uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Bartłomiej Rychter - Ostatni dzień lipca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :648.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Bartłomiej Rychter - Ostatni dzień lipca.pdf

uzavrano EBooki B Bartłomiej Rychter
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 130 stron)

Bartłomiej Rychter Ostatni dzień lipca Fiat iustitia, pereat mundus. Sprawiedliwości musi się stać zadość, choćby miał zginąć świat.

NIEDZIELA, 30 LIPCA 1944 Warszawa pachniała lipcowym skwarem, świeżo wypastowaną podłogą, nadchodzącym wieczorem i kwitnącą lawendą. Anna często powtarzała, że to prawdziwy cud: w szóstym roku okupacji mieszkańcy stolicy zamienili każdy wolny od bruku skrawek ziemi w poletko ziemniaków lub warzywny inspekt, a tuż pod oknami ich kamienicy, na rogu Długiej i Bielańskiej, niespełna dwieście metrów od budynku Banku Polskiego ocalał całkiem spory, choć nieco zapuszczony trawnik, obsiany lawendą, maciejką i nagietkami. Antoni Chlebowski zamknął oczy i spojrzał na żonę. Anna stała w otwartym oknie, jasnowłosa, uśmiechnięta. Wokół niej powiewały kołysane wiatrem firany. Wyglądała jak anioł z rozpostartymi skrzydłami. Gotowa do lotu. - Powinieneś bardziej na siebie uważać. Chlebowski uśmiechnął się, poprawił okulary o grubych szkłach, rozsiadł się wygodniej na krześle, nogi wyciągnął przed siebie. Nie mógł oderwać oczu od żony, wyglądała tak samo dziewczęco jak w dniu, kiedy się poznali. Wydawało się, że upływające lata w żaden sposób nie naruszyły jej urody, że ciężkie okupacyjne zimy, brak opału i niedostatek pożywienia, groza łapanek, aresztowań, donosów i ulicznych egzekucji przeszły gdzieś obok niezauważone. - Powinieneś bardziej na siebie uważać - powtórzyła. - Musisz się lepiej odżywiać. Pani Waleria tak bardzo się stara, nawet nie wiesz, jakich sztuczek musi używać każdego dnia, aby zdobyć warzywa na obiad. Powinieneś częściej wychodzić na spacery, zażywać ruchu. Wiem, masz tu wszystko, czego potrzebujesz - Anna spojrzała na równe rzędy książek ułożonych za szybą zajmującej całą ścianę biblioteczki - nie możesz jednak spędzać całych dni przy biurku. Cieszę się, że wciąż wertujesz kodeksy, niedługo to wszystko się skończy i będziesz mógł wrócić do swojej praktyki, ale co komu z przygarbionego i wychudzonego adwokata, który nie będzie w stanie wypowiedzieć trzech zdań bez ataku kaszlu? Umilkła. Podeszła do biurka, poprawiła kryształowy abażur lampki, przez chwilę bawiła się nożykiem do papieru, końcem ostrza przesuwając równo ułożone akta starych spraw sądowych. - Sam zobaczysz, już niedługo to się skończy. Chlebowski znów uśmiechnął się do żony, przytaknął ruchem głowy. Nie przestawał przyglądać się jej biodrom opiętym sięgającą kolan spódnicą. Nie chciał jej martwić uwagami, że kamienica, w której mieściła się jego kancelaria, spłonęła w trzydziestym dziewiątym, że jego partner, przez którego nie został dopuszczony przez Niemców do wykonywania zawodu adwokata, Izaak Stock, został wywieziony do obozu w czterdziestym pierwszym, a większość klientów zginęła w getcie. Nie chciał jej niczym martwić. Chciał tylko na nią patrzeć i słuchać jej głosu. Ciche pukanie sprawiło, że oderwał wzrok od Anny i spojrzał przez ramię w stronę drzwi. Postanowił nie reagować, w nadziei, że natręt znajdzie sobie inne mieszkanie, ale pukanie rozległo się po raz kolejny, tym razem dłuższe i mocniejsze. Chlebowski z westchnieniem podniósł się z krzesła. Przekręcił klucz i nacisnął klamkę. W korytarzu, przysłonięta półmrokiem, stała młoda kobieta o gładko zaczesanych do tyłu włosach, z torebką przewieszoną przez ramię. Otworzył szerzej drzwi i niechętnie wpuścił ją do środka. Kobieta przekroczyła próg mieszkania, rozejrzała się po ścianach, z których zwisały strzępy tapety, spojrzała na samotnie stojące pośrodku pokoju krzesło i stłuczoną szybę biblioteczki. Skrzywiła się, wciągnąwszy w płuca zapach stęchlizny i ostrożnie chwytając lepką od brudu framugę, uchyliła okno. Wyjrzała na zewnątrz, wprost na ciasne i ciemne podwórko. Z otwartego okna na parterze unosił się zapach duszonej cebuli i starej koniny. - Znów z nią rozmawiałeś. Chlebowski skrzywił się, poprawił okulary. Był zmęczony. Czuł, że w jednej chwili przybyło mu dziesięć lat. Nie chciał z nikim rozmawiać, nie chciał, aby ktokolwiek na niego patrzył. - Antoni, ona odeszła. Nie możesz wciąż rozmawiać sam ze sobą. Jej już nie ma.

Spojrzała na przygaszonego mężczyznę o smutnych oczach schowanych za grubymi szkłami okularów. Wiedziała, że ma nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczony, nieco melancholijny wyraz twarzy, odwykłe od uśmiechu usta i gładko ogolona, wychudzona twarz sprawiały, że wyglądał, jakby był o dekadę starszy. Od samego początku, kiedy otrzymała rozkaz nawiązania i utrzymania kontaktu z Chlebowskim, musiała się nim opiekować: to ona znalazła mu ciche i czyste mieszkanie, odpowiednie do pracy, którą miał wykonywać. To ona wciągnęła go na listę pracowników Zakładu Przetwórstwa Warzywnego Loska i Synowie, to ona odbierała jego wynagrodzenie, opłacała komorne u pani Walerii, kwitowała i realizowała przydział kartek żywnościowych. Początkowo myślała, że niepraktykujący już adwokat jest zbyt nieporadny, by samemu odnaleźć się w okupacyjnej rzeczywistości. Po kilku miesiącach odkryła, że Chlebowski po prostu jest już gdzieś indziej, że jego myśli uciekają daleko, że rzeczywistość zupełnie go nie interesuje. Nie zwracał uwagi na warunki, w których mieszkał, na chłód czy brak jedzenia, po prostu siadał w ciemności i spędzał kolejne godziny sam na sam ze swoimi wspomnieniami. Nie chciała się do tego przyznać, ale miała pewną słabość do tego wysokiego, melancholijnego mężczyzny, lubiła jego milczące towarzystwo, lubiła patrzeć na jego smukłe, silne dłonie, kiedy pisał na swojej starej maszynie, lubiła patrzeć na jego mądrą, skupioną twarz i wysokie czoło, otoczone niedbale zaczesaną falą pszenicznych włosów. Uważała, aby uczucia, jakie żywi do Chlebowskiego, pozostały tajemnicą dla pani Walerii, choć obawiała się, iż energiczna gospodyni odkryła już, że jej wizyty w kamienicy na Długiej są zbyt częste, nawet jeśli wynikające z charakteru jej służby. Przychodziła co kilka dni. Chlebowski nie mówił zbyt wiele, najchętniej przebywał w swoim własnym towarzystwie, przez długie godziny potrafił patrzeć w dal, na coś, co tylko on sam potrafił dostrzec, ale nie stracił nic ze swojej lekkości pióra i precyzji wypowiedzi przedwojennego adwokata. Jako podoficer rezerwy zaraz po klęsce wrześniowej rozpoczął poszukiwania kontaktu z tworzącym się ruchem oporu. Udało mu się to po kilku miesiącach, dzięki wstawiennictwu znajomego z warszawskiej palestry, podobnie jak on sam wykluczonemu z grona praktykujących adwokatów z powodu przedwojennej współpracy z żydowskimi prawnikami. Poważna wada wzroku, efekt wybuchu bomby zapalającej zrzuconej na stolicę we wrześniu, wykluczyła Chlebowskiego z walki zbrojnej, jednak umiejętność swobodnego pisania oraz jasny i przejrzysty styl uczyniły go przydatnym na innym froncie. Co kilka dni, czasem co kilka tygodni, kobieta przynosiła mu nowe zadanie: strzępy materiałów do zredagowania w jeden spójny artykuł poświęcony niemieckim klęskom na froncie wschodnim, sformułowanie odezwy do robotników kolejowych, czy napisanie felietonu podtrzymującego na duchu ludność okupowanego miasta. Czasem to on proponował tekst, wręczał go jej, a kiedy znalazł uznanie przełożonych, publikowano go w „Biuletynie Informacyjnym” bądź w którymś z niemieckojęzycznych tytułów podrzucanych w miejsca, gdzie bywali żołnierze Wehrmachtu. Odwiedzała go w podchodzącej wilgocią klitce na tyłach kamienicy przy ulicy Zbożowej, w końcu - mając dość wszechobecnej stęchlizny, którą za każdym razem długo jeszcze czuła na swoim płaszczu - zdecydowała się znaleźć mu inne lokum. Przypadek sprawił, że u znajomej gospodyni zwolniło się poddasze, małe pomieszczenie z oknem wychodzącym na podwórko. Nie było wielu chętnych na ten pokój. Wszyscy w okolicy pamiętali historię sprzed dwóch lat, kiedy to na Długiej Niemcy urządzili obławę na Żydów. Pokój na poddaszu zajmował przedwojenny kupiec tytoniowy, mieszkający pod przybranym nazwiskiem i na fałszywych papierach, z dwiema córkami i żoną. Żyd, obawiający się obozu i tortur, pozbawił życia obie córki, wieszając je na sznurze umocowanym pod żyrandolem. Po córkach podciągnął pod sam sufit swoją żonę, a w końcu sam nałożył na szyję pętlę. Niestety, żyrandol nie wytrzymał jego ciężaru i mężczyzna runął na podłogę wraz ze sporym kawałkiem tynku, czego śladem była niedokładnie zaszpachlowana blizna na suficie. Słysząc kroki na schodach, Żyd przywiązał sznur do klamki, przerzucił go ponad drzwiami i zanim gestapo wdarło się na poddasze, zawisł w wejściu, mając u stóp zwłoki żony i dwóch córek. Chlebowski nie zastanawiał się długo, po prostu skinął głową i

wzruszył ramionami, jakby sprawa, gdzie będzie mieszkał i pracował, zupełnie go nie dotyczyła. Odtąd nie musiała wybierać się po teksty na Zbożową, tylko wychodziła na znajomą klatkę schodową i wspinała się na poddasze. - Antoni, musisz wziąć się w garść. Tak nie można. - Tekst jest już skończony - cichym głosem odpowiedział Chlebowski. - Leży na biurku. Przepisałem go na maszynie, po polsku i niemiecku. - Antoni, nie możesz wciąż żyć wspomnieniami o niej... - Irenko, tekst jest gotowy. Jeżeli nie masz nic przeciwko, zakończmy naszą rozmowę. Irena podeszła do biurka, sięgnęła po dwa arkusze papieru, leżące wśród resztek suchego chleba i starych egzemplarzy „Kuriera Warszawskiego”. Przebiegła wzrokiem po równych linijkach maszynopisu. Jak zawsze tekst był zwięzły i zrozumiały, przekazywał ważne treści językiem przystępnym dla prostego odbiorcy. - Świetnie. Już daję ci święty spokój. Zobaczymy się na kolacji u pani Walerii lub za kilka tygodni, przy jakiejś okazji, jeżeli nadal nie będziesz chciał opuszczać swojej celi. Biorąc pod uwagę twój stan, myślę, że potrzebujesz samotności i odpoczynku. Niepotrzebnie wspominałam Czarnemu, że może na ciebie liczyć w sprawach niekoniecznie związanych z pisaniem. Chlebowski drgnął, co nie uszło uwadze Ireny, ale nie dała po sobie poznać, że dostrzegła jego reakcję. Schowała maszynopis do torebki i odwróciła się w stronę drzwi. - Zaczekaj chwilę! Rozmawiałaś w mojej sprawie z Czarnym? Skinęła głową. - Zgodził się? - Antoni. - Irena uśmiechnęła się smutnym, pozbawionym radości uśmiechem. - To wcale się nie kończy. To się dopiero zaczyna. Niemcy wstrzymali ewakuację wojsk na zachód. Cywile wciąż uciekają w stronę Łodzi, ale urzędy podjęły pracę. Znów zaczęły się aresztowania i łapanki. Podobno wczoraj gestapo wpadło na nasze składy broni. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale faktem jest, że aresztowania dosięgły też kilku z naszej grupy. Każda para rąk jest nam potrzebna. Jutro planujemy akcję, brakuje nam ludzi do zabezpieczenia, Czarny poprosił mnie o kontakt z kimś zaufanym. - Wiesz, że możecie na mnie liczyć. - Nie, Antoni, nie wiem. Siedzisz tu i całymi dniami rozmawiasz sam ze sobą lub... Bóg raczy wiedzieć z kim. Świetnie piszesz, i to jest twoja rola, robisz to, w czym jesteś dobry, ale na ulicy... Nie wiem, czy w twoim stanie można na ciebie liczyć. Chlebowski zerwał się z krzesła. - Daj mi szansę, Irenko! Zobaczysz, nadaję się do czegoś więcej niż pisanie! Udowodnię, że może jeszcze być ze mnie pożytek. Irena uśmiechnęła się, tym razem w jej oczach malowało się rozbawienie. - Antoni, z ciebie wciąż jest pożytek. Twoje pisanie jest ważne, to twój wkład w naszą walkę, wcale nie mniejszy niż tych, co walczą z bronią w ręku. Narażasz swoje życie każdego dnia, tak samo jak każdy z nas. Chlebowski złapał ją za rękę. - Proszę, pozwól mi udowodnić samemu sobie, że jeszcze się do czegoś nadaję. Westchnęła cicho i skinęła głową. - Dobrze. Masz się umyć i ogolić. Zejdziesz na dół, do pani Walerii, przeprosisz ją, że od dwóch dni nie wychodzisz. Ja muszę już iść. Od dziś obowiązuje nowa pora godziny policyjnej, a do dwudziestej muszę jeszcze załatwić kilka spraw. Jutro spotkamy się tutaj, w bramie, o ósmej. Rozumiemy się? Skinął głową na potwierdzenie. - Antoni, nie zawiedź mnie - poprosiła Irena cichym głosem. - Nie zawiedź nas wszystkich.

