claire uśmiechnęła się do Nate’a. – Ten
prezent to zbyt wiele. Nie możemy...
– Nie, nie, Claire, dla mnie to wielka przyjemność.
– Jesteś naprawdę kochany. – Postawiła obraz na ratanowej sofie, podeszła do Nate’a
i pocałowała go w policzek. – Porter? Nie podziękujesz Nate’owi?
– Cholernie miło z twojej strony, Nate. – Porter poklepał go po plecach. – Hej, kto
chce drinka? Claire nie pozwala mi pić, ale mogę robić za barmana.
Czego się napijesz, Quintana? Mamy rum. Jesteś Kubańczykiem. Potrafię
przyrządzić świetne daiquiri.
– Eee... Krwawą Mary. Bez selera.
– Dobry wybór. Przyrządzam jeszcze lepszą Krwawą Mary. Nate? – Nate poprosił
o to samo i Porter Cresswell, okrążając rzeźbiony mahoniowy stolik, dotarł do baru.
Andiony podszedł do okien i spojrzał w dół, na szlak wodny łączący wybrzeża.
Wspaniały widok.
– Chcieli postawić tam jeszcze jeden wieżowiec. – Porter Cresswell ruchem
podbródka wskazał przed siebie. – Musieliśmy podać ich do sądu. Wiesz coś o prawie
tutejszych mieszkańców?
– Nie, moją specjalnością jest prawo karne.
Z ust Cresswella wyrwał się chrypliwy chichot. Wyszedł zza baru z drinkami
w wysokich, kryształowych szklankach.
Proszę bardzo, panowie – burknął tuż przy uchu Anthony’ego. – Po obiedzie my
dwaj przejdziemy do gabinetu. Zostawimy Nate’a i Claire tutaj, niech sobie pogadają.
Anthony stwierdził, że nie podoba mu się ten mężczyzna. W myślach zaczął
dodawać cyfry do swego honorarium.
Mała dłoń otoczyła jego łokieć.
– Porter, kochanie, porozmawiaj chwilkę z Nate’em, a ja pokażę Anthony’emu
galerię.
– Obejrzyj sobie nasz najnowszy nabytek – powiedział Porter. – Kupiłem go od
kolekcjonera z Chicago. Nawet nie pytaj, za ile.
– Chętnie się dowiem. – Anthony uśmiechnął się do niego.
– Sto trzydzieści pięć tysięcy dolców. To ostatnie większe dzieło mojej córki.
Właśnie tyle warte są jej obrazy, a podobno ich ceny mają rosnąć.
– To wspaniale. – Quintana dodał kolejny tysiąc do rachunku.
Ten trafił na okładkę „Art in America” – wtrąciła Claire. – Napisali o niej cały
artykuł. Mam ten numer, jeśli chciałbyś później go przejrzeć.
– Oczywiście.
– Nie przejmuj się, Claire ma metrowy stos tego magazynu. Wcale nie musisz go
czytać.
– Ale chętnie to zrobię – przyznał Anthony, stawiając drinka na barze.
Szeroki hall zamieniono w galerię poświęconą twórczości Margaret Cresswell.
Podłogę zrobiono z czarnych kamiennych płyt, a na suficie umieszczono mnóstwo
punktów świetlnych.
Claire stała i przyglądała się pracom córki, których zgromadzili tuzin albo i więcej.
W samym centrum wisiała wielka abstrakcja w czerni z przebijającymi gdzieniegdzie
plamami innych kolorów. Anthony’emu wydała się drapieżna i drażniąca.
– To mój urodzinowy prezent od Portera. – Claire się roześmiała. – Nie pytaj, który!
Czasem przychodzę tu i patrzę na nie. Maggie była piękną i utalentowaną dziewczyną.
Nie zawsze dało się ją zrozumieć, co zresztą widać po jej pracach. Nigdy nie była znana
jako artystka z Florydy, bo całe dorosłe życie spędziła na północnym wschodzie. Poznała
Nate’a w galerii Jacka, który wystawiał jej obrazy. Oczarowała go. Poleciał do Nowego
Jorku na jej pierwszą samodzielną wystawę, a rok później się pobrali. Bardzo się
cieszyłam, bo przedtem rzadko ją widywaliśmy. Zwykle każdy myśli, że czas będzie
płynął i płynął. – Zawahała się. – Pewnie wiesz o samobójstwie Maggie?
– Tak. Nate mi powiedział.
– Jest naprawdę kochany. Obwiniał siebie, ale ona walczyła z demonami na długo,
zanim się poznali. Dzięki niemu przez chwilę była szczęśliwa. Miała tylko... trzydzieści
trzy lata. – Claire umilkła. W jasnym, bezlitosnym otoczeniu wyraźnie widać było
pomarszczoną skórę szyi, którą próbowała przesłonić drogą apaszką od Hermesa.
Spojrzała na Athony’ego z uśmiechem. – Jeśli jej obrazy ci się nie podobają, nie ma
sprawy. Nie każdemu odpowiadają.
– Nie chodzi o to, że mi się nie podobają, ale, jak stwierdziłaś, są dość trudne do
odczytania. – Podszedł bliżej. Farba została nałożona skomplikowanymi warstwami. –
Kiedy po raz pierwszy spotkałem Maggie, pokłóciliśmy się. Twierdziłem, że sztuka musi
coś wyrażać. Ona się upierała, że nie, bo to oglądający nadaje jej znaczenie. Bez widza
nie istnieje. Teraz za każdym razem, gdy patrzę na obraz, przypominają mi się jej słowa.
Rzadko spotyka się tak wrażliwych i mądrych ludzi.
– Dziękuję, że mi to powiedziałeś. – Claire zamrugała powiekami. Ujęła
Anthony’ego pod ramię. – Przepraszam cię za Portera. Sytuacja w firmie bardzo go
stresuje. Nate chyba ci mówił. Porter, gdy był chory, pozwolił Rogerowi zająć się
interesami i zanim się obejrzał, wszyscy skakali sobie do gardeł. Dla dobra firmy Porter
postanowił wrócić, ale Roger mówi mu: „Tato, jesteś za stary. Za bardzo tkwisz
w przeszłości”. Syna nie można tak po prostu zwolnić. Porter niemal wyłazi ze skóry.
Może jeśli go uspokoisz, poczuje się lepiej.
Anthony nie od razu odpowiedział. Czego się po nim spodziewali? Miał recytować
modlitwy? Uczynić znak krzyża?
Ujął dłoń Claire, ucałował ją z szacunkiem i przycisnął do piersi.
– Nie martw się. Dopilnuję, aby wszystko było jak należy.
Kiedy wrócili, Porter i Nate stali przy oknie, rozmawiając o kandydatach na wolne
miejsce w sądzie federalnym. Nate był jednym z trzech. Porter wyjaśniał, dlaczego
senator stanu Floryda powinien podać Nate’a do oficjalnej nominacji w Białym Domu.
– Nawet nie pytaj, jak bardzo się przyłożyłem do ostatniej kampanii tego sukinsyna.
– Bądź tak dobry, Porter, i nie przypominaj mu o tym.
– Mógłbym zrobić dobry uczynek. – Porter zaśmiał się chrapliwie. – Jedno mu się
udało. Powstrzymał budowę tego pieprzonego bloku na wprost naszego. Forsa wygrywa,
chrzanienie przegrywa. Zapamiętaj to sobie.
– Mamy taki napis na tablicy przed sądem – odparł Nate.
Porter spojrzał na niego z ukosa i kątem oka dostrzegł Claire i Anthony’ego.
– No, jesteście wreszcie. Co tam robiliście? Zabawiałeś się z moją żoną? Zobacz, jak
się zaczerwieniła.
– Porter, proszę. – Claire zacisnęła powieki.
– Nasz gość zna się na żartach, kochanie. – Otoczył ją ramieniem i mocno pocałował
w policzek, przygniatając jej oko. – Uśmiechnij się. No, pokaż nam, jak to robisz.
Uśmiechnęła się i odsunęła od niego, klepiąc go delikatnie w pierś.
– Jesteście głodni? – spytała.
Na stoliku przy sofie stał telefon. Przycisnęła guzik, zaczekała, po czym poprosiła
Marię, żeby przygotowano lunch. Odkładając słuchawkę, uśmiechnęła się.
– Załatwione. Zupa będzie gotowa za pięć minut!
Porter nalał sobie wody sodowej do szklanki z lodem.
– Toast. Za Sędziego Stanów Zjednoczonych, Nathana Alana Harrisa.
– Przyłączam się – powiedziała Claire.
Anthony podniósł krwawą Mary. W tej sekundzie w pokoju rozległ się przytłumiony
dźwięk dzwonka.
– Często robisz w narkotykach, Quintana? – zagadnął Porter.
– Czasami. Oczywiście wszyscy moi klienci są niewinni.
– Wiadomo. – Porter uśmiechnął się i szklanką wskazał Nate’a siedzącego za barem
i jedzącego solone orzeszki ziemne. – Podobno we wszystkich cholernych sprawach
w sądzie federalnym chodzi o narkotyki. Pamiętam takiego jednego, co chciał, żebyśmy
zrobili mu szybką łódź. To było jeszcze za starych, dobrych czasów kokaino wy eh
kowbojów. Facet mówi mi, że zapłaci każdą cenę. Kazałem mu się zabierać. Pamiętasz
sprawę Dona Aronowa? Znałem Dona. Kiedyś budował łodzie wyścigowe. Facet był
w porządku, ale obracał się w złym towarzystwie. Skończył cały podziurawiony.
Dzwonek wciąż dzwonił.
– Kto to jest, do diabła? Gdzie się podziewa Maria?
Claire wstała.
– Może powinnam otworzyć.
– Po to mamy pieprzoną służącą, żebyś nie musiała tego robić. Siadaj. Maria! –
zawołał. Jego twarz poczerwieniała. – Otwórz te cholerne drzwi!
Anthony usłyszał odgłos szybkich kroków na marmurowej posadzce. Kilka chwil
później w drzwiach pojawił się krępy mężczyzna w zielonej, golfowej koszulce, a kroki
gospodyni ponownie oddaliły się w kierunku kuchni.
Porter zmarszczył brwi.
– Nie powinieneś przychodzić bez uprzedzenia. Mamy gości.
Claire przedstawiła sobie obecnych.
– To jest Duncan Cresswell, brat Portera. Dub, to są...
– Dlaczego nie zadzwoniłeś?
Duncan pokręcił głową, jego twarz stężała.
– Musiałem natychmiast porozmawiać z tobą i Claire. Na osobności. – Spojrzał na
Nate’a. – Cześć, Nate. Przepraszam za najście.
Claire przytknęła dłoń do szyi.
– O co chodzi, Dub? Co się stało?
– Zaczekamy w salonie. – Anthony wstał.
Nate skinął głową i razem wyszli na korytarz.
– Domyślasz się, o co chodzi? – spytał cicho Anthony.
– Nie.
Z patio dobiegł ich krzyk kobiety, potem jęk. – Nie, nie, nie...
Odwrócili się dokładnie w chwili, kiedy Duncan Cresswell stanął w drzwiach.
– Maria! Mario, chodź tutaj! – Kobieta już szła od strony kuchni, pytając, co się
stało.
Duncan chwycił ją za ramię.
– Ich syn został zamordowany. Przynieś Claire jej pastylki z łazienki. No już!
Pospiesz się!
Pobladła służąca wybiegła.
Nate zatrzymał Duncana, zanim ten ponownie wszedł do pokoju.
– Dub! Co powiedziałeś?
– Roger został zastrzelony zeszłej nocy u Jacka. – Nate spojrzał na niego zdumiony,
nie mogąc wydusić z siebie słowa. – Policja na razie niczego nie zdradza, ale wygląda to
na napad rabunkowy. Zniknął jego portfel i zegarek. Znalazła go Diana. Została u Jacka
na noc, a kiedy po śniadaniu wracała do siebie, usłyszała szczekanie psa i znalazła
Rogera. Od razu zadzwonili na pogotowie, ale było już za późno. Jezu, przecież on tam
leżał całą noc. Diana dzwoniła do nas jakąś godzinę temu. Nie chciałem, żeby Porter
i Claire dowiedzieli się o tym od policji.
– O Boże. A Nikki? Czy ona wie?
– Jeszcze nie. Policja wysłała kogoś do jej domu. Sąsiedzi powiedzieli, że wybrała
się na weekend do West Palm Beach. Próbują teraz znaleźć numer jej telefonu
komórkowego. Jezu, ale się narobiło. – Odwrócił się do drzwi. – To okropne. Najpierw
Maggie. Teraz Roger.
– Pozwól mi z nimi porozmawiać – poprosił Nate.
Anthony wszedł do jadalni i zbliżył się do gospodarzy. Nie chciał się im przyglądać
zbyt natarczywie, ale zdumienie i rozpacz zupełnie odwróciły ich uwagę od gościa.
Równie dobrze mógłby być cieniem. Porter Cresswell ciasno oplótł ramionami żonę,
która siedziała na sofie i płakała. Nate przykucnął przy nich. Służąca wbiegła z fiolką
tabletek i pochyliła się nad łkającą Claire, dotykając jej ramienia. Dub podał jej szklankę
wody.
– Claire, Claire, kochana. Weź to.
Taktownie zostawiając ich samych, Anthony wyszedł do salonu i podszedł do okna.
Po chwili Nate do niego dołączył.
– Zostań z nimi – powiedział Anthony. – Wezmę taksówkę.
Nate przetarł chusteczką okulary.
– Nie, lepiej będzie, jeśli pojedziemy obaj. Claire prosiła, żebym cię przeprosił za
kłopot. Taka już jest. Zawsze dama. Obiecałem Porterowi, że dowiem się, co się stało.
Dub zadzwoni do reszty rodziny. Straszne. Jak to się mogło stać?
Przestało padać, ale wilgotna ziemia wciąż pachniała deszczem. Chwilę czekali na
samochód. W końcu opony taurusa zachrzęściły na brukowanym podjeździe. Anthony
właśnie otwierał drzwiczki, kiedy od strony parkingu usłyszeli wołanie.
– Nate!
W ich stronę biegł mężczyzna w białej panamie. Jego twarz zasłaniały ciemne
okulary i wielkie, jasne wąsy. Przeskoczył przez niski żywopłot i przystanął przy nich,
łapiąc oddech.
