uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Ben Bova - Cykl-Droga przez Układ Słoneczny (01) Wschód księżyca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Ben Bova - Cykl-Droga przez Układ Słoneczny (01) Wschód księżyca.pdf

uzavrano EBooki B Ben Bova
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 332 stron)

Ben Bova Wschód Księżyca Przekład Maria Gębicka-Frąc (Moonrise) Data wydania oryginalnego 1991 Data wydania polskiego 2003 Dla Barbary, jak zawsze... Dla mężczyzn i kobiet Lunarnego Podziemia, oby niebawem wyszli w światło... A zwłaszcza dla Jean i Billa Pogue. Mamy władzę, ty i ja, Lecz cóż to dobrego da? Odmienilibyśmy świat, Gdybyśmy wiedzieli, jak Jacques Brel Część I PRZEZNACZENIE Mare Nubium - Wspaniałe pustkowie. Paul Stavenger zawsze wypowiadał te słowa, gdy wychodził na nagą, zasłaną pyłem powierzchnię Księżyca. Tym razem jednak był to nie tylko cytat, lecz również prośba, modlitwa. Stojąc przy otwartym włazie śluzy powietrznej, spoglądał przez wizjer na nagą przestrzeń rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Normalnie taki widok działał na niego kojąco, przynosił mu spokój, teraz jednak było inaczej. Paul walczył z bólem, który mroził mu wnętrzności. Walczył ze strachem. Widział już, jak umierają ludzie, ale nigdy tak, jak Tinker i Wojo. Zabici. Zamordowani. Mnie też próbował załatwić, pomyślał. Ci biedni dranie po prostu przypadkiem weszli mu w drogę. Paul wyszedł na piaszczysty regolit, wzbijając butami obłoczki pyłu, które unosiły się leniwie i opadały powoli, ściągane w dół przez niewielką grawitację Księżyca. Trzeba stąd spływać, powiedział sobie. Zwiewać, zanim te przeklęte żuki mnie też dopadną. Trzydzieści kilometrów pustki dzieliło ten podpowierzchniowy schron od sąsiedniego. Musiał pokonać tę odległość na piechotą. Mały rakietowy skoczek był nie do użytku, a ciągnik nie budził zaufania; nanożuki już go zainfekowały. Wedle jego wiedzy równie dobrze mogły roić się w skafandrze, przeżuwając w tej chwili hermetyczną izolację i plastik. Cóż, pomyślał, niedługo się przekonasz. Jedna stopa przed drugą. Albo dokonam tego na własnych nogach, albo wcale. Trzydzieści kilometrów. Pieszo, i niedługo wzejdzie Słońce. - Dobra - powiedział drżącym głosem. - Niech się dzieje co chce, ale na moich zasadach. Niebo było idealnie czarne, ale przez filtry wizjera przebijał blask tylko paru gwiazd. Patrzyły na niego niewzruszenie, nie mrugając, poważne jak oczy Boga. Paul odwrócił się lekko w marszu i zadarł głowę, żeby spojrzeć na opasłą, nadętą Ziemię, błękitną i lśniąco białą, wiszącą na ciemnym niebie. Tak blisko. Tak daleko. Tam czeka na niego Joanna. Czy Greg ją także próbował zabić! Ta myśl przyprawiła go

o nowy skurcz strachu i gniewu. - Bierz dupę w troki - mruknął. Wędrował przez pustą równinę, uciekając przed śmiercią po jednym kroku na raz. Całą siłą woli powstrzymywał się od biegu. Masz do przebycia trzydzieści kilometrów. Przygotuj się na długi marsz, dostosuj tempo. Skafander więził woń strachu. Paul widział śmierć dwóch ludzi; czysty traf, że oszalałe nanomaszyny nie zabiły i jego. Skąd wiesz, że nie zainfekowały skafandra? - zapytał się w myślach. Ponuro odpowiedział: Co za różnica? Jeśli tak, to już jestem martwy. Ale wydawało się, że skafander spisuje się bez zarzutu. Prawdziwa próba nastąpi po przekroczeniu linii terminatora, gdy wyjdzie z nocy w oślepiającą furię dnia. Trzydzieści kilometrów w takiej temperaturze... Ze świadomością, że jeśli się zatrzymasz, jesteś trupem. Wyliczył wszystko w głowie, gdy tylko zrozumiał, co się stało w schronie. Trzydzieści kilometrów. Zapas tlenu w zbiorniku skafandra wystarczy na dwanaście godzin. Bez recyklingu. Musisz robić dwa i pół kilometra na godzinę. Najlepiej trzy, co zapewni margines bezpieczeństwa. Trzy kilometry na godzinę. Przez dziesięć godzin. Dasz radę. Pewnie, że dasz radę. Teraz jednak, gdy brnął przez niegościnne pustkowie Mare Nubium, opadły go wątpliwości. Nie spędziłeś dziesięciu godzin w marszu od... Chryste, od czasu pierwszej wizyty na Księżycu. Prawie dwadzieścia lat temu. Dwadzieścia zakichanych lat. Byłeś wówczas szczeniakiem. Cóż, musisz zrobić to teraz. Jeśli nie, umrzesz. A wtedy Greg wygra. I będzie mordować w drodze na szczyt. Choć nadal panowała noc, dziki krajobraz nie skrywał się w zupełnym mroku. Falisty, dziobaty teren pławił się w ziemskiej poświacie. Paul widział głazy rozrzucone po nagim regolicie, krawędzie kraterów dość głębokich, by go połknąć, wklęśnięcia mniejszych, o które mógł się potknąć i upaść, jeśli nie zachowa należytej ostrożności. Nic, tylko skały i kratery, i ostra bezkompromisowa linia horyzontu, jak skraj świata, początek nieskończoności. Ani źdźbła trawy, ani kropli wody. Surowa, naga skala rozciągająca się jak okiem sięgnąć we wszystkie strony. A jednak zawsze ją kochał. Tutaj, na powierzchni Księżyca nawet w pękatym, krępującym ruchy skafandrze zawsze czuł się wolny, zdany wyłącznie na siebie - sam we wszechświecie, gdzie jedynym problemem jest utrzymanie się przy życiu. Oto, co daje nam Księżyc, powiedział sobie. Sprowadza wszystko do fundamentalnego, jedynego pytania. Zamierzasz żyć czy umrzeć? Wszystko inne to bzdura. A ja? Chcę żyć czy umrzeć? Potem znów pomyślał o Joannie i wiedział, że chodzi o coś więcej. Co z nią? Czy Joanna żyje? Czy Greg oszalał do tego stopnia, żeby i ją uśmiercić? Nie chodzi tylko o mnie, uświadomił sobie. Nie był sam nawet tutaj, czterysta tysięcy kilometrów od Ziemi i tamtejszych zawiłości. Choć po tej stronie gór pierścieniowych krateru Alfons nie było prócz niego żywego człowieka - ani istoty innego rodzaju - wiedział, że od niego zależy życie wielu

ludzi. Joanna. Nie wolno pozwolić, by Greg dopadł Joannę. Muszę go powstrzymać. Przystanął, dysząc ciężko. Wizjer hełmu był przymglony. Wezbrała w nim panika. Czyżby nanożuki dostały się do skafandra? Podniósł lewą rękę, by sprawdzić panel wyświetlacza na przedramieniu. Ręka drżała tak mocno, że chcąc odczytać wskazania, musiał przytrzymać ją drugą. Postukał w przycisk regulatora obiegu powietrza i usłyszał krzepiące zawodzenie przyspieszającego wentylatora. W porządku, nadal działa. Skafander sprawuje się jak trzeba. Opanuj się. Idź dalej. Odwrócił się, żeby zobaczyć, jak daleko odszedł od podpowierzchniowego schronu, który Greg przemienił w śmiertelną pułapkę. Z zadowoleniem stwierdził, że szary garb pokruszonych skał rysuje się na horyzoncie. Zrobiłem już parę kilometrów, pomyślał. Odciski podeszw rysowały się jasno, niemal fosforyzowały na tle ciemnego regolitu. Za parę tysięcy lat też ściemnieją; ultrafiolet wszystko opala. Niemal się roześmiał. Dobrze, że już jestem opalony. Ruszył w dalszą drogę, sprawdzając kierunek na odbiorniku GPS wbudowanym w panel skafandra. Niestety, w chwili wyjścia ze schronu jedyny widoczny satelita GPS wisiał nisko nad horyzontem, sygnał był słaby i rwał się co parę sekund. Ale to musiało wystarczyć. Nie mógł liczyć na inną pomoc nawigacyjną, a już z pewnością nie na znaki drogowe na szerokiej przestrzeni Mare Nubium. Między innymi schronami, oddalonymi maksymalnie piętnaście kilometrów jeden od drugiego, aż do pierścienia, co półtora kilometra stały latarnie kierunkowe. Greg dobrze to zaplanował; na miejsce zbrodni wybrał najnowszy z tymów. Paul brnął dalej, żałując, że jego radio ma za mały zasięg, by sygnał dotarł do najbliższego tyma. Zresztą i tak nikogo tam nie ma, pomyślał. To tylko schron przekaźnikowy. Ale jest zaopatrzony w tlen i wodę. I ma radio. Tak nagle, że aż się przestraszył, na horyzoncie rozbłysła jasność. Słońce. Zerknął na zegarek. Tak, dokonane z grubsza obliczenia były całkiem poprawne. Za parę minut Słońce go dopędzi i resztę podróży odbędzie w jego świetle. Chryste, pomyślał, osłona zaparowała, gdy na zewnątrz było prawie sto stopni poniżej zera. Co się stanie, gdy temperatura wzrośnie do stu dwudziestu w plusie, a ten przeklęty skafander nie wypromieniuje mojego ciepła? Sardoniczny głos w jego głowie odparł: Zaraz się przekonasz. Linia terminatora sunęła mu na spotkanie, falując po nierównym gruncie, przybliżając się w tempie idącego człowieka. Choć trawił go strach, wspomniał swoje pierwsze dni na Księżycu: podniecające przemierzanie terenów dotąd nietkniętych ludzką stopą, zapierającą dech w piersiach wspaniałość surowego krajobrazu, ciszę i dramatyczne widoki. Było, minęło, powiedział sobie. Teraz musisz dotrzeć do najbliższego schronu, zanim skończy ci się tlen. Albo zanim ugotujesz się na słońcu. Albo zanim przeklęte żuki zjedzą twój skafander. Zmusił się do dalszego marszu, bojąc się chwili wyjścia z cienia nocy w niefiltrowaną zajadłość promieni słonecznych. Idąc w kierunku narastającej jasności, wrócił myślami do dnia, kiedy wszystko