Piskliwy dźwięk gwizdka rozniósł się wśród nagich ścian korytarzy, wibrował wysoko pod sufitem, skutecznie zagłuszając wszystkie inne odgłosy. Klaus Enkel dopiął pasek, sprawdził mocowanie ładownicy, chwycił mauzera i szarpiąc się z paskiem hełmu, pobiegł w stronę schodów. Korytarz rozbrzmiewał pokrzykiwaniami kaprala Borówki i odgłosem ciężkich wojskowych butów. W ostatnich tygodniach, wraz z przesuwaniem się frontu na zachód, do linii Wisły, pojawiła się konieczność rozlokowania w Warszawie kolejnych wycofujących się oddziałów. Wszystkie pracownie i gabinety dawnego gimnazjum, od początku wojny zaadaptowanego na koszary, przeznaczone były na potrzeby wojska, teraz naprędce sklecone prycze wstawiono nawet do magazynów. Półpiętro i parter zagracone były starymi sprzętami, które usunięto z zajmowanych pomieszczeń: drewniany kościotrup z pracowni biologicznej, który ostatnie kilka lat spędził w magazynie, patrzył pustymi oczodołami na przeskakujących po dwa stopnie żołnierzy, pędzących przy dźwięku gwizdka w stronę holu. Starszy strzelec Klaus Enkel dopiął ostatni guzik kurtki, przewiesił mauzera przez ramię i wybiegł z budynku. Po chwili cała kompania stała w przepisowym dwuszeregu. Sierżanci podzielili ich na kilkunastoosobowe sekcje dowodzone przez kaprali. Znów zabrzmiały gwizdki i żołnierze biegiem ruszyli w stronę dawnego boiska szkolnego, teraz pełniącego funkcję placu manewrowego, gdzie z zapalonymi silnikami stało kilka półciężarówek. Enkel wskoczył do pierwszej z nich, odwrócił się, wyciągnął rękę i pomógł wdrapać się pod plandekę Frinkowi. Usiedli obok siebie na wąskiej drewnianej ławce. Kapral Borówka poczekał, aż wszyscy zajmą miejsca na platformie, przeszedł do przodu i uderzył dłonią w tył kabiny, dając kierowcy sygnał do odjazdu. - Sprawdzić broń - nakazał Borówka, z głową pochyloną pod plandeką samochodu, ledwo utrzymując równowagę na ugiętych nogach. Borówka był doświadczonym żołnierzem, walczył w lasach Białorusi, na stepach Ukrainy i ulicach Stalingradu. Zawsze troszczył się o swoich żołnierzy, robił wszystko, aby cali wychodzili spod ognia nieprzyjaciela, traktowali wojnę jak rzemieślnik swój zawód. - Sytuacja w mieście robi się coraz bardziej napięta. Nie wahajcie się strzelać, wróg może być w każdej bramie, w każdym oknie, może czaić się za najbliższym rogiem. Strzelajcie celnie, ale zawsze na rozkaz. Enkel zerknął ukradkiem na Frinka, ten odwzajemnił spojrzenie przyjaciela. Zrozumieli się bez słów. To, czego obawiali się najbardziej, stawało się właśnie faktem. Rosjanie. Po raz kolejny. Cofali się od wielu tygodni, coraz szybciej, coraz mniej składnie, oddawali kolejne linie umocnień, kolejne miasta i miasteczka, aż dotarli do Warszawy. Wyglądało na to, że tu przyjdzie im stawić czoła nacierającej z coraz większym impetem Armii Czerwonej. Nocami od strony rzeki słychać było armatnie wystrzały, nad miastem zupełnie bezkarnie w biały dzień krążyły radzieckie samoloty rozpoznawcze. Starcie o linię Wisły było nieuniknione. Stłoczeni w ciężarówce żołnierze w milczeniu czekali na rozwój wydarzeń. W połowie czterdziestego czwartego, w szóstym roku wojny, roku walk, rozłąki, wschodniego zimna, głodowych racji żywnościowych, wielokilometrowych przemarszów i frontowych nocy, w niemieckiej armii nie było już faszystów. Żaden ze zwykłych żołnierzy nie wierzył już w słowa o historycznym posłannictwie i dziejowej misji zdobywania przestrzeni życiowej należnej narodowi niemieckiemu. Nie wierzyli w swojego wodza, w swój kraj, w generałów, którzy wysyłali ich pod ogień rosyjskich dział. Front wschodni wyleczył ich z faszyzmu. Ciężarówka jechała powoli ulicami, żołnierze patrzyli tępo przed siebie, ze spokojem czekając na to, co będzie. Front wschodni wyleczył ich również ze strachu. Widzieli wokół siebie tak wiele śmierci, że już żadna śmierć, własna lub czyjakolwiek, nie robiła na nich wrażenia. Nie było już strachu, był tylko zwierzęcy instynkt przetrwania. - Akcją dowodzi kapitan Rainer z gestapo - mówił dalej Borówka. - Mamy za zadanie zatrzymać wszystkich mężczyzn w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat, przebywających w wyznaczonym kwartale. W razie jakiegokolwiek oporu macie prawo do użycia siły... Enkel z Frinkiem znów wymienili spojrzenia. Mieli szczęście, to jeszcze nie Rosjanie, ale kolejna akcja pacyfikacyjna prowadzona bardziej dla utrzymania gotowości bojowej Wehrmachtu

niż złamania ducha wyjątkowo niespokojnej w ostatnich dniach polskiej stolicy. Zatrzymywanie cywili na ulicach Warszawy, nawet pod dowództwem oficera gestapo, było lepsze niż stawianie czoła nacierającym radzieckim czołgom. Enkel usłyszał ciche splunięcie, gęsta maź uderzyła w czubek jego buta. Podniósł wzrok. Na wprost niego siedział Bommel, arogancko uśmiechnięty, rozparty, z szyderstwem w oczach. Enkel zacisnął dłoń na lufie mauzera, wytrzymał bezczelną minę Bommela. - Spokojnie - usłyszał syknięcie Frinka. Bommel nie przestawał się uśmiechać, wysoki, barczysty, o szerokiej, okrągłej twarzy, wydawał się w wyśmienitym humorze. Trącił łokciem siedzącego obok Kohlera, nachylił się w jego stronę, powiedział coś cicho. Obaj wybuchnęli śmiechem, przerwanym dopiero karcącym spojrzeniem Borówki. Enkel odwrócił wzrok. Spoglądając spod plandeki na ulice, usiłował rozpoznać, gdzie się znajdują. Był w Warszawie zbyt krótko, by mieć rozeznanie w topografii miasta. Po raz kolejny sprawdził broń, odbezpieczył zamek, przeładował mauzera. Ciężarówka zatrzymała się gwałtownie, ktoś odchylił plandekę i zwolnił mocowanie burty. Enkel zmrużył oczy, oślepiony lipcowym słońcem. Znów rozległy się gwizdki kaprali. Żołnierze wyskoczyli z ciężarówki. Dwa samochody zablokowały wylot ulicy, tamując cały ruch. Wystraszony rikszarz odskoczył od swojego roweru, ukląkł z wysoko uniesionymi ramionami. Żołnierze rozbiegli się na dwie strony i uformowali regularny szereg. Ktoś zaczął krzyczeć, ktoś uciekał, ale nikt jeszcze nie zdecydował się na strzał. Idącą chodnikiem parę obskoczyło czterech żołnierzy, jeden z nich zerwał z dziewczyny żakiet, przeszukał kilkoma gwałtownymi brutalnymi ruchami, odepchnął w tył, nakazując odejście, a mężczyznę uderzył lufą karabinu w pierś. Kobieta odeszła dwa kroki, odwróciła się w oczekiwaniu na swojego towarzysza, ale zobaczyła, że mężczyzna jest prowadzony pod bronią w kierunku ciężarówki. Rzuciła się w stronę żołnierzy, złapała jednego z nich za ramię, tłumacząc coś gorączkowo. Przeplatała polskie słowa niemieckimi. Żołnierz niecierpliwie strącił jej dłoń ze swojego ramienia, ale ona nie przestawała prosić. W końcu uderzył ją kolbą karabinu. Upadła, zaraz spróbowała wstać, chwyciła buty Niemca. Mężczyzna, dotąd spokojny, rzucił się w jej kierunku, ale kolejny z żołnierzy wbił lufę mauzera w jego brzuch. Ten zgiął się wpół, trzymając karabin Niemca. Padł strzał. Kobieta zaniosła się krzykiem. Zza drugiej ciężarówki wyszedł wysoki blondyn w szarym mundurze gestapo. Nie zwalniając kroku, otworzył przymocowaną do paska kaburę, wyjął pistolet i płynnym ruchem przyłożył go do głowy płaczącej kobiety. Enkel przymknął oczy. Kolejny wystrzał. Kapitan Rainer schował dymiący pistolet do kabury, gestem wydał rozkaz do przesunięcia się szeregu w głąb ulicy. Gdzieś w oddali padły kolejne strzały. Na ulicach wybuchła panika. Żołnierze, którzy kierowali zatrzymanych mężczyzn w stronę ciężarówek, naciskali spust pod byle pretekstem, ci z aresztowanych, którzy zachowali resztkę zimnej krwi, kładli się na ziemi, prosząc o litość. Kobiety krzyczały, rozpaczliwie biegały od jednej strony ulicy do drugiej. Enkel przełknął ślinę, zacisnął spocone dłonie na karabinie, ruszył do przodu, ramię przy ramieniu ze swoją sekcją. Pozwolił zapłakanej dziewczynie przebiec obok siebie, wziął na cel starszego mężczyznę w naciągniętej na czoło czapce, ale zaraz doskoczył do niego inny żołnierz i dwoma ciosami kolbą powalił go na ziemię. Enkel szedł dalej, wodząc lufą karabinu za miotającymi się ludźmi. Wymierzył w jasnowłosego mężczyznę w rozpiętej koszuli. - Stój - krzyknął. - Stój, ręce do góry! Mężczyzna, najwyżej dwudziestokilkuletni, zastygł, pochylony, z odrobinę uniesionymi ramionami. Enkel patrzył prosto w jego rozszerzone strachem, a może podnieceniem, oczy. Zobaczył coś, jakby błysk nagle podjętej decyzji. Wiedział, że tamten się nie podda, zanim jeszcze chłopak zerwał się do biegu.

Enkel uniósł karabin do oka, wycelował, usłyszał strzał. Palec zadrżał na spuście. Jasna czupryna zniknęła gdzieś w tłumie. - Biegnij - usłyszał tuż przy uchu ryk kaprala Borówki. - Za nim, Enkel, za nim! Opuścił mauzera i skoczył, wyminął dwóch żołnierzy przeszukujących grupę aresztantów i wpadł na chodnik. Wyraźnie widział białą, targaną pędem powietrza koszulę jasnowłosego chłopaka, ktoś strzelał, kule uderzyły o fasadę kamienicy tuż ponad ramieniem. Nagle uciekinier zniknął w jednej z bram. Enkel puścił się biegiem w ślad za białą koszulą, przepchnął się przez grupę stłoczonych na chodniku kobiet, wpadł do bramy. Wprost z zalanej słońcem ulicy trafił w półmrok podwórka. Gdzieś za plecami został gwar łapanki. Enkel ostrożnie rozejrzał się, przeszedł przez wąskie podwórko, zatrzymał się przed drewnianymi drzwiami. Chwycił za klamkę. Gdzieś z lewej strony usłyszał szybkie kroki. Odwrócił się gwałtownie i podniósł broń. Pochylony, przebiegł przez podwórko, z plecami tuż przy murze, mierząc prosto w ciemny, wąski przesmyk między kamienicami. - Stój, bo strzelam! W półmroku zauważył biel koszuli. Podbiegł, zaczaił się za węgłem budynku. - Zatrzymaj się - krzyknął po polsku. - Stój! Mężczyzna stał w otwartych drzwiach, zdyszany, spocony, z jedną nogą już za progiem. Brakowało mu niespełna pół metra, by ukryć się w mroku starej kamienicy. Enkel przycisnął kolbę mauzera do ramienia, ustawił muszkę i szczerbinkę, celując w pierś jasnowłosego mężczyzny. Z tej odległości nie mógł nie trafić. - Wyjdź. Powoli, tak abym widział twoje dłonie - znów odezwał się po polsku. Widział wyraźnie, jak mężczyzna ciężko oddycha, ze zmęczenia i strachu, dostrzegł jego szeroko otwarte oczy i kosmyki zlepionych włosów. Patrzyli na siebie długą chwilę. Jasnowłosy wyprostował się i powoli, nie odrywając wzroku od oczu mierzącego doń Niemca, zniknął w głębi korytarza. Enkel wciąż stał z uniesioną bronią, celując w brudne, odrapane drzwi. - Pozwoliłeś mu uciec, zboczeńcu! Enkel drgnął, spojrzał za siebie. Bommel, z przewieszonym przez ramię pistoletem maszynowym wymierzonym w Enkela, szedł wolnym krokiem przez podwórko. Na jego ustach znów pojawił się szyderczy uśmiech. Gdzieś od ulicy rozległ się kolejny wystrzał. - Zawsze wiedziałem, że do niczego się nie nadajesz - mówił dalej Bommel, zbliżając się niespiesznie. - Powinieneś już dawno trafić do obozu, jak cała reszta podobnej tobie hołoty. Żaden pedał nie zasługuje na mundur żołnierza Wehrmachtu. Enkel spróbował się odwrócić, opuścił karabin, ale Bommel syknął ostrzegawczo. - Nawet nie drgnij. - Zwilżył językiem wciąż wykrzywione w złym uśmiechu usta. - Wiesz, że mogę cię tu zastrzelić, a nikt nawet nie zapyta o twoją śmierć? Kto zainteresuje się śmiercią pedała, który hańbi niemiecki mundur? Zostaniesz kolejną ofiarą nieznanych sprawców, grasujących w tym przeklętym mieście. Kto wie, może nawet dostaniesz order? Enkel próbował uspokoić rozbiegane myśli. Stał nieruchomo, wciąż wycelowany w drewniane drzwi mauzer coraz bardziej mu ciążył. Nie zdołałby się odwrócić, skierować długi, nieporęczny karabin w Bommela, który z odległości dziesięciu kroków ściąłby go jedną serią w mgnieniu oka. - No jak, pedale - syczał Bommel - jak się teraz czujesz? Daj mi tylko pretekst... - Odsuń się od niego! Enkel drgnął. Bommel spojrzał za siebie. - Proszę, co za niespodzianka... Frink, postanowiłeś uratować swoją narzeczoną? - Spieprzaj stąd, Bommel! Spieprzaj stąd, zanim cię zastrzelę!