– Już słyszałem – powiedział Nate. – Przyszedł Dub. Jest na górze.
– Przeklęte gliny. Są u mnie dosłownie wszędzie. Musiałem wymknąć się tylnymi
drzwiami. Jak się czuje Claire?
– Źle. Idź do niej, ale nie zostawaj zbyt długo. Możesz sobie narobić kłopotów,
znikając z domu bez uprzedzenia, Jack.
– Później się tym będę przejmował.
Ciemne okulary zwróciły się ku Anthony’emu. Nate przedstawił ich sobie.
Nieznajomy był bratankiem Claire. Nazywał się Jack Pascoe. To w jego ogrodzie
znaleziono zwłoki. Nate powtórzył to, co słyszał od Duba.
– Domyślają się, kto to zrobił? I kiedy? Może ty albo Diana coś słyszeliście?
Pascoe spojrzał na Anthony’ego.
– Zupełnie nic. Każdy mógł wejść do ogrodu z ulicy. Wczoraj wieczorem nawet nie
przyszło mi do głowy, że coś się może stać. Kto by się spodziewał czegoś takiego? –
Wąsy Jacka wywinęły się na pulchne policzki. Pochylił się ku Nate’owi. – Mam
szczęście, że cię tu zastałem. Moglibyśmy chwilę pogadać? Jakąś godzinę temu
zostawiłem ci wiadomość na automatycznej sekretarce. Nie odsłuchuj jej. Czy
moglibyśmy pana na chwilę przeprosić, panie...
– Quintana. Zaczekam pod portykiem.
Anthony odszedł powoli, z rękami w kieszeniach, udając brak zainteresowania. Gdy
skręcał, dostrzegł, jak Jack Pascoe chwyta Nate’a za ramię. Ich słowa zagłuszył szelest
liści palmowych. Minutę później Pascoe ruszył ku podwójnym przeszklonym drzwiom,
które otworzyły się i na powrót zasunęły, zamykając go w czeluściach marmurowego
hallu.
W samochodzie Nate się nie odzywał. Mocno trzymał kierownicę. Sprawiał wrażenie
starszego o trzydzieści lat. U wylotu drogi dojazdowej gwałtownie zahamował, skręcił
w prawo i zatrzymał wóz pod drzewami. Radio cicho grało. Nate przekręcił gałkę
i wyłączył je.
– Mogę cię o coś spytać?
– Pewnie. Domyślam się, że ma to związek z rozmową, którą właśnie odbyłeś.
– Wczoraj wieczorem byłem u Jacka. Zaprosił do siebie kilka osób. – Nate uniósł
okulary w rogowej oprawie, aby potrzeć grzbiet nosa. – Ojciec Jacka był bratem Claire,
więc Jack i Maggie praktycznie dorastali razem. Miała pracownię za jego domem
i właśnie tam go poznałem. W zeszłym tygodniu zadzwonił do mnie i zaproponował,
żebym przyszedł w sobotę obejrzeć obraz, o którym wcześniej rozmawialiśmy. Jack jest
dealerem sztuki. Powiedziałem mu kiedyś, że chcę dać coś Porterowi i Claire.
Zaproponował ten portret. Zapłaciłem mu pięć tysięcy dolarów zaliczki.
Anthony zaśmiał się krótko. A jaka jest ostateczna cena?
– Dwadzieścia.
– Alaba ‘o. Jesteś hojny.
– Och, to i tak okazja. Wierz mi. W galerii Chelsea kosztowałby pięćdziesiąt. Jack
sprzedał mi go taniej, bo chciał mieć pewność, że obraz trafi do Claire i Portera. To
jedyny portret namalowany przez Maggie.
– Nie rozumiem, w czym problem, Nate. Chyba że z obrazem jest coś nie tak.
– Nie, nie, nic podobnego. Jack powiedział mi przed chwilą, że policja poprosiła go
o listę gości. Mnie na niej nie ma.
– Dlaczego?
– To pomysł Jacka. Chciał mi wyświadczyć przysługę. Widzisz, Jack gościł wczoraj
u siebie dość ekscentrycznych znajomych. Nie chciał, aby moje nazwisko znalazło się na
liście wraz z nimi.
– No tak, na pewno nie należysz do ekscentryków.
– Wiem, jestem strasznym nudziarzem.
– A o jakich ekscentrycznych znajomych chodzi?
– Byli tam zaprzyjaźnieni z Jackiem żeglarze i ich dziewczyny, poeta, który upił się
i układał wierszyki o wzwodzie. Brazylijska tancerka samby, która okazała się facetem,
to taki mały dowcip Jacka. No i jeszcze kilku muzyków z bluesowego baru, gdzie Jack
często bywa. Mówił mi, że nikt na pewno mnie nie zapamiętał. – Nate uśmiechnął się. –
Może to prawda. Nie było to towarzystwo, które interesowałoby się sędziami.
– Ani takie, w którym zwykle sędziowie się obracają. A zwłaszcza sędzia ubiegający
się o nominację do federalnego.
– Masz rację. – Usta Nate’a drgnęły może ze zdenerwowania, a może
z niewytłumaczalnego rozbawienia.
– Widziałeś wczoraj Rogera?
– Z Jackiem. Około dziewiątej trzydzieści? Zamknęli się w gabinecie. Roger był tam
może dziesięć minut. Siedziałem wtedy w pokoju, patrzyłem na tańczących
i przeglądałem kolekcję starych płyt.
– Rozmawiałeś z nim?
– Powiedziałem tylko: „Cześć, Roger”, ale nawet na mnie nie spojrzał, więc nie mam
pewności, czy mnie słyszał. Wyszedł od frontu, trzaskając drzwiami. Kiedy spytałem
Jacka, co się stało, powiedział: „To samo bagno, co zwykle”. Bo Roger i Jack kłócą się
o Claire. Jack jest jej jedynym bliskim krewnym i Roger myśli, że chodzi mu o pieniądze
Claire. Ja w to nie wierzę i nigdy nie wierzyłem – stwierdził Nate. – Powinienem
powiedzieć, że się kłócili – dodał po chwili.
Anthony spytał, czy Nate słyszał, aby podczas rozmowy krzyczeli.
– Nie, nic podobnego. Jack nie wyglądał nawet na zdenerwowanego. To ciągnęło się
od lat.
– Jak długo byłeś u Jacka?
– Przyszedłem około ósmej i wyszedłem mniej więcej o północy.
– Wpłacanie zaliczki za obraz nie trwa cztery godziny.
– To prawda, ale... Jack urządza bardzo interesujące przyjęcia. Trudno się stamtąd
wyrwać. Spróbuj się nie przyglądać, jak transwestyta uczy samby. Poza tym głównie
słuchałem muzyki i obserwowałem innych. Wypiłem kilka drinków, pewnie więcej niż
powinienem.
– Chyba tak. Więc kupiłeś obraz, widziałeś, jak Roger Cresswell wchodzi
i wychodzi, upiłeś się i uczyłeś się samby od brazylijskiego transwestyty. Gdyby to
wszystko wyszło na jaw, mógłbyś się pożegnać z nominacją. Jeśli nie zamierzasz
opuszczać sądu okręgowego, nie będę się starał o twoje miejsce. – Anthony podniósł
dłoń, wyciągając palec wskazujący. – Ale przecież Jack Pascoe powiedział ci, żebyś się
nie martwił. Nikt nie wie, że u niego byłeś.
Nate uśmiechnął się słabo.
– Prawdę mówiąc, wcale nie uczyłem się samby. Poza tym, dobrze wiem, co
nakazuje mi moje stanowisko. Powinienem zadzwonić do wydziału zabójstw i złożyć
oświadczenie. Nie. Przede wszystkim powinienem powiedzieć Jackowi, bo mogą mu
zarzucić utrudnianie śledztwa.
– Podziwiam twoje poczucie obowiązku. – Anthony udał, że trzyma przy uchu
słuchawkę. – Halo. Detektywie, mówi Jack Pascoe. Wie pan, to idiotyczne, ale zupełnie
wyleciało mi z głowy, że na wczorajszym przyjęciu był u mnie sędzia Nathan Harris!
Nate kaszlnął, po czym głośno się roześmiał.
– Usłyszymy o tym w wiadomościach. „Federalna nominacja cofnięta. Szanowany
sędzia sądu karnego i transwestyta tańczący sambę biorą udział w dzikiej orgii w noc
morderstwa spadkobiercy fortuny jachtowej”. – Przestał się śmiać. – Roger Cresswell nie
żyje, jego matka i ojciec nie mogą się pozbierać, a ja myślę tylko o tym, jak ratować
własny tyłek.
– Nie przejmuj się – stwierdził Anthony. – To normalna reakcja.
– Nigdy niczego się nie bałem, ale teraz obawiam się, że ludzie pomyślą iż kazałem
Jackowi kłamać. To nieprawda, ale będą tak myśleli. Chcę się dostać do federalnego.
Zasługuję na to. Bóg wie, że tak jest, ale jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, jestem
skończony.
– Postaramy się, aby do tego nie doszło.
– Masz jakieś rozwiązanie? Czy w ogóle da się coś zrobić?
– Pogadamy o tym – powiedział Anthony. – Zabierajmy się stąd. Postawisz mi lunch.
3.
Jak na zwykłe przedstawienie w środku tygodnia, i to bez udziału głównych tancerzy,
których większość nie wróciła jeszcze z urlopów, widownia teatru była zadziwiająco
pełna. Kiedy przygasały światła, jedna z kobiet głośno wyraziła zdumienie.
Gail Connor spojrzała w prawo. Jej matka pochylała się przez Betty, aby usłyszeć, co
mówiła Verna.
– Wszystko przez to morderstwo. Ludzie przyszli zobaczyć Dianę Cresswell.
– Ale my kupiłyśmy bilety tydzień temu – sprostowała Irenę.
– To ona znalazła ciało, wiecie? Własnego kuzyna! Wyobrażacie sobie? A teraz
tańczy w dzień pogrzebu – wyszeptała Betty.
– Są tu rodzice Rogera?
– Wątpię. Claire była zdruzgotana.
– Słyszałam, że nie żyli w najlepszych stosunkach z żoną Rogera. – Nie dziwię im
się. Widziałaś ją?
– Ciii – zasyczał ktoś w rzędzie za nimi i kobiety natychmiast odwróciły się ku
scenie.
Z głośników popłynęło tango. Czerwona, aksamitna kurtyna rozsunęła się,
odsłaniając wnętrze argentyńskiego baru z lat trzydziestych. Mężczyźni mieli na sobie
białe koszule i czarne spodnie. Kobietom w wydekoltowanych sukniach z szyfonu włosy
upięto w ciasne koki. Gdy blond baletnica w połyskującej cekinami czerwieni wirując,
zbliżyła się do mężczyzn, Irenę dotknęła nadgarstka córki. Gail domyśliła się, że tancerką
była Diana Cresswell. Przekrzywiła głowę, aby lepiej ją widzieć zza osoby siedzącej
przed nią.
Nazwisko Cresswellów pojawiało się w wiadomościach od niedzieli. Zajęta pracą
Gail nie zwracała na to uwagi, ale każdego ranka matka, ubrana w papuzio-zielony
szlafrok i kapcie, czytała jej gazety, przerywając czasem, aby zamieszać jajecznicę albo
posmarować masłem tosty. Spadkobiercę fortuny stoczni jachtowej znaleziono
w ogrodzie kuzyna z siedmioma dziurami po kulach. Żadnych podejrzanych, niewiele
poszlak. Brakowało portfela i roleksa. Żona zamordowanego wyjechała na weekend.
W noc morderstwa odbyła się szalona impreza. Ale kto z obecnych mógł zabić Rogera
Cresswella? Może był to tylko przypadkowy napad rabunkowy? Policja nie zamierzała
snuć domysłów. Przerażeni sąsiedzi zatrudnili uzbrojone patrole.
By nie urazić matki, Gail uprzejmie siedziała przy stole, ale przeważnie tylko
dziobała jedzenie. To świeżo wyciśnięty sok, nie smakuje ci? Musisz jeść. Przygotuję ci
jajko na twardo. A może tost z cynamonem i mlekiem? Zachorujesz, jeśli będziesz piła
tylko herbatę.
Dziwnie się czuła; miała trzydzieści cztery lata i znowu mieszkała w domu. Dom. To
pojęcie stało się ostatnio bardzo mgliste. Dom, do którego się wprowadziła
z narzeczonym – byłym narzeczonym – stał teraz pusty i czekał na kupca. Przedtem była
mężatką, mieszkała z mężem i córką. Dave zarządzał teraz przystanią na Wyspach
Dziewiczych. Karen pojechała do niego na wakacje. Jakie miejsce miało po jej powrocie
stać się jej domem? Gail chciała znaleźć coś w dobrej dzielnicy, ale musiała najpierw
podreperować stan konta.
Krople potu łaskotały ją w kark. Powietrze w teatrze było duszne i zbyt ciepłe.
Powoli wachlowała się programem niepewna, czy zdoła wytrzymać do przerwy.
W końcu muzyka umilkła i z widowni popłynęła fala oklasków. Tancerze podeszli
do przodu sceny, każdy mężczyzna prowadził partnerkę za rękę. Kobiety z gracją
skłoniły się nisko, kostiumy błyszczały. Ktoś z pierwszych rzędów pospieszył ku scenie
z pięcioma zawiniętymi w celofan bukietami róż i rzucił je niezdarnie na deski.
W samym środku Diana Cresswell podniosła ten przeznaczony dla niej i dygnęła.
Gail przestała bić brawo, obawiając się, że coś, co pęczniało w jej wnętrzu, pęknie
i wywoła falę nudności. Miała nadzieję, że nie wykonując gwałtownych ruchów
i oddychając, powoli zdoła przeczekać mdłości. Kurtyna opadła. Wolno rozjaśniły się
światła na widowni. Irenę przesłoniła programem usta.
– Gail. Pięć rzędów przed nami. Ta para z boku. Ona jest przewodniczącą Fundacji
na rzecz Osób z Chorobami Serca. Podczas przerwy mogę do nich podejść
i porozmawiać. Chcesz mi towarzyszyć?
– Nie znam ich.