się zaczęło, do czasów, kiedy poślubił Joannę i dzięki temu przejął kontrolę nad Masterson Aerospace. Do chwili, kiedy Greg Masterson zaczął go nienawidzić. Nawet wtedy wszystko sprowadzało się do ocalenia Bazy Księżycowej. Paul uświadomił sobie, że poświęcił jej większą część życia. - Większą część? - zapytał na głos. - Do diabła, masz cholernie duże szansę na poświęcenie całego. Savannah Spędzali popołudnie w łóżku, kochając się, bezpieczni w przekonaniu, że jej mąż jest na zebraniu komitetu wykonawczego. Z początku Paul sądził, że romans będzie przelotny. Joanna, żona szefa Masterson Aerospace, nie miała zamiaru zrywać małżeństwa. Postawiła sprawę jasno, gdy kochali się pierwszy raz, na pluszowym rozkładanym fotelu w służbowym odrzutowcu Paula w hangarze na prywatnym lotnisku korporacji. Paul był zaskoczony jej namiętnością. Przez pewien czas myślał, że może robi to z czarnym wyłącznie z ciekawości lub też dlatego, że to ją rajcuje. Ale chodziło o coś więcej. Znacznie więcej. Joanna Masterson była urodziwą kobietą, wysoką i gibką, z gładką twarzą, która idzie w parze ze starymi pieniędzmi. Jednak otaczała ją subtelna aura tragedii, która przyciągała go nieodparcie. Coś w jej smutnych szarozielonych oczach prosiło o pociechę, ukojenie, miłość. Pod dystyngowaną powierzchownością kryła się kobieta udręczona, związana z człowiekiem, który sypiał ze wszystkimi z wyjątkiem niej. Nie znaczy to, że Paul zaliczał się do świętych; korzystał ze wszystkich nadarzających się okazji. Bzykanie się z żoną szefa było niebezpieczne dla nich obojga, ale ryzyko dodawało pieprzu romansowi. Paul nie miał zamiaru angażować się emocjonalnie. Na świecie nie brakowało kobiet chętnych do zabawy i były astronauta, obecnie zajmujący kierownicze stanowisko w korporacji, nie miał problemów z ich zaliczaniem. Syn norweskiego kapitana żeglugi i jamajskiej nauczycielki miał urok, pieniądze i niewymuszoną pewność siebie, a na dodatek olśniewający uśmiech: wszystkie te elementy tworzyły nieodpartą kombinację. A jednak zaledwie po paru namiętnych spotkaniach z Joanną przestał widywać się z innymi kobietami. Nie zaplanował tego z rozmysłem; po prostu przestały go interesować, gdy zaczął sypiać z tą jedną. Joanna wyznała mu, że nigdy dotąd nie miała kochanka. - Nie przypuszczałam, że to zrobię - powiedziała - dopóki nie poznałam ciebie. Zadzwonił telefon, gdy leżeli spoceni i wyczerpani po długiej sesji, która zaczęła się delikatnie, niemal leniwie, a zakończyła gwałtownie, w wybuchu pojękiwań i sapnięć. Joanna odgarnęła gąszcz popielatoblond włosów i sięgnęła po telefon. Paul podziwiał krzywiznę jej biodra i gładkość pleców, gdy podnosiła słuchawkę. Jej ciało stężało. - Samobójstwo? Paul usiadł. Joanna pobladła z szoku. - Tak - powiedziała do telefonu. - Tak, oczywiście. - Głos miała spokojny, ale

Paul widział przenikające ją drżenie i ból w szeroko otwartych oczach. Ręka, zaciśnięta na słuchawce z taką siłą, że pobielały palce, trzęsła się okropnie. - Rozumiem. Dobrze. Będę za kwadrans. Joanna chciała odstawić telefon na szafkę nocną, nie trafiła i aparat spadł na dywan. - Zabił się - powiedziała. - Kto? - Gregory. - Twój mąż? - Wziął pistolet ze swojej kolekcji i... odebrał sobie życie. - Wyglądała jak ogłuszona. - Zabił się. Paula opadło poczucie winy, niemal wstyd, że w takiej chwili leży z nią nagi w łóżku. - Przykro mi - wymamrotał. Joanna podniosła się i chwiejnym krokiem ruszyła do łazienki. Na chwilę przystanęła w drzwiach, przytrzymując się futryny. Z widocznym wysiłkiem wzięła się w garść. Odwróciła się do niego. - Tak. Mnie też. - Powiedziała to bezdźwięcznie, bez śladu emocji, jakby ćwiczyła kwestię do roli, którą miała odgrywać. Paul wstał z łóżka. Nagle zabrakło mu odwagi, by wejść z nią pod prysznic. Chciał iść do swojego mieszkania. - Zmyję się, zanim ktoś przyjdzie - zawołał do Joanny. - Tak będzie najlepiej. Muszę jechać do biura. Dzwonili z policji. Szukając spodni, zapytał: - Jechać z tobą? - Nie, nie pokazujmy się razem. Zadzwonię do ciebie wieczorem. Jadąc brzegiem rzeki Savannah w kierunku swojego apartamentowca, Paul próbował przeanalizować własne uczucia. Gregory Masterson II był pijakiem i bezkonkurencyjnym sukinsynem, bijącym go na głowę w zaliczaniu panienek. Joanna przysięgła, że nigdy wcześniej nie miała romansu, i on jej wierzył. Z Gregorym sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Nie obchodziło go, kto wie o jego skokach w bok. Lubił popisywać się swoimi kobietami, jakby z premedytacją chciał zdruzgotać Joannę, upodlić ją ponad wszelką miarę. Do diabła, pomyślał Paul, powinieneś coś powiedzieć. Sypiasz z żoną faceta. Ale z ciebie lojalny, godny zaufania pracownik. A więc Gregory palnął sobie w łeb. Dlaczego? Czy dowiedział się o Joannie i o mnie? Paul potrząsnął głową, skręcając na podjazd budynku. Nie, z naszego powodu nie popełniłby samobójstwa. Prędzej morderstwo. Jadąc przeszkloną windą do swojego penthouse’u, zastanawiał się, jak syn Joanny przyjmie wiadomość. Gregory Masterson III. Założę się, że będzie liczyć na przejęcie władzy. Na zachowanie kontroli nad korporacją w rękach rodziny. Ojciec doprowadził firmę na skraj bankructwa; syn dokończy dzieła. Smarkacz nawet nie umie odpryskać się po piwie. Paul wystukał kod na zamku elektronicznym, wszedł do holu i z miejsca skręcił do barku. Nalał sobie kieliszek czystej tequili i zastanowił się, jak Joanna radzi sobie z policją, jak zniosła widok martwego męża. Pewnie wpakował lufę w usta, pomyślał. Krew i

mózg w całym gabinecie. Czując w gardle ciepło tequili, podszedł do wielkiego panoramicznego okna w salonie. Patrzył na spokojną rzekę, na statki turystyczne pływające z prądem i pod prąd. Księżyc, prawie w pełni, wspinał się nad horyzont, blady i przymglony na jasnoniebieskim niebie. Wstrząsnęła nim straszna myśl. - Co będzie z Bazą Księżycową? - zapytał głośno. - Nie pozwolę jej zamknąć. Nowy York Paul poleciał dwusilnikowym odrzutowcem na nowojorskie lotnisko JFK, sam. Joanny nie widział od trzech tygodni, jakie minęły od śmierci Gregory’ego Mastersona. Zadzwonił i zaproponował, że zabierze ją do Nowego Jorku, ale postanowiła lecieć wraz z rewidentem księgowym korporacji samolotem zmarłego męża. Rada nadzorcza miała mianować nowego dyrektora generalnego Masterson Aerospace i Paul wiedział, że wybór automatycznie padnie na młodego Grega. Wiedział też, że pierwszym posunięciem Grega po zajęciu dyrektorskiego stołka będzie zamknięcie Bazy Księżycowej. Od pięciu lat korporacja kierowała Bazą na mocy umowy z rządem, ale ostatnio Waszyngton przestał finansować projekt i postanowił go „sprywatyzować”. Masterson Aerospace miała prawo wyboru: albo utrzymywać Bazę własnym kosztem, albo ją zlikwidować. Przewodniczący rady nadzorczej był przeciwny kontynuowaniu operacji, a Greg rwał się, żeby pokazać jemu i reszcie zarządu, że można zredukować koszty. Paul musiał przyznać, że utrzymywanie Bazy stanowi poważne obciążenie finansowe i zdawał sobie sprawę, że ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie jeszcze przez wiele lat. Ale kiedyś... gdyby tylko zdołał zachować Bazę do czasu, aż zacznie przynosić zyski. To będzie trudne, gdy władza przejdzie w ręce Grega. Może nawet niemożliwe. Przez całą drogę do Nowego Jorku Paul desperacko zastanawiał się, jak przekonać Grega do utrzymywania Bazy jeszcze przez parę lat, póki nie pojawi się przynajmniej cień szansy na rentowność. Baza to przyszłość korporacji, powtarzał sobie. Przyszłość ludzkości. Księżyc jest kluczem do wszystkiego, co chcemy robić w kosmosie. Zakłady produkcyjne na orbicie, badania naukowe, nawet turystyka - wszystko zależy od wykorzystywania Księżyca jako zaplecza materiałowego. Ale trzeba czasu, żeby taka operacja zaczęła wychodzić na swoje. Czasu i kolosalnych pieniędzy. I wiary. Gregowi brakuje wiary. Nigdy jej nie miał i prawdopodobnie nigdy mieć nie będzie. Paul miał jej pod dostatkiem. Do przesuwania ustalonych granic potrzeba szaleńców wyjątkowego rodzaju. Zagorzałych fanatyków, jak von Braun, który godził się pracować dla każdego, łącznie z Hitlerem, byle tylko mieć widoki na wysłanie rakiety na Księżyc. Trzeba wiary, absolutnie ślepej wiary, że to, co robisz, warte jest każdej ceny,