Enkel odwrócił się. Po drugiej stronie podwórka, z mauzerem wymierzonym w Bommela, stał Frink. Bommel opuścił automat, poprawił pasek, przesuwając broń na biodro. Patrzył raz na Enkela, raz na stojącego z wycelowanym karabinem Frinka. Cofnął się. Tyłem ruszył w kierunku bramy. - Jeszcze was dostanę - warknął, patrząc z nienawiścią na Frinka. - Dostanę was obu! Frink trzymał na muszce wycofującego się Bommela, aż tamten zniknął w bramie. Dopiero wtedy opuścił broń. - Chodź - skinął głową na Enkeła. - Musimy się spieszyć. Klaus zdjął hełm, przetarł spocone czoło wierzchem dłoni. Patrzył, jak Frink spokojnie przewiesza pasek karabinu przez ramię, poprawia ładownicę i idzie w kierunku ulicy. Zawsze imponował mu jego spokój. Nigdy nie tracił zimnej krwi, nawet kiedy się poznali, na przedpolu linii obronnej ich dywizji, gdzie na zwiad wysłał ich pułkownik Gossler. Szli w sześciu, tyralierą, przez zorane pociskami pole, kiedy na nocnym niebie pojawił się niespodziewany ognik. Biały punkt szybko nabierający wysokości, który w pewnym momencie zastygł wśród gwiazd, rozbłysnął i jaskrawą wstęgą leniwie opadał ku ziemi, rozświetlając przedpole niemieckiej obrony. Radziecka rakietnica. Zwiadowcy spojrzeli po sobie, zobaczyli swoje wykrzywione przerażeniem twarze, ale zanim jeszcze upadli w błoto, usłyszeli przeraźliwy gwizd. Organy Stalina. Ogniste włócznie całą chmarą wyfrunęły zza pozycji Rosjan, przemknęły po nocnym niebie w stronę niemieckich stanowisk ogniowych. Zrobiło się jasno jak w dzień. Podmuch ognia zwalił ich z nóg. Oślepiony Enkel leżał i krzyczał z przerażenia, ale nie słyszał swojego głosu, powietrze wibrowało straszliwym gwizdem wystrzeliwanych pocisków. Radzieckie katiusze raz za razem wypluwały kolejne fale rakiet. Enkel podniósł się z ziemi, chciał biec gdzieś przed siebie, byle dalej od morza ognia i przeraźliwego gwizdu, ale ktoś powalił go z powrotem w błoto, chwycił za pas i wciągnął w wypełnioną wodą rozpadlinę. Ktoś objął go mocno, przytrzymał, otulił ramionami. Wokół płonął cały świat, a oni dwaj leżeli w błotnistej mazi, szukając ocalenia. Świt zastał ich wtulonych w siebie, pośrodku pustyni popiołów. - Pospiesz się. - Frink klepnął Enkela w ramię. - Niedługo to wszystko się skończy - mruknął, kiedy przechodzili przez pogrążoną w półmroku bramę kamienicy. - Masz na myśli Rosjan? Nie możemy cofać się bez końca... - Mam na myśli cale to piekło. Wiem, jak nas stąd wyciągnąć. Enkel spojrzał na przyjaciela. - O czym ty mówisz? - Daj mi dwa dni. - Frink uśmiechnął się. - Dwa dni i obaj się stąd zabieramy. Na ulicy żołnierze spędzili grupkę młodych mężczyzn pod ścianę kamienicy. Kapitan Rainer powoli przechadzał się wzdłuż szeregu jeńców, wpatrując się w wykrzywione strachem twarze. W końcu zatrzymał się i wydał rozkaz do przegonienia Polaków na drugą stronę ulicy, gdzie na włączonym silniku stała ciężarówka przystosowana do przewozu więźniów. - Nie wiem, po co ten cyrk z pakowaniem ich do samochodów. - Frink przewiesił karabin przez ramię, odpiął kieszeń na piersi i wyciągnął wymiętego papierosa. - Jeszcze dziś ich rozstrzelają. Równie dobrze mogą to zrobić tutaj. - Może przerzucą ich w głąb Rzeszy. - Enkel patrzył, jak aresztowani, wśród krzyków i ponagleń, pędzeni są do ciężarówki. - Ktoś przecież musi produkować karabiny i samoloty dla dzielnych żołnierzy Adolfa. Frink prychnął rozbawiony. Wsadził papierosa w usta i głęboko się zaciągnął. - Chyba żartujesz. - Wypuścił chmurę dymu w stronę stojącego po drugiej stronie ulicy Bommela, uśmiechając się krzywo. - Kto ma organizować transporty przymusowych robotników, skoro cywilni urzędnicy w Warszawie oddadzą wszystko za rower lub miejsce na furmance jadącej w stronę Łodzi? Dokąd mamy ich wysłać, skoro tam, gdzie teraz stoją fabryki, niedługo wjadą ruskie czołgi? To, co robimy, to tylko demonstracja siły. Rainer i jemu podobni chcą pokazać, że

nie oddadzą miasta bez walki, że z jego ulic i murów zrobią bunkier, w którym będą bronić się przed Iwanem. Te domy i ci ludzie będą naszą tarczą przed radzieckimi pociskami. - Kompania! - rozległ się wrzask sierżanta Stedkego. - Formować szereg. Chudy, o pociągłej twarzy i wyłupiastych rybich oczach, Stedke był kompletnym przeciwieństwem Borówki: porywczy i brutalny, brak doświadczenia bojowego nadrabiał krzykliwością i perfekcyjną znajomością regulaminów i instrukcji. Oddany sprawie narodowego socjalizmu, nie tracił wiary w końcowe zwycięstwo Rzeszy nawet w obliczu kolejnych porażek niemieckiej armii i załamania się linii obrony na Bugu. Stedke przemaszerował sprężystym krokiem przed szeregiem żołnierzy. Zaczekał, aż kapitan Rainer ruchem głowy da mu znak, po czym zarządził powrót do samochodów. W koszarach czekały na nich papierosy i podwójne racje żywnościowe, a sierżanci zorganizowali sobie nie wiadomo skąd wódkę. Widać było, że w obliczu stojącego na linii Wisły radzieckiego frontu dowództwo starało się podnieść ducha bojowego. Kuchnia wydała solidne porcje gulaszu z kluskami, chleb, podejrzanie pachnące konfitury i skondensowane mleko w puszkach. Po kolacji, kiedy Enkel siedział już na łóżku, odwijając ze stóp onuce, w drzwiach sali pojawił się kapral Borówka. Kilkanaście par oczu spojrzało na niego. - Frink. Dodatkowa służba porządkowa w magazynach. Poza kolejnością. Wszyscy odetchnęli z ulgą. W ciągu ostatniego tygodnia niemal co wieczór przerzucano ich na ufortyfikowane pozycje nad rzeką, gdzie wzmacniali skład osobowy 73. Dywizji Piechoty generała von Sauckena, do świtu słuchając huku radzieckiej artylerii. Tym razem wyglądało na to, że nadchodzącą noc spędzą w łóżkach. Frink wstał, wciągnął na siebie kurtkę, zapiął pas. Nie wyglądał na zaskoczonego. Wymijając w drzwiach kaprala, odwrócił się i spojrzał na przyjaciela. Uśmiechnął się. PONIEDZIAŁEK, 31 LIPCA 1944 Minęła dwunasta i większość stolików w kawiarni „Ewa” była jeszcze pusta. Kelnerka, szczupła kobieta o wysoko upiętych blond włosach, dokładnie wycierała świeżo umyte filiżanki, para stałych klientów, emerytów, od lat rozgrywających niekończące się partie domina w kącie niewielkiej salki, rozkładała właśnie swoje kostki, a siedzący przy oknie mężczyzna z wąsikiem czule gładził dłoń swojej towarzyszki. Na pierwszy rzut oka wyglądali na zakochanych, którzy nie bacząc na okupacyjną rzeczywistość, znaleźli chwilę wspólnego szczęścia przy kawiarnianym stoliku. Mężczyzna wydawał się typowym przedwojennym inteligentem, bez konkretnego zawodu i smykałki do handlu, w przyciasnej marynarce i niepasujących do niej spodniach, na nogach miał drewniaki oklejone filcem. Dziewczyna, w nieforemnej sukience, najprawdopodobniej uszytej z przerobionych spodni ojca lub brata, trzymała pod stolikiem płócienny plecak, jak każda warszawianka zawsze gotowa do zakupów, w razie gdyby na pobliskim targu pojawiły się tanie ziemniaki wykradzione z niemieckiego transportu bądź kapusta po niższej niż zwykle cenie. Oboje byli pogrążeni w rozmowie, jednak mężczyzna, wciąż pieszcząc dłoń towarzyszki, nie odrywał wzroku od bramy po drugiej strony ulicy, a dziewczyna zagryzała dolną wargę, zerkając na zawieszony na ścianie zegar. - Nie jestem pewien, czy zaangażowanie Chlebowskiego to dobry pomysł. - Mężczyzna oderwał wzrok od witryny i spojrzał na kelnerkę, gestem prosząc o kolejną herbatę. - Nie mam uwag do kandydatury tego harcerza, Zakrzewskiego, ale Chlebowski nie nadaje się do tej roboty. - Czarny, zgodziłeś się na niego. - Dlatego że po ostatniej wsypie nie byłem w stanie zorganizować nikogo lepszego. Irena cofnęła dłoń. - Antoni wielokrotnie udowadniał, że można mu ufać. Czarny skinął głową.

- Tak. Pisząc osłabiające morale odezwy do niemieckich żołnierzy jadących na front wschodni. Lub felietony do „Biuletynu”. Nigdy jednak nie brał udziału w prawdziwej akcji. Powtarzam, gdyby nie ostatnie aresztowania i konieczność realizacji dzisiejszego planu, nigdy nie zgodziłbym się na jego kandydaturę. Chlebowski ma być obserwatorem? Przecież on ledwo widzi swoje buty! - Nie mów tak! W naszej sytuacji każdy się przyda!Chlebowski stracił żonę w trzydziestym dziewiątym, biegł w stronę mieszkania, chciał zabrać ją do schronu, kiedy na budynek spadła bomba zapalająca. Podmuch pozbawił go wzroku na dwa tygodnie... - Nie jesteśmy tu po to, by mu pomagać - Czarny warknął cicho i uderzył kostkami palców o stolik. - Nie jesteśmy tu, aby pomagać komukolwiek! Jesteśmy tu, aby walczyć! Na ulicach toczy się wojna, jeden błąd decydować może o życiu lub śmierci. Niemcy niemal namierzyli naszą radiostację, a my nie mamy czasu na przeniesienie stanowiska nadawczego do nowego lokalu, nie rozwiązaliśmy tam problemu zasilania, nie przeprowadziliśmy testów łączności. Dziś między czternastą a czternastą trzydzieści jest przewidziany czas nadawania i musimy przesłać meldunek, nie bacząc na koszty. Niemieckie wozy nasłuchowe krążą po okolicy, od kilku tygodni zacieśniają wokół nas pętlę. Nie wiem, czy telegrafistka zdąży przesłać meldunek w trzydzieści minut, czy nie będziemy musieli bronić stanowiska w bezpośredniej walce, w czasie depeszowania. To sprawa ważniejsza od życia nas wszystkich. - Antoni nas nie zawiedzie - odpowiedziała Irena. - Jest oficerem rezerwy. Potrafi obchodzić się z bronią. - Chlebowski nie dostanie żadnej broni. Nie zaryzykuję dawania pistoletu komuś, kto nigdy nie brał udziału w akcji. Jest obserwatorem, zabezpieczy jedną z bram i na tym koniec. Dziś go potrzebujemy, ale to jego pierwszy i ostatni raz. - Czarny przerwał i spojrzał z uwagą w twarz łączniczki. - Będzie mógł dalej służyć naszej sprawie, ale w sposób, który jest dla nas najlepszy. Dalej będzie współpracował z naszymi wydawnictwami, będzie dla nas pisał. To użyteczny współpracownik, ale w tego rodzaju akcjach potrzebujemy innych ludzi. Dodatkowo oficerem łącznikowym został Klimowicz. - Klimowicz? - Irena uniosła brwi. - Co z tego? Czarny zawahał się. - Teraz to i tak nie ma żadnego znaczenia. Za godzinę rozpoczynamy nadawanie. Chlebowski chodził wzdłuż piętrowej kamienicy przy Ceglanej, zaczynał od sklepu papierniczego, mijał szeroką bramę, wiodącą na podwórko, dochodził do zakładu krawieckiego i tam zawracał, jeszcze raz pokonując wytyczoną trasę. Z kapeluszem zsuniętym na tył głowy, poluzowanym krawatem i z egzemplarzem „Kuriera” pod pachą wyglądał na urzędnika, który właśnie skończył pracę i pod oknami kamienicy czeka na przyjaciela, z którym zamierza wypić piwo lub dwa, zanim obaj nie wrócą do swoich domów i żon. Szedł powoli, pozornie bez celu, co jakiś czas wachlował się „Kurierem”, uważnie obserwując to, co działo się w głębi ulicy. Znów przemaszerował przed bramą, zatrzymał się i spojrzał wyżej, na okna budynku po drugiej stronie Ceglanej. Zmrużył oczy, wpatrując się z wysiłkiem w człowieka czytającego gazetę na jednym z balkonów. Mężczyzna siedział wygodnie oparty o ścianę, trzymając przed sobą rozpostartą płachtę na znak, że wszystko jest w porządku. Minął młodą kobietę sprzedającą prosto z ręki stare koszule i używaną bieliznę. Przeszedł obok zakładu szewskiego, szewc siedział na krześle wystawionym na chodnik, pilnując ustawionych pod ścianą kamienicy męskich drewniaków obszytych filcem i ich kobiecych odpowiedników, obłożonych pilśnią z podartych kapeluszy, ze zdobieniami z gwoździ i wstążeczek, oraz drewnianych sandaletek dla mniej zamożnych klientek i kapców z wełny i skóry. Zdziwił się, gdy minęła go riksza wioząca mężczyznę schowanego za gazetą. W czerwcu dowództwo SS na okręg warszawski zakazało używania riksz do wożenia ludzi, konfiskując wytwarzane domowym sposobem pojazdy. Niemcy pozwalali działać tylko tym, którzy przewozili pakunki.