– Ale ja znam. W twoim zawodzie warto mieć kontakty z takimi ludźmi. Mogę cię
przedstawić.
– Nie dziś.
Światła przygasły i z głośników popłynęła wesoła, żywa muzyka. Chwilę później
kurtyna uniosła się, odsłaniając namalowane drzewo oliwne i wiszący fragment
pokrytego dachówką dachu. Na scenie pojawiło się dwoje tancerzy w strojach włoskich
wieśniaków – dziewczyna w krótkiej spódniczce w pasy, mężczyzna w luźnej białej
koszuli i czarnych rajtuzach za kolano. Oboje mieli tamburiny ozdobione wstążkami.
Uśmiechali się do siebie nieśmiało jak kochankowie. Ich stopy ani na chwilę nie
przestawały się poruszać.
Gail postawiła łokieć na poręczy i oparła czoło na pięści.
Młody tancerz, przemierzając scenę skokami, skrył się za kulisy. Tancerka miała
teraz wykonać partię solową. Pasiasta spódniczka podskakiwała i opadała, dziewczyna
wirowała, robiąc serię piruetów. Wstążki przy jej białym, koronkowym kapelusiku
krążyły za nią. Po minucie mężczyzna ponownie susem pojawił się w polu widzenia.
Seria piruetów i skoków zawiodła go na przeciwległy kraniec sceny.
Muzyka dudnieniem sączyła się wprost do głowy Gail. Jej skóra stała się chłodna
i wilgotna, żołądek podchodził pod samo gardło.
– Mamo, przepuść mnie – wyszeptała, pośpiesznie szukając torebki. Potknęła się
o stopę Betty i prawie upadła na Vernę. Z dalszej części rzędu popłynęły ku niej groźne
spojrzenia i wzburzone posapywania.
– Przepraszam – mruknęła. – Bardzo mi przykro.
Szybko pokonała przejście, minęła czarną, aksamitną kotarę, ganiące zmarszczenie
brwi biletera i korytarz. Wpadła do damskiej toalety. Zwymiotowała w pierwszej kabinie.
Minutę później czyjeś obcasy zastukały o terakotę. Gail wiedziała, do kogo należały,
jeszcze zanim przez szparę w drzwiach dostrzegła rude włosy. Spuściła wodę, wytarła
usta papierem toaletowym i rozwinęła miętowy cukierek.
– Gail? Kochanie?
Wyszła z kabiny.
– Wymiotowałaś?
– Musiałam iść do łazienki. – Umyła ręce. – Wracaj na salę. Nic mi nie jest.
– Nie, to krótka scena, zaraz będzie druga przerwa. – Mama z zatroskaniem patrzyła
na odbicie córki w lustrze.
Gail otworzyła szminkę.
– Wiem, wyglądam okropnie.
– Trochę blado. – Irenę przeciągnęła żółtą jedwabną apaszkę między palcami. –
Chcesz już iść, kochanie? Mogłabym pojechać z tobą do domu taksówką. Nie będą mi
miały tego za złe.
– Jestem pewna, że zrozumieją. – Gail wrzuciła szminkę do torebki. – Przecież
wszystko o mnie wiedzą, prawda? Plotkujecie o wszystkim. Zaszokowały ich nowe
wiadomości?
– Wstydź się. Niczego im nie musiałam mówić. Przecież nie są ślepe. Bardzo cię
lubią.
Gail oparła się rękami o blat i pochyliła głowę.
– Wiem. Przepraszam.
Drzwi osadzone na dużych, metalowych zawiasach zaskrzypiały. Do toalety weszła
o lasce starsza pani, której towarzyszyła młodsza kobieta, niosąc jej torbę. Oklaski
dochodzące z widowni ucichły, gdy drzwi się zamknęły. Po chwili drzwi otworzyły się
znowu i do środka weszło więcej kobiet, wypełniając pomieszczenie paplaniną.
Irenę podniosła torebkę.
– Spróbuję znaleźć Betty i Vernę. Idziesz?
– Za minutką.
Gail ze szczotką do włosów w dłoni patrzyła, jak mama w skórzanych czółenkach
wymaszerowuje z toalety szybkim, drobnym krokiem. Miała ochotę krzyczeć, uciec stąd,
spacerować wzdłuż Lincoln Road, dopóki nie skończy się przedstawienie. Oczywiście, że
wiedziały. Co za soczysty kąsek dla plotkarek. Na szczęście były zbyt uprzejme, aby
rozmawiać o tym w jej obecności. Pewnie teraz o niej mówiły.
Nie były przecież ślepe. Co widziały? Obracając się, Gail przyjrzała się swemu
odbiciu. Czarna sukienka bez rękawów wciąż swobodnie opływała jej wysoką, szczupłą
sylwetkę. Wygładziła ciemne blond włosy za uszami. Nic się nie zmieniło.
W małym foyer stanęła w kolejce po napój. Teatr odnowiono w stylu art deco –
łagodne łuki, czerwony dywan, stal na wysoki połysk i piaskowane szkło. Zaczęła
przyglądać się grupie dziewcząt, ale szybko spuściła wzrok. Jedna z nich patrzyła na nią
dużymi, brązowymi oczami. Angela Quintana. Gdy Gail ją rozpoznała, na moment
zabrakło jej tchu. Było już za późno, aby się odwrócić, za późno, by niepostrzeżenie
wrócić na widownię.
Dziewczyna pośpiesznie przeszła przez hall, mijając ludzi stojących jej na drodze.
Krótka czarna spódniczka i sandały na koturnach optycznie wydłużały i tak długie nogi
nastolatki. Uprzejmie pocałowała Gail w policzek, potem uśmiechnęła się i przytuliła ją.
Ów serdeczny gest był zaskakujący.
– Cześć, Gail. Co u ciebie?
– Wspaniale. – Niepewna, co ma robić, uśmiechała się. – A u ciebie? Zaczęłaś już
studia?
Odkąd rodzice się rozwiedli, Angela mieszkała z matką w New Jersey, ale
postanowiła studiować na uniwersytecie w Miami. Gail pamiętała, jak ojciec dziewczyny
mówił, że chce, aby była blisko dziedzictwa kultury kubańskiej, a gdzie miała do niego
bliżej niż w Miami? Gail wiedziała, że rodzice emigranci często tak uważali.
– Szkoła zaczyna się dopiero za dwa tygodnie – powiedziała Angela. – Na razie biorę
lekcje baletu.
– Ach tak, właśnie. I jak ci idzie?
– Cudownie. To naprawdę trudne, ale bardzo mi się podoba.
– A twój brat? Co słychać u Luisa?
– Wszystko w porządku poza tym, że musiał chodzić do letniej szkółki, więc nie
mógł pojechać z tatą do Hiszpanii. Ja nie mogłam z powodu baletu. Tata wrócił opalony
na czarno, zrobił tam chyba dziesięć rolek filmów. Jak prawdziwy turysta. Musiałam
mieszkać z Neną, bo nie pozwoliłby mi zostać samej.
– A twoi dziadkowie mają się dobrze? – Gail wciąż siliła się na uśmiech. Wiedziała,
że niedługo zabraknie im tematów do rozmowy.
– Pewnie. Starzeją się, ale są bardzo kochani. – Angela miała na sobie niebieską
bluzeczkę z krótkimi rękawkami. Jej talia wydawała się wąska jak łodyga kwiatu.
Maleńki złoty krzyżyk połyskiwał tuż pod złączeniem obojczyków. Kiedy spojrzała na
Gail, zmarszczyła brwi. – Tato mi mówił, że się rozstaliście. Na początku mu nie
wierzyłam. Gail, tak mi przykro.
Przez moment Gail się zastanawiała, jak wyjaśnił to córce. Pewnie nie wdawał się
w szczegóły, może nawet udawał żal, w przeciwnym razie Angela nigdy nie podeszłaby
do niej, aby się przywitać. Ciemne oczy nastolatki płonęły ciekawością.
Gail machnęła ręką.
– Wiesz, oboje jakoś sobie z tym radzimy. – Kolejka przesunęła się w stronę
okienka. – Kupić ci coś do picia? Jakiś napój?
Dziewczyna potrząsnęła głową i podeszła bliżej.
– Gail, muszę cię spytać o coś bardzo ważnego. Chcę cię poprosić o przysługę. – Nie
dla mnie, dla mego przyjaciela. Jest jednym z tancerzy, nazywa się Robert Gonzalez. To
on tańczył tarantelę.
Włoski taniec, w którego połowie Gail wyszła.
– Ach tak, jest bardzo dobry. – Gail poprosiła sprzedawczynię o wodę sodową bez
lodu. Położyła na ladzie dwa dolary i ponownie zwróciła się do Angeli. – Przepraszam,
mówiłaś o przyjacielu...
– Bobbym Gonzalezie. Chciałby porozmawiać z prawnikiem. Zauważyłam cię
w kolejce i pomyślałam, rany, to przecież Gail. Mogłabyś się z nim zobaczyć po
przedstawieniu? Ma problem.
– Nie mogę dziś zostać, przykro mi. – Gail wzięła wodę sodową i ruszyła w stronę
okna, omijając tłum. – A o czym chciał pogadać?
Angela rozejrzała się i dopiero po chwili powiedziała przyciszonym głosem:
– Wiesz o tym człowieku, którego zamordowano? O Rogerze Cresswellu? Bobby był
na tej imprezie. Policjanci rozmawiali już ze wszystkimi i przyszli do mieszkania
Bobby’ego, a on im powiedział, że nic nie wie. No i teraz chcą mu zadać więcej pytań.
– Był tam, kiedy zamordowano Rogera Cresswella?
– Nic nie widział. Nikt nic nie widział. Bobby niczego o tej sprawie nie wie.
Gail wsunęła słomkę do wody.
– W takim razie dlaczego Bobby nie chce rozmawiać z policją, jeśli wolno spytać?
– Mówi, że nie mają nikogo podejrzanego, więc czyhają na niego, bo wiedzą, skąd
on pochodzi. Wychowywał się na ulicach East Harlem. No, nie dosłownie na ulicach, ale
to niebezpieczna okolica, w większości zamieszkana przez Portorykańczyków.
Obiecałam, że mu pomogę, no i zobaczyłam tu ciebie. To zrządzenie losu.
– Angie, to jest dochodzenie w sprawie morderstwa. Wiesz, kogo powinnaś prosić
o pomoc.
– Mego tatę? Ale on... jest zajęty.
– Dla ciebie zawsze znajdzie czas. Na pewno.
– No dobrze, powiem prawdę. Chodzi o to, że on nie lubi Bobby’ego. Kiedyś się
z nim umówiłam i tata dostał szału. W kółko powtarzał, że absolutnie nie mogę się z nim
widywać, że Bobby jest nikim. Mam zaczekać, aż zacznę studiować i znaleźć sobie
jakiegoś miłego chłopca z dobrej rodziny. – Dziewczyna przewróciła oczami. – Jemu nikt
się nie podoba.
– Nie chcesz, żeby się dowiedział, że wciąż się spotykasz z Bobbym?
– Widujemy się w studiu. Jesteśmy przyjaciółmi.
Gail potrafiła wyczuć kłamstwo.
– Ile on ma lat? Pytam tylko z ciekawości.
– Dwadzieścia jeden. – Dwie pozłacane spinki przytrzymywały przedzielone
przedziałkiem włosy Angeli, aby nie opadły na twarz. – Pomożesz mu? To ci nie zabierze
wiele czasu. Poza tym, on chce zapłacić. Wiem, że ma trochę oszczędności.
Delikatne brwi zbliżyły się do siebie, a gładką skórę czoła przedzieliła zmarszczka.
Siedemnaście lat. W prostym nosie i pełnych wargach Gail widziała Anthony’ego.
Angela miała ciemniejsze oczy, aksamitnie brązowe, otoczone długimi rzęsami.
– Proszę. Przecież możesz z nim porozmawiać, prawda? Chociaż przez telefon. Nie
powiem tacie, że cię spotkałam. Nie musisz mnie już więcej oglądać.
– Och Angie, nie o to chodzi. Prowadziłam kilka spraw karnych, ale dochodzenie
w sprawie morderstwa... Bobby powinien znaleźć kogoś, kto jest w tym dobry. Balet na
pewno poleci mu dobrego adwokata.
– Ale on nie chce im o niczym mówić. – Rozpacz na twarzy. Cichutki głosik. – Może
ty kogoś znasz?
Gail spojrzała w bok i oparła dłoń na biodrze. A więc to tak. Anthony Quintana
wyrzuciłby tego dzieciaka za burtę bez chwili zastanowienia. Biedny Portorykańczyk nie
jest wystarczająco dobry dla jego córki. Tancerz baletowy? Tym gorzej. Gail odstawiła
szklankę na parapet i otworzyła torebkę.
– No dobrze. Masz moją wizytówkę. Daj ją Bobby’emu i powiedz, żeby do mnie
zadzwonił jutro rano. Będę w biurze do południa.
– Jak myślisz, ile to będzie kosztowało? On na pewno chciałby wiedzieć.
Gail uśmiechnęła się i pokręciła głowa.
– Nic. Zajmę się tym. Wspaniale tańczy tarantelę.
– Och, dziękuję ci! Będzie zachwycony.
Angela przycisnęła wizytówkę do niemal płaskiej piersi. Pocałowała Gail w policzek
i pobiegła do przyjaciółek. Jej ciemne włosy falowały wokół ramion w takt lekkich
kroków.
Zanim Gail i Anthony z hukiem zerwali zaręczyny, kupili dom w Coconut Grove.
Teraz został wystawiony na sprzedaż. Oba komplety kluczy przekazali zawodowemu
partnerowi Anthony’ego, który zajął się załatwieniem formalności, aby właściciele nie
musieli ze sobą rozmawiać. Gail nic by nie zyskała na sprzedaży, ponieważ, według jej
wyliczeń, była Anthony’emu winna więcej, niż wynosiła połowa wartości domu. Nie
prosił wprawdzie o spłatę, ale ona, unosząc się dumą – czego teraz niemal żałowała –
powiedziała pośrednikowi, że nie chce pieniędzy pana Quintany. Jeśli on nie zamierzał
ich przyjąć, można je spalić.