każdego ryzyka - warte twojej przyszłości, majątku i życia. Ja mam tę wiarę, Bóg mi świadkiem. Muszę sprawić, żeby Greg w końcu przejrzał na oczy. Jakoś tego dokonam. Zmuszę go, żeby mnie wysłuchał. Zmuszę, by uwierzył. Port lotniczy JFK był tłoczny jak zawsze, rozkład przewidywał jednoczesne lądowanie dwunastu samolotów. Kiedy Paul podkołował swoim odrzutowcem do hangaru korporacji i zsunął się po drabince na betonową rampę, uszy go rozbolały od wycia i ryku setek silników. Gdy szedł w kierunku czekającej limuzyny, z marynarką zarzuconą na ramię, ziemia zatrzęsła się nagle i niski grzmot zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Paul odwrócił się i zobaczył kliper rakietowy, majestatycznie wynoszony w niebo przez osiem ryczących silników. W jego oczach smukły, gładki stożek plastiku i metalu wyglądał jak najpiękniejsze dzieło sztuki. Znał klipry jak własną kieszeń, nie był mu obcy żaden detal prostej, eleganckiej sylwetki, żaden element, który skrywał się pod powłoką. Stożek z rakietami na płaskiej podstawie startował pionowo i pionowo lądował, siadając delikatnie na pióropuszach gazów wylotowych. Między startem a lądowaniem w maksymalnie czterdzieści pięć minut pokonywał odległości interkontynentalne. Mógł też jednym susem wyskoczyć na orbitę. Lotnisko jakby zamarło, inne odgłosy i ruch znalazły się w stanie zawieszenia, gdy grzmiący kliper wznosił się zrazu powoli, potem coraz szybciej, malejąc w oczach. Fale przeraźliwego hałasu omywały Paula niemal z fizyczną siłą, potężny ryk rakiet wykraczał poza progi ludzkiego słuchu. Paul wyszczerzył zęby i zdusił chęć zasalutowania odlatującemu statkowi. Ogłuszający grzmot u większości ludzi budził uczucia zbliżone do uniesienia religijnego. Paul „nawrócił” czterech członków rady nadzorczej na projekt klipra rakietowego za pomocą prostej taktyki. Przyprowadził ich na lotnisko, żeby mogli zobaczyć start próbny. Usłyszeć go. I poczuć. Szofer otworzył drzwi limuzyny. Śmiejąc się pod nosem, Paul wskoczył na kanapę. Zastanawiał się, dokąd zmierza ten kliper. Wiedział, że Nowy Jork ma codzienne połączenia z Tokio, Sydney, Buenos Aires i Hongkongiem. Niebawem dojdą kolejne miasta. Lot do dowolnego miejsca na kuli ziemskiej trwał maksymalnie czterdzieści pięć minut. Klipry rakietowe odsunęły od Masterson Aerospace widmo bankructwa. Paul popierał je, walczył o nie i gotów był dla nich zabijać nie tylko dlatego, że dzięki nim Masterson stał się liderem w nowej dziedzinie transportu komercyjnego. Stanął dla nich na krawędzi przepaści i bez namysłu zrobił krok naprzód, bo jednym skokiem mogły wychodzić na orbitę, i to tańszym kosztem niż inne pojazdy rakietowe. Liczył, że być może dzięki nim Baza Księżycowa nie pójdzie na dno. Dlatego usilnie forsował projekt, pokonując przeszkodę w postaci zarządu Masterson Aerospace - łącznie z osobą świętej pamięci Gregory’ego Mastersona II. Klipry rakietowe wyciągną Bazę Księżycową z finansowego dołka, o ile Greg

Masterson III wcześniej jej nie zlikwiduje. Gdy chłodna, cicha limuzyna wyjeżdżała z lotniska na magistralę pełną najbardziej agresywnych kierowców świata, Paul uświadomił sobie, że klipry są dla niego czymś więcej niż tylko deską ratunku, która mogłaby utrzymać na powierzchni Bazę Księżycową. Prawda, przyczynił się do ich sukcesu, ale one nie pozostały mu dłużne. Miał karnację smagłego Sycylijczyka, kiedy jednak wiele lat temu zaczął pracować w Masterson Aerospace, był dla wszystkich tylko czarnym byłym astronautą. Z akcentem na „czarnym”. Klipry pociągnęły go w górę. Dzięki ich sukcesowi został czarnym kierownikiem działu operacji kosmicznych Mastersona i czarnym członkiem rady nadzorczej. I czarnym kochankiem żony zmarłego szefa, dodał uszczypliwie. Paul nigdy nie lubił Nowego Jorku. Gdy limuzyna przedzierała się w tłoku po wyboistej, dziurawej magistrali w stronę mostu na Manhattan, pomyślał, że Nowy Jork nie jest miastem, tylko przerośniętym frenetycznym mrowiskiem, zawsze balansującym na krawędzi eksplozji. Dwadzieścia lat po ustanowieniu tak zwanych Praw Renesansowych metropolia nadal była przeludniona, hałaśliwa, niebezpieczna. Elektryczność napędzała wszystkie samochody, ciężarówki i autobusy jadące na Manhattan. Staroświeckich pojazdów o archaicznym napędzie nie przepuszczano przez tunele ani mosty wiodące na wyspę. Taka polityka zaowocowała znacznym oczyszczeniem powietrza, choć mgliste chmury zanieczyszczeń nadal napływały przez rzekę Hudson z New Jersey. Na każdym rogu wisiały kamery dozoru policyjnego, a zminiaturyzowane bezzałogowe policyjne samoloty obserwacyjne polatywały w powietrzu jak gołębie. Konni gliniarze trójkami i piątkami patrolowali zatłoczone ulice. Sprzedawcy, nawet dzieciaki myjące szyby samochodów na światłach, musieli legitymować się wielkimi żółtymi zezwoleniami, a w przypadku ich braku dostawali nakaz opuszczenia Manhattanu. A jednak na ulicach nie brakowało paserów zachwalających kradziony towar, dzieciaków wymieniających się paczuszkami narkotyków, prostytutek pokazujących swoje wdzięki. Prawa Renesansowe spowodowały zanik brutalnych przestępstw, to wszystko. Działalność sprzeczna z prawem nadal kwitła, lecz w formie zorganizowanej i zasadniczo pozbawionej przemocy. Człowiek mógł kupić albo sprzedać dosłownie wszystko, od najnowszych narkotyków po najnowsze kreacje, prosto z uprowadzonej ciężarówki, ale było mało prawdopodobne, że oberwie po łbie i straci portfel. Jednakże przedpotopowe mosty i wąskie, zakorkowane ulice niewiele się zmieniły. Limuzyna przepychała się kawałek po kawałku. Gdy tylko przystawała na skrzyżowaniu, natychmiast zjawiały się dzieciaki i obryzgiwały przednią szybę brązowawą cieczą. Za każdym razem szofer odrobinę opuszczał szybę i wysuwał przez szparę kupon wydany przez miasto. Pewnie przy każdym wyjeździe zużywa cały płyn do czyszczenia szyb, pomyślał Paul, gdy limuzyna z włączonymi wycieraczkami pełzła przez centrum.

Na jednym skrzyżowaniu do okna od jego strony zastukały trzy uśmiechnięte dziewczyny, pochylając się nisko, by pokazać, że nie mają nic pod swobodnymi bluzkami. Dzieci, uświadomił sobie Paul. Miały gruby makijaż, ale nie więcej niż po piętnaście lat. Trzech konnych policjantów przyglądało im się z odległości dwudziestu metrów. Paul odmownie pokręcił głową. Dotąd obywałem się bez tego rodzaju ryzyka, pomyślał. Prostytutki zrobiły zawiedzione miny. Gliniarze też. Światła zmieniły się na zielone i limuzyna ruszyła. Po wejściu do biur korporacji w Trade Towers uznał, że musi się napić. W wyłożonym orzechową boazerią pokoju konferencyjnym był barek i bufet z przekąskami, ale barman ani kelnerka jeszcze się nie pokazali. Paul nie dostrzegł tequili. Zdecydował się na piwo. Zawsze stawiał się na zebrania zarządu jako jeden z pierwszych, ale tym razem najwyraźniej naprawdę przybył pierwszy. Przestronny pokój świecił pustkami. Paul zerknął na zegarek. Zebranie powinno się rozpocząć za niecałe piętnaście minut Zwykle więcej niż połowa członków rady nadzorczej już kręciła się po sali, wymieniając uprzejmości albo szepcząc o interesach, pijąc i skubiąc przekąski. Gdzie oni się podziewają? - zastanawiał się. Przeszedł wzdłuż stołu konferencyjnego, z klawiaturami i ekranami komputerów wbudowanymi przed każdym krzesłem, do szerokiego okna z przodu sali konferencyjnej. Popatrzył na wieże Manhattanu, myśląc, o ile lepiej jest na Księżycu, gdzie największym zmartwieniem jest rozszczelnienie skafandra. Albo znalezienie się na powierzchni w czasie rozbłysku słonecznego. Wyciągnął szyję, chcąc dojrzeć JFK. Miał nadzieję, że zobaczy start następnego klipra rakietowego albo jeszcze bardziej spektakularne lądowanie na rufowych silnikach. - Paul. Drgnął, okręcił się na pięcie i zobaczył Joannę stojącą w progu, chłodną i piękną w beżowej garsonce z krótką spódniczką. Nie widział jej od śmierci męża. - Jak się masz? - zapytał, spiesząc ku niej. - Jak sobie radziłaś? Chciałem... - Później - przerwała mu, wyciągając rękę, żeby jej nie objął. - Najpierw interesy. - Gdzie są wszyscy? Zebranie ma się zacząć za dziesięć minut. - Zostało przesunięte o pół godziny. - Nikt mnie nie powiadomił. Uśmiechnęła się lekko. - Ja poprosiłam Brada o półgodzinne opóźnienie. Chcę omówić coś z tobą przed rozpoczęciem zebrania. - Co? Joanna przysiadła na skraju stołu konferencyjnego, skromnie krzyżując długie nogi. - Będziemy wybierać nowego prezesa i dyrektora generalnego. Paul pokiwał głową. - Greg. Wiem. - Nie jesteś zbytnio uszczęśliwiony. - Czemu miałbym być? - Kogo innego polecasz? - zapytała z tym samym trochę chłodnym uśmiechem. - Greg za mało wie, żeby kierować korporacją - powiedział Paul cicho, ale z przejęciem. - Dobra, wiem, nie powinniśmy mówić źle o zmarłym, ale jego ojciec