Od strony Ciepłej wyszło dwóch gazeciarzy, chłopcy z łobuzersko naciągniętymi na oczy kaszkietami rozdawali gazety, nie pobierając za nie opłaty. Powoli szli Ceglaną, a tłumek zainteresowanych bezpłatną prasą warszawian gęstniał wokół nich z każdą chwilą. Chlebowski zmrużył oczy. Nie wierzył w to, co widział. Wydawało mu się, że na dziecięcych ramionach dostrzega biało-czerwone opaski. To nie mogła być prawda. Spojrzał na balkon, upewniając się, że obserwator nie daje żadnych niepokojących znaków, szybkim krokiem podszedł do gazeciarzy. Rzeczywiście, obaj nosili opaski w kolorach polskiej flagi. - Biuletyn dla szanownego pana. - Chłopiec podał mu płachtę gazety. Chlebowski przeleciał wzrokiem po szpaltach strony tytułowej i zdębiał. „Wojska radzieckie marszałka Rokossowskiego, które obchodzą stolicę Polski od południa, sforsowały Wisłę w okolicy Dęblina na długości ok. 80 kilometrów i przerzucają swe jednostki na zachodni brzeg Wisły, gdzie organizują silny przyczółek...”. Spojrzał na nagłówek. Miał w dłoniach „Biuletyn Informacyjny” nr 35, nielegalne i zwalczane przez Niemców pismo, z którym sam współpracował, roznoszone w biały dzień na ulicach północnego Śródmieścia przez gazeciarzy w biało-czerwonych opaskach. - Skąd to macie? Gazeciarz uśmiechnął się zawadiacko. - Niech się szanowny pan nie troszczy. Pan z Krakowa, czy co? Proszę czytać i cieszyć oczy. Szkopy lada dzień zwijają się z Warszawy. Chlebowski zerwał z ramienia chłopca opaskę, drugi z gazeciarzy odskoczył poza zasięg jego ramion. - Zjeżdżać mi stąd, ale już! Pomyślcie, co zrobią wasze matki na wieść o tym, że zwinęli was Niemcy! - Ja nie mam matki, proszę pana. - Gazeciarz hardo spojrzał w oczy Chlebowskiego. - Rozstrzelali ją w Palmirach. - Zjeżdżać mi stąd, gówniarze! - Chlebowski uniósł dłoń, jakby chciał chłopakowi przyłożyć. Tamten zerwał się do biegu, szybko wmieszał się między przechodniów, ale zanim zniknął, zdążył jeszcze rzucić przez ramię: - Parszywy okularnik! Folksdojcz! Chlebowski poprawił marynarkę, uspokoił oddech. Skupił uwagę na tym, co działo się wokół niego. Uśmiechnął się do mijającej go dziewczyny, uprzejmie dotknął palcem ronda kapelusza, wolnym krokiem dotarł do kolejnej latarni, przystanął, podwinął rękaw koszuli, udając, że sprawdza czas. Odwrócił się na pięcie, spacerowym krokiem ruszył dalej. Spojrzał w górę. Mężczyzna na balkonie złożył gazetę i wstał. Coś było nie tak. Chlebowski zacisnął pięści i znów zmrużył oczy, zmuszając wzrok do większego wysiłku, ale wylot ulicy wciąż spowijała mgła. Ludzkie sylwetki były niewyraźne, widział ledwie ich zarysy, twarze pozostawały rozmazane. Człowiek, który wzbudził jego podejrzenie, z bliska okazał się kolejarzem wracającym z pracy z ciężką torbą przewieszoną przez ramię. Raz jeszcze spojrzał w górę. Obserwator na balkonie wciąż stał oparty o barierkę. Gdzieś czaiło się zagrożenie. Zza rogu wyszedł oficer Wehrmachtu, szedł powoli, uważnie rozglądając się dokoła. Chlebowski zamarł, zatrzymał się na moment, przełknął ślinę i ruszył przed siebie, kontynuując swój spacer. Kiedy Niemiec zbliżył się na tyle, że mógł już dojrzeć rysy jego twarzy, przystanął, ukłonił się i ustąpił mu miejsca na chodniku. Oficer odwzajemnił spojrzenie, ale nie odpowiedział na powitanie. Bez słowa minął Chlebowskiego i poszedł dalej, po czym skręcił w Żelazną. Antoni odetchnął i dyskretnie starł ze skroni kropelkę potu. Spojrzał na balkon. Mężczyzna znów czytał gazetę. Zdawał sobie sprawę, że wyznaczono mu miejsce pośrodku kilku rozstawionych po obu stronach ulicy obserwatorów. Zanim ktokolwiek mógł zbliżyć się do niego, obojętnie, czy od Żelaznej, czy od Cieplej, musiał minąć jednego z ludzi Czarnego. Wiedział, że w pierwszej chwili Czarny chciał odesłać go do domu, że dowódca komórki, z którą współpracowała Irena, uznał, że wada wzroku uniemożliwia mu walkę z bronią w ręku. Postawili go w miejscu, które nie miało

żadnego znaczenia, nikt nawet nie zwracał na niego uwagi. Chciał walczyć, chciał się do czegoś przydać, chciał czegoś więcej niż pisanie patriotycznych felietonów. Sądził, że kiedy będzie na ulicy, kiedy znajdzie się w samym środku prawdziwej akcji, poczuje dumę. Jedynym, co czuł, było upokorzenie. Oparł się o latarnię, poprawił kapelusz, rozłożył gazetę. Przeleciał wzrokiem po nagłówkach artykułów, dyskretnie sprawdził godzinę. Do końca pracy radiostacji pozostało jeszcze dwadzieścia minut. Złożył gazetę i znów wolnym krokiem ruszył swoją trasą. Doszedł do zakładu krawieckiego, spojrzał na stojące w witrynie drewniane manekiny obleczone różnokolorowymi sukienkami, najwyraźniej uszytymi z kilku innych, zbyt zniszczonych, by je wystawić do sprzedaży pojedynczo. Zakład przypomniał mu ten, do którego przed wojną chodził ze swoją żoną. Zwykle witał się z krawcem, a następnie siadał z gazetą pod ścianą, podczas gdy Anna znikała w przebieralni i całe kwadranse spędzała na mierzeniu sukien i wybieraniu materiałów z katalogów podsuwanych przez asystentkę. Pamiętał doskonale, jak wielką radość sprawiały Annie te wizyty. Szczególnie cieszyła się z ostatniej przymiarki sukni wieczorowej, w której miała wystąpić na Balu Adwokata. To było w trzydziestym ósmym. Po raz pierwszy szła na bal jako żona młodego prawnika, dumna ze swojego męża, który dopiero co został wspólnikiem w kancelarii, ale z miesiąca na miesiąc zdobywał coraz większe uznanie i coraz lepszych klientów. Promieniała ze szczęścia, wdzięcząc się przed lustrem w zielonej sukni ze sznurem pereł na szyi... Chlebowski zmrużył oczy, skupiając wzrok na obrazie odbitym w witrynie. Odwrócił się. Mężczyzna, który zwrócił jego uwagę, właśnie przechodził na drugą stronę ulicy. Widział go słabo: ledwie rozmazaną sylwetkę na tle równie niewyraźnych przechodniów. Sam nie wiedział, dlaczego skoncentrował się właśnie na nim. Mężczyzna szedł powoli, nie kluczył, nie przystawał, nie rozglądał się na boki. Antoni zadarł głowę. Obserwator na balkonie spokojnie czytał gazetę. Nikt z członków obstawy nie sygnalizował niczego podejrzanego. Mężczyzna przeszedł przez ulicę i powoli zbliżał się chodnikiem do Chlebowskiego. Ten widział już zarys jego sylwetki, nakrycie głowy i postawiony kołnierz marynarki. Po kolejnych kilku krokach tamtego zauważył, że to, co w pierwszej chwili wziął za kołnierz, było bandażem owijającym szczękę mężczyzny. A więc to o to chodzi. Z daleka owinięta opatrunkiem głowa przechodnia wydala mu się podejrzana. Uśmiechnął się w duchu i minął mężczyznę, który być może niedawno doznał urazu głowy bądź z zapaleniem zęba szedł na wizytę do dentysty. Antoni przystanął, odetchnął głęboko i odwrócił się. Opatrunek był brudny. To nic wielkiego, myślał, idąc kilka kroków z tyłu. Może po prostu ktoś dotknął brudną dłonią opatrunku, zostawiając na bandażu ciemny ślad. Ślad, który przypominał smar. Do końca nadawania pozostało niespełna pięć minut. Mężczyzna dalej szedł przed siebie, nie za szybko, ale też niezbyt wolno, nie rozglądając się. Chlebowski postanowił, że odprowadzi nieznajomego do najbliższego skrzyżowania, a potem zawróci w stronę bramy. W pewnym momencie mężczyzna pochylił głowę i uniósł ramię, sięgając dłonią w stronę opatrunku. Antoni modlił się w duchu, aby tamten po prostu poprawił bandaż i dalej szedł w swoją stronę, ale palce mężczyzny zatrzymały się na wysokości ucha. Chlebowski rzucił się do przodu, niby przez nieuwagę trącił mężczyznę ramieniem i zaszedł mu drogę. - Dzień dobry, panie Wiśniewski - przywitał się głośno, łapiąc palcami dłoń nieznajomego. Uchylił kapelusza przesadnie uprzejmym gestem, uśmiechnął się szeroko, jakby właśnie spotkał kogoś, kogo widok sprawił mu wielką przyjemność. - Co też się panu stało? Jakiś wypadek? Mam nadzieję, że to nic poważnego? Tamten spróbował go wyminąć, burknął coś pod nosem, spróbował wyrwać dłoń z uścisku, ale Antoni nie dawał za wygraną.

- Ile to myśmy się nie widzieli. - Zaśmiał się głośno. - Kawał czasu żeś pan nie dał znaku życia! Wszyscyśmy się o pana martwili! - Przepraszam - odparł zimno nieznajomy. - To jakaś pomyłka! Chlebowski chciał powiedzieć coś jeszcze, ale poczuł, że zaschło mu w ustach. Nie mógł nie rozpoznać twardego, obcego akcentu, nie mógł nie zauważyć pod bandażem obłego kształtu słuchawek. Zza rogu Żelaznej wyjechała furgonetka, na dachu, ponad kabiną kierowcy, miarowo poruszała się antena nasłuchująca sygnałów radiowych. Zza furgonetki wyłoniły się dwa motocykle z koszami, na których umocowano pistolety maszynowe. Jeden z motocyklistów przyspieszył, wyrwał do przodu, wyminął wlokącego się ulicą rikszarza i zatrzymał się, wjechawszy na chodnik tuż obok Chlebowskiego. Antoni puścił dłoń wywiadowcy, cofnął się, unosząc dłonie w geście przeprosin. - To pomyłka - stęknął żałośnie, pozwalając, by masywne okulary zsunęły mu się na czubek nosa. Patrzył tępym, niewidzącym wzrokiem krótkowidza raz na owiniętego bandażem agenta, raz na siedzącego w koszu żołnierza, który właśnie wymierzył w jego stronę pistolet maszynowy. - Przepraszam. Ja niczego nie zrobiłem - dalej mówił proszącym, płaczliwym tonem. - Tego pana widzę pierwszy raz w życiu. To jakaś pomyłka! Niemcy wymienili wściekłe spojrzenia. - Przez tego idiotę straciłem sygnał - warknął wywiadowca, poprawiając pod bandażem słuchawki. - Mam nadzieję, że nasłuch z samochodu wystarczy, by określić ich pozycję. - Co z nim? - Żołnierz siedzący w koszu wskazał lufą w stronę Chlebowskiego. Wywiadowca z odrazą spojrzał na niedowidzącego przechodnia, który przeszkodził mu w akcji. - Zjeżdżaj stąd, baranie, ale to już! - warknął rozgniewany po polsku, ale z niemieckim akcentem. - Następnym razem zastrzelę cię bez słowa! Chlebowski, nie przestając na przemian przepraszać i prosić o wybaczenie, cofał się krok za krokiem, aż dotknął plecami ściany. Dopiero wtedy obrócił się na pięcie i niemal biegiem ruszył ulicą. Zatrzymał się dopiero za następnym skrzyżowaniem, wszedł w pierwszą napotkaną bramę, zdjął mokry od potu kapelusz i długą chwilę łapał oddech. Wśród wysokich korytarzy dawnego gimnazjum rozniósł się przeciągły gwizd. Klaus Enkel w jednej chwili wybudził się z płytkiego, nerwowego snu, otworzył oczy i niemal natychmiast wyskoczył z twardego wąskiego łóżka. Założył kalesony i koszulę, szybkim ruchem wygładził poduszkę, poprawił koc, naciągając materiał równo z krawędzią łóżka. Najdrobniejsze niedociągnięcie oznaczać mogło dodatkową służbę wartowniczą, zmniejszenie racji żywnościowej lub pozbawienie papierosów. Enkel ponownie poprawił koc i razem z resztą sekcji, z którą dzielił przerobioną na koszary pracownię geograficzną, ruszył na korytarz, w stronę łazienek. Drogę zagrodził mu kapral Borówka. - Enkel, natychmiast zgłosisz się do sierżanta Stedke. - Tak jest. - Enkel wyprężył się i skinął głową. - Czeka na ciebie w magazynie za garażami. Podczas gdy reszta kompanii tłoczyła się pod prysznicami, Enkel zbiegł schodami na parter i wyszedł z budynku. Minął wartowników, przeciął wysypany żwirem dziedziniec i skręcił w stronę garaży i magazynów. W miarę jak kolejne pułki wycofywały się do Warszawy pod naporem frontu białoruskiego, niemieckie dowództwo adaptowało na potrzeby wojska kolejne budynki. Ich kompania zajmowała dawne gimnazjum męskie, szkolny skład opału i salę gimnastyczną przerobiono na magazyny, służbowe mieszkania dla nauczycieli zajęli wyżsi oficerowie. Enkel minął szereg ciężarówek i wyszedł wprost na wejście do prowizorycznych magazynów. Coś było nie tak. Zwykle składu pilnowało dwóch ludzi, teraz przy drzwiach czekało sześciu wartowników i nieznajomy sierżant.