Postanowiła, że dopóki nie będzie jej stać na własny dom, razem z Karen zostaną
u mamy. Willa znajdowała się niedaleko od centrum Miami, a z tyłu rozciągał się widok
na Zatokę Biskajską. Podobała się jej cienista i spokojna dzielnica ogrodów otoczonych
murami. Irenę do nowego pokoju Karen kupiła nowe zasłony i pasującą do nich kapę. Na
półkach poustawiała wszystkie książki, maskotki, przybory malarskie, kamienie
przywożone z podróży i inne skarby nagromadzone przez jedenastolatkę.
Za dziesięć dni Karen miała wrócić z wakacji, które spędziła z Dave’em. Miał małe
mieszkanko na wyspie St. John, z balkonem wychodzącym na zatokę Cruz. Wzdłuż
prowadzącej tam piaszczystej i krętej drogi rosły bananowce i pasły się kozy, a w tle
ciągnęły się zielone wzgórza. Karen przysłała zdjęcia. Zarobki Dave’a starczały mu na
życie, ale nie na opłacenie prywatnej szkoły Karen w Miami, jej ubrań i aparatu
korygującego zgryz.
Patrząc wstecz, Gail boleśnie ostro widziała, że popełniła błąd, nie przyjąwszy
propozycji partnerstwa w jednej z prestiżowych firm prawniczych w Miami. Była zbyt
pewna siebie, za bardzo pragnęła pracować sama, samodzielnie wybierać kierunek.
Chciała spędzać więcej czasu z Karen i Anthonym. Nie zamierzała z niczego
rezygnować. Dlatego wynajęła biuro nieopodal dużego centrum handlowego i wydała
oszczędności na meble, książki, wynajęcie sprzętu, pobory i po prostu na utrzymanie się
na powierzchni aż do chwili rozkręcenia interesu.
Ale go nie rozkręciła – jeszcze nie. Wystarczało jej na opłacenie rachunków, lecz
niewiele zostawało. Gdyby się jej nie powiodło, musiałaby zaczynać od zera, znaleźć
dobrze płatną pracę. Mogła mieć trudności w mieście, gdzie firmy chętniej zatrudniały
Barbara Parker Pokład Śmierci (Suspicion of Malice) Przekład Agnieszka Jacewicz
1. Obudził ją pies. Wycie. Rozpaczliwy skowyt przechodzący w szczekanie. Potem nic. Znowu odpłynęła w sen, wsłuchując się w cichy szum klimatyzatora. Deszcz bębnił w dach. Przez okno wpadało do środka blade światło. Znowu rozległo się szczekanie. Diana pomyślała, że Jack mógłby wstać i sprawdzić, co się dzieje. W końcu, do cholery, Buddy był jego psem. Przypomniała sobie, że Jack urządził poprzedniego wieczoru imprezę i kiedy o północy wróciła do domu, był już pijany. Dopiero o trzeciej nad ranem muzyka i śmiechy ucichły. Hau-hau-hau. Hau-hau. Łuuuuuu... Ściągnęła poduszkę z głowy i mrużąc oczy, spojrzała na budzik. Szósta czterdzieści pięć. Wspaniale. Ubrana w kraciaste szorty i koszulkę wyszła na werandę. Na dziedzińcu nic się nie działo. Ze swego miejsca widziała tylko stopnie prowadzące na osłoniętą werandę domu Jacka. Po przeciwnej stronie, za niskim murkiem, Zatoka Biskajska lśniła przyćmionym blaskiem starej monety. Nigdzie nie było widać psa. – Głupie bydlę. Przez ogród biegła brukowana ścieżka, znikająca pod cedrową pergolą. Prowadziła ku gęstwinie drzew palmowych. Stamtąd dochodziło szczekanie. Hau-hau. Hau. – Buddy! Chodź tutaj! Co on tam robi? Wyobraziła sobie wielkie ropuchy, oślizłe stwory o trującej skórze. Buddy potrafił zjeść wszystko. Zbiegła po stopniach, szybko przeszła przez ogród i przemknęła pod pergolą. Wieloletnie pnącza chroniły przed deszczem i przepuszczały niewiele światła. Opadłe liście przyklejały się do bosych stóp. W głębi ogrodu zbudowano fontannę. Diana słyszała jej plusk. Za zakrętem ścieżka kończyła się przy stojących półkolem, tekowych ławkach, klombach i wiszących koszach orchidei. Czarny labrador Jacka stał dokładnie pośrodku alei. Odwrócił głowę, spojrzał na nią i zamachał ogonem. Podeszła bliżej. Dostrzegła coś tuż obok psa. Nisko zawieszone, przesłonięte chmurami słońce ledwo tu docierało, rozpraszając cień, a to – cokolwiek to było – leżało do połowy ukryte w zaroślach. Powoli wyławiała z półmroku szczegóły. Nogi mężczyzny w luźnych spodniach. Stopy skierowane ku górze. Ramię. Pies, szczekając, podszedł do niej. Diana potknęła się, złapała równowagę i popędziła z powrotem ścieżką pod pergolą, przez mokry trawnik do domu Jacka, po schodach w górę. Związane włosy rozsypały się i przesłoniły jej oczy. Buddy tańczył wokół niej.
Gwałtownie otworzyła siatkowe drzwi, zostawiając psa przed domem. Zapasowy klucz leżał schowany w muszli. Wyjęła go drżącymi palcami i wsunęła w zamek. Tylne drzwi prowadziły do kuchni. – Jack! Jack! Przebiegła przez korytarz, pośliznęła się na zakręcie. Lampa w kształcie kuli przymocowanej do nagiej figury z brązu roztaczała blade światło. – Jack! – Jej stopy zadudniły po schodach. – Jack, wstawaj! Drzwi sypialni otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Jack ubrany w stare spodenki. – Przecież nie śpię! Wstałem! Co się na Boga stało? Wciągnął wypłowiałą, zieloną koszulkę i obciągnął ją na brzuchu. Miał zapuchnięte oczy. Wielkie wąsy koloru piasku z jednej strony zakręciły się w górę, z drugiej w dół. – Obok fontanny leży jakiś mężczyzna. Na ścieżce... o Boże, Jack... on nie żyje! Usłyszałam szczekanie Buddy’ego. Poszłam zobaczyć... – Diana przytrzymała się ramienia Jacka – a tam leżał na ziemi człowiek. Chyba nie żyje. – Jak to nie żyje? – No, nie oddycha! Nie rusza się. – Może śpi. – Nie! Buddy szczeka od dłuższego czasu. – Kto to? – Nie wiem! Bałam się zobaczyć! – Uspokój się. – Jack potarł dłońmi twarz. – Co za brak kultury. Akurat w moim ogrodzie. Pewnie zasnął. Zaczekaj na mnie na dole. Włożę tylko jakieś buty. – Mam zadzwonić na policję? – Nie. Jeśli chcesz mi jakoś pomóc, moja mała, zrób kawę. Drzwi się zamknęły. Diana usłyszała głos kobiety, potem ciche pomruki Jacka. Kilka sekund później wyszedł z sypialni w starych, skórzanych butach. Drzwi zamknęły się, ale nie dość szybko, aby Diana nie zauważyła potarganych rudych włosów i prześcieradła, przesłaniającego czyjeś piersi. Jack posłał jej surowe spojrzenie z pretensją, że jeszcze nie zeszła na dół. – To była Nikki – wyszeptała, gdy byli w połowie schodów. – Cii. Nic nie widziałaś, dziecino. – Lekko pchnął ją do przodu. Wyjrzał przez kuchenne okno tak, jakby bujna roślinność mogła się rozstąpić i odsłonić to, co kryła. Jedną dłonią przytrzymał zasłonę, a drugą podkręcił końce wielkich wąsów by nadać im spiczasty kształt. – Miałem nadzieję, że taką deszczową niedzielę będę mógł spędzić w domu, na luzie.
Teraz chyba nie ma na to szans. – Opuścił zasłonę. – Jeśli moja znajoma zejdzie na dół, niech tu zaczeka. Muszę się rozejrzeć. – A kawa? – Pewnie. Zrób kawę, choć, prawdę mówiąc, nie potrzebuję jej po takim szoku. Jack pchnięciem otworzył tylne drzwi. Pies wstał z wycieraczki i machając ogonem, przewrócił butelkę po piwie. Wiele innych zaśmiecało werandę. Wszędzie stały pełne popielniczki. Trup? Raczej pijany na umór. Zdarzało się, że goście zostawali w ogrodzie, odsypiali nocne libacje, ale nie o tej porze roku, kiedy komary wpijają się w każdy skrawek odsłoniętej skóry, a wilgotność powietrza jest tak męcząca, że człowiek poci się, gdy oddycha. Mżawka zmieniła się w deszcz. Jack przez materiał kieszeni dotknął krótkiej trzydziestki ósemki. Okolica w zasadzie była bezpieczna. Nie spodziewał się zobaczyć nikogo obcego – przytomnego czy nie – ale nigdy nie wiadomo. Buddy biegł tuż obok niego. Główna aleja, brukowana kamieniami, prowadziła od domu ku niskiemu murkowi nad morzem i hangarowi, w którym Jack trzymał łódź rybacką. Ścieżka skręcała w lewo w stronę domu Diany. Inna wiła się wśród oryginalnych odmian kwiatów i palm, wiodąc ku grocie, zwariowanemu dziełu kuzynki Jacka, Maggie. Ułożyła okruchy z rafy koralowej w stos i ozdobiła je kiczowatymi pamiątkami z Florydy. Wykonaną z brązu figurę krowy morskiej ustawiła na ogonie. Z hipopotamiego pyska zwierzęcia woda tryskała do oczka, w którym gruby karp pływał wśród purpurowych bagiennych lilii. Przechodząc pod pergolą, Jack słyszał plusk wody, zagłuszający szum deszczu. Od czasu do czasu krople padały na kamienny bruk pod listowiem. Jack starł z twarzy pajęczynę i w tej samej chwili zobaczył nogi mężczyzny. Białe, płócienne buty żeglarskie ze skórzanymi sznurówkami. Spodnie koloru khaki pobrudzone ziemią i kawałkami zgniłych liści. Resztę zasłaniała kępa filodendronów. – Hej! – Jack już wiedział, ale mimo to zawołał: – Hej, obudź się! Krople wody padały z pergoli na liście krzewów, które poruszały się lekko, jakby drżały ze strachu. Buddy zaskowyczał. Jack wskazał dom. – Do domu! – Pies odwrócił się, machając ogonem. Jack podszedł bliżej filodendronów. Coś głośno zachrzęściło pod jego butem – skorupa ślimaka pękła niczym maleńka, brązowa filiżanka z porcelany. Lśniące ślady przecinały zygzakiem ścieżkę w wielu miejscach. Jack stanął przy udach leżącego i powoli zajrzał przez ogromne liście krzewu. Złapał krawędź jednego z nich i odsunął na bok. Zobaczył drugie ramię – umięśnione, pokryte blond włosami – i zakrwawioną dłoń. Zmiażdżone kości nadgarstka prześwitywały purpurą przez skórę.
Bezwiednie przeniósł wzrok wyżej. Szybko ogarnął szczegóły łączące się w potworny obraz. Tułów w białej koszuli naznaczonej małymi, czerwonymi dziurami. Wszędzie mnóstwo krwi. Nie na koszuli. Na twarzy. Jej lewa połowa tonęła w czerwieni, której strumyki spłynęły do ucha i zmatowiły włosy mężczyzny. Jedno niebieskie oko patrzyło w górę. Z drugiego została tylko czarno połyskująca miazga. Jack miał wrażenie, że twarz leżącego się rusza. Potem dostrzegł mrówki. Zastępy mrówek. – O Chryste – jęknął, puszczając liść, który się zakołysał i wrócił na miejsce. Pochylony, z dłońmi opartymi o kolana, zaczekał, aż ustąpią mdłości i dopiero potem się wyprostował. – Buddy, chodź! – zawołał łamiącym się głosem. Idąc powoli w deszczu, próbował zebrać myśli. Woda skapywała mu z brwi i podbródka. Koszulka przykleiła się do pleców. Diana stała na werandzie. Szeroko otworzyła siatkowe drzwi i śledziła go wzrokiem. – Nie żyje, prawda? – wyszeptała. Jack wszedł do domu. Potrząsnął głową, gdy spytała, kto to jest. Wytarł twarz i szyję ścierką do naczyń. Kuchnię wypełniał aromat kawy, ale teraz nie miał na nią ochoty. Nikki siedziała przy stole, wpatrując się w niego wielkimi, zielonymi oczami. Jack w zamyśleniu pogładził wąsy i rozejrzał się po kuchni. – Jack? Kto to jest? – spytała znowu Diana. Skinął na Nikki. – Chodź ze mną na sekundę do gabinetu. Diano, bardzo cię proszę, posprzątaj werandę, dobrze? Nigdzie sama nie chodź, za chwilę wrócę. Poprowadził Nikki korytarzem. Stary, orientalny, wystrzępiony dywan tłumił ich kroki. W domu było za chłodno. Zanim Nikki, chichocząc, wśliznęła się do jego łóżka, nastawił klimatyzację na prawie dwadzieścia stopni. W gabinecie szarawe światło sączyło się przez drewniane żaluzje. – Co się dzieje Jack? Powiedz coś. Co się tam stało? Ktoś nie żyje? – Błyszczące, różowe wargi rozchyliły się. Mocno zacisnął dłonie na jej ramionach. – Musisz zachować spokój. Dasz radę? – Nikki skinęła głową. – To Roger. Ktoś go zastrzelił. Popatrzyła na niego, mrugając powiekami. – Roger? Roger... nie żyje? – Opadła na kanapę. – O Boże! Usiadł przy niej. – Kochanie. Wszystko się poplątało.