doprowadził firmę na skraj bankructwa. - A ty ją uratowałeś. Z zakłopotaniem przyznał jej rację. - Musiałem praktycznie walnąć go w łeb, żeby wreszcie zajarzył. Wszystkie ważne linie lotnicze na świecie zaczęły zabiegać o klipry rakietowe, gdy Paul przepchnął projekt poza fazę rozwoju. Mimo powodzenia, jakim cieszyły się statki, Gregory’emu Mastersonowi II niemalże udało się zrujnować Masterson Aerospace. Może właśnie z powodu sukcesu, pomyślał teraz Paul. A młody Greg palił się, by pójść w ślady ojca. - Chce zamknąć Bazę Księżycową - podjęła Joanna cicho. - Tak mi powiedział. - Nie pozwolę mu na to! - Dlaczego? - To przyszłość kompanii... narodu, cholera, całej rasy ludzkiej! Joanna przez chwilę siedziała w milczeniu, badawczo wpatrując się w Paula. Wreszcie powiedziała: - Pierwszym punktem porządku dzisiejszego zebrania będzie wybranie mnie do rady na miejsce Gregory’ego. - A potem wybiorą młodego Grega na prezesa i dyrektora generalnego - dopowiedział Paul, zaskoczony ogromem goryczy we własnym głosie. - Najpierw będą nominacje. - Brad wysunie jego kandydaturę. - Tak. A ja twoją. Zamrugał ze zdziwienia. Wezbrała w nim nadzieja. Potem zrozumiał. - Aby pokazać, że w firmie nie ma nepotyzmu. Joanna pokręciła głową. - Znam swojego syna lepiej niż ty, Paul. Nie jest gotów stanąć na czele korporacji. Zniszczyłby ją i siebie. - Naprawdę chcesz, żebym został dyrektorem? - Nie tylko - powiedziała Joanna, zsuwając się ze stołu i stając przed Paulem. - Chcę, żebyśmy się pobrali. Paulowi zaparło dech ze zdumienia. - Mielibyśmy się pobrać? Joanna z uśmiechem zarzuciła mu ręce na szyję. - Lubię być małżonką dyrektora. Po prostu nie lubiłam poprzedniego szefa. Z tobą będzie inaczej, prawda? Zupełnie inaczej. Umysł Paula pracował na najwyższych obrotach. Dyrektor generalny. Małżeństwo. Ona mnie nie kocha, nie naprawdę, lecz jeśli się pobierzemy, a ja zostanę szefem, utrzymamy Bazę Księżycową, dopóki nie zacznie na siebie zarabiać. Prawdopodobnie Joanna robi to, żeby dać Gregowi trochę czasu na dorośniecie. Prędzej czy później będzie chciała przekazać korporację jemu. Joanna lekko pocałowała go w usta. - Nie uważasz, że małżeństwo to dobry pomysł? Jak fuzja, tylko znacznie bardziej zabawny. - Wyjdziesz za mnie? - zapytał Paul. - Jeśli poprosisz. - I wysuniesz moją kandydaturę na dyrektora generalnego? - Zostaniesz wybrany, jeśli ja cię nominuję. Ma rację, pomyślał. Jeśli nie poprze własnego syna, reszta rady też się od niego odwróci. Do diabła, jestem jednym z liderów korporacji. Ocaliłem firmę przed bankructwem. Dzięki zyskom z kliprów wszyscy zostali bogaczami. Połowa z nich będzie się bała

głosować przeciwko czarnemu, żeby nie zostali posądzeni o dyskryminację. A ja będę mógł ochronić Bazę Księżycową przed Gregiem i Bradem. Nie pozwolę im jej zamknąć. - Niech będzie - powiedział, zaskoczony dziwnym skurczem w gardle. - Wyjdziesz za mnie? Joanna roześmiała się głośno. - Jakie to romantyczne! - To znaczy... no, wyjdziesz? - Oczywiście, Paul. Jesteś dla mnie jedynym mężczyzną na świecie. Paul pocałował ją, świadom, że żadne z nich nie wspomniało słowem o miłości. Mare Nubium Linia terminatora sunęła mu na spotkanie z nieuchronnością bezlitosnego wszechświata. W jednej chwili znajdował się w cieniu, w następnej w palących promieniach słońca. Niebo nad głową nadal było czarne, ale blask odbijający się od gruntu przyćmił gwiazdy, które widział wcześniej. Pompa gdzieś w plecaku zabulgotała i wentylator w hełmie zawył bardziej przenikliwie. Paul pomyślał, że słyszy jęczenie metalu lub plastiku, spowodowane nagłym wzrostem temperatury. Popatrzył przed siebie. Na setki metrów grunt skrzył się jak posypany klejnotami. Światło słońca wzbudzało fluorescencję w minerałach rozproszonych w powierzchniowej warstwie regolitu. Efekt znikał po paru minutach, ale wielu spośród pierwszych pracowników na Księżycu naprawdę myślało, że znaleźli diamentowe pola: księżycowy odpowiednik złota głupców. Regolit rzeczywiście skrywa prawdziwe bogactwo, jednak wcale nie złoto czy diamenty. Tlen. Opium dla mas. Narkotyk: raz wciągnij go w płuca, a jesteś uzależniony do końca życia. Skończ z tym, Stavenger, złajał się w myślach. Odbija ci na stare lata. Wyprostuj się i skup na tym, co robisz. Brnął uparcie przed siebie, ale myślami wrócił lata wstecz, gdy po raz pierwszy ujrzał wspaniałość Księżyca. W planetarium, pamiętał. Miał nie więcej niż dziesięć czy jedenaście lat. Oglądaliśmy filmy z Księżyca i astronautów skaczących w radości niskiej grawitacji, a lektor mówił, że pewnego dnia my, dzieciaki, polecimy na Księżyc, żeby kontynuować badania. Levitt, przypomniał sobie. Stary doktor Levitt. Umiał przemówić do wyobraźni dziecka. Wtedy połknąłem bakcyla, pomyślał. Po seansie poszedł do wykładowcy i zapytał, czy mógłby zostać na drugi. Obdarzony łagodnym głosem pyzaty okularnik - uderzająco podobny do sowy - okazał się być dyrektorem planetarium. Zabrał go do swojego gabinetu i przez całe popołudnie pokazywał mu książki i nagrania dotyczące badań kosmosu. Ojciec Paula większość czasu spędzał na morzu. Jego szkolni koledzy byli albo biali, albo czarni, i każda frakcja żądała od niego absolutnej lojalności. Rozdarty między nimi, w końcu przemienił się w samotnika i żył w świecie fantazji, dopóki nie odkrył

marzenia o eksploracji Księżyca. Stał się częstym gościem w planetarium, pochłaniającym wszystkie książki i filmy, ulubionym pupilem doktora Levitta, a potem, kiedy osiągnął wiek męski, jego przyjacielem. To Lev załatwił mu stypendium na MIT, co otworzyło mu drogę do kariery astronauty, to Lev rozkleił się i zapłakał, gdy Paul po raz pierwszy wystartował z przylądka Canaveral. Paul przebywał na Księżycu, gdy staruszek umarł, cicho, spokojnie, tak jak żył: pisząc list polecający dla innego biednego dzieciaka, który potrzebował wsparcia. Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie Lev, pomyślał. Nawet gdybym miał tu zginąć, będę mu wdzięczny za wszystkie dobre chwile, które spotkały mnie w życiu. Wiedział, że wrażenie ma charakter bardziej psychologiczny niż fizyczny, jednak gdy padły na niego promienie słońca, poczuł się tak, jakby z klimatyzowanego budynku wyszedł na piekielnie gorący parking. Ładny mi parking, pomyślał, idąc dalej. Pylisty, szary regolit wyglądał jak niewykończona nawierzchnia, kostropata i nierówna. Mare Nubium, pomyślał. Morze Chmur. Najbliższy zbiornik wodny znajduje się czterysta tysięcy kilometrów stąd. A jednak falisty grunt w istocie trochę przypominał powierzchnię morza. Morza, które zamarzło na kamień. Pewnie kiedyś, gdy uderzył meteoroid, twórca tego basenu, rzeczywiście było tu morze - morze rozgrzanej do czerwoności lawy. Ile lat temu? Trzy i pół miliarda? Plus minus tydzień. Brnął dalej, jedna stopa przed drugą, starając się nie spoglądać na termometr na panelu wyświetlaczy. Jego myśli znów zaczęły błądzić. Nigdy nie powiedziałem jej, że ją kocham, przypomniał sobie. Na pewno nie wtedy. Powiedzmy, że byłem zbyt zaskoczony. Wyjdź za mnie, a ja zrobię cię dyrektorem. Ona też nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. To był interes. Niemal się roześmiał. Małżeństwo jest jednym ze sposobów na zakończenie romansu, jak sądzę. Ale Gregowi wcale nie było do śmiechu ani wtedy, ani później. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek widział uśmiech na jego twarzy. Nie u naszego małego Grega, o nie. Zebranie zarządu Członkowie rady nadzorczej dwójkami i trójkami wsuwali się do sali konferencyjnej. Greg Masterson - przystojny dwudziestoośmiolatek, wysoki i szczupły - wszedł sam, w żałobnej czerni, z ponurą miną. Odziedziczył po ojcu chmurną, posępną urodę: twarz jak spod dłuta Rodina, gęste ciemne włosy do kołnierzyka i oczy jak bliźniacze, lśniące okruchy gagatu. Ale w przeciwieństwie do ojca, który miał wybuchowy charakter, Greg był spokojnym, ponurym introwertykiem. Wedle wiedzy Paula nadal mógł być prawiczkiem. Nikt nigdy nie słyszał tchnienia plotki na temat tego zasępionego młodego człowieka. Paul niechętnie, z poczuciem winy, wyszedł mu na spotkanie.

- Przykro mi z powodu śmierci twojego ojca - powiedział, wyciągając rękę. - Nie wątpię - odparł Greg, trzymając ręce przy bokach. Był trochę wyższy od niego, ale lżejszej budowy. Nim Paul zdołał wymyślić coś do powiedzenia, Bradley Arnold przyskoczył do Grega i złapał go za ramię. - Tędy, Greg. Chcę, żebyś dziś siedział koło mnie. Greg z ponurą miną oddalił się z przewodniczącym zarządu. Paul w życiu nie widział bielszego człowieka. Arnold wyglądał jak ożywiona klucha ciasta, niski, brzuchaty, w śmiesznym srebrno-szarym tupeciku, który stale się przekrzywiał; wyglądał tak nienaturalnie, że aż śmiesznie. Twarz miał okrągłą, skórę obwisłą i wytrzeszczone żabie oczy osoby mającej problemy z tarczycą. Zaaferowany, zaprowadził Grega do szczytu stołu i posadził go po swojej prawej stronie. Wokół długiego stołu wykończonego na wysoki połysk zasiadało szesnastu mężczyzn i trzy kobiety, łącznie z Joanną. Paul zajął miejsce naprzeciwko niej, chcąc widzieć jej twarz. Symboliczny gest Arnolda, wskazujący Gregowi miejsce po prawicy, miał jednoznaczną wymowę. Paul czekał, jak rada zareaguje na mniej niż symboliczną nominację Joanny. Arnold urządził istne przedstawienie, wyciskając maksimum dramatyzmu. Rozpoczął sesję od prośby o chwilę ciszy dla uczczenia pamięci zmarłego prezesa i dyrektora generalnego. Paul skłonił głowę i zerknął na siedzącą blisko końca stołu Melissę Hart. Długonogą Melissę o jedwabiście gładkiej skórze barwy mleka czekoladowego i z pokładami niespożytej energii, którą wyładowywała w pracy i w zabawie... Jako kobieta i kolorowa stanowiła dla większości członków zarządu podwójny przykład tak zwanej „pozytywnej dyskryminacji”. Albo potrójny, bo reprezentowała związki zawodowe korporacji. Paul znał ją jako ognistą partnerkę w łóżku, która wpadła w szał, gdy rzucił ją dla Joanny. Przed nim, o czym wszyscy wiedzieli, sypiała z Gregorym Mastersonem. Powszechnie uważano, że do zarządu trafiła przez łóżko szefa. Paul zerknął w jej stronę. Nie wyglądała na nieutuloną w żalu. Rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Arnold poprosił o głosowanie nad przyjęciem protokołu z poprzedniego zebrania, a następnie o sprawozdania szefów działów, podczas gdy członkowie rady wiercili się niespokojnie na krzesłach. Kiedy przyszła kolej na Paula, przedstawił pobieżne zestawienie zysków ze sprzedaży kuprów rakietowych i listę zamówień od linii lotniczych na całym świecie. Wszystkie linie nazywał „aerokosmicznymi”, bo choć niektóre nie prowadziły interesów na orbicie, wszystkie klipry większą część krótkiego lotu spędzały ponad atmosferą. „Aby zarobić pieniądze - powtarzał dyrektorom linii lotniczych, z którymi zdarzało mu się bankietować - wasze klipry muszą więcej czasu spędzać w kosmosie niż na Ziemi.” Jak zwykle, kilku członków rady wystąpiło z drobiazgowymi pytaniami, szukając dziury w całym, ale było jasne, że wszyscy chcą jak najszybciej przejść do wyborów nowego dyrektora generalnego.