- Starszy strzelec Klaus Enkel. - Stuknął obcasami i wyprężył się przed podoficerem. Wartownicy rozsunęli się i Enkel wszedł do ciemnego magazynu. W półmroku widział tylko zarysy wielkich drewnianych skrzyń. Z prawej strony dostrzegł padający na ścianę słaby blask, jakby ktoś stojący pośród skrzyń posługiwał się latarką lub lampą. Przecisnął się między kartonami, których zawartości nie był w stanie rozpoznać. - Kto tam?! - w półmroku rozległ się rozgniewany głos sierżanta Stedkego. - Starszy strzelec Enkel! - Zbliżcie się, żołnierzu. Enkel wszedł w krąg światła rzucanego przez stojącą na skrzyni lampę. Sierżant Stedke czekał na niego w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał na piersi ryngraf żandarmerii polowej. Drugi, w cywilnej marynarce, stał nieco z boku, kryjąc się w cieniu. Enkel zbliżył się i zasalutował, kiedy jego wzrok przykuł kształt widoczny w głębi pomieszczenia. Coś wisiało przywiązane do belki przy suficie. Zmrużył oczy. - Żołnierzu, czy wiecie, kto to jest? - Stedke wskazał niedbale za siebie, w stronę wiszącego pod sufitem pakunku. - Nie rozumiem... - Do cholery, Enkel, macie rozpoznać tego parszywego zdrajcę! Klaus spojrzał na wykrzywioną ze złości twarz sierżanta. - Melduję, panie sierżancie, że w dalszym ciągu nie rozumiem, po co zostałem tu wezwany. Mężczyzna w cywilnej marynarce stanął w kręgu światła, podszedł do Enkela i beznamiętnym wzrokiem spojrzał mu w twarz. - Kapitan Gustaw Horst, tajna policja polowa. Dziś rano wartownicy ujawnili w magazynie zwłoki samobójcy. Zgodnie z procedurą do potwierdzenia w protokole tożsamości denata potrzebujemy dwóch świadków. Proszę przyjrzeć się zwłokom. Enkel powoli zbliżył się do wiszącego pod sufitem kształtu. Dopiero teraz mógł dostrzec, że to, co w pierwszej chwili wziął za pakunek, było ludzkim ciałem, powoli obracającym się wokół własnej osi. Delikatnie ujął zwłoki poniżej kolan, ostrożnie, jakby bał się sprawić zmarłemu przykrość, obrócił go twarzą do siebie. Zadarł głowę do góry. Pod belką, z szyją okręconą plecioną linką, wisiał Frink. Enkel gwałtownie odskoczył do tyłu. - Żołnierzu, czy rozpoznajecie tego człowieka? - To nie człowiek, to bydlę - po raz pierwszy odezwał się ten z ryngrafem. - Samobójstwo w obliczu zbliżającego się wroga to czyn niegodny żołnierza! To czyn niegodny Niemca! - Żołnierzu, zadałem wam pytanie?! Enkel nie był w stanie odwrócić wzroku od twarzy przyjaciela. Szeroko otwarte oczy wpatrywały się gdzieś w ciemność, przez wpółotwarte usta wystawał gruby język. Enkel poczuł, że zaraz zwymiotuje. Chciał uciekać. Wybiec z tego śmierdzącego smarem magazynu, byle dalej od niemożliwie spokojnego głosu kapitana policji, byle dalej od przekleństw sierżanta Stedkego i widoku nabrzmiałej twarzy mężczyzny, który był jego ostatnim przyjacielem na tej ziemi. Enkel wielokrotnie widział trupy, widział młode dziewczęta przecięte na pół serią z cekaemu, widział brzuchy rozerwane bagnetem, widział efekt wybuchu granatu w ciasnym zatłoczonym okopie. Teraz jednak wpatrywał się w martwą twarz przyjaciela i czuł, że dłużej tego widoku nie zniesie. - Żołnierzu! - W głosie kapitana policji usłyszeć można było cień zdenerwowania. Enkel skinął głową. - Tak - odpowiedział, całą swoją wolę skupiając na tym, aby spokojnie i wyraźnie wypowiadać poszczególne słowa. - To starszy szeregowy Herman Frink. - Znacie tego człowieka? - Służymy w jednej kompanii od czterdziestego trzeciego roku. - Doskonale. Sierżancie, proszę notować: ciało rozpoznał również starszy strzelec Klaus Enkel, urodzony... Zresztą szczegóły uzupełnimy później.

Stedke mruknął coś pod nosem, przystawił do skrzyni mniejsze pudło, usiadł i zabrał się do uzupełniania protokołu. Enkel przymknął oczy. To nie będzie trwało wiecznie. Nie każą mu przecież patrzeć na wiszące ciało w nieskończoność. Będzie koncentrował się na oddychaniu, pomyśli o czymś miłym, o czymś, co jest daleko stąd, daleko od linii frontu i tego przeklętego miasta, aż ten koszmar wreszcie się skończy i będzie mógł wyjść z magazynu. - Co tak stoicie, żołnierzu? Odetnijcie ciało. Enkel drgnął. - Żołnierzu, wydałem wam rozkaz! Enkel zaczerpnął powietrza i rozejrzał się. Machinalnie, jakby odwlekając moment, w którym będzie musiał dotknąć ciała, przesunął drewnianą skrzynię. Poprosił sierżanta żandarmerii o nóż, ukląkł na wieku. Przez chwilę na wysokości jego wzroku przesuwała się klamra u paska wisielca: Bóg jest z nami. Enkel przymknął oczy i zwalczył odruch wymiotny. Dziękował opatrzności, że niczego jeszcze tego ranka nie jadł. Wyprostował się i stanął twarzą w twarz z Frinkiem, wesołym, czasem szalonym Frinkiem, który nigdy nie tracił dobrego humoru i nadziei, że wszystko się jakoś ułoży, że nieprzyjacielskie natarcie uderzy w sąsiednie pozycje, że w czasie ich warty na wysuniętym przyczółku radziecka artyleria akurat zrobi sobie przerwę w ostrzale, że bezimienne ukraińskie miasteczko, które przyjdzie im zająć, nie będzie bronione przez wroga. Bezczelny, wiecznie uśmiechnięty Frink. Blady, z zastygłymi oczyma i strużką śliny wypływającą z ust. Horst powoli chodził wokół wiszącego ciała, obserwował starania Enkela, który usiłować przeciąć linkę, i jednocześnie dyktował sierżantowi treść protokołu. - Sierżancie - wtrącił się Horst - jaką opinią cieszył się w waszej sekcji ten żołnierz? - Frink? - Stedke podniósł wzrok znad protokołu. - To był... wariat. - Wariat? - Policjant odwrócił się i spojrzał z góry na sierżanta. - Co to znaczy? - Nikt nie wiedział, co siedzi w jego głowie. Frink miał za nic wszystkie regulaminy, robił, co chciał, wielokrotnie naruszał dyscyplinę. Sam wielokrotnie go ukarałem... - Wielokrotnie naruszał regulamin, ale wciąż służył w waszym pułku? Dlaczego nie przenieśliście go do kompanii karnej? - Frink był szalony również w walce - niechętnie przyznał Stedke. - Nie bał się niczego. - Chce pan powiedzieć, że zmarły był odważnym żołnierzem. Dlaczego więc mimo długiej służby wciąż pozostawał w stopniu starszego strzelca? - Bo był pedałem - wtrącił się do rozmowy żandarm, który stał obok. - Słyszałem co nieco o jego upodobaniach. Enkel, ostrożnie trzymając się ramienia martwego Frinka, przeciął w końcu linkę i ciało wisielca upadło na ziemię, a on sam niemal stracił równowagę. Zeskoczył ze skrzyni i spojrzał pytająco na kapitana Horsta, chcąc jak najszybciej opuścić magazyn. Bał się, że jeszcze minuta spędzona nad ciałem przyjaciela, a zupełnie się załamie. - Zdejmijcie z niego mundur - rozkazał kapitan policji polowej. - Nie pochowamy go przecież. Może i ten Frink był odważnym żołnierzem, ale skończył jako samobójca. Klaus Enkel ukląkł przy zwłokach, starając się nie patrzeć na nieruchomą, stężałą twarz Frinka, i odpinał kolejne guziki koszuli przyjaciela. Miał nadzieję, że w półmroku nikt nie dostrzeże łez spływających mu po twarzy. Z kieszeni na piersi zmarłego wypadł papieros. Enkel odruchowo sięgnął po niego i schował do kieszeni. - Sugeruje pan - kapitan zwrócił się do sierżanta żandarmerii - że zmarły wykazywał skłonności homoseksualne. Wie pan, co to znaczy? Homoseksualiści uznawani są za niegodnych służby w niemieckich formacjach zbrojnych. Stawia pan w bardzo niekorzystnym świetle pułkownika Handkego, który pańskim zdaniem, tolerował w swoim pułku osobę niegodną służby. - Mówię tylko to, o czym wszyscy wiedzieli - wycedził żandarm. - Frink był pedałem. Powie to panu każdy w tej kompanii.

- Wiedział pan wcześniej, że zmarły wykazywał skłonności homoseksualne. Zgłosił to pan swoim przełożonym? Czy w aktach znajdę notatkę w tej sprawie? A pan? - Horst zwrócił się w stronę siedzącego przy lampie Stedkego. - Był pan przełożonym zmarłego. Zauważył pan coś, co może potwierdzić pogłoski o skłonnościach Frinka? - Zgodnie z regulaminem... - stęknął sierżant. - Zgodnie z regulaminem, gdyby zaobserwował pan takie skłonności, natychmiast złożyłby pan meldunek swoim zwierzchnikom, mam rację? Skoro meldunku nie było, możemy więc uznać, iż pogłoski, o których wspomniano, nie mają żadnego uzasadnienia, mam rację? Frink był żołnierzem, który w obliczu spodziewanego wrogiego natarcia nie wytrzymał psychicznie i popełnił samobójstwo. Czyn, jakiego się dopuścił, jest niegodny honoru żołnierza, dlatego Frink zostanie pośmiertnie zdegradowany, a pochówek przeprowadzimy szybko i dyskretnie, tak aby nie nadwerężać morale naszego pułku. Sierżancie Stedke, proszę o protokół. Kapitan Horst przesunął lampę, pochylił się nad arkuszem papieru, szybko przeczytał treść protokołu i złożył swój podpis. Wyprostował się, schował pióro do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Żołnierzu! Nic wam nie jest? Enkel zagryzł wargę do krwi. - Melduję, że wszystko w porządku. Proszę o zgodę na oddalenie się. - Jako osoba, która potwierdziła tożsamość samobójcy, musicie podpisać się pod protokołem. Zaraz po tym możecie wrócić do swoich zajęć. Enkel podszedł do skrzyni, wziął od sierżanta ołówek, podpisał się pod protokołem, stuknął obcasami i skierował się do wyjścia. Zgodnie z planem niecałą godzinę po zakończeniu nadawania rozpoczęto akcję przenoszenia radiostacji. Aparat typu A1 ważył około dziesięciu kilogramów i mieścił się w większej walizie. Radiostacja pobierała duże ilości energii, co powodowało częste przegrzewanie się transformatora, dlatego zawsze potrzebny był jeden zapasowy. Całość sprzętu podzielili na trzy części i rozmieścili w pakunkach, które nie wzbudzały podejrzeń na ulicy. Chlebowski, który o wyznaczonej godzinie zapukał do mieszkania na poddaszu, wszedł do pozbawionego światła przedpokoju i odebrał z rąk ciemnowłosej dziewczyny pękatą aktówkę, w której mieściły się części aparatu radiostacji. Nigdy wcześniej nie widział tej dziewczyny, lecz podejrzewał, że była to radiotelegrafistka. Bez słowa odebrał aktówkę i wyszedł na ulicę. Było późne popołudnie, ale upał jeszcze nie zelżał. Chlebowski odpiął guzik koszuli i z miną urzędnika wracającego po pracy do domu ruszył ustaloną trasą. Mógł nie nadawać się na obserwatora, ale jego nieporadny wygląd, nieco przygarbiona sylwetka i grube okulary nie wzbudzały podejrzeń. Wiedział, że kilkanaście metrów za nim porusza się jego obstawa. Przez nikogo nie niepokojony, po czterdziestu minutach znalazł się na ciasnym wybrukowanym podwórku na tyłach trzypiętrowej kamienicy przy Hożej. Zgodnie z instrukcją skręcił w stronę oficyny pełniącej funkcje stróżówki. Zapukał trzy razy. W pomieszczeniu panował półmrok, przez zabite deskami okna nie wpadał najmniejszy promień światła, tylko zawieszona na ścianie karbidowa lampa rzucała blask na twarze siedzących przy stole. Antoni rozpoznał Czarnego i Irenę, oprócz nich w pomieszczeniu czekało jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich na widok Chlebowskiego uśmiechnął się złośliwie. - Proszę, oto nasz kowboj. - Zamknij się - warknął Czarny. - Antoni, miałeś po drodze jakieś problemy? - Żadnych. - Za pół godziny powinna dotrzeć tu Hanka. Rzeczywiście, po niespełna trzydziestu minutach rozległo się trzykrotne pukanie i do stróżówki wślizgnęła się jasnowłosa dziewczyna, która swoją część aparatu przyniosła w skórzanym plecaku. Czarny skinął głową i spojrzał na zegarek. Czekali już tylko na ostatniego kuriera.