2. Deszcz syczał pod oponami. Wycieraczki na przedniej szybie kiwały się miarowo. Przez chwilę mżawka, zaraz potem ulewa. Poszarpane chmury toczyły się po niebie. To się musiało wkrótce skończyć. A może nie. O tej porze roku niczego nie można być pewnym. Anthony Quintana oparł łokieć o boczną szybę, przytknął dłoń do czoła i zacisnął ją. Długie palce przesunął w górę skroni, jakby chciał sprawdzić, czy nie ma pęknięć w czaszce. Wolałby teraz leżeć w łóżku. Spać albo odpoczywać, wszystko jedno. Nie lubił marnować niedzielnych poranków na pracę, jeśli następnego dnia nie miał rozprawy w sądzie. Cresswellowie nie byli nawet jego klientami – jeszcze nie. Mogli przyjść do jego biura w normalnych godzinach pracy. Nie pamiętał już, dlaczego się na to zgodził. Aha, tak. Prosił go oto Nate Harris. Radiowy prezenter muzyczny puścił kolejny kawałek. „Uuuu-ła-ła, bop – bop-aaaa”. Nate bezgłośnie poruszał wargami i wystukiwał rytm na kierownicy. Obserwował drogę przez okrągłe okulary w rogowej oprawie. Dziesiąta czterdzieści pięć. Słuchając idiotycznej muzyki, mknęli białym fordem taurusem sedanem Nate’a na północny wschód, w okolice, których Anthony nienawidził. Wiecznie zakorkowane drogi, niekończące się centra handlowe i pretensjonalne wieżowce, walczące o skrawek widoku na Atlantyk. Porter i Claire Cresswellowie mieszkali w jednym z nich. Porter zajmował się budową łodzi motorowych, więc miał masę pieniędzy. Całe doki, jak przypuszczał Anthony. Ostatnio Porter często przebywał w szpitalu, więc powierzył kierowanie firmą synowi Rogerowi. Rak wpłynął chyba na sprawność umysłową starego Cresswella, tak przynajmniej uważał Nate. Porter był przekonany, że jego syn okradał firmę albo potajemnie sprzedawał aktywa, a może nawet – Bój jeden wie – zamierzał przekształcić przedsiębiorstwo w międzynarodową spółkę produkującą kosiarki. Bał się, że urząd podatkowy zamrozi mu konta w banku. Nie chciał na progu zobaczyć agentów FBI. Błagał Nate’a, aby znalazł mu dobrego adwokata, specjalistę od prawa karnego. Anthony niewiele wiedział o Porterze i Claire. Nate po śmierci żony, która umarła trzy lata wcześniej, utrzymywał bliski kontakt z teściami, zwłaszcza z Claire, matką Maggie. Był sędzią sądu karnego. Dobrym człowiekiem, świetnym specjalistą, niezwykłą postacią, jakich niewiele zasiadało w salach sądowych tego okręgu. Lubił powierzać specjalnie projekty prawnikom prowadzącym sprawy, którym przewodniczył. Wymyślał programy edukacji społecznej, pomocy imigrantom, ochrony maltretowanych kobiet. Trudno było odmówić Nathanowi Harrisowi.
Nate ściszył radio. – Co jest? Boli cię głowa? Mrugając, Anthony zdjął rękę z podłokietnika. – Co? Nie. – Rozpiął kołnierzyk i rozluźnił krawat. – Chyba nie będę tego potrzebował, prawda? – No, nie wiem. Porter i Claire traktują spotkanie dość oficjalnie. Gdzie masz rękawiczki? – No mejodas. Mam zdjąć ten krawat czy nie? – Ja nie mam krawata. Co właściwie znaczy to powiedzenie? – „Nie żartuj sobie ze mnie”. – Anthony złożył krawat. – A dokładnie? – „Nie wkurwiaj mnie”. Wiesz, co to znaczy. – Powinieneś napisać książkę – stwierdził Nate. – „Jak przeklinać po hiszpańsku”. Zamawiam nieocenzurowane wydanie. Chciałbym wiedzieć, co oskarżeni mówią o mnie podczas odczytywania wyroków. – Chyba zgłaszając mnie na ochotnika do zajęcia się interesami Cresswellów, uprzedziłeś Portera, że jeśli sprawa się przeciągnie, będzie musiał sobie poszukać innego prawnika. – Co ty mówisz? – Prawdopodobnie nie zostanę tutaj. Chyba już ci mówiłem? – Coś wspominałeś. Nie mów, że serio myślisz o przeprowadzce do Nowego Jorku? – Dlaczego nie? Przez wiele lat byłem obrońcą w tamtejszym sądzie federalnym i wciąż mam tam wielu znajomych. Mój syn mieszka z matką w New Jersey. Mógłbym bez przeszkód się przenieść do Nowego Jorku. – A twoja córka? Przecież niedawno tu przyjechała, żeby rozpocząć naukę w college’u? – Okrągłe okulary upodabniały Nate’a do siwowłosej sowy. – O co naprawdę chodzi? Nikt nie przenosi się z Florydy do Nowego Jorku. To nienormalne. Wyjeżdżasz z powodu Gail? – Kogo? – No mejodas – odparował Nate. – To nie ma z nią nic wspólnego. – Zerwaliście, potem przepadłeś w Hiszpanii, teraz mówisz o przeprowadzce do Nowego Jorku i twierdzisz, że to nie ma nic wspólnego z Gail? – Nie. Nate wrócił do obserwowania drogi. Westchnął. – Daj spokój, przyjacielu. Wiem, przez co przechodzisz. Ciężko ci, ale to minie.
Anthony pewnie by się roześmiał, gdyby nie smutny wyraz twarzy Nate’a. – Nate... nikt nie umarł. Po prostu zwrócono mi pierścionek. Que lastima. Szkoda. Los ocalił mnie przed głupotą, przed poślubieniem tej kobiety. Wierz mi, nie zamierzam wcale płakać z tego powodu. – Posłuchaj siebie. Nie możesz nawet wymówić jej imienia. – Proszę bardzo: Gail. – Jesteśmy dziś trochę przewrażliwieni, co? Jakaś impreza wczoraj wieczorem? – Tak. W towarzystwie pudła akt z mego biura. – Fajnie było? – Nie. Deszcz spływał strugami po szybie od strony pasażera. Anthony patrzył przez nią na autostradę, którą niedawno poszerzono i upiększono palmami i kwiatami. Witamy w Aventura. Drogie samochody, białe twarze i konwersacje wyłącznie po angielsku. Przy ogromnym centrum handlowym taurus skręcił na wschód, w stronę oceanu. – Słuchaj – odezwał się Nate. – Jeśli dostanę nominację do federalnego, zwolni się miejsce w okręgowym. Powinieneś się o nie ubiegać. – Nie mam cierpliwości babrać się w tym gównie. – Oczywiście, że masz. Nie doceniasz siebie. Bez trudu zostałbyś wybrany. Znajomości wśród Kubańczyków, doskonała reputacja w barach. Znasz prawo. Na ławie sędziowskiej będziesz miał szansę zrobić coś dobrego. Nie płacą takich sum, do jakich jesteś przyzwyczajony, ale podejrzewam, że zebrałeś już dość, aby przestać się martwić o pieniądze. – Zebrałem dość, aby przestać się martwić o cokolwiek. – Anthony oparł głowę o siedzenie i zamknął oczy. – Kiedy byłem w Hiszpanii, zastanawiałem się, czy powinienem wracać. Tam jest inaczej, Nate. Nie ma takiego pośpiechu, nerwów. Nie mają przepisów rozstrzygających każdy cholerny problem. Możesz palić cygaro w restauracji i prawić komplementy kobiecie bez obawy, że zostaniesz oskarżony o molestowanie. To piękny kraj. Ludzie są uprzejmi. Są dumni z siebie, ze swojej historii, nie to, co w Miami. O tej porze roku jest tam gorąco jak w piekle, ale się przyzwyczaiłem. – Chyba żartujesz. – Tak myślisz? – Anthony spojrzał przez szybę na niskie wzniesienia pola golfowego, które powstało na dawnych mokradłach. – Szesnaście lat w zawodzie prawnika. Za miesiąc skończę czterdzieści trzy lata. Nie mogę w to uwierzyć. Mimo to nie jest jeszcze za późno, aby zacząć wszystko od początku. Mógłbym robić cokolwiek. Jechać dokądkolwiek.
– Pewnie, ale Hiszpania... – Dlaczego nie? Znam język. Jak myślisz, skąd wywodzą się Kubańczycy? Popatrz tylko na to. – Podciągnął rękaw, odsłaniając przedramię. – Trzy tygodnie na Costa del Sol i wyglądam jak Cygan. Kupiłbym dom nad morzem i leżałbym w słońcu. Mógłbyś mnie odwiedzać. Tamtejsze kobiety są wspaniałe. Ale ty żyjesz jak mnich. Nate włączył migacz. Czekał na przerwę w sznurze jadących z przeciwka samochodów. – Mógłbym trochę zaszaleć. Zapisz mnie do kolejki. Zbliżali się do oceanu, którego granicę wyznaczał rząd wieżowców całkowicie zasłaniających widok. Za nimi błękitne plamy prześwitywały spomiędzy chmur o białych wierzchołkach. – Opowiedz mi o Cresswell Yachts. Czym się zajmują? Kto prowadzi firmę? Chcę przynajmniej udawać, że coś wiem. Z apartamentu Cresswellów na dwudziestym szóstym piętrze roztaczał się widok na krętą szosę, łuk brzegu Atlantyku i drapacze chmur w centrum Miami. Służąca wpuściła Anthony’ego i Nate’a do środka. Marmurowe podłogi przykrywały stare, orientalne dywany. Minęli obite jedwabiem krzesła i pozłacane stoliki, na których w porcelanowych donicach stały orchidee. Weszli do pokoju z wiklinowymi i ratanowymi fotelami. Drzwi balkonowe prowadziły na otoczony szklaną ścianą taras. Pod sufitem wirowały wentylatory. Zielone rośliny rzucały tropikalny cień. Podeszła do nich szczupła blondynka w spodniach i pastelowej, niebieskiej bluzce. Z uśmiechem przytuliła policzek do twarzy Nate’a. – Witaj, kochany. Nie widziałam cię od tygodni! Odwróciła się ku drugiemu z gości. Anthony wiedział, ile miała lat – sześćdziesiąt jeden – mimo to wciąż wyglądała pięknie. Miała młodzieńczą fryzurę z kosmykami opadającymi na policzki. Być może za uszami czy pod brodą pozostały jakieś ślady po operacjach, ale były niezauważalne. – Panie Quintana, tak się cieszę, że nas pan odwiedził. Jestem Claire. – Ujęła go za ręce. Uśmiechnął się. – Nie, nie. Proszę mi mówić Anthony, dobrze? Policzki Claire zaróżowiły się. – W porządku, Anthony. Och, Porter? Chodź, przywitaj się z gośćmi. Mąż gospodyni przyjrzał się nowo przybyłemu uważnie. Szare oczy tkwiły głęboko w kwadratowej, ogorzałej twarzy. Brodę przedzielał dołek. Gdy pokonywali ostatni kilometr, Anthony zdążył się dowiedzieć, że Porter
Cresswell zarządzał firmą wspólnie z bratem Duncanem, którego wszyscy nazywali Dubem. Porter był dyrektorem generalnym, a Dub rządził działem handlowym. Żona Duba, Elizabeth, która awansowała w firmie z samego dołu drabiny, nadzorowała planowanie i produkcję. We trójkę utrzymywali wszystko w równowadze, aż do choroby Portera. Wówczas Porter przekonał syna, prowadzącego pokrewną firmę wynajmującą jachty, aby na jakiś czas zajął fotel dyrektora. Dał mu dziesięć procent udziałów. Nowy układ nie odpowiadał Dubowi i Liz, ale Porter zawsze robił wszystko po swojemu. Niestety, kiedy poczuł się lepiej, Roger nie chciał zrezygnować z władzy. Porter miał mocny uścisk dłoni. Kącik jego wąskich ust uniósł się. – Nate mówił mi, że jesteś całkiem niezłym prawnikiem, Quintana. – Nie chciałbym zaprzeczać sędziemu – odparł Andiony. Claire podeszła do Nate’a, który przyniósł ze sobą dużą, płaską paczkę. – A cóż to takiego? Wspominałeś, że zamierzasz przywieźć nam niespodziankę. – Chcę wam podziękować. To ty i Porter poradziliście mi, abym się starał o miejsce w sądzie federalnym. Zachęcaliście i namawialiście mnie, nie pozwoliliście zrezygnować. Jeśli dostanę tę posadę, będzie to w dużej mierze wasza zasługa. Porter pokręcił głową. – Daj spokój, Nate. Nie trzeba było. Nate podał im pakunek. Claire odkleiła taśmę. Szary papier zsunął się, odsłaniając płótno oprawione w złote ramy. – To obraz Maggie – powiedział Nate. – Namalowała go, zanim się pobraliśmy, więc nigdy go nie widziałem. Wspomniałem Jackowi, że szukam czegoś, a on pokazał mi to. Mówi, że to jedyny portret, jaki Maggie namalowała. Anthony podszedł bliżej. Nate wspomniał, że wiezie teściom obraz. Młoda baletnica z lśniącymi płowymi włosami, ubrana w krótką spódniczkę, stała samotnie w mroku kulis sceny. Miała płaską klatkę piersiową, była wysoka i szczupła. Wyglądała jak dziecko, a mimo to wydawała się urzekająco piękna. Niezwykłe niebieskawe światło sprawiało, że jej skóra lśniła. Claire przyjrzała się dziewczynie. – Ależ to Diana. Tutaj jest jeszcze małą dziewczynką, widzicie? – Spojrzała na Anthony’ego. – Diana jest siostrzenicą Portera, córką Duba i Lizzie. Ma dwadzieścia lat i jest solistką Miami City Ballet – wyjaśniła. – Naprawdę? Moja córka Angela chodzi tam na wakacyjne zajęcia. – Może się znają. Jaki świat jest mały. – Claire uśmiechnęła się do Nate’a. – Ten prezent to zbyt wiele. Nie możemy... – Nie, nie, Claire, dla mnie to wielka przyjemność.