Prawie wszyscy. - Co to ja słyszałem o produkcji gigantycznych ekranów TV w stacji kosmicznej? - zapytał Alan Johansen. Był jednym z najnowszych członków zarządu, protegowanym Arnolda, trochę bezpłciowym młodym człowiekiem z przylizanymi jasnymi włosami i rzeźbionym profilem zawodowego modela. Paul, zaskoczony, powiedział: - Nadal jest w fazie rozwoju. - Gigantyczne ekrany TV? - zapytała jedna z kobiet. - W stanie nieważkości na orbicie można budować wielkokrystaliczne płaskie ekrany o przekątnej rządu trzech, nawet pięciu metrów, ale grubości zaledwie parunastu centymetrów. - Można więc wieszać je na ścianie jak obrazy, prawda? - Zgadza się - odparł Paul. - Mogą się stać bardzo dochodowym produktem. - Naścienne telewizory - powiedział Johansen. - Jeden z bystrych młodych techników zaproponował nazwę oknościan. - Dobra! - powiedział Johansen. - Powinniśmy ją opatentować. Bradley Arnold z trochę kwaśną miną zwrócił się do prawnego doradcy korporacji. - Dopilnuj, żeby zarejestrować to jako nazwę handlową. - Oknościan, w porządku - powiedział prawnik. - Jak to dokładnie się pisze? Paul przeliterował. - Zanim przejdziemy do najważniejszego punktu zebrania - podjął Arnold skrzekliwym głosem żaby - musimy zastanowić się nad wakatem powstałym wskutek nagłego zgonu naszego nieodżałowanego prezesa i dyrektora generalnego. - Dalekie od wyrażania żalu, wyłupiaste brązowe oczy Arnolda zdawały się skrzyć z zadowolenia. - Wysuwam kandydaturę Joanny Masterson - zgłosił Greg natychmiast. - Popieram - dobiegł głos z końca stołu. Potem zapadła cisza. Arnold powiódł wzrokiem po siedzących. - Jakieś inne propozycje? Melissa miała taką minę, jakby chciała zabrać głos, ale nim zdążyła to uczynić, Arnold powiedział: - W porządku, nominacje zamknięte. Wszyscy są za? - Czy zasady nie wymagają tajnego głosowania? - zapytał jeden z członków. Przelotne rozdrażnienie przemknęło przez mięsistą twarz Arnolda. - Jeśli zarząd sobie tego życzy. Jednakże myślę, że w tym przypadku wystarczy podniesienie rąk. Wszyscy są za? Wniosek przeszedł jednomyślnie, choć Paul zauważył, że Melissa podniosła rękę jako ostatnia. - Gratulacje, Joanno - rzekł Arnold ciepło. - Witamy w radzie. - Dźwignął się na nogi i zaczął klaskać. Pozostali poszli w jego ślady. Joanna siedziała, uśmiechając się uprzejmie i dziękując. - A teraz - zaczął Arnold, gdy tylko wszyscy usiedli - główny punkt dzisiejszego zebrania: wybór nowego prezesa i dyrektora generalnego Masterson Aerospace Corporation. Paula opadło nagłe zdenerwowanie. Plan Joanny spowoduje nie tylko rozdźwięk w zarządzie, ale też zada druzgoczący cios jej synowi, który spodziewał się jednogłośnego wyboru na stanowisko szefa. A małżeństwo? - zastanowił się. Jeśli moja kandydatura nie przejdzie, czy będzie chciała mnie poślubić? Czy ja tak naprawdę chcę się z nią ożenić? - Ta wielka korporacja została założona, jak wszystkim wiadomo, w mrocznych latach

drugiej wojny światowej przez Eliota Mastersona - brzęczał donośny, ale usypiający głos Arnolda. - Po nim firmę przejął syn, pierwszy Gregory Masterson... Ani jako astronauta, ani potem jako członek kadry kierowniczej Paul nigdy nie myślał o małżeństwie. Nie narzekał na brak kobiet i nie miał czasu, by wiązać się z jedną. Napędzała go żądza sukcesu. Pragnął nie tylko być najlepszy, ale chciał także sprawić, by inni uważali go za najlepszego. Chciał lecieć na Księżyc. Utrzymać Bazę Księżycową. Odnieść sukces tam, gdzie wszyscy spodziewali się porażki. Nigdy tak naprawdę nie myślałem o małżeństwie, powtarzał sobie. Może czas się ustatkować. Dość z podrywami. W gruncie rzeczy skończyłem z tym, gdy poznałem Joannę. Może to znaczy, że naprawdę ją kocham. Ale czy ona mnie kocha? Może faktycznie to tylko interes? Małżeństwo dla dobra Bazy Księżycowej. Nie byle jaki interes. - ...a teraz, gdy zabrakło wśród nas Gregory’ego Mastersona II - mówił Arnold - jestem przekonany, że zwrócenie się do jego syna, Gregory’ego Mastersona III, z prośbą o przejęcie obowiązków prezesa i dyrektora generalnego Masterson Aerospace, będzie kontynuacją najchlubniejszych tradycji tej wielkiej korporacji. - Popieram kandydaturę. Paul przekręcił głowę. Melissa poparła Grega z szybkością automatu. To była niespodzianka. Uśmiechając się obłudnie, Arnold zapytał: - Jakieś inne propozycje? - Wysuwam kandydaturę... - zaczęła Joanna - Paula Stavengera. Zdawało się, że fala uderzeniowa przemknęła wzdłuż stołu. Twarz Grega zbielała. Wyglądał tak, jakby matka go spoliczkowała. Arnoldowi szczęka opadła. - Popieram - powiedział mężczyzna siedzący na lewo od Paula, rewident księgowy korporacji. Arnold zamrugał parę razy, bardziej niż kiedykolwiek przypominając zakłopotaną żabę. Wreszcie niskim, złym głosem powtórzył: - Jakieś inne propozycje? Odpowiedziała mu cisza. - Czy ktoś chciałby otworzyć dyskusję? Zgłosiła się Joanna. - Nie chcę, by rada odniosła wrażenie, że nie mam zaufania do własnego syna. Po prostu uważam, że Paul zasłużył na stanowisko dyrektora generalnego. Dzięki niemu program kuprów rakietowych przynosi wysokie zyski. Bez kuprów korporacji groziłaby upadłość. - Przesada! - prychnął Arnold. Joanna posłała mu lekki uśmiech. - Możliwe. Ale Paul udowodnił, że potrafi być operatywny. Mój syn jest młody, może zaczekać parę lat. Przy odrobinie cierpliwości pewnego dnia zostanie świetnym dyrektorem generalnym. Greg patrzył na matkę w nienawistnym milczeniu. Paul wiedział, co wkurzyło Arnolda. Stary ropuch myślał, że będzie mógł wodzić Grega na pasku. Gdyby jego kandydat został dyrektorem generalnym, kierowałby korporacją po swojemu. Wybór silnego, niezależnego dyrektora nie leżał w jego interesie. Z rumieńcem na twarzy, przewodniczący zwrócił się do Joanny: - Przecież na czele tej korporacji zawsze stał Masterson. Sądziłem, że wszyscy chcemy, by władza pozostała w rękach rodziny. Uśmiech Joanny stał się lekko złośliwy.

- Och, pozostanie. Paul i ja zamierzamy się pobrać. Greg poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił ciężkie wyściełane krzesło. - Pobrać? - krzyknął. - Z... z nim? Nim jego matka zdążyła odpowiedzieć, przestąpił nad krzesłem i wypadł z sali, zatrzaskując za sobą masywne drzwi. Chryste, pomyślał Paul, ona go nie uprzedziła. Jest równie zaskoczony jak cała reszta. - Obawiam się - podjęła Joanna spokojnie - że Greg czasami daje się porwać emocjom. Paul patrzył na nią. Jest jak góra lodowa, pomyślał. Twarda, niewzruszona. I zimna jak lód. Członkowie rady poszeptywali między sobą. Arnold zastukał palcami w stół, żeby przywrócić porządek. Paul widział kropelki potu na jego czole i nad górną wargą. Peruka lekko mu się przekrzywiła. - Myślę, że z uwagi na ten niespodziewany obrót sprawy - zaczął z wahaniem przewodniczący - powinniśmy odłożyć wybory nowego dyrektora generalnego na czas, który pozwoli nam przemyśleć i starannie rozważyć... - Zgłaszam sprzeciw - przerwał mu rewident, starszy od Paula, młodszy od Arnolda: schludny niewysoki mężczyzna, elegancki, zawsze nieskazitelnie ubrany. Z lekkim irlandzkim akcentem dodał: - Wszyscy tutaj znamy się wzajemnie i wszyscy znamy młodego Grega i Paula Stavengera. Nie widzę powodu, by przekładać głosowanie. Arnold zaczął mówić: - Aleja... - Głosujmy - przeszkodził mu inny członek zarządu. - Proszę zarządzić głosowanie - powiedział inny. Arnold ustąpił. - Dobrze, jeśli taka jest wola rady. Czy głosowanie powinno być tajne? - Ja nie mam nic przeciwko, by wszyscy zobaczyli moją podniesioną rękę - oświadczył rewident. - W takim razie zróbmy piętnastominutową przerwę. Muszę dopilnować, żeby Greg uczestniczył w głosowaniu. Napięcie trochę opadło, gdy podnieśli się z miejsc. Rewident poklepał Paula po ramieniu i na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy obecni, powiedział: - Jestem pewien, że będziesz doskonałym dyrektorem generalnym, mój chłopcze. Paul wymamrotał słowa podziękowania i okrążył stół, zmierzając do Joanny. Minął Melissę, która miała lodowatą minę. Joanna szła niespiesznie w stronę wielkich okien sali konferencyjnej. Jakby wiedzeni instynktem, inni członkowie rady odsuwali się, pozwalając Paulowi zostać z nią sam na sam. - Nie uprzedziłaś Grega? - szepnął nagląco. Popatrzyła na niego. Oczy miała zmęczone, niemal zasnute łzami. - Chciałam. Pokazał się dopiero na chwilę przed rozpoczęciem zebrania. - A wcześniej? Chryste, mieszkacie w jednym domu! - Już nie. Greg wynajął apartament w Nowym Jorku. Niedługo po śmierci ojca. Nie wiedziałeś? Paul pokręcił głową. - Mimo wszystko... walić tak prosto z mostu, przed całym zarządem... Joanna odwróciła się do okna. - Kliper z Hongkongu powinien zjawić się lada chwila. - Mniejsza z tym. Powinnaś mu powiedzieć! Uprzedzić go. - Nie mogłam - odparła, nadal patrząc za wieże Dolnego Manhattanu, port, szare przestrzenie Brooklynu i Queens. - Nie rozmawia ze mną od ponad miesiąca. Od kiedy dowiedział się o nas. - On wie?