Antoni siedział pod ścianą, co jakiś czas ukradkiem spoglądał na Irenę. Ta w końcu odpowiedziała na jego spojrzenie i uspokajająco skinęła głową. Wiedział, że łączniczka już słyszała o incydencie z niemieckim wywiadowcą, i miał nadzieję, że rozumiała, iż zrobił to, co było konieczne. Minęło pół godziny, później kolejne, ale trzeci kurier wciąż nie pojawił się w wyznaczonym miejscu. Czarny coraz częściej zerkał na zegarek. - Jeżeli Zośka wpadła, nie możemy dłużej tu zostać - odezwał się w końcu jeden z nieznanych Chlebowskiemu mężczyzn. - Zostaniemy tu tak długo jak trzeba - twardo odpowiedział Czarny. - Przygotowanie nowej lokalizacji kosztowało nas zbyt wiele wysiłku. Zośka zaraz tu będzie. Ktoś trzykrotnie zastukał w drzwi. Irena niemal poderwała się z miejsca, ale w progu stał mężczyzna z czapką głęboko naciągniętą na oczy. Przybysz wszedł do środka i zdjął nakrycie głowy, odsłaniając rudą czuprynę. Chlebowski natychmiast wstał, podszedł do drzwi, odwrócił głowę, starając się nie patrzeć na rudowłosego. Położył dłoń na klamce. - Antoni, nie pozwoliłem ci wychodzić. - Czarny zerwał się z krzesła. - Wracaj! Chlebowski zatrzasnął za sobą drzwi, przeciął podwórko i wszedł w bramę. Dopiero tam się zatrzymał. Usłyszał, że ktoś za nim idzie. - Co ty robisz? - Czarny chwycił go za poły marynarki, potrząsnął, rzucił o ścianę. - Co ty, do diabła, wyprawiasz? - Nie wiedziałem, że on tam będzie. - Myślisz, że to jakaś zabawa? Że to jak z twoim pisaniem, skoro dziś ci nie idzie, możesz odsunąć pióro i odłożyć sprawę do jutra? Mijający bramę przechodzień zwolnił, spojrzał w głąb ciemnego korytarza na dwóch szamoczących się mężczyzn. Czarny puścił Chlebowskiego, ale kiedy znów na ulicy zrobiło się pusto, popchnął go w stronę podwórka. Nie wrócili jednak do oficyny, tylko weszli na ciemną klatkę schodową. - Co ty wyprawiasz? Najpierw ten numer na ulicy, teraz to? Antoni, to jest wojna! Niedługo to miasto zamieni się w pole bitwy. Ruscy czekają już tylko na rozkaz, aby uderzyć na niemieckie pozycje, od tygodnia bombardują dworce i przęsła kolejowe, my mamy stan podwyższonej gotowości, a w każdej chwili może paść sygnał do walki. To nie będzie trwało w nieskończoność, w końcu ktoś zaatakuje, a wtedy rozpęta się tu prawdziwe piekło. Tymczasem ty urządzasz sobie jakieś przedstawienia, ryzykujesz powodzenie całej akcji, teraz chcesz wybierać, z kim masz pracować, a z kim nie. - Tam, na ulicy, zrobiłem to, co do mnie należało. Tamten facet miał przy sobie aparat nasłuchowy. Minął twoich obserwatorów i podszedł pod kamienicę. W każdej chwili mógł ustalić pozycję radiostacji. - Mógł cię zastrzelić! Mogłeś wpaść i wsypać całą grupę! - Nie mogłem czekać, aż Niemiec ustali miejsce nadawania. Wtedy stracilibyśmy radiostację, a w ręce gestapo wpadłaby cała komórka. - Antoni - Czarny ściszył głos - wiesz, że cię szanuję. Znamy się długo i wiem, na co cię stać. Zawsze byliśmy zadowoleni z twojej pracy. Dzisiaj jednak powinienem postawić cię pod sąd za złamanie dyscypliny. To był błąd, że zgodziłem się na twój udział w akcji... Czarny odwrócił się. Ktoś biegł przez podwórko. Konspirator sięgnął pod marynarkę, ale w drzwiach pojawiła się Irena. - Kurierka dotarła - gorączkowo wyszeptała łączniczka. - W Śródmieściu Niemcy urządzili łapankę, musiała zmienić trasę i odczekać godzinę w bezpiecznym miejscu. Czarny uśmiechnął się z ulgą. - W takim razie przechodzimy do kamienicy. Przygotujemy lokal i ustalimy plan działania na najbliższe godziny. Antoni - Czarny odwrócił się w stronę Chlebowskiego - ty zaczekasz w oficynie.

Irena wbiegła na schody, Czarny przeszedł przez podwórko, upewniając się, czy obstawa lokalu zajęła swoje pozycje. Chlebowski wrócił do pustej już stróżówki. Usiadł na krześle pod ścianą. Czuł, że Czarny mu nie ufa, że dowódca naprawdę żałuje swojej zgody na jego udział w przenoszeniu radiostacji. Wiedział, że zrobił wszystko jak należy, ale nie spodziewał się, aby Czarny kiedykolwiek zlecił mu coś więcej niż napisanie kolejnego tekstu. Nie pozwolił mu nawet przejść z resztą oddziału do kamienicy, nakazując czekać w mieszkaniu stróża. Spojrzał na zegarek. Skoro Czarny nie chciał go w swoim oddziale, postanowił wracać do domu. Wstał i otworzył drzwi. Przeszedł przez podwórko. Kamienice otaczające ciasny wybrukowany plac wyglądały na uśpione. Gdzieś z oddali dobiegło echo przejeżdżającego tramwaju. Odetchnął głęboko rześkim wieczornym powietrzem i ruszył w kierunku bramy. Nie miał szans dotrzeć do swojego mieszkania przed godziną policyjną, ale w ostatnich tygodniach niemiecka aktywność po dwudziestej znacznie zmalała. Cała Warszawa czekała na to, co miało nastąpić, i hitlerowcy obawiali się patrolować miasto wieczorami. Postawił kołnierz marynarki, wsunął ręce w kieszenie i ruszył do bramy. Gdzieś w górze, całkiem blisko, coś zatrzepotało, może jakiś ogłupiały ptak zagubił się w szczelnym kordonie zacienionych kamienic. Chlebowski zatrzymał się i zadarł głowę, na tle nieba dostrzegł rozpostarty czarny kształt, zbyt wielki jak na gołębia. Usłyszał cichy jęk i coś miękko, z nieprzyjemnym mlaśnięciem, uderzyło o bruk tuż pod jego stopami. Odskoczył do tyłu. Zamarł przerażony, po chwili podszedł bliżej i pochylił się. U jego stóp na bruku leżała kobieta. Nienaturalnie odchylona do tyłu głowa próbowała odwrócić się w jego stronę, widział jej przerażone, rozbiegane spojrzenie i szeroko otwarte usta, łapczywie łapiące powietrze. Jedno ramię leżało odgięte za plecami, układając się tak, jak nie pozwalają ludzkie stawy, drugie niemal sięgało butów Chlebowskiego, rozcapierzone palce jak oszalałe drapały bruk. Stopy kobiety drżały, unosząc się nieco nad ziemią. Chlebowski padł na kolana, dotknął twarzy kobiety, jej palce chwyciły jego dłoń. Teraz ją rozpoznał. Ciemnowłosa, która wręczyła mu aktówkę z częściami radiostacji. Zosia. Radiotelegrafistka. Usłyszał, jak za jego plecami ktoś biegnie przez podwórko. - Antoni? Odwrócił głowę. Tuż za nim stała Irena. - Antoni? Co się stało? - Nie wiem. Ona... Po prostu upadła z wysokości na bruk! Irena kucnęła obok niego, pochyliła się nad ranną, która drżała coraz bardziej. Zosia umierała, w pełni zdając sobie z tego sprawę. Patrzyła oszalałym wzrokiem raz na Chlebowskiego, raz na Irenę, prosząc spojrzeniem o pomoc. Z jej ust wydobywał się narastający jęk. - Boże. - Irena zakryła dłonią usta. - Boże... Co my zrobimy? - Biegnij po pomoc. - Gdzie? - Sprowadź Czarnego! Musimy wezwać lekarza. Irena zerwała się z miejsca i pobiegła do klatki schodowej. Chlebowski spróbował uwolnić swoją dłoń, ale palce Zosi zaciskały się coraz mocniej, jakby ręka, którą ściskały, była jedynym elementem utrzymującym ją przy życiu. Usta rannej drżały coraz bardziej, jęk przeszedł w wibrujące, tłumione zawodzenie. Chlebowski pochylił się, oparł wolną dłoń o nagrzany bruk, przysunął ucho do ust radiotelegrafistki. Kobieta chciała coś powiedzieć. - Wytrzymaj jeszcze chwilę - odezwał się cicho. - Zaraz sprowadzimy pomoc.

Zosia drżała, ze wszystkich sił próbując coś powiedzieć. Chlebowski zamknął oczy i skupił się na dźwiękach dochodzących z unoszącej się w panicznym oddechu piersi. W końcu zrozumiał. - Dziennik - wycharczała Zosia, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczyma. - Dziennik... Dziennik... Dziennik... Z kamienicy wybiegło dwóch mężczyzn. Po chwili nad ciałem umierającej radiotelegrafistki nachylał się Czarny i ktoś jeszcze, kogo Antoni nie znał. - Co się stało? - Czarny wbił spojrzenie w Chlebowskiego. - Przechodziłem przez podwórko, kiedy ona po prostu upadła obok mnie. Musiała wypaść z okna. A może spadła z dachu? Wysłaliście kobietę, żeby montowała antenę? - Antenę zamocujemy dopiero jutro - odezwał się nieznany Chlebowskiemu mężczyzna. - Dziś sprawdziliśmy jedynie działanie transformatora. - Nie możemy jej tu zostawić. - Czarny rozejrzał się dokoła. - Jeszcze chwila i zaalarmuje całą okolicę. - Nie pozwolę ci jej przenosić. - Wolna dłoń Chlebowskiego zacisnęła się na ramieniu dowódcy. - Ona ma złamany kręgosłup. Może tego nie przeżyć. - Jeżeli przez jej krzyki zdekonspirujemy naszą nową lokalizację, nikt z naszej grupy może nie przeżyć - odpowiedział twardo Czarny. - Przeniesiemy ją do oficyny. Stróż jest zaufanym człowiekiem. Stefan, pomóż mi ją podnieść! Stefan chwycił nogi radiotelegrafistki w kostkach i powoli je uniósł. Zosia zawyła dziko i skręciła się jak wąż. - Nie tak - syknął Chlebowski. - Zdejmijcie drzwi ze stróżówki. Przeniesiemy ją na drzwiach. Czarny wraz ze Stefanem pobiegli w stronę oficyny, po chwili wrócili ze zdjętymi z zawiasów drzwiami. Położyli je tuż za plecami radiotelegrafistki. - Teraz ją przesuniemy. - Czarny uklęknął nad głową rannej, wsunął dłonie pod jej ramiona. - Antoni, musisz ją puścić! - Nie dam rady. Trzyma mnie zbyt mocno. Irena nachyliła się nad dłonią Zosi. Po chwili uznała, że aby uwolnić rękę Chlebowskiego, musieliby wyłamać palce rannej. - Raz... Dwa... Trzy... Unieśli Zosię i płynnym ruchem przesunęli jej ciało na drzwi. Czarny i Stefan dźwignęli prowizoryczne nosze, i ruszyli w stronę oficyny. Chlebowski szedł tuż obok, blisko, wciąż uwięziony w rozpaczliwym uścisku dłoni radiotelegrafistki. - Cholera - warknął przez zęby Stefan. - Nie wejdziemy z tymi drzwiami do środka. Nie zmieścimy się. - Weźmiemy ją na ręce - zarządził Czarny. - Nie możemy. - Antoni spojrzał na swojego dowódcę. - Dziewczyna najprawdopodobniej złamała kręgosłup. - Zaraz zaalarmujemy całą kamienicę. - Stefan spojrzał ze złością na Chlebowskiego. - Musimy położyć ją w stróżówce! Czarny skinął na Stefana, delikatnie położyli drzwi na bruku i mimo protestów Chlebowskiego wzięli dziewczynę na ręce. Zosia wiła się z bólu, syczała, rzucając wokół wystraszone spojrzenia i jeszcze mocniej ściskała dłoń Antoniego. Stefan ostrożnie przeniósł dziewczynę ponad progiem, Czarny zajął się drzwiami i szybko osadził je na zawiasach. Irena uprzątnęła stojące pod ścianą łóżko, przygotowując miejsce dla wijącej się z bólu radiotelegrafistki. Antoni przyklęknął na podłodze, czując na dłoni coraz silniejszy uścisk szczupłych palców dziewczyny. Czarny podszedł do okna, uchylił zasłonę, zlustrował kamienicę po drugiej stronie podwórka. - Mieliśmy szczęście - mruknął. - Wygląda na to, że nikt nas nie zauważył.