– Jesteś naprawdę kochany. – Postawiła obraz na ratanowej sofie, podeszła do Nate’a i pocałowała go w policzek. – Porter? Nie podziękujesz Nate’owi? – Cholernie miło z twojej strony, Nate. – Porter poklepał go po plecach. – Hej, kto chce drinka? Claire nie pozwala mi pić, ale mogę robić za barmana. Czego się napijesz, Quintana? Mamy rum. Jesteś Kubańczykiem. Potrafię przyrządzić świetne daiquiri. – Eee... Krwawą Mary. Bez selera. – Dobry wybór. Przyrządzam jeszcze lepszą Krwawą Mary. Nate? – Nate poprosił o to samo i Porter Cresswell, okrążając rzeźbiony mahoniowy stolik, dotarł do baru. Andiony podszedł do okien i spojrzał w dół, na szlak wodny łączący wybrzeża. Wspaniały widok. – Chcieli postawić tam jeszcze jeden wieżowiec. – Porter Cresswell ruchem podbródka wskazał przed siebie. – Musieliśmy podać ich do sądu. Wiesz coś o prawie tutejszych mieszkańców? – Nie, moją specjalnością jest prawo karne. Z ust Cresswella wyrwał się chrypliwy chichot. Wyszedł zza baru z drinkami w wysokich, kryształowych szklankach. Proszę bardzo, panowie – burknął tuż przy uchu Anthony’ego. – Po obiedzie my dwaj przejdziemy do gabinetu. Zostawimy Nate’a i Claire tutaj, niech sobie pogadają. Anthony stwierdził, że nie podoba mu się ten mężczyzna. W myślach zaczął dodawać cyfry do swego honorarium. Mała dłoń otoczyła jego łokieć. – Porter, kochanie, porozmawiaj chwilkę z Nate’em, a ja pokażę Anthony’emu galerię. – Obejrzyj sobie nasz najnowszy nabytek – powiedział Porter. – Kupiłem go od kolekcjonera z Chicago. Nawet nie pytaj, za ile. – Chętnie się dowiem. – Anthony uśmiechnął się do niego. – Sto trzydzieści pięć tysięcy dolców. To ostatnie większe dzieło mojej córki. Właśnie tyle warte są jej obrazy, a podobno ich ceny mają rosnąć. – To wspaniale. – Quintana dodał kolejny tysiąc do rachunku. Ten trafił na okładkę „Art in America” – wtrąciła Claire. – Napisali o niej cały artykuł. Mam ten numer, jeśli chciałbyś później go przejrzeć. – Oczywiście. – Nie przejmuj się, Claire ma metrowy stos tego magazynu. Wcale nie musisz go czytać. – Ale chętnie to zrobię – przyznał Anthony, stawiając drinka na barze.
Szeroki hall zamieniono w galerię poświęconą twórczości Margaret Cresswell. Podłogę zrobiono z czarnych kamiennych płyt, a na suficie umieszczono mnóstwo punktów świetlnych. Claire stała i przyglądała się pracom córki, których zgromadzili tuzin albo i więcej. W samym centrum wisiała wielka abstrakcja w czerni z przebijającymi gdzieniegdzie plamami innych kolorów. Anthony’emu wydała się drapieżna i drażniąca. – To mój urodzinowy prezent od Portera. – Claire się roześmiała. – Nie pytaj, który! Czasem przychodzę tu i patrzę na nie. Maggie była piękną i utalentowaną dziewczyną. Nie zawsze dało się ją zrozumieć, co zresztą widać po jej pracach. Nigdy nie była znana jako artystka z Florydy, bo całe dorosłe życie spędziła na północnym wschodzie. Poznała Nate’a w galerii Jacka, który wystawiał jej obrazy. Oczarowała go. Poleciał do Nowego Jorku na jej pierwszą samodzielną wystawę, a rok później się pobrali. Bardzo się cieszyłam, bo przedtem rzadko ją widywaliśmy. Zwykle każdy myśli, że czas będzie płynął i płynął. – Zawahała się. – Pewnie wiesz o samobójstwie Maggie? – Tak. Nate mi powiedział. – Jest naprawdę kochany. Obwiniał siebie, ale ona walczyła z demonami na długo, zanim się poznali. Dzięki niemu przez chwilę była szczęśliwa. Miała tylko... trzydzieści trzy lata. – Claire umilkła. W jasnym, bezlitosnym otoczeniu wyraźnie widać było pomarszczoną skórę szyi, którą próbowała przesłonić drogą apaszką od Hermesa. Spojrzała na Athony’ego z uśmiechem. – Jeśli jej obrazy ci się nie podobają, nie ma sprawy. Nie każdemu odpowiadają. – Nie chodzi o to, że mi się nie podobają, ale, jak stwierdziłaś, są dość trudne do odczytania. – Podszedł bliżej. Farba została nałożona skomplikowanymi warstwami. – Kiedy po raz pierwszy spotkałem Maggie, pokłóciliśmy się. Twierdziłem, że sztuka musi coś wyrażać. Ona się upierała, że nie, bo to oglądający nadaje jej znaczenie. Bez widza nie istnieje. Teraz za każdym razem, gdy patrzę na obraz, przypominają mi się jej słowa. Rzadko spotyka się tak wrażliwych i mądrych ludzi. – Dziękuję, że mi to powiedziałeś. – Claire zamrugała powiekami. Ujęła Anthony’ego pod ramię. – Przepraszam cię za Portera. Sytuacja w firmie bardzo go stresuje. Nate chyba ci mówił. Porter, gdy był chory, pozwolił Rogerowi zająć się interesami i zanim się obejrzał, wszyscy skakali sobie do gardeł. Dla dobra firmy Porter postanowił wrócić, ale Roger mówi mu: „Tato, jesteś za stary. Za bardzo tkwisz w przeszłości”. Syna nie można tak po prostu zwolnić. Porter niemal wyłazi ze skóry. Może jeśli go uspokoisz, poczuje się lepiej. Anthony nie od razu odpowiedział. Czego się po nim spodziewali? Miał recytować modlitwy? Uczynić znak krzyża?
Ujął dłoń Claire, ucałował ją z szacunkiem i przycisnął do piersi. – Nie martw się. Dopilnuję, aby wszystko było jak należy. Kiedy wrócili, Porter i Nate stali przy oknie, rozmawiając o kandydatach na wolne miejsce w sądzie federalnym. Nate był jednym z trzech. Porter wyjaśniał, dlaczego senator stanu Floryda powinien podać Nate’a do oficjalnej nominacji w Białym Domu. – Nawet nie pytaj, jak bardzo się przyłożyłem do ostatniej kampanii tego sukinsyna. – Bądź tak dobry, Porter, i nie przypominaj mu o tym. – Mógłbym zrobić dobry uczynek. – Porter zaśmiał się chrapliwie. – Jedno mu się udało. Powstrzymał budowę tego pieprzonego bloku na wprost naszego. Forsa wygrywa, chrzanienie przegrywa. Zapamiętaj to sobie. – Mamy taki napis na tablicy przed sądem – odparł Nate. Porter spojrzał na niego z ukosa i kątem oka dostrzegł Claire i Anthony’ego. – No, jesteście wreszcie. Co tam robiliście? Zabawiałeś się z moją żoną? Zobacz, jak się zaczerwieniła. – Porter, proszę. – Claire zacisnęła powieki. – Nasz gość zna się na żartach, kochanie. – Otoczył ją ramieniem i mocno pocałował w policzek, przygniatając jej oko. – Uśmiechnij się. No, pokaż nam, jak to robisz. Uśmiechnęła się i odsunęła od niego, klepiąc go delikatnie w pierś. – Jesteście głodni? – spytała. Na stoliku przy sofie stał telefon. Przycisnęła guzik, zaczekała, po czym poprosiła Marię, żeby przygotowano lunch. Odkładając słuchawkę, uśmiechnęła się. – Załatwione. Zupa będzie gotowa za pięć minut! Porter nalał sobie wody sodowej do szklanki z lodem. – Toast. Za Sędziego Stanów Zjednoczonych, Nathana Alana Harrisa. – Przyłączam się – powiedziała Claire. Anthony podniósł krwawą Mary. W tej sekundzie w pokoju rozległ się przytłumiony dźwięk dzwonka. – Często robisz w narkotykach, Quintana? – zagadnął Porter. – Czasami. Oczywiście wszyscy moi klienci są niewinni. – Wiadomo. – Porter uśmiechnął się i szklanką wskazał Nate’a siedzącego za barem i jedzącego solone orzeszki ziemne. – Podobno we wszystkich cholernych sprawach w sądzie federalnym chodzi o narkotyki. Pamiętam takiego jednego, co chciał, żebyśmy zrobili mu szybką łódź. To było jeszcze za starych, dobrych czasów kokaino wy eh kowbojów. Facet mówi mi, że zapłaci każdą cenę. Kazałem mu się zabierać. Pamiętasz sprawę Dona Aronowa? Znałem Dona. Kiedyś budował łodzie wyścigowe. Facet był
w porządku, ale obracał się w złym towarzystwie. Skończył cały podziurawiony. Dzwonek wciąż dzwonił. – Kto to jest, do diabła? Gdzie się podziewa Maria? Claire wstała. – Może powinnam otworzyć. – Po to mamy pieprzoną służącą, żebyś nie musiała tego robić. Siadaj. Maria! – zawołał. Jego twarz poczerwieniała. – Otwórz te cholerne drzwi! Anthony usłyszał odgłos szybkich kroków na marmurowej posadzce. Kilka chwil później w drzwiach pojawił się krępy mężczyzna w zielonej, golfowej koszulce, a kroki gospodyni ponownie oddaliły się w kierunku kuchni. Porter zmarszczył brwi. – Nie powinieneś przychodzić bez uprzedzenia. Mamy gości. Claire przedstawiła sobie obecnych. – To jest Duncan Cresswell, brat Portera. Dub, to są... – Dlaczego nie zadzwoniłeś? Duncan pokręcił głową, jego twarz stężała. – Musiałem natychmiast porozmawiać z tobą i Claire. Na osobności. – Spojrzał na Nate’a. – Cześć, Nate. Przepraszam za najście. Claire przytknęła dłoń do szyi. – O co chodzi, Dub? Co się stało? – Zaczekamy w salonie. – Anthony wstał. Nate skinął głową i razem wyszli na korytarz. – Domyślasz się, o co chodzi? – spytał cicho Anthony. – Nie. Z patio dobiegł ich krzyk kobiety, potem jęk. – Nie, nie, nie... Odwrócili się dokładnie w chwili, kiedy Duncan Cresswell stanął w drzwiach. – Maria! Mario, chodź tutaj! – Kobieta już szła od strony kuchni, pytając, co się stało. Duncan chwycił ją za ramię. – Ich syn został zamordowany. Przynieś Claire jej pastylki z łazienki. No już! Pospiesz się! Pobladła służąca wybiegła. Nate zatrzymał Duncana, zanim ten ponownie wszedł do pokoju. – Dub! Co powiedziałeś? – Roger został zastrzelony zeszłej nocy u Jacka. – Nate spojrzał na niego zdumiony, nie mogąc wydusić z siebie słowa. – Policja na razie niczego nie zdradza, ale wygląda to
na napad rabunkowy. Zniknął jego portfel i zegarek. Znalazła go Diana. Została u Jacka na noc, a kiedy po śniadaniu wracała do siebie, usłyszała szczekanie psa i znalazła Rogera. Od razu zadzwonili na pogotowie, ale było już za późno. Jezu, przecież on tam leżał całą noc. Diana dzwoniła do nas jakąś godzinę temu. Nie chciałem, żeby Porter i Claire dowiedzieli się o tym od policji. – O Boże. A Nikki? Czy ona wie? – Jeszcze nie. Policja wysłała kogoś do jej domu. Sąsiedzi powiedzieli, że wybrała się na weekend do West Palm Beach. Próbują teraz znaleźć numer jej telefonu komórkowego. Jezu, ale się narobiło. – Odwrócił się do drzwi. – To okropne. Najpierw Maggie. Teraz Roger. – Pozwól mi z nimi porozmawiać – poprosił Nate. Anthony wszedł do jadalni i zbliżył się do gospodarzy. Nie chciał się im przyglądać zbyt natarczywie, ale zdumienie i rozpacz zupełnie odwróciły ich uwagę od gościa. Równie dobrze mógłby być cieniem. Porter Cresswell ciasno oplótł ramionami żonę, która siedziała na sofie i płakała. Nate przykucnął przy nich. Służąca wbiegła z fiolką tabletek i pochyliła się nad łkającą Claire, dotykając jej ramienia. Dub podał jej szklankę wody. – Claire, Claire, kochana. Weź to. Taktownie zostawiając ich samych, Anthony wyszedł do salonu i podszedł do okna. Po chwili Nate do niego dołączył. – Zostań z nimi – powiedział Anthony. – Wezmę taksówkę. Nate przetarł chusteczką okulary. – Nie, lepiej będzie, jeśli pojedziemy obaj. Claire prosiła, żebym cię przeprosił za kłopot. Taka już jest. Zawsze dama. Obiecałem Porterowi, że dowiem się, co się stało. Dub zadzwoni do reszty rodziny. Straszne. Jak to się mogło stać? Przestało padać, ale wilgotna ziemia wciąż pachniała deszczem. Chwilę czekali na samochód. W końcu opony taurusa zachrzęściły na brukowanym podjeździe. Anthony właśnie otwierał drzwiczki, kiedy od strony parkingu usłyszeli wołanie. – Nate! W ich stronę biegł mężczyzna w białej panamie. Jego twarz zasłaniały ciemne okulary i wielkie, jasne wąsy. Przeskoczył przez niski żywopłot i przystanął przy nich, łapiąc oddech. – Już słyszałem – powiedział Nate. – Przyszedł Dub. Jest na górze. – Przeklęte gliny. Są u mnie dosłownie wszędzie. Musiałem wymknąć się tylnymi drzwiami. Jak się czuje Claire?