Joanna westchnęła drżąco. - Wie. - W takim razie... jego ojciec też musiał wiedzieć. - Paul był wstrząśnięty. - Prawdopodobnie. - Boże wszechmogący. Joanna nic nie powiedziała. - Myślisz, że dlatego się zabił? - zapytał. Milczała przez długą chwilę. Potem: - Nie wyobrażam sobie, by Gregory mógł strzelić sobie w głowę z powodu niewierności żony. Nie w sytuacji, gdy zdrady stały się jego stylem życia. W jej głosie pobrzmiewała gorycz. Paul wiedział, że osoby pokroju Gregory’ego mają zupełnie inny system wartości, gdy chodzi o wierność współmałżonka. Swoją drogą nigdy nie przypuszczał, że Gregory może targnąć się na życie, obojętnie z jakiego powodu. - Patrz! - Joanna wyciągnęła rękę. - Jest! Kropeczka wysoko na niebie, błysk płomienia rakietowego na szaroniebieskim tle. Paul patrzył, jak maleńka plamka powiększa się w rozpoznawalny kształt. Kliper jakby zawisł w powietrzu, lekko przechylając się na bok, potem powoli opadł na kolumnie płonących gazów wylotowych i zniknął mu z oczu. - Na ten widok nadal przenika mnie drżenie - powiedziała Joanna. A Paul pomyślał, że może jednak ją kocha. - Proszę zająć miejsca - zawołał Arnold od szczytu stołu. Paul rozejrzał się i zobaczył, że Greg nie wrócił. Bo sytuacja go przerosła, zastanowił się, czy też jest zdruzgotany zdradą matki? Wiedział o nas, myślał, wracając na miejsce. Wiedział, że pieprzę się z jego matką. A skoro on wiedział, jego ojciec również. Osiemnaścioro członków razy zajęło miejsca wokół długiego stołu. Arnold otworzył dyskusję nad kandydaturami. Członkowie zarządu wiercili się niespokojnie na krzesłach, popatrując jeden na drugiego. Nikt nie kwapił się do zabrania głosu. - Przypuszczam, Paul - Arnold przejął inicjatywę - że jesteś za utrzymaniem Bazy Księżycowej? Poważnie kiwając głową, Paul odparł: - Kosmos jest przyszłością tej korporacji, a Baza Księżycowa jest kluczem do intratnego handlu kosmicznego. - Rząd zrezygnował z Bazy - zaznaczył Arnold. - Skoro oni nie chcą się nią zająć, czemu my mielibyśmy to robić? W końcu oni mogą wydrukować pieniądze; my musimy je zarobić. - Wykrzywił usta w sardonicznym uśmiechu, by zasygnalizować dowcip. Paul wahał się przez parę sekund, jakby zastanawiając nad odpowiedzią, choć dokładnie wiedział, co chce powiedzieć. - Decyzja Waszyngtonu otwiera przed nami widoki na rozwijanie tej nowej dziedziny bez biurokratycznych ograniczeń. Politycy wreszcie zrozumieli, że nie umieją zarabiać. Ale my umiemy! I zarobimy - w swoim czasie. - To znaczy kiedy? - zapytał jeden ze starszych członków rady. - Nie możemy czekać do końca świata. Paul uśmiechnął się pobłażliwie. - Trzeba co najmniej kilku lat. Mówimy o rozwoju nowej dziedziny. Ile czasu minęło, nim Pittsburgh stał się stalowym centrum świata? Ile czasu minęło, nim transport lotniczy zaczął przynosić zyski?

- Nadal jest nierentowny! - Klipry rakietowe są dochodowe - oświadczył. Nikt nie zaoponował. - Wiem, że proszę o wiele, ale wierzcie mi, Baza Księżycowa jest kluczem do naszej przyszłości. Dziś moje przekonanie jest równie głębokie jak swego czasu wiara, że klipry przyniosą nam dochód. Joanna zapytała: - Czy rząd nie jest skłonny finansować badań naukowych w Bazie Księżycowej? Paul pokiwał głową. - Tak, Waszyngton jest gotów łożyć na sześciu naukowców pracujących w Bazie. Nie są to wielkie pieniądze, ale liczy się zaangażowanie. - Co się stanie z tymi naukowcami, jeśli zrezygnujemy z Bazy Księżycowej? - zapytał jeden z członków rady. - Operacje Bazy zostaną wystawione na przetarg. Jeśli nie zgłosi się żaden oferent, Baza zostanie zamknięta i wszystkie prace na Księżycu dobiegną końca. - Jesteś zdecydowany zatrzymać Bazę? - zapytała Joanna. - Absolutnie - odparł Paul. - Bierzecie mnie, bierzecie Bazę Księżycową. Stanowimy nierozerwalną całość. - Teraz i na wieki wieków - mruknął ktoś przy końcu stołu. Przebieg głosowania nie wzbudził emocji. Arnold oznajmił, że ma upoważnienie Grega. Trzeci głos na Grega oddała Melissa Hart. Paul Stavenger został wybrany na prezesa i dyrektora generalnego Masterson Aerospace Corporation stosunkiem głosów szesnaście do trzech. - Gratuluję - uśmiechnął się rewident. - Kiedy wesele? Mare Nubium Też mi wesele, pomyślał Paul, gdy zlany potem brnął po księżycowym regolicie. Jak zakichane zebranie zarządu, tylko bardziej wystawne. Największy jubel towarzyski w Savannah. Wszystkich przygnała ciekawość. Tak szybko po śmierci Gregory’ego, szeptali. W złym guście. Ale przyszli, sączyli szampana i strzelali oczami na dziedziczkę jednego z najstarszych rodów w Georgii, obecnie żonę czarnoskórego mężczyzny. Olaboga, olaboga, co powiedziałaby panna Scarlet? Na weselu stawiła cię cała rada nadzorcza. Z wyjątkiem Grega. I Melissy. Joanna zaplanowała każdy szczegół, nawet wybrała rewidenta na mojego drużbę. I co z tego? Miałem dość na głowie. Zakichana firma była w gorszej kondycji niż sądziłem. Od samego początku wiedziałem, że ratowanie Bazy Księżycowej to będzie twardy orzech do zgryzienia. Dyskryminacja rasowa. Zawsze miał z tym do czynienia. Nawet w MIT czarni mieli własne kluby i kliki. Musieli. Nikt nie wywieszał w salach tabliczek z napisem TYLKO DLA BIAŁYCH, ale wszyscy wiedzieli, kto jest kto i co jest co. Wykłady i laboratoria to jedna para kaloszy: tam liczyły się osiągnięcia. Dyskryminacja dochodziła do głosu w życiu towarzyskim. Jego wykluczały obie strony: był nie dość czarny, by zaaprobowali go agresywni bojówkarze, i dość czarny, by kłuć w oczy większość białych. Zwłaszcza gdy umawiał się na randki z białymi kobietami.

Uczenie się latania było zupełnie czymś innym. Sam w samolocie, mógł uciec od wszystkiego i wszystkich, przynajmniej na parę godzin. Niejeden raz zezował w błękitne niebo i patrzył, jak blady duch Księżyca sunie za końcem skrzydła. - Jestem w drodze - mawiał do dalekiego naturalnego satelity Ziemi. - Za parę lat będziemy razem. Coś było nie w porządku z lewym butem. Ocierał piętę. Strach zmroził mu wnętrzności. Znów widział Woja, wrzeszczącego, gdy nanożuki zjadały skafander i ciało. I Tinka, wyjącego jak przerażona małpa w szczękach lamparta. Zapomnij o pieprzonych nanożukach! - wściekał się bezgłośnie. - To tylko źle dopasowany but - przekonywał sam siebie. Starał się nie kuleć, choć pięta bolała za każdym razem, gdy stawiał lewą nogę. Czuł się okropnie niezdarny. Raptem but obsunął się. Gdyby upadł do przodu, po prostu potknął się i poleciał na twarz, miałby mnóstwo czasu, żeby wyciągnąć ręce, odepchnąć się i wrócić do pionu. W niskiej grawitacji Księżyca zdołałby to zrobić nawet w krępującym ruchy skafandrze. „Lunatycy” z upodobaniem wykonywali tę starą sztuczkę, żeby wywrzeć wrażenie na nowych: udawali, że się przewracają, potem odpychali się od gruntu do pozycji stojącej, zanim żółtodziób zdążył zawołać „Uważaj!” Ale noga wysunęła się spod niego na śliskim fragmencie odsłoniętej skały i upadł na plecy, na system podtrzymywania życia i zbiornik z tlenem, uderzył ciężko i ześliznął się, wyjąc z bólu i strachu, w dół zbocza nachylonego pod takim kątem, że wcześniej go nie zauważył. Głowa obijała się o wnętrze hełmu, w oczach mu pociemniało. Poczuł w ustach smak krwi. Przez długi czas leżał, zadyszany, oszołomiony, mrugając, żeby przejaśniało mu w oczach. Stopniowo oceniał sytuację. Leżał na prawym boku, na ręce, pękaty plecak i zbiornik z tlenem naciskał na tył skafandra. Z drżeniem podniósł lewą rękę, by spojrzeć na wyświetlacze. Żadnych czerwonych świateł. Wszystkie nadal zielone. Wytężył słuch. Nic, tylko szum wiatraczków i własnego wytężonego oddechu. Żadnych syków. Żadnych przecieków. Przynajmniej taką miał nadzieję. Usiadł, rad, że waży tylko jedną szóstą tego, co na Ziemi. Znajdował się na dnie płytkiego dołu o łagodnie nachylonych stokach: dopiero z wewnątrz było widać, że tworzą zagłębienie. Z roztargnieniem pogładził rękawicą kamieniste podłoże. Gładkie jak szkło. Wpadł do starego krateru, naprawdę starego, Bóg tylko wie, jak długo wygładzanego przez opadający pył meteorytowy. Podniesienie się na nogi wymagało nie lada wysiłku. Gdy się wyprostował, zobaczył, że głębokość leja trochę przekracza jego wzrost, a średnica wynosi niecałe piętnaście metrów. Wywindowanie się po tym śliskim zboczu wcale nie będzie łatwe. Poprawił plecak na ramionach, przykucnął i przyłożył ręce do nagiej skały. Cztery nogi są lepsze niż dwie, pomyślał. Powoli, z nadzwyczajna ostrożnością, gramolił się po