- Musimy wezwać lekarza. - Antoni wpatrywał się w szeroko otwarte oczy Zosi. Jej twarz, wciśnięta policzkiem w poduszkę, była tuż przed nim, na wysokości jego wzroku. Lipcowy wieczór był ciepły, ale dziewczyna wciąż dygotała. W stróżówce zapanowała cisza, przerywana tylko świszczącym oddechem radiotelegrafistki. - Musimy wezwać lekarza - powtórzył Chlebowski, z trudem odrywając wzrok od niemego spojrzenia dziewczyny i oglądając się ponad ramieniem na Czarnego. - Musimy jej pomóc, zanim będzie za późno. Czarny opuścił głowę. - Dla niej już jest za późno. - O czym ty, do diabła, mówisz? Wyślij kogoś po lekarza, nie możemy stracić ani minuty... - Antoni, nie możemy wezwać tu nikogo. Nie mogę ryzykować życia moich ludzi i zdekonspirowania radiostacji. To prawdziwy cud, że nikt nas tu jeszcze nie nakrył. - Pozwolisz jej umrzeć? - Odpowiadam za cały oddział i powierzoną nam radiostację. Zosi nikt już nie jest w stanie pomóc. Ma złamany kręgosłup. To nie potrwa długo. Palce radiotelegrafistki gwałtownie rozprostowały się, a w chwilę później zacisnęły, jej paznokcie wpiły się w dłoń Antoniego, ale ten nie cofnął ręki. Wciąż klęcząc, oparł się wolnym ramieniem o łóżko i patrzył z bliska w szare oczy, w których dostrzegał bezgraniczny strach i nieme wołanie o pomoc. Słyszał za swoimi plecami cichy płacz Ireny, ciężki oddech Stefana i kroki Czarnego, który nerwowo przemierzał stróżówkę. Wszyscy czekali na śmierć, która przyszła dopiero nad ranem. Ciałem Zosi targnął dreszcz, palce, teraz już nieco osłabłe, zacisnęły się mocniej, do białości, oczy rozbłysły nienaturalnie, by zaraz zmętnieć i pogrążyć się we mgle. Antoni przymknął powieki i zmęczony oparł czoło o brzeg łóżka. Po długiej chwili podniósł się z klęczek i wolną dłonią rozprostował palce dziewczyny, uwalniając się z jej uścisku. Czarny, patrząc przekrwionymi z niewyspania oczami, stał pod ścianą, z zaciśniętą szczęką, i wytrzymał oskarżycielskie spojrzenie Chlebowskiego. Irena wciąż łkała cicho, po całej nocy brakowało jej już łez, siedziała przy stole i ocierała opuchnięte powieki wymiętą chusteczką. Stefan stał po przeciwnej stronie pomieszczenia, patrząc raz na Irenę, raz na swojego dowódcę, unikając wzrokiem nieruchomo leżącej radiotelegrafistki. Z jego twarzy niczego nie dało się wyczytać, raz po raz skubał palcami krótko przycięte wąsiki i nerwowo poprawiał włosy. Widać było, że najchętniej opuściłby przybudówkę, ale bez rozkazu Czarnego nie miał odwagi tego zrobić. - Zajmiecie się nią? - Chlebowski przeniósł spojrzenie z Czarnego na Stefana, by znów spojrzeć na swojego dowódcę. - Zatroszczycie się o ciało? - Nie martw się. - Czarny skinął głową. - Przeniesiemy ją w bezpieczne miejsce i zajmiemy się pochówkiem. Będzie miała prawdziwy pogrzeb, z księdzem i mszą. Chlebowski bez słowa podszedł do drzwi. - Gdzie idziesz? - Irena zerwała się z miejsca. - Trwa jeszcze godzina policyjna! Antoni wyszedł ze stróżówki i cicho zamknął za sobą drzwi. Niebo nad Warszawą było jeszcze czarne, ale z drzew po drugiej stronie ulicy dobiegał już koncert ptasich śpiewów. Odetchnął ciepłym sierpniowym powietrzem i zmęczony ruszył w kierunku domu. Zaraz po śniadaniu siódma kompania pułkownika Handkego przystąpiła do codziennych zajęć zmierzających do podniesienia ducha bojowego i morale żołnierzy: wyznaczeni przez kaprali funkcyjni przynieśli z magazynu wiadra, miotły i kosz starych szmat, a sierżant Stedke rozdzielił prace między poszczególne drużyny. Kapral Borówka chodził pośród klęczących na lśniącej od nadmiaru wody posadzce żołnierzy i uważnie obserwował ich pracę. Stary frontowy wyga dobrze wiedział, że wojsko nigdy nie może się nudzić, szczególnie w oczekiwaniu na wrogie natarcie. Wielogodzinna musztra, powtarzane do znudzenia czyszczenie broni, nieustanne sprzątanie koszar czy niemal codzienne przerzucanie jednostki na kilka godzin w okolice umocnień nad rzeką sprawiały, że kompania była zbyt zmęczona, by myśleć o pancernej radzieckiej szpicy, która

sięgała prawobrzeżnej Warszawy, czy o samolotach z czerwoną gwiazdą na skrzydłach, bezkarnie przelatujących nad miastem. Z założonymi do tyłu rękoma przechadzał się korytarzem, ciężko stąpając między zgarbionymi sylwetkami żołnierzy i wiadrami z wodą. Kapral Borówka dotarł do ściany, obrócił się na pięcie i w milczeniu lustrował pracującą drużynę. Wyraźnie coś było nie tak. Poprawił pas, obciągnął bluzę munduru i szybkim krokiem ruszył w stronę schodów. Dopadł do drzwi za załomem korytarza, ostrożnie nacisnął klamkę i wytężył słuch. Usłyszał cichy plusk. - Enkel! Jesteście tam? - Tak jest, panie kapralu - doszło go z jednej spośród kabin odgrodzonych od siebie drewnianym przepierzeniem. Borówka wszedł do łazienki, ruszył wzdłuż rzędu kabin. Zza pomalowanych na biało drzwi usłyszał tłumiony odgłos wymiotów i ciche splunięcie. - Enkel, dobrze się czujecie? - Melduję, panie kapralu, że coś mi zaszkodziło. - Nikt inny nie zgłaszał dolegliwości po śniadaniu. Powinniście zgłosić się do doktora. - Nic mi nie jest, panie kapralu. - Otwórzcie drzwi! Zawiasy zaskrzypiały cicho i kapral Borówka spojrzał wprost w bladą twarz i zaczerwienione oczy starszego szeregowego Klausa Enkela. - Nie wyglądacie najlepiej, żołnierzu. Enkel otarł spływającą z kącika oka łzę, pociągnął głośno nosem. - Nic mi nie jest. Wyrzuciłem z siebie to świństwo i już czuję się lepiej. Borówka skinął głową i uważnie przyjrzał się swojemu podwładnemu. - Dołączyć do reszty drużyny - zarządził. - Jeżeli znów się źle poczujecie, natychmiast meldować. - Tak jest, panie kapralu. Enkel odetchnął głęboko, starając się wyrzucić z płuc odór strachu i wymiocin, których kwaśny smak czuł w ustach. Wciąż miał przed oczyma napuchniętą twarz Hermana, jego wysunięty język i szeroko otwarte oczy. Jak automat przeszedł przez korytarz, opadł na kolana przy pierwszym z brzegu wiadrze, zamoczył szmatę i ze wszystkich sił zaczął trzeć posadzkę. Za plecami usłyszał ciche syknięcie. Odwrócił głowę. - Byłeś dziś w magazynie - Herman Fride odezwał się znad mokrej szmaty. - Co się tam, do cholery, stało? Enkel nie odpowiedział, gwałtownym ruchem ponownie zamoczył szmatę, rozlewając wokół siebie strumienie wody, z impetem naparł na posadzkę, szorując ją gwałtownymi, krótkimi ruchami. Wyżął szmatę, przesunął wiadro i znów zabrał się do pracy. - Enkel, do cholery - syknął Fride. - Byłeś w magazynie, tak czy nie? Kręcili się tam ci z żandarmerii? Powiedz, do cholery, co się stało? Enkel w dalszym ciągu milczał. - Klaus, proszę, powiedz, co tam się stało. - Fride zbliżył się ze swoim wiadrem, uważnie obserwując spacerującego korytarzem kaprala Borówkę. - Miałem w nocy służbę przy drzwiach magazynu, jeżeli coś zginęło, w pierwszym szeregu będę witał nadchodzących Ruskich! - Nic nie zginęło. - Enkel bezwiednie szorował podłogę, którą czyścił dzień wcześniej, tak samo jak przed dwoma dniami, i którą najprawdopodobniej będzie mył też jutro, o ile wcześniej radzieckie uderzenie nie przełamie Wisły, a nurkujące spod osłony chmur szturmowce z czerwoną gwiazdą nie zasypią ich pozycji bombami. - Jesteś pewien? Widziałem, jak wokół budynku kręcili się ci z żandarmerii. - Jestem pewien. Fride? - Tak? - Powiedziałeś, że miałeś służbę przy wejściu do magazynu. Całą noc?

- Tak. - Rozmawiałeś z Frinkiem? - Nie. - Widziałeś go? Miał mieć dodatkową nocną wartę przy magazynie. - To niemożliwe. - Fride pokręcił głową. - Nie było go tam. Enkel zdębiał. - Frinka nie było na warcie? Jesteś pewien? - Byłem tam aż po świt. Nie było go przy drzwiach, na tyłach ani przy samochodach. Frink nie miał służby tej nocy. Powiedz lepiej, za czym węszyli żandarmi. Pytali cię może o te konserwy... - Nie martw się, Fride, żandarmerii nie interesował stan naszych zapasów - spod ściany po drugiej stronie korytarza usłyszeli czyjś szyderczy szept. Enkel podniósł wzrok i zobaczył Bommela, klęczącego w kałuży wody z wysoko podwiniętymi rękawami. Jego okrągłą, czerwoną twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. - Żandarmi nie interesowali się inwentaryzacją naszych konserw - mówił dalej Bommel, świadomy, że jego słów słuchają wszyscy dokoła. Kapral Borówka stal teraz po drugiej stronie korytarza i nawet Plischke, zawsze pierwszy w wykonywaniu wszelkich rozkazów, zastygł w bezruchu z mokrą szmatą w ręce. - Oni oglądali coś zupełnie innego, prawda, Enkel? Ty dobrze wiesz, co tak bardzo zaciekawiło żandarmerię. Enkel tarł szmatą lśniącą od wody posadzkę, nie zważając na przemoczone spodnie i zaczerwienione palce. - Nasz szalony przyjaciel Herman Frink zawisł w magazynie jak bombka na choince. Widziałeś go, Enkel, prawda? Kto teraz zajmie się naszym Klausem, kiedy Frinka nie ma już wśród nas? Kto będzie chronił małego Klausa, kiedy ogrodnik zakopie Frinka w parku po drugiej stronie ulicy? Enkel starał się nie słuchać, całą swoją uwagę skupiając na szybkich kolistych ruchach dłoni zaciśniętej do bólu na kawałku szmaty. - Powiedz, Enkel, jak on wyglądał? Był tak samo słodki i przystojny jak za życia? Mówią, że wisielec w ostatniej chwili przed śmiercią traci panowanie nad swoim ciałem. Powiedz, Enkel, czy Frink zapaskudził sobie... Enkel zerwał się z kolan, chwycił stalowe wiadro do połowy wypełnione wodą i cisnął nim w kierunku Bommela. Kubeł uderzył tamtego w ramię, ale zanim Bommel otrząsnął się z zaskoczenia, Enkel był już przy nim, z impetem powalił go na ziemię i skierował pięść w jego szczękę. Poślizgnął się przy tym na mokrej posadzce, ale zdołał się utrzymać na leżącym Bommelu, raz za razem wymierzając szerokie ciosy. Z rozbitego nosa Bommela buchnęła krew. Lewa dłoń Enkela zacisnęła się na szyi przeciwnika, prawa pięść zatoczyła koło, ale nie opadła w miażdżącym uderzeniu: ktoś chwycił go za nadgarstek, ktoś inny szarpnął do tyłu, trzymając za kołnierz koszuli. - Czy wyście powariowali?! - po korytarzu niósł się ryk kaprala Borówki. - Obaj staniecie przed sądem wojennym! Jedni żołnierze odciągnęli wymachującego pięściami Enkela do tylu, inni przytrzymali żądnego rewanżu Bommela, który z nosem spływającym krwią usiłował podnieść się z podłogi. - Obaj zostaniecie rozstrzelani! - grzmiał Borówka, miotając się między zdyszanym Enkelem a coraz bardziej zakrwawionym Bommelem. - Rosjanie zajmują pozycję do przełamania naszych linii, a wy bierzecie się za łby! Nie zasługujecie na mundur, który nosicie! Enkel, przyduszony ramieniem jednego z kolegów, zdyszany i zlany potem, zaniechał walki, bezwładnie osuwając się na ziemię. - Zabiję cię - zdołał odczytać z ruchu warg klęczącego po drugiej stronie korytarza Bommela, którego przytrzymywało dwóch innych żołnierzy. - Nie wiem, ile czasu mi to zajmie, ale cię zabiję!