– Źle. Idź do niej, ale nie zostawaj zbyt długo. Możesz sobie narobić kłopotów, znikając z domu bez uprzedzenia, Jack. – Później się tym będę przejmował. Ciemne okulary zwróciły się ku Anthony’emu. Nate przedstawił ich sobie. Nieznajomy był bratankiem Claire. Nazywał się Jack Pascoe. To w jego ogrodzie znaleziono zwłoki. Nate powtórzył to, co słyszał od Duba. – Domyślają się, kto to zrobił? I kiedy? Może ty albo Diana coś słyszeliście? Pascoe spojrzał na Anthony’ego. – Zupełnie nic. Każdy mógł wejść do ogrodu z ulicy. Wczoraj wieczorem nawet nie przyszło mi do głowy, że coś się może stać. Kto by się spodziewał czegoś takiego? – Wąsy Jacka wywinęły się na pulchne policzki. Pochylił się ku Nate’owi. – Mam szczęście, że cię tu zastałem. Moglibyśmy chwilę pogadać? Jakąś godzinę temu zostawiłem ci wiadomość na automatycznej sekretarce. Nie odsłuchuj jej. Czy moglibyśmy pana na chwilę przeprosić, panie... – Quintana. Zaczekam pod portykiem. Anthony odszedł powoli, z rękami w kieszeniach, udając brak zainteresowania. Gdy skręcał, dostrzegł, jak Jack Pascoe chwyta Nate’a za ramię. Ich słowa zagłuszył szelest liści palmowych. Minutę później Pascoe ruszył ku podwójnym przeszklonym drzwiom, które otworzyły się i na powrót zasunęły, zamykając go w czeluściach marmurowego hallu. W samochodzie Nate się nie odzywał. Mocno trzymał kierownicę. Sprawiał wrażenie starszego o trzydzieści lat. U wylotu drogi dojazdowej gwałtownie zahamował, skręcił w prawo i zatrzymał wóz pod drzewami. Radio cicho grało. Nate przekręcił gałkę i wyłączył je. – Mogę cię o coś spytać? – Pewnie. Domyślam się, że ma to związek z rozmową, którą właśnie odbyłeś. – Wczoraj wieczorem byłem u Jacka. Zaprosił do siebie kilka osób. – Nate uniósł okulary w rogowej oprawie, aby potrzeć grzbiet nosa. – Ojciec Jacka był bratem Claire, więc Jack i Maggie praktycznie dorastali razem. Miała pracownię za jego domem i właśnie tam go poznałem. W zeszłym tygodniu zadzwonił do mnie i zaproponował, żebym przyszedł w sobotę obejrzeć obraz, o którym wcześniej rozmawialiśmy. Jack jest dealerem sztuki. Powiedziałem mu kiedyś, że chcę dać coś Porterowi i Claire. Zaproponował ten portret. Zapłaciłem mu pięć tysięcy dolarów zaliczki. Anthony zaśmiał się krótko. A jaka jest ostateczna cena? – Dwadzieścia. – Alaba ‘o. Jesteś hojny.
– Och, to i tak okazja. Wierz mi. W galerii Chelsea kosztowałby pięćdziesiąt. Jack sprzedał mi go taniej, bo chciał mieć pewność, że obraz trafi do Claire i Portera. To jedyny portret namalowany przez Maggie. – Nie rozumiem, w czym problem, Nate. Chyba że z obrazem jest coś nie tak. – Nie, nie, nic podobnego. Jack powiedział mi przed chwilą, że policja poprosiła go o listę gości. Mnie na niej nie ma. – Dlaczego? – To pomysł Jacka. Chciał mi wyświadczyć przysługę. Widzisz, Jack gościł wczoraj u siebie dość ekscentrycznych znajomych. Nie chciał, aby moje nazwisko znalazło się na liście wraz z nimi. – No tak, na pewno nie należysz do ekscentryków. – Wiem, jestem strasznym nudziarzem. – A o jakich ekscentrycznych znajomych chodzi? – Byli tam zaprzyjaźnieni z Jackiem żeglarze i ich dziewczyny, poeta, który upił się i układał wierszyki o wzwodzie. Brazylijska tancerka samby, która okazała się facetem, to taki mały dowcip Jacka. No i jeszcze kilku muzyków z bluesowego baru, gdzie Jack często bywa. Mówił mi, że nikt na pewno mnie nie zapamiętał. – Nate uśmiechnął się. – Może to prawda. Nie było to towarzystwo, które interesowałoby się sędziami. – Ani takie, w którym zwykle sędziowie się obracają. A zwłaszcza sędzia ubiegający się o nominację do federalnego. – Masz rację. – Usta Nate’a drgnęły może ze zdenerwowania, a może z niewytłumaczalnego rozbawienia. – Widziałeś wczoraj Rogera? – Z Jackiem. Około dziewiątej trzydzieści? Zamknęli się w gabinecie. Roger był tam może dziesięć minut. Siedziałem wtedy w pokoju, patrzyłem na tańczących i przeglądałem kolekcję starych płyt. – Rozmawiałeś z nim? – Powiedziałem tylko: „Cześć, Roger”, ale nawet na mnie nie spojrzał, więc nie mam pewności, czy mnie słyszał. Wyszedł od frontu, trzaskając drzwiami. Kiedy spytałem Jacka, co się stało, powiedział: „To samo bagno, co zwykle”. Bo Roger i Jack kłócą się o Claire. Jack jest jej jedynym bliskim krewnym i Roger myśli, że chodzi mu o pieniądze Claire. Ja w to nie wierzę i nigdy nie wierzyłem – stwierdził Nate. – Powinienem powiedzieć, że się kłócili – dodał po chwili. Anthony spytał, czy Nate słyszał, aby podczas rozmowy krzyczeli. – Nie, nic podobnego. Jack nie wyglądał nawet na zdenerwowanego. To ciągnęło się od lat.
– Jak długo byłeś u Jacka? – Przyszedłem około ósmej i wyszedłem mniej więcej o północy. – Wpłacanie zaliczki za obraz nie trwa cztery godziny. – To prawda, ale... Jack urządza bardzo interesujące przyjęcia. Trudno się stamtąd wyrwać. Spróbuj się nie przyglądać, jak transwestyta uczy samby. Poza tym głównie słuchałem muzyki i obserwowałem innych. Wypiłem kilka drinków, pewnie więcej niż powinienem. – Chyba tak. Więc kupiłeś obraz, widziałeś, jak Roger Cresswell wchodzi i wychodzi, upiłeś się i uczyłeś się samby od brazylijskiego transwestyty. Gdyby to wszystko wyszło na jaw, mógłbyś się pożegnać z nominacją. Jeśli nie zamierzasz opuszczać sądu okręgowego, nie będę się starał o twoje miejsce. – Anthony podniósł dłoń, wyciągając palec wskazujący. – Ale przecież Jack Pascoe powiedział ci, żebyś się nie martwił. Nikt nie wie, że u niego byłeś. Nate uśmiechnął się słabo. – Prawdę mówiąc, wcale nie uczyłem się samby. Poza tym, dobrze wiem, co nakazuje mi moje stanowisko. Powinienem zadzwonić do wydziału zabójstw i złożyć oświadczenie. Nie. Przede wszystkim powinienem powiedzieć Jackowi, bo mogą mu zarzucić utrudnianie śledztwa. – Podziwiam twoje poczucie obowiązku. – Anthony udał, że trzyma przy uchu słuchawkę. – Halo. Detektywie, mówi Jack Pascoe. Wie pan, to idiotyczne, ale zupełnie wyleciało mi z głowy, że na wczorajszym przyjęciu był u mnie sędzia Nathan Harris! Nate kaszlnął, po czym głośno się roześmiał. – Usłyszymy o tym w wiadomościach. „Federalna nominacja cofnięta. Szanowany sędzia sądu karnego i transwestyta tańczący sambę biorą udział w dzikiej orgii w noc morderstwa spadkobiercy fortuny jachtowej”. – Przestał się śmiać. – Roger Cresswell nie żyje, jego matka i ojciec nie mogą się pozbierać, a ja myślę tylko o tym, jak ratować własny tyłek. – Nie przejmuj się – stwierdził Anthony. – To normalna reakcja. – Nigdy niczego się nie bałem, ale teraz obawiam się, że ludzie pomyślą iż kazałem Jackowi kłamać. To nieprawda, ale będą tak myśleli. Chcę się dostać do federalnego. Zasługuję na to. Bóg wie, że tak jest, ale jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, jestem skończony. – Postaramy się, aby do tego nie doszło. – Masz jakieś rozwiązanie? Czy w ogóle da się coś zrobić? – Pogadamy o tym – powiedział Anthony. – Zabierajmy się stąd. Postawisz mi lunch.
3. Jak na zwykłe przedstawienie w środku tygodnia, i to bez udziału głównych tancerzy, których większość nie wróciła jeszcze z urlopów, widownia teatru była zadziwiająco pełna. Kiedy przygasały światła, jedna z kobiet głośno wyraziła zdumienie. Gail Connor spojrzała w prawo. Jej matka pochylała się przez Betty, aby usłyszeć, co mówiła Verna. – Wszystko przez to morderstwo. Ludzie przyszli zobaczyć Dianę Cresswell. – Ale my kupiłyśmy bilety tydzień temu – sprostowała Irenę. – To ona znalazła ciało, wiecie? Własnego kuzyna! Wyobrażacie sobie? A teraz tańczy w dzień pogrzebu – wyszeptała Betty. – Są tu rodzice Rogera? – Wątpię. Claire była zdruzgotana. – Słyszałam, że nie żyli w najlepszych stosunkach z żoną Rogera. – Nie dziwię im się. Widziałaś ją? – Ciii – zasyczał ktoś w rzędzie za nimi i kobiety natychmiast odwróciły się ku scenie. Z głośników popłynęło tango. Czerwona, aksamitna kurtyna rozsunęła się, odsłaniając wnętrze argentyńskiego baru z lat trzydziestych. Mężczyźni mieli na sobie białe koszule i czarne spodnie. Kobietom w wydekoltowanych sukniach z szyfonu włosy upięto w ciasne koki. Gdy blond baletnica w połyskującej cekinami czerwieni wirując, zbliżyła się do mężczyzn, Irenę dotknęła nadgarstka córki. Gail domyśliła się, że tancerką była Diana Cresswell. Przekrzywiła głowę, aby lepiej ją widzieć zza osoby siedzącej przed nią. Nazwisko Cresswellów pojawiało się w wiadomościach od niedzieli. Zajęta pracą Gail nie zwracała na to uwagi, ale każdego ranka matka, ubrana w papuzio-zielony szlafrok i kapcie, czytała jej gazety, przerywając czasem, aby zamieszać jajecznicę albo posmarować masłem tosty. Spadkobiercę fortuny stoczni jachtowej znaleziono w ogrodzie kuzyna z siedmioma dziurami po kulach. Żadnych podejrzanych, niewiele poszlak. Brakowało portfela i roleksa. Żona zamordowanego wyjechała na weekend. W noc morderstwa odbyła się szalona impreza. Ale kto z obecnych mógł zabić Rogera Cresswella? Może był to tylko przypadkowy napad rabunkowy? Policja nie zamierzała snuć domysłów. Przerażeni sąsiedzi zatrudnili uzbrojone patrole. By nie urazić matki, Gail uprzejmie siedziała przy stole, ale przeważnie tylko dziobała jedzenie. To świeżo wyciśnięty sok, nie smakuje ci? Musisz jeść. Przygotuję ci jajko na twardo. A może tost z cynamonem i mlekiem? Zachorujesz, jeśli będziesz piła
tylko herbatę. Dziwnie się czuła; miała trzydzieści cztery lata i znowu mieszkała w domu. Dom. To pojęcie stało się ostatnio bardzo mgliste. Dom, do którego się wprowadziła z narzeczonym – byłym narzeczonym – stał teraz pusty i czekał na kupca. Przedtem była mężatką, mieszkała z mężem i córką. Dave zarządzał teraz przystanią na Wyspach Dziewiczych. Karen pojechała do niego na wakacje. Jakie miejsce miało po jej powrocie stać się jej domem? Gail chciała znaleźć coś w dobrej dzielnicy, ale musiała najpierw podreperować stan konta. Krople potu łaskotały ją w kark. Powietrze w teatrze było duszne i zbyt ciepłe. Powoli wachlowała się programem niepewna, czy zdoła wytrzymać do przerwy. W końcu muzyka umilkła i z widowni popłynęła fala oklasków. Tancerze podeszli do przodu sceny, każdy mężczyzna prowadził partnerkę za rękę. Kobiety z gracją skłoniły się nisko, kostiumy błyszczały. Ktoś z pierwszych rzędów pospieszył ku scenie z pięcioma zawiniętymi w celofan bukietami róż i rzucił je niezdarnie na deski. W samym środku Diana Cresswell podniosła ten przeznaczony dla niej i dygnęła. Gail przestała bić brawo, obawiając się, że coś, co pęczniało w jej wnętrzu, pęknie i wywoła falę nudności. Miała nadzieję, że nie wykonując gwałtownych ruchów i oddychając, powoli zdoła przeczekać mdłości. Kurtyna opadła. Wolno rozjaśniły się światła na widowni. Irenę przesłoniła programem usta. – Gail. Pięć rzędów przed nami. Ta para z boku. Ona jest przewodniczącą Fundacji na rzecz Osób z Chorobami Serca. Podczas przerwy mogę do nich podejść i porozmawiać. Chcesz mi towarzyszyć? – Nie znam ich. – Ale ja znam. W twoim zawodzie warto mieć kontakty z takimi ludźmi. Mogę cię przedstawić. – Nie dziś. Światła przygasły i z głośników popłynęła wesoła, żywa muzyka. Chwilę później kurtyna uniosła się, odsłaniając namalowane drzewo oliwne i wiszący fragment pokrytego dachówką dachu. Na scenie pojawiło się dwoje tancerzy w strojach włoskich wieśniaków – dziewczyna w krótkiej spódniczce w pasy, mężczyzna w luźnej białej koszuli i czarnych rajtuzach za kolano. Oboje mieli tamburiny ozdobione wstążkami. Uśmiechali się do siebie nieśmiało jak kochankowie. Ich stopy ani na chwilę nie przestawały się poruszać. Gail postawiła łokieć na poręczy i oparła czoło na pięści. Młody tancerz, przemierzając scenę skokami, skrył się za kulisy. Tancerka miała teraz wykonać partię solową. Pasiasta spódniczka podskakiwała i opadała, dziewczyna
wirowała, robiąc serię piruetów. Wstążki przy jej białym, koronkowym kapelusiku krążyły za nią. Po minucie mężczyzna ponownie susem pojawił się w polu widzenia. Seria piruetów i skoków zawiodła go na przeciwległy kraniec sceny. Muzyka dudnieniem sączyła się wprost do głowy Gail. Jej skóra stała się chłodna i wilgotna, żołądek podchodził pod samo gardło. – Mamo, przepuść mnie – wyszeptała, pośpiesznie szukając torebki. Potknęła się o stopę Betty i prawie upadła na Vernę. Z dalszej części rzędu popłynęły ku niej groźne spojrzenia i wzburzone posapywania. – Przepraszam – mruknęła. – Bardzo mi przykro. Szybko pokonała przejście, minęła czarną, aksamitną kotarę, ganiące zmarszczenie brwi biletera i korytarz. Wpadła do damskiej toalety. Zwymiotowała w pierwszej kabinie. Minutę później czyjeś obcasy zastukały o terakotę. Gail wiedziała, do kogo należały, jeszcze zanim przez szparę w drzwiach dostrzegła rude włosy. Spuściła wodę, wytarła usta papierem toaletowym i rozwinęła miętowy cukierek. – Gail? Kochanie? Wyszła z kabiny. – Wymiotowałaś? – Musiałam iść do łazienki. – Umyła ręce. – Wracaj na salę. Nic mi nie jest. – Nie, to krótka scena, zaraz będzie druga przerwa. – Mama z zatroskaniem patrzyła na odbicie córki w lustrze. Gail otworzyła szminkę. – Wiem, wyglądam okropnie. – Trochę blado. – Irenę przeciągnęła żółtą jedwabną apaszkę między palcami. – Chcesz już iść, kochanie? Mogłabym pojechać z tobą do domu taksówką. Nie będą mi miały tego za złe. – Jestem pewna, że zrozumieją. – Gail wrzuciła szminkę do torebki. – Przecież wszystko o mnie wiedzą, prawda? Plotkujecie o wszystkim. Zaszokowały ich nowe wiadomości? – Wstydź się. Niczego im nie musiałam mówić. Przecież nie są ślepe. Bardzo cię lubią. Gail oparła się rękami o blat i pochyliła głowę. – Wiem. Przepraszam. Drzwi osadzone na dużych, metalowych zawiasach zaskrzypiały. Do toalety weszła o lasce starsza pani, której towarzyszyła młodsza kobieta, niosąc jej torbę. Oklaski dochodzące z widowni ucichły, gdy drzwi się zamknęły. Po chwili drzwi otworzyły się znowu i do środka weszło więcej kobiet, wypełniając pomieszczenie paplaniną.