stoku. Miał wrażenie, że idzie po szkle. Albo po lodzie. Na krótką szaloną chwilę wrócił myślami do jednej jedynej lekcji jazdy na łyżwach, gdy był nastolatkiem. Rozwalił sobie łuk brwiowy i na zawsze stracił zainteresowanie tą formą sportu. Powoli, przykazał sobie. Nie zsuń się z powrotem. Nie masz czasu na zabawy. Buty ślizgały się i zsuwały, praktycznie nie napotykając oporu. Paul przysunął twarz bliżej kamienia, szukając szorstkich łat, garbów, czegoś, co stanowiłoby punkt oparcia. Dobrze, że Słońce nadal wisiało dość nisko na niebie, bo wszystko rzucało długie cienie; łatwiej było wypatrzyć nierówności, na których mógł postawić nogę. Gdy sięgnął ręką za krawędź krateru, noga obsunęła się i zaczął się ześlizgiwać. Przywarł desperacko do leciutko wyniesionego skraju i zahaczył się drugą ręką, by powstrzymać się od zjechania z powrotem na dno. Trwał tak przez dłuższą chwilę, rozciągnięty, zasapany, nogami szukając oparcia. Wreszcie zrezygnował z prób i podciągnął się w górę na rękach, wlokąc nogi za sobą. Przeciągnął brzuch za krawędź, próbując nie myśleć, co się stanie, jeśli rozedrze materiał skafandra. Przerzucił jedną nogę, potem drugą. Wreszcie mógł się podnieść. Szkoda, że nie mam markera, pomyślał. Tu powinno być ostrzeżenie. No dobra, w drogę. Zmarnowałem dość czasu. Ale w którą stronę? Okręcił się o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. Mare Nubium zewsząd wyglądało tak samo: płaska naga równina zasłanej pyłem skały. Nie widział garbu oznaczającego schron, z którego uciekł, ani następnego schronu, ani pierścienia gór Alfonsa. - Jestem pośrodku niczego - powiedział na głos. Spojrzał na odbiornik GPS na przedramieniu skafandra. Nic. Wyświetlacz był ciemny. Sygnał nie ćwierkał w słuchawkach. Satelita wisiał zbyt nisko, by antena skafandra mogła odebrać sygnał. Omiótł wzrokiem horyzont. Po raz pierwszy poczuł prawdziwy strach. Był sam, zagubiony, kilometry od możliwej pomocy. Savannah - Morderstwo? - Paul poczuł wewnętrzne zimno. - Tak powiedział Greg - odparła Melissa Hart. Był to jego pierwszy dzień w nowym gabinecie dyrektora generalnego Masterson Aerospace. Ustawiał osobiste drobiazgi na szerokim hebanowym biurku: skała księżycowa wielkości pięści, solidny mahoniowy model klipra rakietowego w czerwonych, białych i niebieskich barwach Amerykańskich Linii Lotniczych, oprawione zdjęcie Joanny, uśmiechającej się do niego spod szerokiego ronda słomkowego kapelusza. Urządzenie nowego gabinetu zajęło ponad tydzień. Paul chciał zostać w dotychczasowym biurze, ale znajdowało się za daleko, w zakładzie produkcyjnym przy skrzyżowaniu międzystanowej I-16 z I-95. Centrala korporacji mieściła się w starej historycznej części Savannah, przy nabrzeżu, gdzie większość doków i magazynów ustąpiła hotelom i snobistycznym restauracjom. Przynajmniej mógł chodzić do pracy piechotą, tylko parę przecznic od Bryan Street. Przejęcie gabinetu po Gregorym wprawiało go w zakłopotanie, lecz w końcu uznał,

że nie powinien pozwalać, by stare wyrzuty sumienia przeszkadzały mu w wykonywaniu nowej roboty. Kazał sekretarce całkowicie zmienić wystrój, a ona z radością rozpętała sześciodniowy tajfun, angażując malarzy, instalatorów wykładzin, elektryków i dekoratorów. A teraz Melissa weszła bez zapowiedzi do jego nowiutkiego gabinetu, pachnącego farbą i świeżo piłowanym drewnem. Stanęła przed biurkiem, mocno splatając ręce na piersiach, napięta jak sprężyna. Paul opadł na elegancki obracany fotel kryty skórą w kolorze karmelu, patrząc na nią z otwartymi ustami. - Zamordowany? - powtórzył. Przyciągnęła wyściełane krzesło przed biurko. - Greg ma dysk wideo, nagrany przez ojca tuż przed śmiercią. Jego zdaniem nagranie dowodzi, że Gregory nie popełnił samobójstwa. Został zamordowany. - Ja cię kręcę - jęknął Paul. Melissa milczała. - Widziałaś nagranie? - Greg mi je odtworzył. - Co na nim jest? - Gregory siedzi za biurkiem. Tutaj, w tym gabinecie. Musiało być późne popołudnie, niedługo potem został zabity. Był na zebraniu komitetu wykonawczego, przypomniał sobie Paul. W połowie wyszedł i wrócił do gabinetu. Nic niezwykłego; w przeszłości często tak robił. Zebrania zawsze go irytowały, zwłaszcza gdy trzeba było podjąć jakieś nieprzyjemne decyzje. - Wyglądał na pijanego - mówiła Melissa. - Zalanego w pestkę. Mamrotał do kamery stojącej na biurku. - Co? Melissa wzruszyła ramionami. - W większości trudno zrozumieć. Bełkot. Ale miał magnum na biurku i powiedział, że ktoś chce go zabić. „Pistolet jest do obrony - powiedział. - Ten pistolet mnie ocali.” - I? - To wszystko. Gadał niezrozumiałe. Greg mówi, że sprowadzi specjalistów, by poddali nagranie obróbce i wyciągnęli, ile tylko się da. - Pokazał je policji? - Jeszcze nie. Dopiero co sam je otrzymał, pocztą międzybiurową. - Pokonanie piętnastu metrów korytarza zajęło ponad miesiąc? Melissa prawie się uśmiechnęła. - Greg przez cały czas był w Nowym Jorku. Wrócił dopiero wczoraj i wtedy przejrzał pocztę. - Aha. Rozumiem. - Paul spojrzał przez panoramiczne okno w stronę rzeki, potem popatrzył na Melissę. Sprawiała wrażenie spiętej, czujnej. Ale nie złej, jak wtedy na zebraniu zarządu. Zapytał: - Dlaczego mi to mówisz? - Doszłam do wniosku, że powinieneś wiedzieć. - Nie masz do mnie żalu? Chodzi mi o Joannę. Silne emocje odbiły się na jej twarzy, ale natychmiast odzyskała panowanie. - Bolało, gdy mnie rzuciłeś, Paul. Czując rumieniec, rozłożył ręce i rzucił obronnym tonem: - W zasadzie cię nie rzuciłem, prawda? Grobowym tonem Melissa odparła:

- Zwij to, jak chcesz. Gdy tylko zacząłeś uganiać się za żoną szefa, zabrakło ci dla mnie czasu. - Zakochałem się. Migdałowe oczy Melissy omiotły przestronny gabinet, poddając go drobiazgowej inspekcji. - Tak. Potrafię zrozumieć. Paul chciałby się wściec, ale okropnie się bał, że Melissa ma rację. - W każdym razie dzięki za informację. - Nie ma sprawy. - Podniosła się. Dopiero teraz zwrócił uwagę na jej uda opięte minispódniczką w kolorze leśnej zieleni i długie smukłe nogi we wzorzystych zielonych rajstopach. - Do diabła, kto chciałby zabić Gregory’ego? - mruknął, gdy szła do drzwi. Melissa odwróciła się w jego stronę. - Może facet, który zajął jego miejsce. I jego żona. Paul zgarbił się w fotelu jak ogłuszony. - Nie mówisz poważnie! Wzruszyła ramionami. - Tak myśli Greg. I tak powie policji. Przez długi czas Paul siedział za biurkiem, gapiąc się w okno, w przestrzeń. Oczami wyobraźni widział, jak Gregory siedzi w tym samym pokoju, z rewolwerem Smith & Wesson .357 Magnum z naściennej kolekcji broni i opróżnioną do połowy karafką Gentelman Jack na biurku. Włożył lufę do ust i palnął sobie w łeb, przekonywał się w duchu Paul. Nikt go nie zamordował. Sukinkot popełnił samobójstwo, ale najpierw nagrał ten parszywy dysk, żeby zostawić po sobie jak najwięcej smrodu. Wiedział o Joannie i o mnie. Ten dysk to jego zemsta. Ale dlaczego Joanna kazała poddać zwłoki kremacji? Nie można ekshumować prochów i szukać dowodów morderstwa. Paul potrząsnął głową, próbując odpędzić rodzące się podejrzenia. Powoli podniósł się z fotela i podszedł do wielkiego okna wychodzącego na rzekę. Zerknął na zegarek, potem za doki i statki, za samą rzekę, w czyste błękitne niebo, ciemniejące z nadejściem zmierzchu. Jest. Jasna błyszcząca gwiazda sunęła szybko z zachodu na wschód, tnąc niebo w milczącej celowości. Stacja kosmiczna Rockledge. Wydawało się, że przyzywa go jak pewna, niezachwiana nadzieja. Dziś wieczorem, pomyślał. Będę tam dziś wieczorem. Zostawię za sobą cały ten szajs i znajdę się tam, gdzie wszystko jest jasne i nieskomplikowane. Zadecydował, że jako nowy dyrektor generalny odwiedzi wszystkie wydziały operacyjne korporacji, poczynając od laboratoriów badawczych i fabryki prototypów na pokładzie stacji kosmicznej Rockledge Corporation. Stamtąd chciał udać się do rozproszonych podpowierzchniowych schronów tworzących Bazę Księżycową, ale nawał nowych obowiązków zmusił go do odłożenia tej przyjemności na później. Wpadł na pomysł, że zabierze Joannę do stacji kosmicznej. - Miesiąc miodowy w zerowej grawitacji - powiedział. - Na pokładzie stacji kosmicznej? - Joanna była trochę przestraszona. - Spodoba ci się - kusił. - Stan nieważkości jest lepszy niż łóżko wodne. Wreszcie wyraziła zgodę. Niechętnie, jego zdaniem. Brzęczyk interkomu wyrwał go z zadumy.