Budynek dawnego gimnazjum, teraz punkt zakwaterowania kompanii porucznika Handkego, liczył sto osiemdziesiąt kroków długości. Potem ogrodzenie od strony ulicy, kamienny murek zwieńczony stalowymi prętami - sześćdziesiąt kroków, plac manewrowy ograniczony budynkiem magazynu - kolejne czterdzieści trzy kroki. Prosta między magazynem a rogiem koszar - pięćdziesiąt dwa kroki. Dokładnie na sto piętnastym kroku długości budynku, przy dwunastym okrążeniu, Klaus Enkel potknął się i zarył kolanami w wysypaną żwirem ziemię. Grube krople potu spłynęły mu na powieki, zaciągając oczy mgłą. - Wstawać, Enkel, natychmiast wstawać! - zagrzmiał sierżant Stedke. - Zostało wam dwadzieścia osiem okrążeń! Enkel powoli podniósł się z kolan, uniósł karabin nad głowę, ruszył do przodu, głośno odliczając kolejne kroki. Sierżant pilnował, aby ich liczba zgadzała się na poszczególnych punktach kontrolnych: na rogu budynku od strony ulicy, na całej długości ogrodzenia i przy magazynie, co świadczyć miało o zachowaniu równego tempa biegu i nieociąganiu się w wykonywaniu wymierzonej kary. Końcem, a zarazem początkiem kolejnej rundy było wejście do koszar, a dotarcie do tego punktu wiązało się z serią czterdziestu przysiadów. - Szybciej, żołnierzu! Szybciej! Uniesiony nad głową karabin ciążył coraz bardziej, wypełniony amunicją plecak ocierał ramiona, dół pleców pulsował piekącym bólem. Kolejne okrążenie w rytm pokrzykiwań sierżanta Stedkego. Enkel zdawał sobie sprawę, że i tak miał wiele szczęścia. Była pełnia lata, od dawna nie padało i grunt wokół koszar wysechł spieczony słońcem. Gdyby gdzieś w pobliżu znajdowała się błotnista łąka lub świeżo zaorana wilgotna ziemia, zarządzono by karną musztrę w pełnym umundurowaniu, z kilkoma dodatkowymi cegłami w plecaku. Przez dwie lub trzy godziny wykonywałby komendę: padnij - powstań, przesuwając się w błocie na plecach lub brzuchu. Po wszystkim musiałby doprowadzić całe wyposażenie do idealnej czystości, co zostałoby sprawdzone na specjalnie ku temu zwołanym porannym apelu, a gdyby jeden z podoficerów badających zaostrzoną zapałką gwoździe przy podeszwach żołnierskich pionierek znalazł choćby grudkę błota, sprawa zakończyłaby się aresztem lub sądem polowym. Kuchnia zaczynała właśnie wydawanie ostatniego posiłku, ale Stedke z sadystyczną przyjemnością zrezygnował z kolacji, by dopilnować wymierzania kary za naruszenie dyscypliny w oddziale. Wolał położyć się spać głodny, ale ze świadomością spełnienia żołnierskiego obowiązku, który z całą surowością nakazywał mu tępić wszelkie przejawy niesubordynacji. Enkel co rusz wycierał spocone czoło uniesionym w górę ramieniem, ale w końcu wciąż spływające słone krople zalały mu oczy. Regulaminowo zapięty kołnierz bluzy wrzynał się w szyję, uniemożliwiając swobodne oddychanie. Wojskowe buty potykały się na żwirze. Kolejny nawrót przy ogrodzeniu i kolejny bolesny upadek. - Wstawać, żołnierzu! - Oślepiony potem Enkel usłyszał głos sierżanta z bliska, poczuł nawet zapach jego wody kolońskiej. - Jeżeli będzie trzeba, zdechniecie na tym podwórku, a ja sam osobiście pochowam was pod płotem, ale dopilnuję, żebyście zrozumieli swój błąd! Najmniejszy nawet przejaw naruszenia dyscypliny powinien być karany śmiercią! Zasługujecie na rozstrzelanie, Enkel. Macie szczęście, że potrzebujemy każdego żołnierza i niedługo będziecie mogli udowodnić swoją przydatność niemieckiej armii i oddanie naszej faszystowskiej ojczyźnie, ale teraz podnosić swoją zawszoną dupę z ziemi i biegiem marsz! Po czterdziestu okrążeniach Enkel mógł się tylko bezgłośnie modlić o kroplę wody, spieczone usta rozpaczliwie chwytały powietrze, a krew pulsowała w skroniach jak oszalała. Mokry od potu mundur lepił się do skóry, przetarte od kolejnych upadków kolana płonęły żywym ogniem. Teraz do wykonania została druga część kary: dwunastogodzinna ponadprogramowa służba wartownicza. Zdyszany Enkel zajął pozycję przy szeregu półciężarówek zaparkowanych na tyłach magazynu, obok jasnowłosego Jurgena Kroppa, którego z racji okrągłej, pozbawionej zarostu twarzy wszyscy w kompanii nazywali Młodym. Młody patrzył na Enkela podejrzliwie, rozumiejąc, że towarzystwo

kolejnej ofiary sierżanta Stedkego zmienia rutynową wartę w dwunastogodzinny okres nieustannej obserwacji i czyhania na jakiekolwiek naruszenie regulaminu. Obaj wiedzieli, że Stedke kilkakrotnie w ciągu najbliższych godzin ich sprawdzi i wyciągnie surowe konsekwencje wobec najdrobniejszych niedociągnięć. Enkel otarł palcami czoło, oparł karabin o ziemię i patrzył za odchodzącym w kierunku koszar sierżantem. Młody milczał, w zupełnie nieregulaminowej postawie krył lewą dłoń w rękawie wojskowej bluzy. W czasie odwrotu na stepach Ukrainy odmroził sobie trzy palce, które musiał amputować polowy chirurg. Odmrożenia dłoni i stóp, niegroźne dla życia, ale wymagające interwencji lekarza, w warunkach frontowych uznawane były, jako samookaleczenie, za akt sabotażu, naganne świadome uszczuplanie zdolności bojowych niemieckiej armii i karane z całą surowością przez sądy polowe. Młody uprosił medyka o niezgłaszanie zabiegu, nie wystąpił też do przełożonych z prośbą o skierowanie na tyły celem podjęcia leczenia. Sierżant Stedke i pozostali podoficerowie milczeniem zaaprobowali ten stan rzeczy, akceptując w kompanii obecność żołnierza o siedmiu palcach, a sam Kropp starał się nie zwracać niczyjej uwagi na swoją okaleczoną dłoń. Enkel sięgnął do kieszeni, wyjął papierosa, którego znalazł przy Frinku. Przybliżył go do nosa, wciągnął aromatyczny zapach tytoniu. To nie był seryjny papieros marki Juno Josetti z Berlina, często palonej przez oficerów, ani Aviator w czerwonym pudełku z fabryki w Breslau. Nie był to też typowy skręt z taniego tytoniu oszukiwanego słomą, zawiniętego w kawałek brudnego papieru. Papieros Frinka pachniał głęboko i szlachetnie, elegancka cieniutka bibułka - najprawdopodobniej firmy Solali - przyjemnie szeleściła między palcami. To był angielski lub francuski papieros wykonany z najwyższej klasy surowca. Zapach tytoniu sprawił, że poczuł w ustach napływającą ślinę. Nie mógł sobie jednak pozwolić na to, aby bezpowrotnie pozbyć się rarytasu, który tak bardzo go intrygował. - Masz papierosa? - Enkel spojrzał z ukosa na Młodego, który nieruchomym wzrokiem wciąż wpatrywał się gdzieś przed siebie. - Ogłuchłeś? Nie bój się, Stedke je pewnie teraz spóźnioną kolację. - Spierdalaj. - Co jest, Kropp? - Nie chcę z tobą gadać. - O co ci chodzi? - Drugie piętro - mruknął przez zęby Młody. - Czwarte okno od ulicy. Enkel zmrużył oczy. Okno na drugim piętrze było szeroko otwarte. Minęła już pora kolacji i wieczornego apelu, ale nie zarządzono jeszcze ciszy nocnej, żołnierze mieli czas na ostatniego papierosa, karty lub chwilę rozmowy. W oknie dostrzegł półnagą masywną sylwetkę, obok której stał ktoś jeszcze, niższy i szczuplejszy. Bommel z wysokości drugiego piętra obserwował plac przed magazynem, koncentrując uwagę na wartownikach przy głównym wejściu. Nic dziwnego, że Młody nie chciał z nim rozmawiać. Wszyscy w kompanii uznali już Enkela za chodzącego trupa. Nikt nie chciał podpaść Bommelowi, byłemu zapaśnikowi skazanemu za pobicie ze skutkiem śmiertelnym, którego od kary więzienia wybawił wybuch wojny. Tylko Frink nie bał się krępego osiłka o twarzy naznaczonej grubą blizną, pamiątką po eksplozji pocisku odłamkowego gdzieś na ulicach bezimiennego ukraińskiego miasteczka. Frink nie bał się niczego. Tyle że teraz Frinka już nie było. Enkel miał świadomość, że nawet najdłuższa warta kiedyś się skończy i będzie musiał wrócić do swojej kwatery, między ludzi, którzy ślepo słuchali poleceń Bommela, że będzie musiał nagi stanąć wśród nich pod prysznicem, a wieczorem położy się na wspólnej sali. Nie dziwiło go, że Młody uważa go już za martwego. Zapadał zmierzch, ale wciąż było ciepło. Od strony ulicy dobiegł ich dzwonek ostatniego tramwaju, sale dawnego gimnazjum zajmowane przez szeregowców zaciemniono i tylko z kamienicy po drugiej stronie placu dochodził wesoły dźwięk pianina i wybuchy śmiechu. Piętrową kamienicę, podobnie jak dwie kolejne zajmowali oficerowie. Jeden z pułkowników wycofywał się

prawie spod Stalingradu, wioząc na półciężarówce pianino, i za każdym razem, kiedy ktoś postawił butelkę szampana lub napoczął skrzynkę francuskiego koniaku, zgarnął pulę w pokera bądź przeciwnie, przegrał rodzinną pamiątkę lub wystawiony na sporą sumę weksel, zawsze znalazł się człowiek, który w pijackiej euforii walił pięściami w klawisze, wykrzykując przy tym sprośne piosenki. Zdarzały się jednak wieczory, tak jak i teraz, kiedy przy pianinie siadał ktoś obeznany z instrumentem, a wtedy nad układającą się do snu Warszawą wzbijał się klasyczny spokojny utwór. W kompanii mówiono, że to kapitan Rudolf Rainer z gestapo, najbardziej zapalony pokerzysta, grający zawsze o najwyższe stawki i wprost uwielbiający ryzyko przy zielonym stoliku, jest wykonawcą tych nostalgicznych wieczornych melodii. Co godzinę strażnicy mieli opuścić swoje stanowisko i powoli przejść się dokoła placu, uważnie lustrując ogrodzenie i zwracając uwagę na to, co się dzieje na ulicy. Po dojściu do magazynu musieli sprawdzić zaparkowane na tyłach ciężarówki, świecąc pod nimi latarkami. Cały obchód zajmował im około piętnastu minut. Sprawdzając wozy, natknęli się na stojącego między samochodami sierżanta Stedkego, który w milczeniu przypatrywał się ich poczynaniom. Obaj mieli świadomość, że gdyby cokolwiek wykonali nie tak jak powinni bądź gdyby zburzyli cogodzinny rytm patrolu, dowódca kompanii zostałby o tym poinformowany w ciągu trzydziestu sekund. Ruszyli w obchód po raz drugi, gdy Enkel zatrzymał się i spojrzał przez ramię. Młody dostrzegł to spojrzenie, ale nie przerwał milczenia. Szli powoli wzdłuż fasady gimnazjum, dotarli do ogrodzenia, a Enkel znów obejrzał się za siebie. Wciąż miał w pamięci słowa Fridego, który pełnił wartę ubiegłej nocy. Przez całą jego służbę nie wydarzyło się nic niezwykłego, a jednak ktoś musiał wprowadzić Frinka - bądź wnieść jego ciało - do magazynu. Pomieszczenie miało dwa wejścia, główne, przy którym pełnili wartę, szerokie, jasno oświetlone zawieszoną pod zadaszeniem gazową lampą, z drewnianą rampą do załadunku ciężarówek, oraz boczne: drzwi od strony ulicy, przy której stały kamienice zamieszkane przez oficerów. Enkel zauważył, że z miejsca, gdzie pełnili wartę, ani też z żadnego punktu obwodu, po którym patrolowali teren, nie widać bocznego wejścia do magazynu. Oznaczało to, że Fride mógł być czujny przez całą służbę, a i tak nie mógł widzieć, kto wchodzi lub wychodzi drzwiami od strony kwater oficerskich. Młody w milczeniu palił papierosa oparty o ścianę magazynu, kiedy nagle zerwał się na równe nogi i pstryknął żarzącym się niedopałkiem w trawę. Przeładował mauzera i wycelował gdzieś w ciemność. - Widziałeś to? - zapytał cicho. - Tam coś się rusza. Enkel zdjął karabin z ramienia i stanął obok Młodego. Stacjonowali w Warszawie od kilku tygodni i nasłuchali się już opowieści o zaciekłości i nieprzewidywalności Polaków, słyszeli historie o żołnierzach zaginionych w trakcie nocnych patroli oraz ostrzeżenia przed przebiegłością Polek. Nie spodziewali się jednak, aby bandyci zdecydowali się na akcję dywersyjną na terenie koszar usytuowanych pośrodku tak zwanej niemieckiej dzielnicy. Powoli ruszyli przed siebie. Na wprost koszar, za placem manewrowym przed magazynem, znajdowały się budynki gospodarcze oraz zapuszczone zarośla, pozostałość po dawnym parku. Enkel uniósł karabin do oka, ale nie zdecydował się, aby głośno zapytać o hasło. Rzeczywiście, między drewnianymi zabudowaniami a linią zarośli ktoś się poruszał. Po chwili usłyszeli ciężkie kroki, przyspieszony oddech i skrzypienie kół małego wózka. - Stój! - Młody przystawił karabin do ramienia i wycelował. Pchający wózek człowiek wyprostował się gwałtownie. - Nie strzelać! - Mężczyzna uniósł ręce do góry i odezwał się łamaną niemczyzną. - Nie strzelać! Przyjaciel! Doskoczyli do zatrzymanego, Enkel z odległości trzech kroków mierzył w jego pierś, Młody sprawnie obszukał mężczyznę. - Czysty. - Młody odepchnął podejrzanego i oświetlił latarką jego brodatą starczą twarz, przenosząc następnie snop światła na wózek. Sięgnął ręką pod brezent.