Irenę podniosła torebkę. – Spróbuję znaleźć Betty i Vernę. Idziesz? – Za minutką. Gail ze szczotką do włosów w dłoni patrzyła, jak mama w skórzanych czółenkach wymaszerowuje z toalety szybkim, drobnym krokiem. Miała ochotę krzyczeć, uciec stąd, spacerować wzdłuż Lincoln Road, dopóki nie skończy się przedstawienie. Oczywiście, że wiedziały. Co za soczysty kąsek dla plotkarek. Na szczęście były zbyt uprzejme, aby rozmawiać o tym w jej obecności. Pewnie teraz o niej mówiły. Nie były przecież ślepe. Co widziały? Obracając się, Gail przyjrzała się swemu odbiciu. Czarna sukienka bez rękawów wciąż swobodnie opływała jej wysoką, szczupłą sylwetkę. Wygładziła ciemne blond włosy za uszami. Nic się nie zmieniło. W małym foyer stanęła w kolejce po napój. Teatr odnowiono w stylu art deco – łagodne łuki, czerwony dywan, stal na wysoki połysk i piaskowane szkło. Zaczęła przyglądać się grupie dziewcząt, ale szybko spuściła wzrok. Jedna z nich patrzyła na nią dużymi, brązowymi oczami. Angela Quintana. Gdy Gail ją rozpoznała, na moment zabrakło jej tchu. Było już za późno, aby się odwrócić, za późno, by niepostrzeżenie wrócić na widownię. Dziewczyna pośpiesznie przeszła przez hall, mijając ludzi stojących jej na drodze. Krótka czarna spódniczka i sandały na koturnach optycznie wydłużały i tak długie nogi nastolatki. Uprzejmie pocałowała Gail w policzek, potem uśmiechnęła się i przytuliła ją. Ów serdeczny gest był zaskakujący. – Cześć, Gail. Co u ciebie? – Wspaniale. – Niepewna, co ma robić, uśmiechała się. – A u ciebie? Zaczęłaś już studia? Odkąd rodzice się rozwiedli, Angela mieszkała z matką w New Jersey, ale postanowiła studiować na uniwersytecie w Miami. Gail pamiętała, jak ojciec dziewczyny mówił, że chce, aby była blisko dziedzictwa kultury kubańskiej, a gdzie miała do niego bliżej niż w Miami? Gail wiedziała, że rodzice emigranci często tak uważali. – Szkoła zaczyna się dopiero za dwa tygodnie – powiedziała Angela. – Na razie biorę lekcje baletu. – Ach tak, właśnie. I jak ci idzie? – Cudownie. To naprawdę trudne, ale bardzo mi się podoba. – A twój brat? Co słychać u Luisa? – Wszystko w porządku poza tym, że musiał chodzić do letniej szkółki, więc nie mógł pojechać z tatą do Hiszpanii. Ja nie mogłam z powodu baletu. Tata wrócił opalony na czarno, zrobił tam chyba dziesięć rolek filmów. Jak prawdziwy turysta. Musiałam
mieszkać z Neną, bo nie pozwoliłby mi zostać samej. – A twoi dziadkowie mają się dobrze? – Gail wciąż siliła się na uśmiech. Wiedziała, że niedługo zabraknie im tematów do rozmowy. – Pewnie. Starzeją się, ale są bardzo kochani. – Angela miała na sobie niebieską bluzeczkę z krótkimi rękawkami. Jej talia wydawała się wąska jak łodyga kwiatu. Maleńki złoty krzyżyk połyskiwał tuż pod złączeniem obojczyków. Kiedy spojrzała na Gail, zmarszczyła brwi. – Tato mi mówił, że się rozstaliście. Na początku mu nie wierzyłam. Gail, tak mi przykro. Przez moment Gail się zastanawiała, jak wyjaśnił to córce. Pewnie nie wdawał się w szczegóły, może nawet udawał żal, w przeciwnym razie Angela nigdy nie podeszłaby do niej, aby się przywitać. Ciemne oczy nastolatki płonęły ciekawością. Gail machnęła ręką. – Wiesz, oboje jakoś sobie z tym radzimy. – Kolejka przesunęła się w stronę okienka. – Kupić ci coś do picia? Jakiś napój? Dziewczyna potrząsnęła głową i podeszła bliżej. – Gail, muszę cię spytać o coś bardzo ważnego. Chcę cię poprosić o przysługę. – Nie dla mnie, dla mego przyjaciela. Jest jednym z tancerzy, nazywa się Robert Gonzalez. To on tańczył tarantelę. Włoski taniec, w którego połowie Gail wyszła. – Ach tak, jest bardzo dobry. – Gail poprosiła sprzedawczynię o wodę sodową bez lodu. Położyła na ladzie dwa dolary i ponownie zwróciła się do Angeli. – Przepraszam, mówiłaś o przyjacielu... – Bobbym Gonzalezie. Chciałby porozmawiać z prawnikiem. Zauważyłam cię w kolejce i pomyślałam, rany, to przecież Gail. Mogłabyś się z nim zobaczyć po przedstawieniu? Ma problem. – Nie mogę dziś zostać, przykro mi. – Gail wzięła wodę sodową i ruszyła w stronę okna, omijając tłum. – A o czym chciał pogadać? Angela rozejrzała się i dopiero po chwili powiedziała przyciszonym głosem: – Wiesz o tym człowieku, którego zamordowano? O Rogerze Cresswellu? Bobby był na tej imprezie. Policjanci rozmawiali już ze wszystkimi i przyszli do mieszkania Bobby’ego, a on im powiedział, że nic nie wie. No i teraz chcą mu zadać więcej pytań. – Był tam, kiedy zamordowano Rogera Cresswella? – Nic nie widział. Nikt nic nie widział. Bobby niczego o tej sprawie nie wie. Gail wsunęła słomkę do wody. – W takim razie dlaczego Bobby nie chce rozmawiać z policją, jeśli wolno spytać? – Mówi, że nie mają nikogo podejrzanego, więc czyhają na niego, bo wiedzą, skąd
on pochodzi. Wychowywał się na ulicach East Harlem. No, nie dosłownie na ulicach, ale to niebezpieczna okolica, w większości zamieszkana przez Portorykańczyków. Obiecałam, że mu pomogę, no i zobaczyłam tu ciebie. To zrządzenie losu. – Angie, to jest dochodzenie w sprawie morderstwa. Wiesz, kogo powinnaś prosić o pomoc. – Mego tatę? Ale on... jest zajęty. – Dla ciebie zawsze znajdzie czas. Na pewno. – No dobrze, powiem prawdę. Chodzi o to, że on nie lubi Bobby’ego. Kiedyś się z nim umówiłam i tata dostał szału. W kółko powtarzał, że absolutnie nie mogę się z nim widywać, że Bobby jest nikim. Mam zaczekać, aż zacznę studiować i znaleźć sobie jakiegoś miłego chłopca z dobrej rodziny. – Dziewczyna przewróciła oczami. – Jemu nikt się nie podoba. – Nie chcesz, żeby się dowiedział, że wciąż się spotykasz z Bobbym? – Widujemy się w studiu. Jesteśmy przyjaciółmi. Gail potrafiła wyczuć kłamstwo. – Ile on ma lat? Pytam tylko z ciekawości. – Dwadzieścia jeden. – Dwie pozłacane spinki przytrzymywały przedzielone przedziałkiem włosy Angeli, aby nie opadły na twarz. – Pomożesz mu? To ci nie zabierze wiele czasu. Poza tym, on chce zapłacić. Wiem, że ma trochę oszczędności. Delikatne brwi zbliżyły się do siebie, a gładką skórę czoła przedzieliła zmarszczka. Siedemnaście lat. W prostym nosie i pełnych wargach Gail widziała Anthony’ego. Angela miała ciemniejsze oczy, aksamitnie brązowe, otoczone długimi rzęsami. – Proszę. Przecież możesz z nim porozmawiać, prawda? Chociaż przez telefon. Nie powiem tacie, że cię spotkałam. Nie musisz mnie już więcej oglądać. – Och Angie, nie o to chodzi. Prowadziłam kilka spraw karnych, ale dochodzenie w sprawie morderstwa... Bobby powinien znaleźć kogoś, kto jest w tym dobry. Balet na pewno poleci mu dobrego adwokata. – Ale on nie chce im o niczym mówić. – Rozpacz na twarzy. Cichutki głosik. – Może ty kogoś znasz? Gail spojrzała w bok i oparła dłoń na biodrze. A więc to tak. Anthony Quintana wyrzuciłby tego dzieciaka za burtę bez chwili zastanowienia. Biedny Portorykańczyk nie jest wystarczająco dobry dla jego córki. Tancerz baletowy? Tym gorzej. Gail odstawiła szklankę na parapet i otworzyła torebkę. – No dobrze. Masz moją wizytówkę. Daj ją Bobby’emu i powiedz, żeby do mnie zadzwonił jutro rano. Będę w biurze do południa. – Jak myślisz, ile to będzie kosztowało? On na pewno chciałby wiedzieć.
Gail uśmiechnęła się i pokręciła głowa. – Nic. Zajmę się tym. Wspaniale tańczy tarantelę. – Och, dziękuję ci! Będzie zachwycony. Angela przycisnęła wizytówkę do niemal płaskiej piersi. Pocałowała Gail w policzek i pobiegła do przyjaciółek. Jej ciemne włosy falowały wokół ramion w takt lekkich kroków. Zanim Gail i Anthony z hukiem zerwali zaręczyny, kupili dom w Coconut Grove. Teraz został wystawiony na sprzedaż. Oba komplety kluczy przekazali zawodowemu partnerowi Anthony’ego, który zajął się załatwieniem formalności, aby właściciele nie musieli ze sobą rozmawiać. Gail nic by nie zyskała na sprzedaży, ponieważ, według jej wyliczeń, była Anthony’emu winna więcej, niż wynosiła połowa wartości domu. Nie prosił wprawdzie o spłatę, ale ona, unosząc się dumą – czego teraz niemal żałowała – powiedziała pośrednikowi, że nie chce pieniędzy pana Quintany. Jeśli on nie zamierzał ich przyjąć, można je spalić. Postanowiła, że dopóki nie będzie jej stać na własny dom, razem z Karen zostaną u mamy. Willa znajdowała się niedaleko od centrum Miami, a z tyłu rozciągał się widok na Zatokę Biskajską. Podobała się jej cienista i spokojna dzielnica ogrodów otoczonych murami. Irenę do nowego pokoju Karen kupiła nowe zasłony i pasującą do nich kapę. Na półkach poustawiała wszystkie książki, maskotki, przybory malarskie, kamienie przywożone z podróży i inne skarby nagromadzone przez jedenastolatkę. Za dziesięć dni Karen miała wrócić z wakacji, które spędziła z Dave’em. Miał małe mieszkanko na wyspie St. John, z balkonem wychodzącym na zatokę Cruz. Wzdłuż prowadzącej tam piaszczystej i krętej drogi rosły bananowce i pasły się kozy, a w tle ciągnęły się zielone wzgórza. Karen przysłała zdjęcia. Zarobki Dave’a starczały mu na życie, ale nie na opłacenie prywatnej szkoły Karen w Miami, jej ubrań i aparatu korygującego zgryz. Patrząc wstecz, Gail boleśnie ostro widziała, że popełniła błąd, nie przyjąwszy propozycji partnerstwa w jednej z prestiżowych firm prawniczych w Miami. Była zbyt pewna siebie, za bardzo pragnęła pracować sama, samodzielnie wybierać kierunek. Chciała spędzać więcej czasu z Karen i Anthonym. Nie zamierzała z niczego rezygnować. Dlatego wynajęła biuro nieopodal dużego centrum handlowego i wydała oszczędności na meble, książki, wynajęcie sprzętu, pobory i po prostu na utrzymanie się na powierzchni aż do chwili rozkręcenia interesu. Ale go nie rozkręciła – jeszcze nie. Wystarczało jej na opłacenie rachunków, lecz niewiele zostawało. Gdyby się jej nie powiodło, musiałaby zaczynać od zera, znaleźć dobrze płatną pracę. Mogła mieć trudności w mieście, gdzie firmy chętniej zatrudniały