- O co chodzi? - zawołał, nie ruszając się od okna. - Przyszedł pan Arnold, panie dyrektorze. Paul odwrócił się do biurka. - Przyślij go. Ruszył do drzwi, zastanawiając się, dlaczego sekretarka wpuściła Melissę bez zapowiedzi, ale zatrzymała przewodniczącego rady nadzorczej. Bradley Arnold z uśmiechem wszedł do gabinetu, z uznaniem rozglądając się po wnętrzu. - Nie poznaję tego miejsca - powiedział swoim dychawicznym, chrapliwym głosem. Paul poprowadził go do okrągłego stołu konferencyjnego, stojącego w kącie obok baru wbudowanego w ścianę. - Ach, ten kącik poznaję - rzekł Arnold, powoli i z wysiłkiem opuszczając klocowate ciało na krzesło. - W ciągu paru ostatnich miesięcy Gregory spędzał tu więcej czasu niż za biurkiem. - Chciałbyś coś...? - zapytał Paul. - Nie, nie, nie - odparł Arnold, energicznie machając rękami przed twarzą. Protestuje zbyt przesadnie, pomyślał Paul, ale wysunął krzesło i usiadł obok przewodniczącego. - Wieczorem lecisz do zakładów na orbicie, prawda? - zapytał Arnold. Pokiwał głową. - Lecimy z Joanną za godzinę. Wyłupiaste oczy Arnolda zogromniały. - Joanna leci z tobą? Zmuszając się do uśmiechu, powiedział: - Swego rodzaju miesiąc miodowy. Tylko trzy dni, więcej nie mogę wykroić. - Miesiąc miodowy w kosmosie - mruknął Arnold. - Tylko były astronauta mógł wpaść na taki pomysł. - Powinieneś spróbować. Mam na myśli wycieczkę na orbitę. - Ja? - Arnold okazał niekłamane zaskoczenie.- W kosmosie? Nie, wielkie dzięki! Zostanę tutaj, z twardą ziemią pod nogami. Nie lubię nawet wyjazdów do Kalifornii, gdzie ziemia drży tak często. - Nieważkość jest cudownym lekiem na artretyzm - powiedział Paul. - Zerowa grawitacja może leczyć. Kręcąc głową tak mocno, że przekrzywił się tupecik, Arnold odparł: - Radzę sobie świetnie na Ziemi. Paula korciło, by powiedzieć, że w stanie nieważkości nie musiałby przejmować się nadwagą, ale ugryzł się w język. Arnold jest przewrażliwiony na punkcie swojej tuszy, pomyślał. Między posiłkami i przekąskami. - Przejdę prosto do sedna, Paul - powiedział starszy mężczyzna. - Słyszałeś o dysku, który ma Greg? Myśli o lewitacji wywietrzały mu z głowy. Przytaknął. - Widziałeś go? - zapytał Arnold. - Nie. - Ja też nie. To go zaskoczyło. - Słyszałem, co na nim jest - powiedział. - Gregory mówi, że ktoś chce go zabić. - Tak słyszałem. - Przypuszczam, że Greg zaniesie go na policję. Arnold zmrużył żabie oczy. - W końcu pewnie tak. Nie wiem, na ile nagranie jest wiarygodne. Bełkot pijanego faceta. Wpadał w paranoję, wiesz. - Tak? - zapytał Paul ostrożnie. - Tak. Mania prześladowcza. Podejrzewał wszystkich dokoła. - Arnold nie musiał mówić, że Gregory wiedział o romansie żony. Implikacja była oczywista. - Hmm... - mruknął Paul - nie jestem pewien, co powinienem w związku z tym

zrobić. Może zapytać Grega. - Ja najpierw pogadałbym z McPhersonem. Radcą prawnym korporacji. - Naprawdę uważasz, że lepiej zwrócić się do prawników? - zapytał Paul. Arnold lekko skinął głową. - Paul, wiesz, że wysunąłem kandydaturę Grega na dyrektora generalnego tylko z lojalności wobec rodziny. Wyłącznie z tego powodu, wierz mi. Nie miałem pojęcia, że ty i Joanna zamierzacie się pobrać. Byłem lojalny wobec rodziny, to wszystko. Nim Paul zdążył coś wtrącić, Arnold podjął: - Chcę, abyś wiedział, że stoję za tobą. Masz moje stuprocentowe poparcie. Stuprocentowe! Uważam, że będziesz doskonałym dyrektorem i zrobię, co w mojej mocy, żeby służyć ci wsparciem i radą. Nawet gdyby doszło do śledztwa w sprawie morderstwa. Paul patrzył w gorliwą, zarumienioną twarz przewodniczącego i nie wierzył w ani jedno jego słowo. Stoisz za mną, a jakże, pomyślał. Z toporem. Ale zmusił się do uśmiechu, wsparł łokcie na stole i splótł ręce przed twarzą. - Jestem ci wdzięczny, Brad. Naprawdę. Arnold wyglądał na zadowolonego. - Zależy mi, żebyś leciał na stację kosmiczną bez większych trosk na głowie. Nie przejmuj się Gregiem. Podczas twojej nieobecności będę stać na straży fortu. - Wrócę przed piątkiem. - Dobrze. Nie musisz się niczym martwić. - Pewnie. Wielkie dzięki. - Dlaczego Greg pokazał dysk Melissie? - chciała wiedzieć Joanna. Siedzieli w limuzynie, jadąc na lotnisko firmy, gdzie czekał kliper, który miał zabrać ich do stacji kosmicznej Rockledge. Oboje mieli na sobie praktyczne, wygodne kombinezony: Paul brunatno-zielony, Joanna koralowo-czerwony, dopasowany do figury. Paul zamrugał, zaskoczony pytaniem żony. - Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać. - Myślałby kto, że zaniesie go do Brada Arnolda. Albo prosto na policję. - Brad nie widział nagrania. - Tak mówi - mruknęła Joanna. - Greg odda dysk do analizy. Chce wyłuskać wszelkie możliwe informacje. Doszukać się sensu w bełkocie Gregory’ego, jeśli to w ogóle możliwe. - Nie przekazał go policji? - zapytała ostro. - Jeszcze nie. Pokręciła głową. - Będzie bezużyteczny jako dowód. Gdy pozwoli, by ktoś przy nim manipulował... - Oni nie manipulują. - Pod względem prawnym dysk będzie niewiele wart. Technicy mogą zrobić z oryginałem, co tylko będą chcieli. Paul z lekkim uśmiechem powiedział: - To opinia twojego eksperta prawnego, prawda? - Mogłabym zrobić dyplom z prawa - odparła Joanna poważnie. - Bóg świadkiem, że spędzam dość czasu z prawnikami. W milczeniu jechali przez pogłębiający się zmrok. Paul obracał w głowie pytanie żony. Dlaczego Greg pokazał dysk Melissie, a Arnoldowi nie? Przewodniczący rady byłby jego naturalnym sprzymierzeńcem. Co ten szczeniak kombinuje? I co kombinuje Brad? Czyżby współpracowali? Potem uderzyła go nowa myśl: Czy Melissa sypia teraz z Gregiem? Ten pomysł trochę go zirytował. - Musisz uważać na Brada - przestrzegła Joanna. - Wiem.

- W czasie ostatnich miesięcy życia Gregory’ego był o krok od przejęcia władzy nad całą korporacją. Dlatego chciał, żeby Greg został dyrektorem generalnym; myślał, że uczyni z niego swoją marionetkę. - Może w takim razie to o nim mamrotał Gregory. Na dysku. - Gregory? Bał się, że Brad chce go zabić? - Nie fizycznie. W interesach. - Po co więc ten pistolet? Paul wzruszył ramionami. Na to nie miał odpowiedzi. - Po prostu uważaj na Brada - powtórzyła. - Skoro mówi, że chce być twoim przyjacielem, to wroga już ci nie potrzeba. Limuzyna zwolniła przy bramie, skręciła w stronę terminala. Paul widział w dali wdzięczną stożkowatą sylwetkę klipra rakietowego, podświetloną przez reflektory, jasną na tle ciemniejącego wieczornego nieba, spowitą białymi oparami, które wznosiły się z przewodu doprowadzającego ciekły tlen. Starając się mówić z pewnością siebie, której wcale nie odczuwał, powiedział: - Póki co dajmy sobie z tym spokój. - Mamy zapomnieć? - Lecimy na miesiąc miodowy, pamiętasz? Poza tym niewiele możemy zrobić. Piłka jest po stronie Grega. Joanna sztywno pokiwała głową. - I to mnie niepokoi. Pojechali windą klatkową do luku klipra, wsunęli się do środka i po drabince między rzędami foteli dla pasażerów wspięli na swoje miejsca. Mieli tylko sześciu towarzyszy podróży; Paul poznał czterech, w tym Hirama Tinkera, astronoma obsługującego teleskopy orbitalne, którymi korporacja zajmowała się na mocy kontraktu z konsorcjum uniwersytetów. - Hi, hi! - zawołał Paul, gdy pomógł Joannie usadowić się w fotelu. Wszyscy mówili na astronoma „Tink”, ale Paul zawsze żartował sobie z jego imienia, choć bał się powodzi dwuznaczników, którymi ten się rewanżował. - Cześć, szefie-szefie. Paul usiadł na wysokości Joanny, po drugiej stronie drabinki, i zapiął pasy przed opuszczeniem fotela do pozycji leżącej. - Szefie-szefie? - rzucił przez ramię. - Czyżbyś zaczął się jąkać? Tink od czasu pracy w dziale operacji kosmicznych zawsze tytułował go szefem. - Cóż, jesteś teraz nowym szefem mojego dawnego szefa, nieprawda? To czyni cię szefem-szefem. - Szefem do kwadratu - odezwał się jakiś technik z tylnego rzędu. - Służalczym psem kapitalistycznych wyzyskiwaczy klasy robotniczej - dodał ktoś inny. Paul bez odwracania się wiedział, kto: Alex Wojdohowitz, teleoperator ciągnika i technik, w drodze na trzymiesięczną turę na Księżycu. Paul wskazał palcem Joannę. - Tutaj jest prawdziwy szef. - Potem zastanowił się, na ile ta uwaga naprawdę była żartobliwa. Joanna podniosła brew, prawie bez uśmiechu. Przechyliła się nad dzielącym ich przejściem i zapytała szeptem: - Kim oni są? - To nasi pracownicy - odparł równie cicho. - Paru najlepszych ludzi pod słońcem. W całym układzie Ziemia-Księżyc, ściśle mówiąc.